Tryumf Stryjenki/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf Stryjenki |
Podtytuł | Z pamiętników konkurenta |
Pochodzenie | Przy kominku |
Wydawca | A. G. Dubowski i R. Gajewski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Już była północ prawie, gdy przybyłem do celu podroży. We dworze było ciemno, tylko w dwóch oknach jaśniało światło.
Poczciwy pan Marcin oczekiwał na mnie. Sam wybiegł na ganek, pomógł mi wysiąść z bryczki i wprowadził do dużego pokoju, w którym na staroświeckim kominku płonęły smolne szczapy sosnowe.
Stół był nakryty. Uprzejmy gospodarz nie zapomniał o niczem, co zmęczonemu długą jazdą podróżnemu mogło być potrzebne i pożądane.
Musiałem wyglądać okropnie, gdyż pan Marcin, spojrzawszy na mnie, zawołał:
— Bój się Boga, człowieku, co się z tobą dzieje? Jesteś pan zabłocony od stóp do głów!...
Istotnie podobny byłem do ulepionego z gliny posągu.
— Nic to — odrzekłem — mały wypadek...
— Założyłbym się, że ten kanalia Maciej upił się swoim zwyczajem i wywrócił, ale mnie to dziwi, bo trzeba panu wiedzieć, że on nawet po pijanemu wozi nieźle, a widzi w nocy jak kot.
— To też on nie winien, moja to raczej niezgrabność.
— Jakże?
— Bryczka się przechyliła zanadto i... wypadłem w błoto.
— Możeś się pan potłukł? może cię co boli? Powiedz, mamy w domu podręczną apteczkę, weźmiemy cię w kuracyę.
— Nic mi nie jest, mogę pana zapewnić, żem się nawet nie potłukł. Jakieś bo szczególnie miękkie i sprężyste błoto jest w tej okolicy.
— Bogu dzięki, że się panu nic nie stało, ale doprawdy, nie mogę się wstrzymać od śmiechu. Spadają ludzie z koni, lecz żeby z bryczki kto spadł, pierwszy raz słyszę; musiałeś dobrodzieju spać w drodze.
— Być może.
— Oj mieszczuchy, mieszczuchy! No, nic to... Na drugi raz, kochany panie Janie, poślę po ciebie wóz drabiniasty. Zakopiesz się w siano i nie wypadniesz. Siadajże, proszę cię; wyobrażam sobie żeś głodny, bo jeżeli pani stryjenka nie dała jakich wiktuałów na drogę, toś cienko śpiewał, biedaku.
— Liczyłem na to, że na stacyi coś znajdę.
— Dobrześ się wybrał!
— Maciej, który był w drodze moim opiekunem i przewodnikiem, zapoznał mnie z panią Mośkową.
— Mogę cię zapewnić, że zrobił to w osobistych widokach. Zabierajże się prędzej do jedzenia. Oto starka, kura pieczona, pożyw się, biedaku, po tej ciężkiej biedzie. Jest tu i stary miodek, doskonałe lekarstwo na wszystkie fatygi i zmęczenia. Będziesz spał po nim, jak kamień. Nie dajże się prosić! Przepraszam cię, kochany panie Janie, że tak bez ceremonii mówię ci po imieniu, ale taki już mam zwyczaj. Skoro przyjechałeś mnie odwiedzić, toś przyjaciel. Wybacz staremu, że taki konfident.
Nie odpowiedziałem nawet, tak byłem zajęty zaspakajaniem głodu; jadłem, a raczej nie jadłem, ale pożerałem jak wilk. Gdym zmiótł już wszystko, co tylko zmieść mogłem, pan Marcin miodu szklaneczkę mi przysunął.
— Może do wina jesteś przyzwyczajony — rzekł, — ale ja tem ci służyć nie mogę. Tem się trzeba kontentować, co się w domu ma. Wódka ze swego żyta, miodek od swoich pszczółek, piwko, zwyczajny cienkusz, ze swego jęczmienia. Lepsze to, niż szampan za żydowskie pieniądze, jak cię szanuję, kochany panie Janie.
— Myślę — rzekłem, podnosząc szklaneczkę do światła — że ten miodek lepszy jest nawet, niż szampan za własne pieniądze. Jak żyję nie piłem nic równie dobrego.
— Bardzo się cieszę, że ci przypadł do gustu.
— Więc to wyrób domowy?
— Ma się rozumieć. To, widzisz, od dawna się u nas wyrabia z roku na rok. Miód robi się po dawnemu, według starego przepisu, z roku na rok, a rzeczywiście niezgorszy jest; przekonasz się, jak będziesz po nim spał.
Wypiłem jedną i drugą szklaneczkę; pan Marcin ciągle ze mną rozmawiał, dopytywał o stryjenkę, dowiadywał się co słychać w Warszawie de publicis...
Czas nam schodził przyjemnie przy gawędce; anim się obejrzał, kiedy zegar wydzwonił drugą po północy.
— Czas spać, wypocząć po zmęczeniu — rzekł pan Marcin i zaprowadził do pokoju dla mnie przygotowanego. Rzuciłem się na wygodne łóżko i usnąłem. Zdawało mi się, że słyszę wycie i szczekanie psów, turkot wozów, jakieś niezmiernie głośne rozmowy czy też krzyki — ale nie mogłem zmiarkować, czy te odgłosy istniały w rzeczywistości, czy też w mojej wyobraźni tylko...
Kiedy się obudziłem, ujrzałem pana Marcina.
W pokoju było bardzo widno. Jesienne słońce wydobyło się z poza chmur i świeciło z wysoka.
— Musi już być bardzo późno — rzekłem.
— Spodziewam się, już południe blizko. Ja już nachodziłem się po folwarku aż do znużenia, byłem w polu przy oraczach, w lesie przy zwózce drzewa i przyznam ci się otwarcie, że jestem głodny jak wilk. Czekam na ciebie ze śniadaniem.
— Wstaję w tej chwili, ale dlaczego pan beze mnie nie pił herbaty?
— O południu herbatę? Cóż to znowu za moda? Jabym teraz wilka zjadł, a on mi o herbacie opowiada! Wstawaj prędzej, kochany panie Janie, bigos na nas czeka. Przedstawię cię też mojej żonie i córkom.
— Panie już wstały?
— Ha! ha! dobrodzieju, czy z księżyca spadasz? Cóżby to były za panie, gdyby do południa spały!... U nas o godzinie szóstej rano wszyscy na nogach. I jegomości jutro nie dam spać tak długo, chciałbym albowiem in gratiam twego przyjazdu urządzić polowanie. Z gończymi, albo z chartami, jak wolisz? Jeździsz konno?
— Jeżdżę.
— A dobrze?
— Zdaje mi się, że niezgorzej. Uczyłem się dość długo.
— Tem lepiej; po obiedzie pojedziemy do jednego sąsiada i zaprosimy go.
Ubrałem się pośpiesznie i wraz z panem Marcinem poszedłem do tego samego pokoju z kominkiem, gdzie poprzedniego dnia byłem przez pana Marcina przyjmowany.
Tam zastałem panie.
Pani Marcinowa, niegdyś zapewne bardzo ładna kobieta, gdyż czas śladów tej piękności zupełnie jeszcze nie zatarł, przywitała mnie bardzo serdecznie i uprzejmie; panienki zarumieniły się zlekka.
Podczas śniadania i rozmowy, w której przeskakiwaliśmy z przedmiotu na przedmiot, przypatrywałem się paniom uważnie. Niedziw, stanąłem przecież oko w oko z tem niebezpieczeństwem, o jakiem mówiła stryjenka, a aczkolwiek byłem pewny zwycięstwa, pragnąłem jednak poznać nieprzyjaciela.
Stryjenka miała słuszność. Córki pana Marcina wcale nie były podobne jedna do drugiej i każda z nich przedstawiała typ całkiem odmienny. Dopiero po dłuższem wpatrzeniu się można było dostrzedz w ich twarzach pewne wspólne familijne rysy.
Panna Krystyna, brunetka, wysmukła, o prześlicznych czarnych oczach, ocienionych długiemi rzęsami, była małomówna i poważna; młodsza zaś jej siostra, prawie jeszcze dziecko, wesoła, śmiejąca się ciągle, zdawała się być duszą całego domu i rozweseleniem. Śmiech jej rozbrzmiewał ciągle, na buzi różowiutkiej robiły się dołeczki, a z pod warg jej rozchylonych widać było dwa rzędy drobnych równych ząbków.
Wypytywała mnie o szczegóły wczorajszej podróży, skąd wniosłem, że Maciej musiał coś wspominać o moim niefortunnym upadku, a może też wygadał się i o pannach żelaznych...
— Ale — odezwał się pan Marcin, — jednej rzeczy można ci, drogi panie Janie, powinszować. Śpisz jak kamień. Czy nie słyszałeś nic w nocy?
— Istotnie, zdawało mi się, że psy szczekały.
— A nie zdawało się panu, że strzelają? — zapytała z uśmiechem Joasia.
— Nie, proszę pani. Przecież teraz mamy czasy pokojowe.
— Jak gdzie, panie; u nas ciągła wojna.
— Nie rozumiem.
— Mała rzecz — odezwał się pan Marcin, — istotnie czasem miewamy noce niespokojne, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
— Cóż było dziś w nocy? — zapytałem.
— Bagatelka. Jacyś obcy ludzie włóczyli się koło folwarku; prawdopodobnie złodzieje chcieli się dobrać do stajni, ale u mnie psy doskonałe i straż czujna... Psy zaczęły ujadać, stróż zaalarmował ludzi świstawką, a ja wybiegłem przed dom i strzeliłem parę razy na wiatr dla postrachu. Niech wiedzą przynajmniej, że w Białce się pilnują.
— I ja tego nie słyszałem? Nie słyszałem strzałów, to niepodobieństwo!
— Dowód, żeś pan dobrze spał, kochany panie Janie.
— Wyobrażam sobie, jak panie były przerażone — rzekłem.
— My? — zawołała Joasia — a to z jakiej przyczyny? Mogę pana zapewnić, że nie jesteśmy tak lękliwe, jak się panu zdaje. Zresztą, alboż raz zdarza się coś podobnego? Mnie się zdaje, że gdyby nawet rozbójnicy napadli na nasz dom, to...
— Nie przelękłaby się pani?
— Zdaje mi się, że sama potrafiłabym ich nastraszyć. Wiem gdzie ojczulek ma broń, a z bronią umiem się doskonale obchodzić.
Uważnie i bacznie wpatrywałem się w tę jasnowłosą, wesołą, uśmiechniętą dzieweczkę, co nie przeszkadzało mi zresztą rzucać okiem od czasu do czasu na poważną i zadumaną pannę Krystynę.
Któraż z nich dwóch ma stać się niebezpieczną dla spokoju mego serca? Która stanie się powodem tryumfu stryjenki?
Rozśmiałem się w duchu na myśl, że szanowna stryjenka tryumfować będzie. Nie, nie, zawzięta przeciwniczko celibatu! Powrócę do Warszawy spokojny i chłodny jak przedtem i nie utracę tej złotej wolności kawalerskiej, z którą mi nie jest źle na świecie! Na co, dla jakiej idei mam ją tracić, wyrzekać się swoich przyzwyczajeń, wygód, do których przywykłem, swoich dobrych przyjaciół, resursy, a nadewszystko spokoju... nie! Nic z tego! I dla kogóż mam ponosić taką ofiarę... może dla tego jasnowłosego dzieciaka? Nie! Ten dzieciak jest szczególnie miły, sympatyczny, figlarny, przysiągłbym, że ma złote serce, że potrafi kochać wiernie, serdecznie, jak to mówią na śmierć i na życie, ale nie chciałbym być przedmiotem tej miłości.
Co jabym robił z taką żoną?... Usposobienie moje nie licuje z ciągłą wesołością i śmiechem. Chcąc z takim ptaszkiem śpiewającym żyć, trzebaby samemu ptasie skrzydła chyba posiadać i fruwać, bujać z gałązki na gałązkę, gonić się z nim nad łąkami, nad wodą... Gdzież mnie do tego? Tak, Władziu, nie ulega kwestyi że się starzeję, skoro taka młodość obawą mnie przejmuje. Cóż robić? czas idzie...
Spojrzałem na Joasię i pomyślałem sobie:
— Śmiej się, śmiej, śliczne, wesołe dziecko, wesel się, pókiś młode, ale ani twoje ząbki perłowe, ani owe dołeczki na buzi nie zamącą mego spokoju. Mógłbym cię pokochać, nie chcę powiedzieć jak córkę, bo po cóż mam sobie lat dodawać? — ale jak młodszą... siostrzyczkę, na której weselu gotówbym tańczyć z przyjemnością.
A panna Krystyna? Szczególna rzecz, im bardziej się w nią wpatruję, tem więcej podziwiam jej oczy... Co to za oczy! nie zdarzyło mi się widzieć podobnych. Wyraziste, myślące, śliczne oczy!
Chciałbym wpatrywać się w nie jak najdłużej. Przecież to żadnem niebezpieczeństwem nie grozi.
Śniadanie się kończy. Wstajemy od stołu. Pan Marcin chce mi pokazać swoje gospodarstwo.
To jego słaba strona. Lubi się popisać, a ma z czem. Wszędzie ład i porządek wzorowy. Budynki doskonale utrzymane, konie, bydło, owce bardzo ładne, o ile się znam na tem.
Najwięcej czasu zajęła nam stajnia, na której progu powitał nas Maciej w fartuchu płóciennym, ze zgrzebłem w ręku.
Nie poznałem dereszów, które mnie wczoraj do Białki przywiozły; ani znać było na nich śladów fatalnej drogi i błota.
Jeszcze nie obejrzeliśmy wszystkich koni, gdy wpadł chłopak ze dworu z wiadomością, że obiad na stole.
Przeraziłem się.
— Czy państwo tu jadacie co godzina? — spytałem.
— Co godzina nie — odrzekł pan Marcin — ale jada się od czasu do czasu. Dziś obiad nawet cokolwiek spóźniony, dzięki temu, żeś spał tak długo, kochany gościu. Śpieszmy więc, bo zaraz po obiedzie pojedziemy do pana Karola; chcę go na jutrzejsze polowanie zaprosić. Poznasz go. Poczciwy człowiek z kościami, ale przytem trochę lekki i niebardzo rachunkowy, więc też biedę klepie nieborak.
Poszliśmy tedy na obiad i zasiedli przy stole w owym wielkim pokoju z kominkiem.
Nie byłem głodny, nawet, co prawda, jeszczem się nie wysapał dobrze po śniadaniu, ale wobec gościnności gospodarstwa, wobec zaproszeń z ich strony, niemożliwe staje się możliwem. Jadłem.
— To ci się tylko tak zdaje — mówił pan Marcin — cóż to za jedzenie? Trochę tego, trochę owego... Przekonasz się, że jak przyjedziemy do pana Karola, będzie ci się chciało jeść, jak za najlepszych czasów.
— Daleko to? — zapytałem.
— Milka drogi, w Zagajewie; trzy kwadranse jazdy. Jutro wstaniemy wcześnie, to jest dobrodziej wstaniesz wcześnie, bo my jak zwykle — i pojedziemy z chartami. Skoro jesteś na wsi, trzeba żebyś wsi używał, kochany panie Janie.
— A czy pan lubi polowanie? — spytała Joasia.
— Dlaczego nie? Chociaż wogóle w swojem życiu polowałem niewiele, a z chartami co prawda nigdy...
— Nigdy?
— Rzeczywiście.
— A no — rzekł pan Marcin — to trzeba koniecznie, żebyś choć raz zobaczył, jak to wygląda. Lepszego miejsca, jak u nas, na takie polowanie nie znajdziesz. Równina wszędzie, jak po stole. Każę ci kasztana osiodłać, bardzo dobry koń, pewny w nogach i wytrwały. Czasem miewa swoje fanaberye, ale ponieważ, jak mówiłeś, jeździsz nieźle, więc dasz sobie rady.
— Tylko proszę bardzo, żebyś pan nie zmęczył mego wierzchowca i faworyta — odezwała się Joasia.
— Więc to pani wierzchowiec?
— Niestety, niezupełnie. Ojczulek na nim jeździ, czasem Maciej, a czasem, bo i to się zdarza — rzekła, robiąc minkę poważną — zaprzęgają biedaka do wozu i musi, jak niepyszny, snopki wozić z pola.
— Nie wyobrażajże sobie, kochany panie Janie — odezwał się pan Marcin, — że trzymamy tu jakieś specyalne wierzchowe folbluty. To nie na Białkę i nie na dzisiejsze czasy. Trzeba pod siodło, to pod siodło — a do woza, to do woza. Koń nie powinien darmo jeść owsa.
Panna Krystyna niewiele mówiła, dopiero przy końcu obiadu, gdy wspomniałem o Warszawie, o ruchu literackim, o książkach, ożywiła się, a w oczach jej zamigotały blaski. Wyrażała zdania bardzo trafne i rozumne, z przedziwną skromnością, nie pozując bynajmniej na sawantkę. Pokazało się, że czytała wiele, a pamięć miała wyborną. Mogła recytować całe poematy.
Gdy panna Krystyna mówiła, Joasia przestała się śmiać i z bardzo poważną, zadumaną minką, przysłuchiwała się słowom siostry.
Byłbym z przyjemnością prowadził tę rozmowę jak najdłużej, a raczej słuchał melodyjnego głosu panny Krystyny i podziwiał jej oczy czarne, które z każdą chwilą wydawały mi się coraz piękniejsze, ale pan Marcin przypomniał, że mamy jechać do sąsiada.
Wolałbym zostać w Białce.
Maciej służbista zajechał przed ganek tą samą żółtą bryczuszką, na której poprzedniego dnia wycierpiałem tak wiele.
Gdym miał już panie pożegnać, gospodarz zapytał żony:
— Moja duszko, a daliście też znać Stasiowi, żeby jutro przyjechał?
— Przed obiadem posłałam konnego, lecz dotąd jeszcze nie wrócił.
— O! niech ojczulek będzie spokojny — wtrąciła Joasia, śmiejąc się i spoglądając na siostrę, — przyjedzie niezawodnie pan Stanisław, przyjedzie, ja za to ręczę.
Zauważyłem, że gdy wspomniano o owym panu Stanisławie, twarz panny Krystyny pokryła się rumieńcem, a oczy zniknęły pod spuszczonemi powiekami i długiemi, jedwabistemi rzęsami.
Zdawało mi się przez chwilę, że doznaję uczucia przykrości i jakiegoś szczególnego niepokoju.
Z jakiej racyi? Cóż może mnie interesować jakiś pan Stanisław, którego nigdy w życiu nie widziałem, co mi wreszcie do rumieńców panny Krystyny? Polubiłem ją od pierwszego wejrzenia, uczułem dla niej, zarówno jak i dla jej siostrzyczki figlarki, pewien rodzaj życzliwości i sympatyi, ale więcej nic nad to. Obie są bardzo miłe, urodziwe dzieweczki, jakby wywołane z kart rodzinnej, swojskiej poezyi; jak jedna, tak i druga może się podobać, może wzbudzić nawet żywsze uczucie, ale chyba nie we mnie! Opancerzony jestem na takie pociski, a lata moich pierwszych zapalnych, młodzieńczych uniesień bezpowrotnie minęły.
Swoją drogą muszę przyznać, że panna Krystyna ma wyjątkowo piękne oczy...
Wyjeżdżamy. Pan Marcin uprzyjemnia mi podróż opowiadaniem o urodzajach tegorocznych i zbiorach. Słucham, kiwam głową, ale jeżeli mam powiedzieć prawdę, rozumiem zaledwie piąte przez dziesiąte.
— Deszcz nam szkaradne robił psoty — mówi zawzięty gospodarz. — Powiadam ci, kochany panie Janie, że nie zbieraliśmy, lecz po prostu kradli zboże z pola. Zaledwie słońce uśmiechnęło się cokolwiek, ledwie zmokłe snopki obeschły, znowu nadchodzi chmura i znowu deszcz fatalny. Słowo ci daję, że o mało nie zwaryowałem przy tej nieszczęśliwej zwózce.
— A to dobrze, to bardzo dobrze — odpowiadam w roztargnieniu.
Pan Marcin śmiechem wybuchnął.
— Co dobrze — rzekł, — czy to, że deszcz padał, czy żem ja o mało bzika nie dostał?
Próbuję się usprawiedliwiać... Przepraszam, ale wyrazy mi się plączą, mówię od rzeczy.
— No, nie tłumacz się, nie eksplikuj — mówi poczciwy szlachcic — zamyśliłeś się widocznie o Warszawie, a może o jakiej pięknej pani z wielkiego świata.
Mylił się. Byłem zamyślony istotnie, lecz o pannie Krystynie.
Przyjechaliśmy wreszcie do wioski owego pana Karola. Było tam zupełnie inaczej niż w Białce. Jedna stodoła chyliła się na prawo, druga na lewo, a obora, czy może owczarnia, wyglądała tak, jakby miała zamiar przewrócić się nawznak.
Dwór podupadły był także, dach miał zaklęśnięty, mchem porosły, z komina tynk poopadał.
Gdyśmy zajechali, gospodarz na ganek wybiegł, żeby nas powitać. Był to człowieczek niedużego wzrostu, mały, czupurny, z brodą przystrzyżoną dość krótko i żywemi, ciągle niespokojnie biegającemi oczkami.
— A Bóg cię tu zesłał, kochany panie Marcinie — zawołał — a jeszcze z gościem!
Pan Marcin przedstawił mnie.
— Warszawiak, warszawiak — mówił gospodarz. — Proszę, proszę serdecznie, dowiemy się różnych nowości z szerokiego świata. W wiścika pan dobrodziej grywasz?
— Grywam, panie.
— To wybornie! Od tygodnia już siedzę w domu sam, jak zakonnik, i myślę o swoich kłopotach. Urządzimy sobie kapitalną partyjkę. Uprzedzam jednak, że grywamy tu niedrogo, bardzo niedrogo...
— Zastosuję się do zwyczaju.
— Złoty człowiek z pana, jak szczęścia pragnę, złoty! Ale szkoda wielka, że nie mamy czwartego... Czekajcie! — zawołał, uderzając się w czoło. — Już mam, będzie i czwarty!
— Któż? — zapytał pan Marcin.
— Komornik ma przyjechać, spodziewam go się lada chwila... będzie więc komplet...
Spojrzałem na pana Karola ze zdumieniem. Dostrzegł to i z przesadną, teatralną jakąś gestykulacyą zawołał:
— Pana dobrodzieja to dziwi?! Szczególna rzecz! Ja zawsze tak w zmartwieniu szukam pociechy. Zresztą jesteśmy z tym panem w przyjaźni. Stara, dobra znajomość; od lat dziesięciu bywa on u mnie po kilka razy na miesiąc i nie tylko ja, ale nawet moje konie tak się przyzwyczaiły do niego, że jak go zobaczą, to rżą z radości. Słowo daję. Siadajcież panowie, bardzo proszę. Małżonka moja wnet się ukaże. Szczęśliwy jestem, żeście mnie odwiedzili, bardzo szczęśliwy! Siedzę tu albowiem jak zamurowany i myślę o swoich kłopotach. Jakież tam nowości w Warszawie? Podobno zakładają jakiś bank z ogromnym kapitałem!
— Nie słyszałem o tem.
— A ja słyszałem. Mówiono mi jako rzecz pewną i stanowczą, chociaż podobno do czasu projektodawcy trzymają zamiary swoje w tajemnicy. O ile wiem, będą dawali ogromne pożyczki... spłacą towarzystwo, spłacą wszystkie długi prywatne — i odetchniemy! Śliczna rzecz! będziemy widzieli żydów tylko chyba na obrazkach. Muszę nawet namówić kilku naszych lichwiarzy, żeby na wszelki wypadek kazali się odfotografować...
— Któż sąsiadowi mówił o tym banku? — zapytał pan Marcin.
— Był taki, co mówił. Mam ja swoje stosuneczki i choć niby siedzę tu w kąciku, jak świerszcz za piecem, jednak od czasu do czasu, co nieco, chociaż piąte przez dziesiąte usłyszę.
— Piąte przez dziesiąte, to jeszcze nie wiele.
— Zawsze coś! Od czasu, gdy się dowiedziałem o owym projektowanym banku, miewam najrozkoszniejsze marzenia...
— Kochany sąsiedzie — odezwał się pan Marcin — przyjedź do nas jutro rano, chciałbym urządzić dla swego gościa polowanie z chartami.
— Śliczna myśl! Owszem, przyjadę z wielka chęcią. Niech warszawiak zobaczy nasze pieski. O której się stawić?
— Jak najraniej.
— Słusznie, o szarym świcie wyjadę. Zobaczycie wierzchowca, jakiego sobie kupiłem. Świetny koń, wschodniej krwi, Abdelkader.
— Proszę! Z jakiegoż stada?
— Nie wiem, doprawdy. Kupiłem go na jarmarku od żyda, który się nazywa Abel Kader, a skąd go żyd wziął, to mnie nie obchodzi. Śliczny koń, rosły, niebardzo młody, ale jeszcze zdrów jak krzemień. Zobaczy go sąsiad jutro i jestem pewny, że cały powiat pozazdrości mi tego nabytku. Któż będzie więcej?
— Staś.
— Acha, Staś... dobry chłopak; porządny chłopak... bardzo ładnie. I czas niezgorszy, zające teraz w podorywkach siedzą. Może być bardzo dobre polowanie. Słyszę jakiś brzęk, pewnie przygotowali nam co do zjedzenia. Proszę bardzo, proszę, chodźcież panowie. Moja pani marudzi, jak zwykle, zapewne stroi się. Tak to zawsze z kobietami!
Pan Karol raczył nas i fetował. Musiałem znowuż jeść; wymówić się nie było sposobu.
Gospodarz ciągle mówił. Opowiadał nam o swoich kłopotach ze służbą, zatargach z gminą, o żydach, którzy tak się zawzięli, że stu rubli niepodobna z nich wycisnąć — a mówiąc, coraz w okno spoglądał, czy oczekiwany komornik nie nadjeżdża.
Nie było go widać.
— Musiało go coś bardzo ważnego zaskoczyć — rzekł pan Karol — coś niesłychanie ważnego, kiedy nie przyjeżdża...
— Widocznie nie miał zamiaru — wtrąciłem.
— Ale, co pan dobrodziej powiada? Ja mogę nie mieć zamiaru, ale taki jegomość zawsze ma zamiar. Przecież z tego się utrzymuje. Żeby go licho! zrobił mi taki zawód.
— Mała rzecz — odezwał się pan Marcin — możemy nie grać. Pogawędzim jeszcze trochę i powrócimy do domu.
— O, za pozwoleniem! Za kogo mnie pan masz? Bez pulki i bez kolacyi nie puszczę was, za nic w świecie nie puszczę! Nie nadjechał komornik, mniejsza o to, zagramy z dziadkiem.
Sam rozłożył stolik, przyniósł karty i kredki. Zaczęliśmy grać.
Wiesz, że jako stały członek i codzienny prawie gość resursy, znam się trochę na grze; pochlebiam sobie nawet, że gram dobrze, tym razem jednak wyjątkowo, pomimo że mi karta szła nieźle, robiłem fatalne omyłki i przegrywałem ciągle.
Gospodarza wprawiało to w złoty humor.
— No — mówił, — jeżeli wszyscy w Warszawie tak grywają, to nie chcę znać żadnych banków, ani kapitalistów. Sprzedaję folwark, spłacam długi, a z resztką, jaka mi pozostanie, wynoszę się do Warszawy, specyalnie po to, żeby w wista grywać. W przeciągu lat trzech zrobię majątek.
Nie przeczyłem, nie rozumiałem nawet dokładnie, co gadatliwy gospodarz opowiadał, a myśl moja była wcale nie przy kartach. Zadawałem sobie pytanie, po co my przyjechaliśmy do tego nieszczęsnego bankruta, który zmartwienia swoje i troski usiłuje zasłonić maską sztucznej, udanej wesołości? Czy nie lepiej było pozostać w Białce i przepędzić te kilka godzin w towarzystwie pań... panny Krystyny raczej?
Ciągle ta panna Krystyna! Jestem widocznie zdenerwowany jeszcze i rozstrojony po podróży, a może i chory, skoro zaczynam marzyć na jawie, bo dotychczas nic podobnego nie doświadczałem.
Widocznie śnię, bo oto popełniam znowu błąd kapitalny. Gospodarz wybucha śmiechem, a pan Marcin przygląda mi się uważnie i pyta:
— Co ci jest, kochany panie Janie?
Zapewniam go, że nic mi nie jest. Mam tylko ból głowy i czuję jakby znużenie.
Nareszcie gra się kończy, na moje szczęście. Sądzę że pojedziemy, ale gdzie tam! czeka nas jeszcze kolacya. Siadamy do stołu we trzech tylko: pan Marcin, gospodarz i ja.
Pani nie pokazuje się, a pan Karol daje nam do zrozumienia, że z kobietami tak zawsze, lubią się stroić i potrzebują na to bardzo wiele czasu...
Gospodarz bawi nas jak może, pan Marcin podtrzymuje rozmowę, ja nie odzywam się prawie. Już dobrze po dziesiątej odjeżdżamy, wyściskani i wycałowani przez pana Karola na pożegnanie.
Maciej smagnął biczem i żółta bryczuszka zginęła w oceanie ciemności.
— Uważam, panie Janie, że niebardzo zadowolony jesteś z wizyty.
Pośpieszam zapewnić, że jest wprost przeciwnie, chociaż nie taję, że wolałbym przepędzić te kilka godzin w Białce.
— Zawiozłem cię naprzód do pana Karola, bo ciekawy to okaz w swoim rodzaju: śmieje się ustami, a w duchu cierpi więcej, niżbyś sobie mógł wyobrazić. Niegdyś zamożny gospodarz — dziś zagrożony ruiną. Od wielu lat nieborak szarpie się, walczy z losem, wymyka się z rąk wierzycieli, wywija, wyślizguje jak piskorz. Inny na jego miejscu od świętej pamięci byłby z folwarku wyleciał, ten trzyma się przecież i siedzi — i kto wie, czy przy sprzyjających okolicznościach nie wypłynie jeszcze, jak to mówią, na czystą wodę. W domu też nie ma szczęścia.
— Dlaczego?
— Żona...
— Ach, ubiera się długo — rzekłem, śmiejąc się.
— Przed obcymi zwykle pan Karol tak mówi, ale my sąsiedzi wiemy, jak jest w istocie. Biedna kobieta!
— Cóż jej jest?
— Jakby melancholia... Kręci się koło gospodarstwa, pracuje, ale nie mówi nic, a na obcych ludzi patrzeć nie może.
— Cóż za powód?
— Zmartwienia, kochany panie, zmartwienia. Utracili kilkoro dzieci; pani była zawsze bardzo uczuciowa, nerwowa, chorowita i wpadła nieboraczka w cichy obłęd. Zdaje się jej, że każdy obcy człowiek, to doktor. Otóż ma ów pan Karol dość zmartwień, ale ukrywa je w sobie, ludziom o nich nie mówi, owszem, sili się na dobry humor, na koncepta. Kto tego nie wie, bierze go za letkiewicza, kto wie, ma dla niego współczucie...
Przez całą drogę opowiadał mi pan Marcin o swoim sąsiedzie i jego nieszczęściach, a ja słuchałem, nie odzywając się wiele.
Wreszcie stanęliśmy przed domem.
Ucieszyłem się niezmiernie, ujrzawszy światło w oknach.
— Panie jeszcze nie śpią — rzekłem do pana Marcina.
— Dziś posyłały na pocztę. Widocznie nadeszła spora paczka pism i czytają. Chodźmy do nich.
Weszliśmy do pokoju. Pani Marcinowa siedziała przy stole z robótką w ręku.
Panna Krystyna tylko co przerwała czytanie.
Joasia rzuciła się ojcu na szyję.
— Czekałyśmy na ojczulka — szczebiotała, śmiejąc się — i co prawda, nie spodziewałyśmy się, że panowie tak prędko powrócą.
— Tak się jakoś dobrze złożyło, że nas pan Karol wypuścił.
— To dziwne. On gościom każe koła z bryczek zdejmować... Ale, ale, od Stasia mamy wiadomość.
— Cóż?
— Stawi się jutro raniuteczko. Onby się też nie stawił!
— Czy wolno zapytać — rzekłem — kto jest pan Stanisław?
— Pan Stanisław... — odpowiedziała — pan Stanisław, to jest właśnie Staś!
— Tylko tyle?
— O! to bardzo wiele nawet, zwłaszcza jeżeli dodam, że jest to nasz daleki kuzynek i dzielny, pracowity, a przytem śliczny chłopiec. Prawda, Krysiu?
— Może pan zechce przejrzeć gazety — odezwała się panna Krystyna; — są najświeższe wiadomości z Warszawy, a jeżeli pan lubi poezyę, prześliczny wiersz Asnyka...
— Niech pan poprosi Krysi, to przeczyta głośno — odezwała się figlarna jej siostrzyczka.
Ma się rozumieć, że poprosiłem. Po pewnem wahaniu się panna Krystyna czytać zaczęła. Dziwnie pięknym wydał mi się jej głos melodyjny i dźwięczny. Twarz jej, zazwyczaj blada, pokryła się delikatnym rumieńcem, a oczy... ach! te oczy...
Widzę je przed sobą i teraz jeszcze, gdy jestem sam, z myślami smutnemi tylko, gdy zastanawiam się, dlaczego w całem mojem usposobieniu zaszła taka zmiana. Gdzieżeś się podziała, dawna moja swobodo; gdzie to życie niezamącone żadną troską, wesołe, spokojne!...
Najdroższy mój przyjacielu, nie śmiej się... chociaż może ja sam z uśmiechem przyjmowałbym podobne zwierzenia... Jestem w tym wieku, w którym, jak twierdzą ludzie, serce staje się głuchem na głos miłości. Jedno z dwojga: albo ludzie się mylą, albo też ja posiadam jakieś wyjątkowe serce, dość, że stryjenka może tryumfować, gdyż pomimo, że mi się to niemożliwem wydawało — ja kocham.
Tyle przecież kobiet w życiu swojem widziałem, tyle pięknych, i przechodziłem obok nich obojętnie, żadna nie sprawiała na mnie głębszego wrażenia; trzebaż było dopiero spotkać ten kwiatek polny, tę dziką różyczkę, wyrosłą zdala od świata, w ustroniu, wśród pól i lasów...
„Kismet,“ jak powiada Turek, fatalność... nikt nie uniknie swego przeznaczenia! Widać to prawda, kiedy ja mogłem się zakochać jak młodzik, zakochać, zaszaleć, rozmarzyć, poświęcić temu uczuciu wszystkie myśli, całą siłę duszy.
Śmiej się, czy nie, ale powiem ci, że świat cały wydaje mi się wielką pustynią, na której jest tylko jedna oaza, pełna woni i kwiatów — Białka... Tam tylko świeci słońce, tam wody szemrzą, las szumi, zresztą wszędzie pusto, ciemno, głucho.
Stryjenka dowodzi, że próżno się bronić uczuciom, że miłość prędzej czy później upomni się o swoje prawa i dochodzić ich będzie z większą jeszcze zawziętością i energią, niż wierzyciele biednego pana Karola.
Mógłbym dużo, dużo o tem napisać, lecz nie chcę przerywać toku opowiadania.
Panna Krystyna długo jeszcze czytała, a ja słuchałem w zamyśleniu, zapatrzony w nią, jak w obraz. Joasia musiała spostrzedz mój zachwyt, uśmiechała się znacząco i, jak sądziłem, złośliwie.
Nie spałem prawie tej nocy, a nazajutrz obudzono mnie bardzo rano. Byłem jeszcze niewywczasowany po podróży i prawie jak rozbity, lecz zebrałem wszystkie siły i wstałem. Postanowiłem mężnie przenieść wszystkie trudy i niewygody, odbyć owo polowanie, które nie uśmiechało mi się wcale, i nie pokazywać po sobie znużenia.
Zdawało mi się, że wyśmiany będę jako zniewieściały, rozpieszczony i do wygód przywykły mieszczuch; lękałem się, żeby mi nie policzono znużenia na karb wieku.
Nie, nie, przemogę się, pokażę im, żem młody, zdrów, silny jak Samson!
Podobno każdy zakochany wyobraża sobie, że ma siłę Samsona, i pragnie oddać z rozkoszą swoją lwią grzywę pod nożyce ubóstwianej Dalili.
Co do mojej lwiej grzywy... ach, lepiej nie poruszać tej kwestyi! Na wierzchu głowy niebardzo już ona imponuje; za to staram się ją nastroszyć z boków...
Ubrany już do polowania, wychodzę na ganek.
Pan Karol harcuje na dziedzińcu na swoim Abdelkaderze, pan Marcin dosiada deresza, dla mnie przyprowadził Maciej kasztana, który kręci się niespokojnie i nie chce stać na miejscu.
— Niech go jeno wielmożny pan dobrze w garści trzyma — informuje Maciej półgłosem, — bo twardy jest kaducznie, a czasem lubi się potknąć...
Co mi do tego! Niech będzie twardy jak krzemień, niech się potyka, przewraca, wierzga, szaleje, to mi wszystko jedno... Na Lucypera samego wsiądę, tem bardziej, że zdaje mi się, iż przez okno, z poza firanek i kwiatów dostrzegam oczko błyszczące.
Opanowałem kasztana i spojrzałem śmiało ku oknu.
Niestety, oczko było niebieskie...
Gdyśmy już siedzieli na koniach, a pan Marcin wydawał karbowemu jeszcze jakieś dyspozycye, rozległ się tętent i na dziedziniec wpadł nieznany mi jeździec.
— Staś, kochany Staś! — zawołał donośnym głosem pan Karol. — Jak się masz, wzorze punktualności!
Zdawało mi się, że firanka poruszyła się w oknie, i że dostrzegłem oczy czarne... A przecież!...
Ściągnąłem cugle. Kasztan wspiął się i dał kilka nieszczęśliwych szczupaków, tak żem o mało z siodła nie wyleciał.
— Niechże pan dobrodziej przez okno do pokoju nie wskoczy — zauważył pan Karol.
— Wskoczyłbym tam chętnie — pomyślałem w duchu — i wolał przepędzić dzień z paniami, aniżeli uganiać się po polach za głupim zającem.
Pan Marcin zaznajomił mnie ze Stasiem.
— Kuzyn nasz daleki — rzekł; — gospodaruje w sąsiedztwie, dzierżawkę trzyma.
Podaliśmy sobie ręce, przyczem kasztan miał wielką chęć wierzgnąć karego, na którym siedział ów Staś.
Szkoda wielka, że tego nie zrobił.
Spojrzałem na swego nowego znajomego. Był to młody, bardzo przystojny człowiek, chłopiec raczej. Blond włosy wymykały się z pod jego czapki, twarz miał rumianą, świeżą, którą gotówbym nazwać dziecinną, gdyby nie płowy wąsik i bródka. W oczach przebijał wyraz stanowczości i energii.
Ruszyliśmy. Temu utrapionemu Stasiowi musiało się przy siodle coś popsuć, bo zsiadł z konia i coś koło strzemion poprawiał. Gotów jestem przypuszczać, że mu to dużo czasu zabrało, bo już odjechaliśmy spory kawałek drogi, gdy nas dogonił.
— O maruder! — odezwał się pan Karol; — no, nie dziwo, kto ma takie śliczne kuzyneczki...
— Widziałeś się z paniami? — zapytał pan Marcin.
— Tak, wstąpiłem, żeby powiedzieć „dzień dobry.“
Mówił to tak spokojnie, jakby o przeszłorocznym deszczu. Wstąpiłem! Cóż on tu ma za przywileje szczególne? pomyślałem. Kuzyn, prawda i to. Nie wiem, dlaczego uczułem w tej chwili nienawiść do wszystkich kuzynów na świecie, a specyalnie do tego, który obok mnie jechał.
— Proszę cię, Stasiu — mówił pan Karol, wpadając w swój sztuczny humor, a myśląc zapewne o niedoli swej i kłopotach — proszę cię, Stasiu, tak to bywa na świecie. Nie jednakowo los ludzi obdziela. Ty na przykład masz piękne kuzynki, a ja znów mam kuzynów. Ty tylko dwie, a ja! żebyś mnie zabił, nie policzę, tak dużo ich jest.
— Jakto?
— A tak. Pełne miasteczko, aż się roi. Co żyd, to krewny. Jeden w mniejszym, drugi w większym stopniu, ale krewny.
— Przesada!
— Ani trochę; na wołowej skórze nie spisałbym tych wszystkich koligacyj. Tyle tego, tyle tego!
— Zapomnij o nich, sąsiedzie — odezwał się pan Marcin.
— Jabym to może i zrobił, ale oni sami się przypominają. Zresztą, alboż mi z tem źle? Do takich interesów można się przyzwyczaić, jak do cygara lub fajki.
— Ładna mi fajka... piękne cygaro.
— No, juści że nie hawańskie, to prawda, ale kubek w kubek cygaro. Z początku nie robi przyjemności, owszem, sprawia nawet przykrość, później przyzwyczaja się człowiek, a potem już się obejść nie może. Zaciąga się i rano, i przed południem, i po południu i w wieczór. W nałóg to wchodzi. Jabym się już nie potrafił obejść bez swoich cygar, a raczej bez swoich żydów i żydków. Ale, kochany panie Marcinie, zdaje mi się, że moglibyśmy na tej podorywce spróbować, na pewno tu znajdziemy...
— Właśnie to samo myślałem — odrzekł pan Marcin, wstrzymując konia.
Stanęliśmy.
Rola była świeżo zorana, miękka. Ustawiliśmy się jakby w jednej linii, jeden w odległości kilkunastu sążni od drugiego. Na prawem skrzydle jechał pan Marcin, dalej pan Karol, Staś, któremu życzyłem w duchu, żeby kark skręcił, ja, wreszcie Maciej na wielkiej białej szkapie, trzymający dwa charty na smyczy.
Jechaliśmy powoli; koniom w miękkim gruncie zapadały kopyta.
Maciej od czasu do czasu strzelał z długiego harapnika.
Nareszcie tuż przed koniem pana Karola wyrwał się nieszczęsny zając. Podskoczył, uszy po sobie położył i zaczął szalonym pędem umykać. Na co mu się to zdało?
Maciej spuścił psy ze smyczy, rozpoczęła się gonitwa. Staś, na którego ciągle miałem oczy zwrócone, pochylił się trochę na siodle i puścił konia w cwał, z takim samym spokojem, z jakim przed chwilą mówił, że widział panie. On zawsze był taki.
Maciej uderzył swoją białą szkapę i popędził za psami; ja miałem zamiar obserwować to widowisko z daleka. I byłbym to niezawodnie uczynił, lecz kasztan widocznie miał inny pogląd na tę sprawę i zanim się zdołałem spostrzedz, kopnął się za tamtymi i w szalonych podskokach prześcignął białą szkapę Macieja i był tuż za karym wierzchowcem Stasia.
— W garści, panie, w garści! — zalatywał mnie gruby głos Macieja.
Zapewne miało to znaczyć, żebym trzymał konia w cuglach. Zbyteczna informacya. Nie garścią, jak mówił Maciej, ale zębami nawet radbym się był trzymać kasztana, który robił skoki tak gwałtowne i nierówne, że potrzebowałem całego wysiłku, ażeby utrzymać się na siodle.
Trzymałem się też rozpaczliwie, bo pomijając już niebezpieczeństwo, za nic na świecie nie chciałbym spaść, dlatego choćby, żeby nie stracić na porównaniu z tym spokojnym Stasiem, który, pędząc na złamanie karku, najswobodniej palił papierosa.
Jeżeli mam być szczery, to przyznam się, że nie wiedziałem, co się dzieje z zającem, gdzie są charty. Miałem tylko przed oczami karego konia i Stasia, a za sobą słyszałem chrapanie szkapy Macieja.
Nareszcie kasztan zatrzymał się jak wryty, nagle, tak, że o mało przez kark nie spadłem mu przed nogi.
Zanim pomiarkowałem się trochę, już Maciej przywiązywał troczkami do swego siodła zająca, a Staś, puściwszy karemu cugle na szyję, zapalał nowego papierosa.
Za chwilkę nadjechali pan Marcin i pan Karol.
— Brawo! brawo warszawiak! — zawołał pan Karol — na honor lepiej się panu wiedzie na polowaniu, niż przy kartach. Brawo, brawo!
Byłem tak sforsowany, że ledwie mogłem oddychać, pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Gdybym się nie wstydził, byłbym się położył na miękkiej roli, obok chartów, gdyż chyba nie mniej od nich byłem zmęczony.
Ręce mi drżały, a w całem ciele doznawałem uczucia dziwnego — jakiegoś rozłamania, jeżeli się tak można wyrazić.
Nie dziw się, że przyszło mi w tej chwili na myśl moje ciche, wygodne mieszkanie w Warszawie. Przypomniałem sobie że tam, w gabinecie, stoi ulubiona moja otomanka... Czemuż jej tu niema?
Myśli te wszelako pierzchły zaraz, gdym spojrzał na Stasia.
— Nie — rzekłem w duchu — nie będziesz tryumfował nade mną! Żebym miał przez siedem dni z rzędu gonić zające po polach, dotrzymam ci placu — co będzie, to będzie!
Polowanie nie trwało wprawdzie siedmiu dni, ale blizko sześć godzin. Z pierwszego pola wjechaliśmy na drugie, z drugiego na trzecie i znów na inne — trzy biedne zające były rezultatem tych łowów.
Kasztan, zmęczony już dobrze, stracił na fantazyi i szedł spokojnie, tak że nie potrzebowałem forsować ręki, aby, stosownie do instrukcyi Macieja, trzymać go w garści.
Głód mi zaczął dokuczać, a przypuszczam, że i towarzyszom moim również. Pan Marcin odezwał się, że czas wracać na obiad.
— Musimy jednak pośpieszać — dodał — gdyż zapędziliśmy się dość daleko od domu.
— Godzinka jazdy wyciągniętym kłusem — bąknął Staś.
Miła perspektywa!
— Czekajcie no, panowie — odezwał się pan Karol — poczekajcie. Zobaczycie, jaki ze mnie gospodarz.
Mówiąc to, zaczął odpinać jakieś rzemyki u siodła.
Dopiero teraz spostrzegłem, że sławny Abdelkader, nawiasem powiedziawszy, wielkie i stare konisko, dźwigał na sobie siodło oficerskie dawnego kroju, z ogromnemi olstrami i mnóstwem kieszonek na czapraku.
— Myślicie może — mówił dalej pan Karol — że w olstrach powinny być pistolety? Ciekawym po co? Są w nich lepsze rzeczy... oto flaszka podróżna, płaska, ale dosyć pakowna. Panie Marcinie, w twoje ręce! Na chłodku jesiennym nie zawadzi. Pij do warszawiaka.
Przylgnąłem ustami do flaszki. Zwyczajna prosta wódka, na którąbym w innych okolicznościach patrzyć nie chciał, wydała mi się jakimś cudownym, ożywiającym balsamem.
— Ależ spust! — zawołał pan Karol — jeżeli wy wszyscy w mieście tak pijecie, to winszuję! Zostawże, dobrodzieju, trochę i dla Stasia. Macie panowie chleb i suchą myśliwską kiełbasę, owiniętą w ostatni pozew, jaki otrzymałem. O Mośku! najdroższy mój wierzycielu, gdybyś wiedział, co się z twym dokumentem dzieje: strefiony został, strefiony! Idź, idź, szacowny tworze procedury cywilnej — mówił, rzucając w powietrze ów pozew — idź na wolę wiatrów, na igraszkę zefirków!
Śmieliśmy się z tej patetycznej przemowy, którą biedny szlachcic z wysokości grzbietu Abdelkadera wygłosił, i byliśmy bardzo radzi z zaimprowizowanego śniadania.
Maciej także się przy nas pożywił, przytroczył mocniej zająca do swej kulbaki, wziął psy na smycz i ruszyliśmy ku Białce.
Jechaliśmy już nie polami, lecz drogą względnie dość równą. Ja ze Stasiem naprzód, starsi panowie za nami, a na końcu Maciej.
Kiedy koń Stasia biegł równym, wyciągniętym kłusem, kasztan, żeby się nie dać wyprzedzić, coraz zarywał galopem.
W trakcie tej jazdy, niezmiernie męczącej, gawędziliśmy.
Pan Stanisław opowiedział mi, że niedaleko Białki trzyma niewielki folwark w dzierżawie i że dopiero przed rokiem powrócił z Niemiec, gdzie po ukończeniu nauk odbywał praktykę gospodarską; że tu u nas trudno jest gospodarować po niemiecku, lecz trzeba się stosować do warunków i łatać biedę jak można.
Wogóle z rozmowy wywnioskowałem, że towarzysz mój jest to skromny, ale energiczny i pracowity chłopiec.
— Nie przykrzy się panu na wsi samemu? — zapytałem.
— Jak to mam rozumieć?
— Samemu jednemu w domu. Z kimże pan przepędza czas, powróciwszy z pola, czy też po ukończeniu gospodarskich rachunków?
— Ach, rozumiem. Pan sądzi, że jestem w domu sam jeden?
— Tak.
— Czyż wyobrażasz pan sobie, że w gospodarstwie wiejskiem mężczyzna jeden da sobie rady? Do gospodarstwa, jeżeli ma ono iść jako tako, potrzebny jest koniecznie nie tylko gospodarz, lecz i gospodyni.
— A...
— Ja mam matkę, panie. Ona prowadzi gospodarstwo kobiece, a co się tyczy nudów, dotychczas nie doświadczałem ich jeszcze. Czas schodzi bardzo szybko: dopiero siewy, już sianokos, żniwa i znów orka, znów siewy, ciągle jedno w kółko, ale to kółko obraca się bardzo szybko.
— Często pan bywa w Białce? — zapytałem, chcąc wyciągnąć go na rozmowę, z której mógłbym się dowiedzieć, jaki stosunek łączy go z domem pana Marcina.
— Czasem — odpowiedział lakonicznie.
— Pan Marcin to kuzyn pana... blizki?
— Dość daleki; czy pana nie męczy jazda?
— Cokolwiek, ale to nic.
Obejrzał się.
— Nasi towarzysze daleko za nami — rzekł — wyprzedliśmy ich.
— Może więc zaczekamy — rzekłem, wstrzymując konia.
— Niech pan zaczeka...
— A pan?
— Ja pośpieszę uprzedzić panie, że...
O nie, kochaneczku, pomyślałem, i rzekłem:
— Z przyjemnością dotrzymam panu towarzystwa.
Zrobił minę, z której mógłbym wnioskować, że moja gotowość nie bardzo przypada mu do smaku, ale odezwał się najuprzejmiej:
— Owszem, jedźmy więc.
Pochylił się trochę na siodle, puścił koniowi cugle i równym, wyciągniętym galopem pomknął jak strzała.
Kasztan był ambitny i nie dawał się wyprzedzać, rwał więc z kopyta w szalonych podskokach.
Jak mi było dobrze na siodle, opowiedzieć nie umiem: każdy skok konia odzywał mi się w głowie i w uszach, ale podtrzymywała mnie myśl, że meta blizka, Białka tuż, tuż, dworek pana Marcina i... czarne oczy...
Władziu! Władziu! Jak ci się podobają takie dzieciństwa w moim wieku?
Zauważyłem, że pan Stanisław koniecznie chce mnie wyprzedzić.
O! za pozwoleniem. Od czegóż szpicruta? Kasztan odpowiedział nagłym, gwałtownym skokiem, ale zrównał się z karym i pędził wraz z nim, głowa w głowę.
Jak uragan przelecieliśmy przez wieś, gonieni przez psy; nareszcie wstrzymaliśmy spienione konie przed dworkiem.
W oknie pokazały się oczy niebieskie, śmiejące się figlarnie. Czarnych, niestety, nie dostrzegłem.
Nie zsiadłem, ale stoczyłem się z konia i poszedłem zaraz do swego pokoju, aby się przebrać. Byłem rozłamany, czułem dokuczliwy ból we wszystkich stawach, na nogach utrzymać się nie mogłem.
Przezwyciężyłem się jednak. Wyświeżony, ubrany według ostatniej mody, ma się rozumieć, wszedłem do saloniku.
Była w nim tylko panna Joasia. Podała mi rączkę z bardzo życzliwym uśmiechem.
— Dzień dobry — rzekła; — z przyjemnością widzę, że mój kasztan miał dobrego jeźdźca.
— Nie gniewa się pani, żem go zmęczył?
— O, nic mu to nie zaszkodzi! Ależ panowie pędzili szalenie. Czy to miały być wyścigi? Jeżeli tak, to się bardzo cieszę.
— Dlaczego?
— Bo pan Stanisław zawsze chwali swego konia że taki szybki, a tymczasem pokazało się, że kasztan nie da mu się wyprzedzić.
— Nie, pani, to nie były wyścigi, tylko pan Stanisław chciał uprzedzić panie, że już wracamy, a ja starałem się dotrzymać mu towarzystwa.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony.
— A gdzież się podział pan Stanisław?
— Rozmawia z mamą w stołowym pokoju.
— A panna Krystyna?
Figlarka uśmiechnęła się.
— Panna Krystyna — rzekła — jest trochę cierpiąca.
— Cóż jest siostrze pani? Zdaje mi się, że ją widziałem dziś zdrową.
— Widział pan Krysię? kiedy?
— Rano, gdy wyjeżdżaliśmy na polowanie. Panna Krystyna była tu, w tem samem miejscu, gdzie pani stoi w tej chwili.
— Cóż za oczy pan ma, że przez ścianę widzą! Istotnie była tu.
— Stąd też wnoszę, że chyba bardzo chora nie jest...
— Nic wielkiego. Trochę się uskarżała na głowę, ale to bagatelka. Na obiad przyjdzie. Ach, otóż i starsi panowie. Ojczulek z panem Karolem. Jaka ja jestem roztrzepana, zapomniałam zapytać o rezultat polowania, ale bo też panowie wpadli jak uragan.
— Rezultat świetny — odrzekłem.
— Lis?
— Nie, ale aż trzy zające.
— To wcale dobrze, bardzo dobrze.
— Tobie zając i sarna, a mnie soból i panna, towarzyszu mój! — odezwał się w progu pan Karol. — Także to się godzi? Uciec, zostawić nas na drodze! Rączki całuję, panno Joasiu, rączki. Nie dziwię się, że ci panowie pędzili na złamanie karku. Gdybym był wolny, miał mniej o dwadzieścia lat i o jakie pół kopy żydów, pędziłbym tak samo. Pokazałbym wszystkim, co potrafi mój Abdelkader, jak się rozbryka. Nieoceniony folblut i, jeżeli mi komornik nie przeszkodzi, to poślę go na wystawę. Złoty medal napewno!
— Medal medalem, kochany panie Karolu — rzekł gospodarz — ale przedewszystkiem obiad. Jeść się chce straszliwie.
Podano zaraz wazę. Panna Krystyna ukazała się przy stole, śliczna jak marzenie. Duże czarne jej oczy wydały mi się jeszcze piękniejsze, niż wczoraj. Co za szkoda, że nie jestem poetą! co za szkoda, żem nie malarz... opisałbym, odmalował te dwie gwiazdy, do których, ach Władziu, wstyd się przyznać, do których wzdychałem jak student!
Siedziałem naprzeciw niej; z jednej strony miałem za sąsiada pana Karola, z drugiej Stasia, który mówił bardzo niewiele.
Po obiedzie Staś pożegnał towarzystwo, tłómacząc się, że ma w domu pilne jakieś zatrudnienie — i odjechał.
Serdecznie i bynajmniej nie obłudnie życzyłem mu w duchu szczęśliwej podróży i nierychłego powrotu, gdyż nie wiem dlaczego, obecność tego chłopca nabawiała mnie niepokoju.
Odzyskałem humor i mężnie walczyłem ze zmęczeniem fizycznem, z bólem kości, roztrzęsionych na polowaniu. Wesołość nie opuszczała mnie ani na chwilę; opowiadałem o Warszawie, teatrze, literaturze, sam zresztą nie wiem już o czem, ale to pamiętam, że Joasia śmiała się serdecznie, a panna Krystyna słuchała z wielkiem zajęciem.
Niestety, miłą rozmowę przerwał przyjazd proboszcza...
Złożyła się fatalna czwórka, rozstawiono zielony stolik i rad nie rad musiałem opuścić milutkie towarzyszki i oddać się kombinacyom wistowym, których rezultat był mi tak obojętny, jak zeszłoroczny mróz.
Grałem fatalnie. Pan Karol to się złościł na mnie, to wybuchał śmiechem, proboszcz się dąsał i co chwila robił mi uwagi.
— A dobrodzieju! tak się nie godzi! wychodzić w ten kolor, a pfe! Czy wy tak wszyscy w Warszawie?
Tłómaczyłem się, jak mogłem.
— Karta mi nie idzie...
— Może pod fatalną belką usiadłeś pan dobrodziej — wtrącił pan Karol — bo, proszę cię, bywają takie belki.
— Nie wiem.
— A może... może masz pan do czego innego szczęście, tak jak ja na przykład mam szczęście do żydów.
— Dajcie mu pokój — odezwał się pan Marcin; — ja się domyślam, co memu kochanemu gościowi jest.
— No?
— Polowanie dzisiejsze go zmęczyło... Człowiek z miasta, nieprzyzwyczajony widać do takich forsownych kursów — prawda?
— Zapewne — odrzekłem, — czuję się trochę sfatygowanym, ale to bagatelka, przejdzie.
— Tem lepiej — rzekł ksiądz — po zmęczeniu oto posiedzić sobie wygodnie, odpocząć...
— Ma się rozumieć — dodał pan Karol — nic racyonalniejszego. Najlepszy wypoczynek przy kartach. Ciało, panie dobrodzieju, spoczywa, a umysł pracuje. Szelma Berek, żeby wiedział, jak ja dziś wygrywam i jakie mam szczęście, toby mi zaraz proponował jaką spółkę handlową. Znam ja go, znam dobrze; on powiada, że najlepszy towar na świecie... to własne szczęście.
— Ma słuszność — rzekłem, aby coś powiedzieć.
— Istotnie; oto widzisz pan, ja mam szczęście do zaszarganej hypoteki, do komorników, bajeczne szczęście! Tylko, że go nikt nie chce kupić ode mnie.
Wśród gawędki, przelotnych sprzeczek i gniewów krótkotrwałych, nareszcie gra się skończyła.
Z przyjemnością położyłem karty i zapłaciłem przegraną, w przekonaniu że zobaczę pannę Krystynę.
Niestety, w saloniku było pusto, panienki schowały się, do kolacyi zasiedliśmy sami.
Kiedy znalazłem się sam, w swoim pokoju padłem na łóżko w przekonaniu, że zaraz usnę. Miałem prawo spodziewać się tego po całodziennem fatalnem zmęczeniu. Ruszać się nie mogłem, a jednak sen uciekał od moich powiek...
Zacząłem myśleć. Nie śmiej się, myśli moje nie miały charakteru marzycielskiego... były zupełnie poważne.
Nie zastanawiałem się już nad tem, czy kocham pannę Krystynę, bom uważał to za pewnik, za fakt bezsporny, niezbity. Tak, to nie kaprys przelotny, nie krótkotrwały zachwyt, to uczucie zupełnie poważne.
Z tego punktu wychodząc, pomyślałem co czynić dalej? Rzecz prosta: ożenić się i niech stryjenka tryumfuje. Ożenić się? a czy mogę uszczęśliwić kobietę? czy mogę z ręką na sercu powiedzieć jej: będę dla ciebie dobrym, wiernym towarzyszem życia — bądź moją!
Zdaje się. Odrzucam podszepty samolubstwa, krytykuję się surowo. Nie jestem młodzik, to prawda, jestem w tak zwanej sile wieku. Co do powierzchowności, nie spostrzegam w sobie nic odrażającego; co do uczucia... doprawdy, nie kochałem jeszcze żadnej kobiety. Majątek mam spory, trzy Białki mógłbym kupić. Pytam się jeszcze sumienia: czy jestem pewny, że uczucia moje się nie zmienią, że będę zawsze jednakowy dla niej? Głos wewnętrzny powiada: tak. Nie jestem przecież wietrznikiem... Tak, tak, niech stryjenka tryumfuje!
Za trzy dni powracam do Warszawy po to, żeby za dwa tygodnie przyjechać znów do Białki i rozpocząć formalne konkury.
Mniejsza o żółtą bryczkę, trzęsącą jak półtora nieszczęścia, mniejsza o kasztana i polowanie z chartami; dla tych ślicznych, czarnych oczów niema poświęcenia, jakiegobym nie zrobił...
O moja Krysiu!
Wymówiłem to imię cicho, szeptem prawie, i przeląkłem się własnego głosu. Zdawało mi się, że ściany słyszą, że drzewa szumiące w ogrodzie powtarzają: moja Krysiu, moja Krysiu...
Co będzie, gdy ukażę się z nią w Warszawie, gdy otworzę dom, mój dom! przyjmować w nim będę — każdy mi pozazdrości takiej żony, takiego skarbu...
Każdy bez wyjątku!
Myślę o swojem szczęściu, a czas ubiega. Godzina za godziną, aż do rana. Promienie słoneczne już zaglądają w okienko, a ja jeszcze czuwam. Wreszcie natura upomina się o swoje prawa — zasypiam.
Czuję na swojem ramieniu ciężką dłoń. Otwieram oczy: nad łóżkiem mojem pochylony stoi pan Marcin. Na jego poczciwej twarzy znać troskę, powiedziałbym nawet, że przerażenie.
— Takem się zmartwił — mówi.
— Czem? — zapytuję.
— Sądziłem żeś zasłabł... Kilkakrotnie pukałem do drzwi, nie odzywałeś się wcale; nareszcie, obawiając się nieszczęścia, wszedłem. No, jakżeż się czujesz, kochany panie Janie?
— Zdrów jestem.
— Bogu dzięki, a wiesz która godzina?
— Nie mam pojęcia.
— Dwunasta.
— Nie może być!
— Jak cię poważam, spałeś jak kamień.
— Nic dziwnego, nad ranem dopiero zasnąłem.
— A to z jakiego powodu?
— Nie wiem, nie mogłem spać.
— Wstawajże prędzej, bo już obiad niedługo.
Chciałem się zerwać z łóżka... niestety, przekonałem się, że to niepodobieństwo. Ani ręką, ani nogą ruszyć nie mogłem.
— Panie — rzekłem — ja wstać nie mogę.
— Dlaczego?
— Nie wiem... Niby nic mi nie dolega, a wszelkie ruchy mam skrępowane. Nie jestem w stanie ręką ruszyć.
Pan Marcin rozśmiał się.
— Wiem co to jest — rzekł — to wczorajsze polowanie... ale ja mam na to wyborny środek.
— Och, panie!
— Doskonały. Przedewszystkiem wstań; przemóż się i wstań. Orzeźwij się zimną wodą, wypij szklankę herbaty — i zaraz potem pojedziemy w pole. Pośpiesz się, w tej chwili poślę do Macieja, żeby konie kulbaczył.
— Konno? — spytałem zdumiony.
— Tak, tak, nie inaczej. Jedyny środek; przekonasz się o jego skuteczności. No, posłuchaj mojej rady, przemóż się — wołał.
Wyszedł.
Podniosłem się z łóżka, orzeźwiłem zimną wodą... Gdym już był ubrany, zjawił się pan Marcin.
— No, chodźmy — rzekł — konie gotowe. Dwie pieczenie przy jednym ogniu upiekę.
— To jest?
— Ciebie wyleczę i zobaczę, co się dzieje w lesie. Już tam od kilku dni nie byłem, a gajowy nie pokazuje się jakoś. Nie obawiaj się, droga niedaleka, za godzinę będziemy z powrotem.
Pan Marcin dosiadł kasztana, ja z wielką trudnością wwindowałem się na spasłego, spokojnego deresza. Ruszyliśmy powoli, stępa.
Szczególna rzecz! Pan Marcin, aczkolwiek zawsze poważny i wzbudzający szacunek, teraz wydawał mi się, jak gdyby jaki patryarcha. Straciłem zupełnie śmiałość wobec niego... Tak; dotychczas był on dla mnie panem Marcinem, uprzejmym gospodarzem, pod którego dachem znajdowałem gościnność — od tej chwili wszakże, ten pan Marcin już dla mnie nie pan Marcin, nie; to ojciec Krysi, to człowiek, od którego może niedługo zażądam, aby mi skarb swój najdroższy powierzył.
Miałem szczerą ochotę skorzystać ze sposobności, że jesteśmy we dwóch tylko, sam na sam i powiedzieć mu o swoich zamiarach otwarcie, prosić o pozwolenie starania się o rękę jego córki. Zdawało mi się, że tak będzie lepiej, legalniej. Dlaczego mam się skradać, jak wilk do owczarni? lepiej iść prostą drogą — pewnie.
Ale z drugiej strony, dlaczego zaraz tak obcesowo, przy pierwszej bytności? Nie, nie, stanowczo nie wypada, za nagle; przyjadę znów do Białki za dwa, trzy tygodnie i wtenczas powiem.
Tak postanowiłem — i zamiast mówić o tem, co mi na sercu leżało, wdałem się ze starym szlachcicem w gawędę o sosnach, dębach, o gajowym, o szkodach w lesie i o różnych gospodarskich kłopotach.
Słuchając opowiadania starego szlachcica, zacząłem uczuwać dla niego coraz większą sympatyą.
Tyle lat, tyle lat, bo prawie od dziecka, przesiedział w tej wiosce zapadłej, z daleka od świata, wśród trosk różnych, kłopotów, niepowodzeń — a przecież nie czuje się ani zmęczonym, ani nieszczęśliwym. Na los się nie uskarża, przeciwnie, byłby najnieszczęśliwszym, gdyby mu gdzieindziej, na przykład na miejskim bruku, żyć kazano.
Stworzył sobie gniazdko rodzinne, takie sympatyczne, miłe, ciche; ma swój maleńki światek, w którym mu dobrze.
Dlaczego ja nie mógłbym mieć takiego samego światka? Niech mi dadzą Krysię, a zastosuję się we wszystkiem do jej woli. Nie podoba się jej miejskie życie — dobrze, kupię folwark w blizkości Białki. Zmienię z gruntu swoje przyzwyczajenia, wyrzeknę się komfortu i dotychczasowych upodobań. Przerobię się całkiem. Będę się trząsł na żółtych bryczkach, rozbijał na znarowionych koniach, będę wstawał skoro świt, będę się kłócił z chłopami, ujadał z żydami, marzył o pogodzie podczas deszczu, błagał nieba o deszcz podczas pogody. Będę gonił zające po polach, a sam, jak zając, zmykał przed wierzycielami. Wszystko, wszystko dla niej uczynię!
Chciałem powiedzieć to panu Marcinowi, wyznać mu swoje myśli i postanowienia — ale nie! Lepiej niech mnie w tem wyręczy pani stryjenka. Niech swata; będzie w swoim żywiole.
Przejażdżka rzeczywiście mi pomogła. Powróciliśmy z panem Marcinem do domu i przepędziłem najmilszy, najpiękniejszy dzionek w swojem życiu.
Nie wyjeżdżaliśmy nigdzie, nie było gości, mogłem więc rozmawiać z panienkami, słuchać wesołego szczebiotu Joasi, patrzyć w śliczne oczy panny Krystyny.
Jeszcze trzy dni zabawiłem na wsi, trzy dni tylko... przeszedłem przez jedno polowanie z gończymi i przez dwie wizyty w sąsiedztwie. Nie będę ci opowiadał szczegółów, bo z dziejami mojemi nie mają one bezpośredniego związku, a po drugie, pragnę już skończyć ten pamiętnik, czy księgę zwierzeń... jak wolisz.
Pożegnano mnie serdecznie, zapraszano, żebym niedługo przyjechał; pan Marcin żądał, abym mu to przyrzekł solennie.
Czy mam mówić, że dałem słowo z najgłębszem przekonaniem, że chyba śmierć jedna nie pozwoli mi go dotrzymać?
Odjeżdżając, uścisnąłem serdecznie drobną rączkę panny Krystyny i powiedziałem, że niedługo dam czekać na siebie.
Joasia spojrzała na mnie, lecz nie z uśmiechem, jak zwykle — przeciwnie, zdawało mi się, że w jej oczach dostrzegłem wyraz smutku, czy może współczucia... Nie wiem.
Wsiadłem na wielki wóz drabiniasty; Maciej cmoknął na deresze. Jechaliśmy szybko. Białka została za mną daleko. Znów zobaczyłem brudne miasteczko, gadatliwą panią Mośkową, potem małą stacyjkę w lesie. Pociąg zaraz nadszedł, wskoczyłem do wagonu...
Skończona sielanka.