<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Tryumf Stryjenki
Podtytuł Z pamiętników konkurenta
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Stryjenka, gdym przyszedł do niej, zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głowy.
— Już? — rzekła, marszcząc trochę brwi.
— Tak, stryjenko, już, ale to tylko dlatego, żeby za parę tygodni było „jeszcze,“ potem znów jeszcze i tak do nieskończoności.
— Naprawdę? — zapytała.
— Najzupełniej seryo.
— W takim razie witam cię, kochany kuzynku, serdecznie!
Ucałowałem jej ręce.
— Opowiadaj teraz — rzekła — wszystko po kolei, od początku, jak było... Jakże ci się podobała Białka?
— Panna Krystyna...
— Ja się o Białkę pytam.
— Prześliczna, zwłaszcza oczy... Jak żyję nie widziałem takich oczu.
— Ech! zdaje ci się tylko, cóż osobliwego? oczy jak oczy.
— Stryjenko, nie godzi się doprawdy!...
— Nie godzi! dobry sobie jesteś. Ja przecież znam Krysię doskonale: bardzo dobra i miła dzieweczka, ale przecież nie żaden fenomen.
— Jak dla kogo.
— Ach, więc dla ciebie... Wiesz co, doprawdy, śmiać mi się chce!
— Z czego?
— Z twoich przechwałek.
— Alboż chwaliłem się kiedy?
— Przypomnij sobie naszą rozmowę przed wyjazdem twoim do Białki; może już zapomniałeś? jeżeli tak, gotowa jestem powtórzyć ją.
— Pamiętam aż do najdrobniejszych szczegółów.
— Żartowałeś sobie z niebezpieczeństwa; mówiłeś że nie spotkałeś jeszcze na tym padole płaczu kobiety, któraby mogła zburzyć twój olimpijski spokój.
— Prawdę szczerą mówiłem.
— Ha! ha! a przecież! Gdzieżeś to nie bywał, kochany kuzynku! Zwiedziłeś prawie całą Europę, znasz wszystkie wielkie miasta, wszystkie stolice, nie mówiąc już o Warszawie, w której jesteś jak w domu. Spotykałeś tyle pięknych, tyle czarujących istot — i nic! Żadna nie stała się dla ciebie niebezpieczną.
— I to prawda — odrzekłem z westchnieniem.
— Przechodziłeś obojętnie obok najpiękniejszych, najwspanialszych kwiatów, aż nareszcie ujrzałeś dziką różyczkę w ustroniu...
— Tak jest, stryjenko, po co się mam zapierać? Tryumf stryjenki jest zupełny. Straciłem spokój, straciłem dawną swoją swobodę... Powróciłem do domu, ale myśli moje, cała moja dusza zostały tam daleko... przy niej...
— Widzę, że albo bardzo dobrze grasz przede mną komedyę, albo też jesteś naprawdę zakochany.
— Nie ośmieliłbym się żartować ze stryjenki; jestem zakochany jak student.
— I cóż myślisz dalej?
— Myślę złożyć swoje losy w ręce stryjenki.
— Co?
— Niech stryjenka wyświadczy mi tę łaskę i zechce pojechać do Białki, pomódz mi, pomówić z rodzicami panny Krystyny... Niech mi pozwolą bywać i starać się... Na teraz nie żądam nic więcej.
— Ależ mój drogi, to moje marzenie! Będę szczęśliwa, gdy cię ujrzę już jako człowieka żonatego, ojca rodziny. Czas, czas wielki zerwać z brzydkiem kawalerskiem życiem. Weźmiesz panienkę śliczną, z zacnej rodziny, wychowaną w najlepszych zasadach. Ona ci życie opromieni, ozłoci. Doskonały wybór, doskonały! Czy zostaniesz u mnie na obiedzie? Zostań!
Chciałem się wymówić, ale nie dała mi przyjść do słowa.
— W tej chwili nakryją. Będziemy gawędzili. Wiesz co, że zupełnie inaczej teraz wyglądasz!
— Ja?
— Naturalnie. Dopiero powziąłeś zamiar ożenienia się, a jużeś spoważniał. Lepiej ci z oczu patrzy. Wierz mi.
— Czy poprzednio źle mi patrzyło z oczu?
— O, niezawodnie! Miałeś w sobie coś, coś takiego, czego nie znoszę; zaczynałeś wyglądać, jak stary kawaler. Były to wprawdzie dopiero początki, ale początki złe.
— Za co stryjenka tak nienawidzi biednych samotników?
— Ach! za cóż miałabym lubić tych egoistów szkaradnych; ale nie mówmy o tem, ty już nie należysz do nich, dzięki dzikiej różyczce.
— Stryjenka ją niezadługo zobaczy, wszak prawda?...
— Jak to mu pilno! Patrzcie go! Szkoda, że nie jestem kawałkiem papieru, bo przylepiłbyś do mnie markę pocztową i wyprawił do Białki pierwszym odchodzącym pociągiem. Nie, mój panie, twoja stryjenka nie ptaszek, żeby mogła wyfrunąć od razu, bez żadnych przygotowań.
— Ależ ja nie nalegam, broń Boże!
— Nie nalegasz, ale zapytujesz, a to na jedno wychodzi. Uspokój się, Krystynka nie ucieknie; ja muszę się przygotować do drogi, jak należy.
— Słusznie, bardzo słusznie.
— Już ja sama wiem, co jest słusznie, a co nie. Ostatecznie poświęcam się dla ciebie i żeby nie wystawiać twej cierpliwości na zbyt ciężką próbę, wyjeżdżam za dwa tygodnie.
— Za dwa! — powtórzyłem z westchnieniem.
— Więc cóż? chcesz, żeby jutro, albo pojutrze? Powiedziałam ci już, że to niepodobieństwo.
— Owszem, ja bardzo dziękuję, bardzo wdzięczny jestem stryjence, że raczyła wziąć do serca moją prośbę.
— Trochę, troszeczkę cierpliwości tylko, wszystko będzie jak najlepiej. Bardzoś dobrze postąpił, że przy pierwszej bytności o swoich zamiarach nic nie mówiłeś. Byłoby to zanadto obcesowo, nagle. Tak zaś, jak uplanowaliśmy, będzie zupełnie inaczej wyglądało. Ja pojadę, pomówię z rodzicami, wybadam pannę, no — i przywiozę ci pozwolenie bywania w Białce w charakterze konkurenta.
— Czy tylko...
— Jakto, miałbyś mieć jakie wątpliwości?
— Nie mam też i pewności bezwzględnej...
— Lękasz się, że ci skarbu nie dadzą? Próżna obawa! Rodzice nie bywają zbyt uparci, gdy się trafia sposobność wydania córki zamąż dobrze... a bądź-co-bądź, dla panny Krystyny ty jesteś „partyą.“
— Chciałbym, żeby tak było.
— Źle robi, kto się przecenia, ale nie trzeba znów za mało trzymać o sobie. Jakież masz zamiary nadal?
— Pod jakim względem?
— Pytam, jak się chcesz urządzić? Przypuszczam, że po ślubie pojedziecie na kilka miesięcy w świat, zapewne na południe, do Włoch.
— To zależy.
— Od czego?
— Od woli mojej przyszłej żony, jeżeli kiedy będzie mi wolno ją tak nazwać; gdy ona zechce, to pojedziemy nie tylko do Włoch, ale choćby nawet do Indyj.
— A potem prawdopodobnie zamieszkacie w Warszawie? Urządzisz ładny apartament, ja ci w tem dopomogę. Zapewne prowadzić będziecie dom otwarty, będziecie się bawili? Młodej żoneczce to się należy.
— Tak, stryjenko, ale jeżeli młoda żoneczka będzie wolała życie wiejskie, do którego od dzieciństwa jest przyzwyczajona...
— To nic nie znaczy; jak przemieszka w mieście rok, drugi, przyzwyczai się.
— Nie chcę jej w niczem krępować.
— Niepodobna! więc gdy zechce pędzić życie na wsi, ty się na to zgodzisz?
— Bezwarunkowo.
— Ty?
— Zapewniam stryjeneczkę, że nie tylko zgodzę się, ale kupię majątek i zacznę uczyć się gospodarować.
— Wiesz, mój drogi, że jestem zachwycona zmianą, jaka w tobie zaszła! Wyglądasz teraz w moich oczach sto razy lepiej, niż dawniej.
— Dziękuję za kompliment.
— Nie, to szczera prawda. Sam przyznasz, że się zmieniłeś bardzo. Stara, stara i doświadczona to prawda. Dopóki nie miałeś zamiaru żenić się, byłeś, jak wszyscy zresztą nieżonaci, skórka na buty, zakochany — jesteś mięciutki jak safian.
— Chce stryjenka powiedzieć, żem wyborny materyał na pantofelek?
— Owszem, cieszę się, bardzo się cieszę, że mam takiego kuzynka, a na dowód, jaką mi sprawiasz przyjemność, postanawiam...
— Co?
— Być w Białce za tydzień.
Ucałowałem obie rączki stryjenki, zostałem u niej na obiedzie, a potem gawędziliśmy do późnego wieczora.
Opowiedziałem wszystkie szczegóły swego pobytu na wsi, swoją fatygę, podróż, polowania, zmęczenie. Stryjenka była w różowym humorze.
Wyszedłszy od niej, wsiadłem w dorożkę i kazałem się zawieźć do resursy. Znajomi powitali mnie tak, jak gdybym z drugiej półkuli powracał. Opowiedzieli co zaszło podczas mojej niebytności, proponowali mi grę. Słuchałem opowiadania obojętnie, grać nie chciałem.
Ta resursa, bez której jeszcze przed kilkoma tygodniami nie mogłem się był obejść, to towarzystwo, zielone stoliki, kuchnia wykwintna — wszystko wydawało mi się marnem, bezmyślnem, pustem. Nie mogłem wytrzymać długo w tej atmosferze i pojechałem do domu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ileż to dni upłynęło od bytności mojej w Białce?
Nie wiem. Niech mi dopomoże kalendarz; tydzień, dwa, trzy, cztery... więcej niż miesiąc, całe trzydzieści sześć dni.
Wówczas jeszcze była jesień, teraz śnieg pada, bieli dachy i ulice.
Brzydki, szkaradny czas!...
Pomimo że dzień jeszcze, kazałem zapalić lampę; na kominku płonie ogień, ale jakiż to ogień?! Nie taki wesoły, strzelający jak na wsi, nie; to miejski ogień, bryła skamieniałego węgla tli się za okratowaniem żelaznem, czy stalowem.
Jestem sam.
Nikogo nie przyjmuję, z nikim widzieć się nie chcę. Co mi po ludziach? Nudzą mnie i dręczą.
Rozmawiałem dziś z lustrem. Wiesz, z tem dużem lustrem, które wisi w moim gabinecie. To prawdziwy przyjaciel. Prawdomówny, szczery i nieobłudny. Wiesz, co mi ono powiedziało? Powiedziało mi, że jestem stary. Stary! stary! a przecież to tylko trzydzieści sześć dni... Lustro nie kłamie, mam na skroniach drobne zmarszczki i sporo siwych włosów, a twarz bladą.
Mogę cię zapewnić, że mi to wszystko jedno. Wynajdę sobie zatrudnienie, godne takiego dziada jak ja. Zacznę studyować język arabski, sprowadzę stosy książek i żyć będę wśród nich jak mól.
Doktor śmieje się ze mnie. Oryginał! Zdaje mu się, że zna ludzi i rozprawia dużo o ich nerwach.
Ten doktor... ale zapomniałem! Ty go nie znasz, Władziu: otóż jest to doktor taki sobie, zwyczajny lekarz ludzkich dolegliwości, naprawiacz nadwerężonych płuc i zapalonych mózgów. Bywa u mnie codzień od... albo ja wiem odkąd? zdaje się, że od miesiąca, od czasu powrotu stryjenki z Białki.
Stryjenka go sprowadziła sama, bo to jej znajomy podobno.
Zacności kobieta! Wyobraziła sobie, że jestem chory, pan doktor to potwierdził, wpakowali mnie do łóżka... leczyli, nie pamiętam już, co ze mną wyrabiali. Doktor mówił o przeziębieniu, gorączce, o nerwach... Fachowy człowiek! Stryjenka objaśniała go, żem się zmartwił, że miałem moralne cierpienia.
Wlewali we mnie lekarstwa — i dziś tryumfują oboje, powiadają, żem zdrów.
Co do mnie, sam nie wiem. Nic mnie nie boli, ale też i nic nie zajmuje, nie mam chęci do życia, włóczę się po mieszkaniu z kąta w kąt, czytam, nie rozumiejąc co, patrzę nie widząc, słucham nie słysząc. Oni powiadają że taki stan, to zdrowie. Niechże będzie zdrowie — ja myślę zaś, że to chyba starość i apatya... zresztą nie wiem — może się mylę.
Dziś był doktor także. Przychodzi codzień, punktualny jak zegar. Powiedział, że już jest bardzo dobrze; że o płuca mogę być spokojny (dużo mnie one obchodzą!), że z nerwami jeszcze nie jesteśmy w porządku, ale i to się polepszy — że wreszcie naostatku zabierzemy się do wypędzania reumatyzmu. Nie wiem, czy znasz tę chorobę? Bardzo przyjemna; dostaje jej człowiek z przeziębienia podobno...
Ale dość już tej karty szpitalnej, zacznijmy inną...
Ciekawy jesteś zapewne, czy pani stryjenka była w Białce?
A jakże, była. Siedziała tam przez trzy dni.
Państwo Marcinowie oboje zdrowi, kazali mi się kłaniać. Panienki również dobrze się mają, wszystko po staremu, jak dawniej, i pan Stanisław, ten milczący Staś, o którym ci pisałem, bywa jak bywał.
Panna Joasia, zacna, dobra dzieweczka! Pokazuje się, że jej wesołe oczęta dobrze widzą.
Teraz wiem, co znaczyło jej spojrzenie, które mi na pożegnanie rzuciła, w chwili gdym przyrzekał, że niedługo wrócę.
Wracam do rzeczy.
Dowiedziawszy się, że stryjenka przyjechała, pobiegłem do niej natychmiast. Nie przyjęła mnie. Kazała powiedzieć, że jest zmęczona po podróży, cierpiąca, że leży — i prosi, żebym ją odwiedził nazajutrz.
Przyszedłem o jedenastej z rana.
Przyjęła mnie w salonie; była jakby zawstydzona, nie wiedziała od czego zacząć rozmowę.
Zapytałem, czy nie jest cierpiąca.
— Nie — odrzekła — skądże to wnosisz?
— Uważam że stryjenka jest jakby nieswoja. Sądziłem że może podróż jej zaszkodziła.
— Ach, ta podróż! Rzeczywiście, jeżeli ci mam prawdę powiedzieć, nie zrobiła mi ona wielkiej przyjemności.
— Rozumiem — odrzekłem — i doprawdy nie mam dość słów na podziękowanie stryjence, że podjęła dla mnie tyle trudów... Ja wiem, co to jest. Jeszcze koleją pół biedy, ale owe bryczuszki wiejskie, dróżki i grobelki mogą się dać we znaki.
— Przeciwnie, podróż odbyłam bardzo wygodnie; droga była dobra, przysłano po mnie powóz — nie doznałam więc wcale zmęczenia.
— W takim razie nie rozumiem...
— Bądź cierpliwy. Muszę ci opowiedzieć po kolei wszystko, jak było. Przyjechałam do Białki, przyjęto mnie naturalnie po swojemu, całem sercem, z otwartemi rękami; pan Marcin, jego żona, panienki... wszyscy słowem prześcigali się w grzeczności; serdeczny dom, stare gniazdo, niema co mówić. Panna Krystyna...
— Prawda, stryjenko, jaka ona piękna!
Stryjenka wzruszyła ramionami.
— To — rzekła — rzecz gustu. Nie to piękne, co piękne, lecz to, co się komu podoba. Wiadomo o tem od początku świata. Mnie panna Krystyna nie zachwyca.
— Dlaczego?
— Jest za mało ożywiona, a przytem zamknięta w sobie i skryta, o ile mi się zdaje. Nie rozumiem, dlaczego na tobie wywarła takie wrażenie. Siostrzyczka jej młodsza to zupełnie co innego, to prawdziwy kwiateczek polny.
— Zapewne — rzekłem przerywając — ale...
— Domyślam się, ciekawy jesteś rezultatu mojej misyi. Zaraz. Otóż panna Krystyna odzywała się o tobie bardzo dobrze, nawet z pewną sympatyą, wszakże przeczucie mi jakieś mówiło, że twoje papiery nie stoją dobrze. Wzięłam ją zręcznie na egzamin, chciałam wybadać, ale to nie łatwo. Wywijała się bardzo zgrabnie ogólnikami, dość że nie mogłam wybadać, co myśli. Dałam więc za wygraną i postanowiłam wprost porozumieć się z rodzicami.
Nie przerywałem tej relacyi ani jednem słowem, a chociaż nie trudno było się domyśleć, że nic dobrego dla mnie stryjenka nie przywiozła, słuchałem dalej w niepewności i trwodze. Zdaje mi się, że gdybym był graczem i postawił na kartę całe mienie, to nie oczekiwałbym wyroku fortuny z takim niepokojem, z jakim słuchałem opowiadania stryjenki.
— Prosiłam państwa Marcinów o chwilę rozmowy na osobności; wyprawiono panienki z pokoju pod jakimś pozorem, zostaliśmy tylko we troje. Było to już późno wieczorem, prawie przed samem udaniem się na spoczynek. Zaczęłam od tego naturalnie, że zwierzyłeś się przede mną, jakie na tobie Krysia zrobiła wrażenie, że pragniesz starać się o nią i że wydelegowałeś mnie naprzód z prośbą o pozwolenie rodziców. Nie przeczę, że im się to bardzo podobało; podobało się zaś jeszcze więcej, gdy im zaczęłam opowiadać o twojem położeniu majątkowem i o osobistych przymiotach. Mogę cię zapewnić, że miałeś we mnie bardzo wymownego adwokata.
— O, stryjenko!
— Tak, tak; dla ciebie kłamałam nawet do pewnego stopnia, bo przedstawiłam cię lepszym, niż jesteś. Państwo Marcinowie byli bardzo kontenci i zgodzili się...
— Zgodzili się! — wykrzyknąłem.
— Czekajże, mój kochany, i bądź cierpliwy. Zgodzili się, powiadam, ale pan Marcin oświadczył, że ostateczną decyzyę musi pozostawić córce, której woli nie chce krępować. „Rozumie to pani — rzekł do mnie — że ja, zarówno jak i moja żona możemy mieć tylko głos doradczy. Niech Krysia sama postanowi.“ Nie mogłam przecież temu oponować i na tem się rozmowa przerwała. Sądziłam, że mając pozwolenie rodziców, zaczniesz bywać i starać się o względy panny. Udałam się na spoczynek, ukołysana różowemi nadziejami. Wprawdzie wolałabym za synowicę Joasię, ale skoro ci się tamta podobała — trudno! Nazajutrz pan Marcin, powróciwszy od gospodarstwa, już przed samem południem, poprosił mnie na słówko. Rozmawiałem z córką... — rzekł.
— Ach!
— Rozmawiałem z córką i... odpowiedziała odmownie. Prosiła, żebyś zaniechał swoich zamiarów, gdyż ona ci wzajemnością odpowiedzieć nie może. Dlaczego? — zapytałam. Pan Marcin powiedział, że i dla niego była to niespodzianka. „Droga pani — mówił — mam kuzyna, porządny chłopiec, pracowity, a chociaż materyalnie świetnie nie stoi i jest na dorobku, jednak nic mu zarzucić nie mogę...“
— Pan Stanisław — rzekłem ze smutkiem.
— Tak, mój drogi, ten sam. Pan Marcin wcale a wcale nie wiedział, co się święci; kuzynek bywał, to bywał, nikt się temu nie dziwił i nikt go o jakieś poważniejsze zamiary nie posądzał. Tymczasem młodzi porozumieli się cicho, w sekrecie, zamienili nawet pierścionki i w przyszłym roku mają się połączyć.
Wstałem i wziąłem kapelusz do ręki. Chciałem wyjść, ażeby ukryć wzruszenie, nad którem trudno mi było panować.
Stryjenka zatrzymała mnie.
— Cóż znowu! — rzekła — odchodzisz? nie chcesz słuchać do końca?
— Skoro już wiem wszystko...
— Nie bądź-że dzieckiem. Siadaj, proszę cię, mój drogi. Uważałam, że państwo Marcinowie byli oboje zmartwieni postanowieniem córki, ale ostatecznie, ponieważ żadnych zarzutów twemu rywalowi nie mogli robić, więc musieli się pogodzić z losem, lecz mają przecież i drugą córkę. Gdybyś chciał tylko...
— A nie! nie! — zawołałem — dość już jednej próby!
— Pomyśl, zastanów się.
— Nie!
— Odrzucasz szczęście? Rozpaczasz, że cię nie chce cudza narzeczona, a nie chcesz patrzyć na dziewczynkę, której podobałeś się i która ma dla ciebie sympatyę?
— Sympatyę!
— Zapewniam cię, że tak jest. Możesz mi wierzyć, my kobiety umiemy się na tem poznać. Joasia polubiła cię.
— I cóż mi z tego?
— Dziwne pytanie. Będziesz miał żonę dobrą, kochającą, poczciwą, rozpoczniesz nowe życie, a ja cieszyć się i tryumfować będę.
— Mało stryjence jednego tryumfu?
— To wcale nie tryumf. Żebym wiedziała, co się święci, byłabym cię wyprawiła do Białki dopiero po weselu panny Krystyny i po jej wyjeździe z domu rodziców, ale kto z wami dojdzie do ładu, moi panowie?
Podziękowałem stryjence za jej trudy, za tak żywe zainteresowanie się moim losem, i poszedłem do domu... do siebie.
Nie potrzebuję dodawać, że cały świat wydawał mi się pusty... szkaradny, wstrętny prawie. W domu nie mogłem wysiedzieć, było mi duszno, powietrza brakło. Zarzuciłem palto na ramiona, wyszedłem. Chodziłem bezmyślnie przez kilka godzin. Gdzie się włóczyłem, nie wiem; majaczeją mi w pamięci stawy łazienkowskie, to znów żelazny most na Wiśle. Musiałem być i tam i tam. Wróciłem do domu w gorączce, a na drugi dzień rozchorowałem się na dobre. Doktor twierdzi, że z przeziębienia. Być może.
Otóż cała historya. Teraz jestem rekonwalescentem, polecono mi, żebym się szanował. Co mi tam! Już moja karyera skończona. Stryjenka śmieje się, mówi że czas mnie uleczy. Doprowadza mnie to do pasyi...
Zamykam się w domu, nie wychodzę, nie przyjmuję nikogo. Poświęcam się studyom nad literaturą arabską, uschnę w starych szpargałach.
Bywaj zdrów! Żałuj mnie, jeżeli masz serce, śmiej się ze mnie, jeśli możesz...
Ps. Kochany Władku, jeżeli kiedy, włócząc się po Włoszech lub Hiszpanii, ujrzysz ustronny jaki klasztor, wstąp tam. Kto wie, czy wśród ascetów rozmyślaniu oddanych nie znajdziesz swego... starego przyjaciela.
Ta myśl zaczyna mnie opanowywać, a cisza samotnej celi klasztornej wydaje mi się najmilszem schronieniem dla takiego jak ja rozbitka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.