<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII

W obozie opodal Odry, Mieszko, Sydbor i dwaj czescy dowódcy stali od rana w pogotowiu. Wiedziano tu o Wigmanie i Wolińcach i o ich sile. Kniaź rano wstawszy jazdę Czechów z dwóch stron na boki wyprawił i polecił dowódcom, by się dopiero na skinienie i hasło ruszyła.
Na wysokiej sośnie siedząc pacholę czatowało, by oznajmić, gdy się spodziewani Wolińcy ukażą. Ludzie Mieszka niecierpliwili się, ale im ruszyć się nie dano. Stać tak mieli, ażby na nich nadszedł nieprzyjaciel.
Nie długo trwało, gdy głośne okrzyki i wrzawa, pochód Wolińców z Wigmanem na czele oznajmiły.
W obozie Mieszka stał się jakoby zamęt umyślny i oddziały jego za gajami jedne po drugich znikały.
W pogoń puścili się za nimi Wolińcy a Wigman z zapałem niezmiernym na koniu przed nimi. Już byli tylko kilka staj od nieprzyjaciela, gdy na dany znak Mieszkowa piechota odwróciła się na Wolińców i do bitwy stanęła. Z obu stron rzucono się na siebie ze straszną zajadłością... świsnęły strzały, posypały się pociski... W tej chwili, gdy już Wolińcy byli pewni zwycięstwa, na odgłos trąbki Sydbora wystąpiły z lewej i prawej strony z zarośli dwa czeskie oddziały jazdy. Zatętniała ziemia pod kopytami koni, i zanim kupy niesforne wycofać się mogły, wzięte były z obu stron jak w kleszcze między Mieszkową piechotę a konnicę czeską. Z drugiej strony oddział Sydbora kładł trupem Wolińców, zaczynających w ucieczce szukać ratunku.
Wigman stojąc konno na wzgórzu widział, że bitwa była przegrana, i już konia zwrócił, chcąc uciekać, gdy nagle stanął przed nim dowódca Wolińcow z iskrzącemi oczyma, ze skrwawioną twarzą i poszarpaną odzieżą.
— Ha! — zawołał — dobrze wam było wprowadzić nas w zasadzkę, oddać na rzeź i zgubę, samemu będąc pewnym, że was dobry koń stąd uniesie!
Wigman poczerwieniał. W pierwszej chwili chciał przeszyć mieczem zuchwałego starca, powstrzymał się jednak, drgnął i skoczył z konia.
Z dobytym mieczem poszedł, gdzie wrzała bitwa.
Koń jego, spłoszony wrzawą, nie dał się powstrzymywać nadbiegającemu giermkowi i cwałem w las pobiegł.
Wigman w ciężkiej zbroi pozostał pieszo. Otoczyła go natychmiast piechota Mieszkowa, a on wraz z garstką Wolińców walczył zajadle. Od żelaznej zbroi jego odskakiwały miecze, kruszyły się oszczepy. Walka ta trwała do wieczora. Następowali Polanie na Wigmana i na tych, co przy nim byli, ale go ująć, ani zabić nie mogli. Zmniejszała się gromadka jego towarzyszów, wołano nań, aby się poddał, lecz dumny krewniak cesarski wolał zginąć, niż temu tłumowi oddać oręż i życie na łaskę... Wreszcie udało się Wigmanowi ukryć się w gęstwinie lasu.
Nadeszła noc ciemna.
Jeszcze w około słychać było głosy tych, co go szukali, lecz wkrótce ucichły. Wigman padł na ziemię na pół żywy. Ostrza kilku włóczni tkwiły w kaftanie i krew z pod nich sączyła. Leżał tak dość długo, wreszcie ocknął się, wstał i oparty na mieczu szedł szukać jakiego schronienia. W lesie cisza była głucha, przerywał ją tylko szum wiatru i świergot ptactwa nocnego.
Szedł tak dość długo, odpoczywając pod drzewami, gdy nagle ujrzał zdala jakieś światło. Idąc za niem, przyszedł niebawem do dość pokaźnej zagrody, otoczonej ostrokołem i płotem z gałęzi.
Gdy się do chaty zbliżał, psy ujadać zaczęły. Z siermięgą zarzuconą na plecy wyszedł gospodarz drzwi otworzyć. Już dnieć zaczynało, więc z podziwieniem spojrzał na poranionego przybysza w zbroi, lecz powitał go i wprowadził do izby, bo gościnność główną była cnotą u Słowian.
Wigman, nie obejrzawszy się po izbie, upadł na ławę i ręką wskazał, aby mu pić podano. Przyniesiono mu wody, lecz zaledwie trochę się pokrzepił, gdy na podwórku straszna wszczęła się wrzawa.
Wigman usłyszawszy ją, słabą ręką porwał za miecz, chciał wstać, ale sił już nie miał.
Wtem na progu ukazali się ścigający niedobitków ludzie Mieszka, kilku prostych ciurów. Z podniesionemi pałkami i okrzykiem radości otoczyli Wigmana, wołając, aby się poddał.
— Ja? wam?... nigdy!... Niech tu przyjdzie wasz kniaź, jemu tylko mój miecz oddam...
Wigman słabł widocznie, lecz oczy mu jeszcze groźno błyszczały.
Wtem do izby wkroczył Sydbor, po którego jeden z ciurów pobiegł do lasu.
— Poddaj się, lub zginiesz! — zawołał.
— Ktoś ty? — zapytał Wigman.
— Brat jestem Mieszka.
— Więc oddaj bratu ten miecz zwyciężonego Wigmana — rzekł słabym głosem rycerz, podając miecz Sydborowi — i powiedz mu, niech go odeśle przyjacielowi swemu, cesarzowi Ottonowi, on wdzięczny mu za to będzie... wynagrodzi go pewno!... A teraz dajcie mi umrzeć spokojnie...
Potem padł n a kolana i modlił się długo i gorąco. W tej przedśmiertnej modlitwie było coś tak przejmującego, że ludzie wszyscy odstąpili od niego z trwogą i poszanowaniem. On nie widział już nikogo, ze krwią razem popłynęły mu łzy, — modlił się długo, wreszcie zsunął się powoli na ziemię i skonał.
Tak skończył ten warchoł niespokojny, który z Geronem razem tak często napadał na Słowian.
Naprzeciw chaty słowiańskiej usypano mu mogiłę, na której krzyża nie było komu postawić.
Cesarz dowiedziawszy się o śmierci jego kazał w Regensburgu uroczyste nabożeństwo za duszę jego odprawić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.