Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Zakończenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dnia 6-go następnego miesiąca król, zgodnie z obietnicą, daną kardynałowi, wyruszył z Paryża do Rochelli. Wracał oszołomiony wiadomością o zamordowaniu Buckinghama.
Chociaż królowa była uprzedzona o niebezpieczeństwie, grożącem ukochanemu przez nią człowiekowi, nie chciała jednak dać wiary, gdy doniesiono jej o śmierci księcia, i zapominając nawet o zwykłej ostrożności, zawołała:
— To kłamstwo! przecież pisał do mnie...
Ale już nazajutrz musiała w straszną tę wieść uwierzyć: Laporte, zatrzymany na razie, jak wszyscy, rozkazem króla Karola I-go, wrócił do Francyi, wioząc ostatni smutny upominek Buckinghama dla królowej.
Król Jegomość zato uradował się wielce i nie starał się nawet ukrywać swego zadowolenia przed królową. Jak wszyscy ludzie słabego serca, Ludwik XIII nie odznaczał się szlachetnymi popędami.
Ale czoło królewskie nie na długo się rozchmurzyło; niebawem posmutniał znowu, czując się niedobrze pod względem zdrowia, przyczem już sama myśl, że w obozie znów wpadnie w niewolę kardynała, nie uśmiechała mu się wcale.
Kardynał był dla niego jakby wężem, oczarowywującym swą ofiarę, on zaś ptakiem, który pod wpływem wzroku tego węża trzepoce się, przelatując z gałęzi na gałęź, lecz nie ma siły umknąć.
Toteż powrót króla do Rochelli był niezwykle smutny. Czterej nasi przyjaciele, zazwyczaj tak weseli, teraz powagą swą wprawiali w podziw innych towarzyszów. Jechali razem, obok siebie, ze spuszczonemi głowami, rzucając od czasu do czasu smętne spojrzenia. Tylko Atos kiedy-niekiedy podnosił w górę swe szerokie czoło, a w oczach zapalały mu się dziwne blaski, i smutny uśmiech błąkał się po wargach; lecz po chwili, taksamo, jak towarzysze, pogrążał się znowu w niewesołych snadź myślach.
Podczas postojów po miasteczkach, gdzie król dla wypoczynku pragnął się zatrzymać, czterej nasi przyjaciele, po odprowadzeniu swego władcy do obranej kwatery, udawali się zazwyczaj do wyznaczonego im mieszkania lub oberży, gdzie jednak, zamiast swoim zwyczajem grać w kości albo raczyć się wesoło winem, rozmawiali przyciszonym głosem, bacząc pilnie, czy ktoś ich nie podsłuchuje.
Pewnego dnia, gdy król zatrzymał się w drodze, aby zapolować na sroki, a czterej nasi przyjaciele, zamiast wziąć udział w polowaniu, zatrzymali się w przydrożnej oberży, nadjechał konno od strony Rochelli jakiś człowiek i zatrzymał się przed bramą, by wypić szklankę wina, a przy tej sposobności zajrzał wgłąb izby, gdzie czterej muszkieterowie siedzieli przy stole.
— Hola! — zawołał przybysz, — czy to nie pana widzę, panie d’Artagnanie?
Młody Gaskończyk podniósł głowę i drgnął. W przybyłym poznał tajemniczego człowieka, którego nazywał swym upiorem, a którego napotkał był najpierw w Meung, następnie na ulicy Grabarzy i wreszcie w Arras.
D’Artagnan sięgnął po szpadę i pobiegł ku drzwiom.
Ale tym razem nieznajomy, zamiast uciekać, zsiadł z konia i postąpił na jego spotkanie.
— Ho, mój panie! — zawołał młodzieniec, — tym razem mam cię nareszcie... tym razem już mi nie ujdziesz!
— Nie mam bynajmniej zamiaru uciekać; przeciwnie, tym razem sam szukam pana i w imieniu króla aresztuję go. Proszę oddać szpadę, i to niezwłocznie! Uprzedzam, że chodzi tu o pańską głowę...
— Kto pan jesteś? — zapytał d’Artagnan, opuszczając szpadę, lecz bez zamiaru oddania jej.
— Jestem kawaler de Rochefort — odpowiedział nieznajomy, — koniuszy pana kardynała Richelieu, i mam rozkaz odprowadzić pana do Jego Eminencyi.
— Właśnie wracamy do Jego Eminencyi, do obozu pod Rochellą, panie kawalerze — odezwał się Atos, występując naprzód. — Możesz pan zatem zaufać panu d’Artagnanowi na słowo, że uda się tam wraz z królem Jegomością.
— Mam obowiązek oddać pana d’Artagnana w ręce straży, by odprowadziła go do obozu.
— Będziemy go sami pilnowali i ręczymy za to słowem honoru — mówił Atos, marszcząc brew. — Ale też daję panu słowo szlacheckie, że nie puścimy pana d’Artagnana samego.
Kawaler de Rochefort obejrzał się poza siebie i, spostrzegłszy, że Portos z Aramisem zastąpili mu drogę ku drzwiom, zrozumiał, iż jest zdany zupełnie na łaskę tych czterech ludzi.
— Panowie! — rzekł, — jeżeli pan d’Artagnan odda szpadę i zobowiąże się również słowem honoru, zadowolnię się przyrzeczeniem panów, że odprowadzicie go do kwatery pana kardynała.
— Masz pan moje słowo — oświadczył d’Artagnan. — A oto moja szpada!
— Tem bardziej cieszy mię taki obrót sprawy — rzekł Rochefort, — że muszę jeszcze jechać dalej.
— Jeżeli jedziesz pan do milady — oświadczył Atos lodowatym tonem, — to napróżno; nie znajdziesz jej pan tam, gdzie się spodziewałeś znaleźć.
— Cóż się stało? — zapytał żywo Rochefort.
— Wróć pan do obozu, a dowiesz się o wszystkiem.
Rochefort zastanawiał się przez chwilę, poczem, wziąwszy pod uwagę, że tylko dzień drogi dzielił ich do Surgères, dokąd kardynał miał wyjechać na spotkanie króla, zdecydował się posłuchać rady Atosa i wracać razem z nimi.
Zresztą powrót ten nastręczał mu pewne korzyści: mógł sam czuwać nad więźniem.
Ruszono w drogę.
Nazajutrz o godzinie trzeciej popołudniu król z orszakiem stanęli w Surgères. Kardynał oczekiwał tam na niego. Minister i król, przesadzając we wzajemnych czułościach, winszowali sobie z powodu szczęśliwego przypadku, który uwolnił Francyę od zawziętego wroga, podburzającego przeciwko niej całą Europą, poczem Jego Eminencya, zawiadomiony przez Rocheforta o uwięzieniu d’Artagnana i pragnący zobaczyć więźnia jak najrychlej, pożegnał króla, obiecując pokazać mu następnego dnia budowę tamy, którą właśnie ukończono.
Wracając wieczorem do swej kwatery przy moście Kamiennym, zastał kardynał przed swoim domem d’Artagnana bez szpady i trzech muszkieterów w pełnem uzbrojeniu.
Tym razem Jego Eminencya miał za sobą siłę. Spojrzał groźnie na muszkieterów i ruchem ręki rozkazał d’Artagnanowi, aby szedł za nim.
D’Artagnan usłuchał rozkazu.
— Czekamy na ciebie, d’Artagnanie — zawołał za odchodzącym Atos dość głośno, by kardynał mógł posłyszeć.
Jego Eminencya zmarszczył brew, zatrzymał się chwilę, poczem ruszył dalej, nie rzekłszy ani słowa.
D’Artagnan poszedł za kardynałem, — a przyjaciele pozostali na straży przy bramie.
Wszedłszy do pokoju, który służył Jego Eminencyi za gabinet do pracy, kardynał skinął na Rocheforta, aby wprowadził młodego muszkietera.
Rochefort wypełnił rozkaz i oddalił się.
D’Artagnan pozostał z Jego Eminencyą sam-na-sam. Było to drugie jego spotkanie z panem Richelieu i, jak sądził — do czego przyznawał się później — ostatnie.
Richelieu stał oparty o kominek. Tylko stół oddzielał go od młodzieńca.
— Zostałeś pan uwięziony na mój rozkaz — odezwał się kardynał.
— Powiedziano mi to, Wasza Eminencyo.
— Czy znasz pan przyczynę?
— Nie, Eminencyo, gdyż to, za co właśnie mógłbym zostać uwięziony, nie jest jeszcze Waszej Eminencyi wiadome.
Kardynał spojrzał bystro w oczy młodego człowieka.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Jeżeli Wasza Eminencya raczy mię objaśnić, o jakie występki jestem obwiniony, wyznam następnie, co uczyniłem.
— Zarzucają ci, mój panie, takie zbrodnie, za jakie trochę wyżej od ciebie stojące osoby płaciły głową.
— I jakież to, Eminencyo? — pytał d’Artagnan ze spokojem, który zadziwił kardynała.
— Zarzucają ci, że znosiłeś się z nieprzyjaciółmi królestwa, że przejąłeś pewne tajemnice stanu, że usiłowałeś pokrzyżować plany swego wodza...
— I któżto stawia mi te zarzuty, Eminencyo? — pytał d’ Artagnan, nie wątpiąc, że są one dziełem milady. — Może kobieta, napiętnowana przez sądy tego kraju... kobieta, która poślubiła jednego człowieka we Francyi, a drugiego w Anglii... kobieta, która otruła swego drugiego męża i która usiłowała otruć mnie samego?...
— Co pan mówisz?! — zawołał ze zdumieniem kardynał. — I o kim pan mówisz? — Mówię o lady Winter — odparł d’Artagnan. — Tak jest, mówię o lady Winter, której zbrodnie były widocznie Waszej Eminencyi nieznane, skoro Wasza Eminencya mógł tę kobietę obdarzać swem zaufaniem.
— Jeżeli lady Winter popełniła zbrodnie, jakie jej pan zarzucasz — rzekł kardynał, — otrzyma należną za nie karę.
— Już ją otrzymała, Eminencyo.
— Jakto? któż wymierzył karę?
— My.
— Co mówisz? lady Winter uwięziona?
— Lady Winter nie żyje.
— Nie żyje!? — powtórzył kardynał, nie dowierzając swym uszom. — Lady Winter nie żyje!? Powiadasz pan, że nie żyje?
— Po trzykroć godziła na moje życie, i przebaczyłem jej to... Ale w końcu zabiła kobietę, którą kochałem. Wtedy moi przyjaciele i ja pojmaliśmy ją, osądziliśmy i wymierzyliśmy karę.
I d’Artagnan szczegółowo opowiedział kardynałowi o otruciu pani Bonacieux w klasztorze Karmelitanek w Béthune, o sądzie w opustoszałym domku i wreszcie o wykonaniu wyroku na brzegu rzeki Lys.
Dreszcz wstrząsnął kardynałem, chociaż człowiek ten niełatwo ulegał słabości.
Lecz nagle, jakgdyby pod wpływem jakiejś myśli, która zrodziła się mu w tej chwili w głowie, ponura dotąd twarz jego rozjaśniła się i przybrała pogodny wyraz.
— A zatem — rzekł głosem, którego łagodność nie godziła się z surowością wypowiadanych słów, — a zatem przybraliście rolę sędziów, nie myśląc o tem, że ci, którzy wymierzają karą, nie mając potemu prawa, są równi mordercom!
— Eminencyo! przysięgam, że nie myślą bynajmniej bronić mojej głowy. Poniosą karą, jaką mi naznaczy Wasza Eminencya. Nie dbam już zresztą o życie, więc i śmierci nie obawiam się wcale.
— Tak, wiem o tem, że jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł kardynał niemal z rozrzewnieniem. — Ale zapowiadam ci z góry, że zostaniesz osądzony i ukarany.
— Ktoś inny mógłby odpowiedzieć Waszej Eminencyi, że posiada w kieszeni ułaskawienie; ja jednak powiem tylko: Rozkazuj, Eminencyo! jestem gotów na wszystko!
— Ułaskawienie? — zapytał zdumiony kardynał.
— Tak, Eminencyo, ułaskawienie — odparł d’Artagnan.
— I z czyimże to podpisem? z królewskim?
Kardynał rzucił to zapytanie z pewnego rodzaju lekceważeniem.
— Nie; z podpisem Waszej Eminencyi.
— Z moim podpisem? Czy pan oszalałeś?!
— Wasza Eminencya pozna zapewne swoje pismo? — rzekł d’Artagnan i okazał kardynałowi cenny dokument, który Atos wydarł był z rąk milady i oddał przyjacielowi, by mu służył jako glejt bezpieczeństwa.
— Zastanawia się nad tem — pomyślał d’Artagnan, — jaki wybrać dla mnie rodzaj śmierci. Na honor! zobaczy jednak, jak umiera prawdziwy szlachcic.
I istotnie młody muszkieter gotów był ponieść śmierć bez cienia obawy.
Richelieu rozmyślał jeszcze w milczeniu, zwijając i rozwijając papier w ręku, wreszcie podniósł głowę, utkwił orli wzrok w uczciwych i rozumnych oczach d’Artagnana i, wyczytawszy w smutnem jego obliczu wszystkie cierpienia, jakie młodzieniec znosił od miesiąca, po raz trzeci czy czwarty pomyślał, że to dwudziestojednoletnie dziecko ma jeszcze przyszłość przed sobą, — pomyślał, że jego energia, odwaga i umysł mogą pod wpływem dobrego kierownictwa dużo jeszcze przynieść ojczyźnie pożytku.
Z drugiej strony zbrodniczość, piekielny geniusz i potęga milady przerażały go już nieraz.
I z uczuciem tajonej radości, że go uwolniono od tej niebezpiecznej jego wspólniczki, podarł powoli papier, który d’Artagnan tak wspaniałomyślnie oddał mu do rąk.
— No! jestem zgubiony! pomyślał d’Artagnan i pochylił głowę przed kardynałem, jak człowiek, który mówi: „Panie, niech się stanie wola Twoja!“
Jego Eminencya zaś podszedł do stołu i, nie siadając, napisał kilka słów na pergaminie, zapisanym już w znacznej części, poczem przyłożył swą pieczęć.
— Wyrok na mnie — pomyślał d’Artagnan. — Oszczędza mi nudów Bastylii i rozwlekłego procesu... No, no! wielka to doprawdy łaskawość!
— Weź pan ten papier — rzekł kardynał, podając młodzieńcowi pergamin. — Wzamian za odebrane pełnomocnictwo daję ci inne. Brak tylko na tym dokumencie nazwiska, ale sam je pan wpiszesz.
D’Artagnan, wahając się, wziął pergamin z rąk Jego Eminencyi, przebiegł treść oczyma i padł do nóg kardynałowi.
— Eminencyo! — zawołał, — życie moje do ciebie należy! rozporządzaj niem wedle swej woli. Jednak nie zasługuję na łaskę, jaką mi wyświadczasz; trzej moi przyjaciele są bardziej zasłużeni i godni...
— Jesteś dzielnym chłopcem, d’Artagnanie! — przerwał kardynał, klepiąc go przyjaźnie po ramieniu, uszczęśliwiony, że zwyciężył wreszcie tę niesforną istotę. — Wolno ci uczynić z tym dokumentem, co ci się podoba. Pamiętaj tylko, że, chociaż nazwisko nie jest wypisane, dałem go tobie.
— Nie zapomnę nigdy! — odpowiedział d’Artagnan; — niech Wasza Eminencya będzie o tem przekonany!
Kardynał odwrócił się i zawołał głośno:
— Rocheforcie!
Wołany oczekiwał widocznie za drzwiami, gdyż wszedł natychmiast.
— Rocheforcie! — rzekł kardynał, — oto pan d’Artagnan, którego zaliczam od dzisiaj do rzędu moich przyjaciół. Podajcie sobie dłonie i żyjcie w zgodzie, jeżeli to życie wam miłe.
Rochefort i d’Artagnan ucałowali się brzeżkiem warg, obserwowani przez stojącego obok kardynała, i razem wyszli z pokoju.
— Spotkamy się jeszcze, nieprawdaż, panie?
— Kiedy pan zechcesz — odparł d’Artagnan.
— Nie braknie sposobności — rzekł Rochefort.
Richelieu zaś, dosłyszawszy te słowa, otworzył drzwi i spojrzał na nich pytającym wzrokiem.
Uśmiechnęli się obaj, uścisnęli sobie dłonie i pokłonili się Jego Eminencyi.
— Jesteś nareszcie! Zaczynaliśmy się już niecierpliwić — oświadczył Atos.
— Oto jestem, moi przyjaciele — rzekł d’Artagnan. — A wracam nietylko wolny, lecz nawet w łaskach.
— No, no! zaciekawiasz nas!
— Opowiem wam wszystko dziś wieczorem.
Wieczorem przybył d’Artagnan do mieszkania Atosa i zastał go, wypróżniającego flaszkę wina hiszpańskiego; zajęciu temu oddawał się Atos skrupulatnie każdego wieczora.
D’Artagnan opowiedział mu o swojej rozmowie z kardynałem i, wydobywając dekret z kieszeni, rzekł:
— Weź to, drogi Atosie! Sprawiedliwie należy ci się to odznaczenie!
Atos rozwinął papier, przeczytał i uśmiechnął się wdzięcznie.
— Przyjacielu! — rzekł, — dla Atosa to zawiele, a dla hrabiego De la Fère zamało. Schowaj ten dokument dla siebie. Niestety, Bogu wiadomo, żeś go okupił dosyć drogo...
Wyszedłszy od Atosa, udał się d’Artagnan do Portosa.
Zastał go we wspaniałem ubraniu, pokryłem błyszczącymi haftami, przeglądającego się z zadowoleniem w lustrze.
— Ach, to ty, kochany przyjacielu! — rzekł Portos. — Jakże ci się spodoba mój ubiór?
— Bardzo piękny — odparł d’Artagnan. — Przychodzę jednak zaproponować ci strój, w którym wyglądać będziesz jeszcze lepiej.
— Jakiż to strój? — spytał Portos.
— Mundur namiestnika muszkieterów.
I d’Artagnan powtórzył Portosowi swoją rozmowę z kardynałem, a wyjąwszy dekret z kieszeni, rzekł:
— Wpisz tu, mój drogi, swoje nazwisko i bądź dla mnie życzliwym przełożonym.
— Portos przeczytał dekret i, ku wielkiemu zdziwieniu d’Artagnana, oddał mu go z powrotem.
— Tak! — rzekł, — pochlebiałoby mi to bardzo, ale niedługo mógłbym się cieszyć tą łaską. Podczas naszej wyprawy do Béthune zmarł małżonek mojej księżnej; ponieważ zaś, mój drogi, szkatuła jego wyciąga ku mnie ręce, żenię się z wdową. I przymierzam właśnie ślubne ubranie. Schowaj więc, mój przyjacielu, ten dekret dla siebie.
I oddał dokument d’Artagnanowi.
Młody człowiek udał się do Aramisa i zastał go, klęczącego przed ołtarzykiem domowym, z głową, opartą na otwartym modlitewniku.
Opowiedziawszy mu rozmowę z kardynałem, wydobył po raz trzeci dekret z kieszeni i rzekł:
— Przyjacielu nasz! nasze światło! nasz protektorze tajemniczy! przyjmij ten dyplom, albowiem zasłużyłeś nań bardziej, niż kto inny, swą mądrością i radami, dającemi zawsze tak szczęśliwe wyniki.
— Niestety, drogi przyjacielu — odparł Aramis, przeczytawszy dokument, — ostatnia nasza przygoda tak zniechęciła mię do życia i do służby wojskowej, że postanowiłem ostatecznie wejść na inną drogę. I tym razem postanowienie to jest już nieodwołalne. Zaraz po skończonem oblężeniu wstępuję do zakonu Lazarystów. Zatrzymaj ten dyplom, drogi przyjacielu, dla siebie. Rzemiosło wojenne odpowiada twojej naturze; będziesz dzielnym i przedsiębiorczym dowódcą.
D’Artagnan ze zwilżonemi łzą wdzięczności oczyma, promieniejący radością, wrócił do Atosa. Ten siedział jeszcze przy stole i przeglądał pod światło ostatnią szklankę malagi.
— Otóż widzisz! — zawołał do niego młody Gaskończyk, — i oni również odmówili!
— Bo nikt nie jest bardziej od ciebie godny tego zaszczytu.
Wziął pióro do ręki, wypisał w dyplomie nazwisko d’Artagnana i oddał mu pergamin z powrotem. D’Artagnan zaś westchnął ciężko, wsparł głowę na dłoniach, i dwie łzy spłynęły mu po policzkach.
— Nie będę już miał przy sobie przyjaciół — rzekł ze smutkiem. — Niestety! nie pozostaje mi nic, prócz gorzkich wspomnień...
— Drogi mój przyjacielu! — odparł Atos. — Jesteś jeszcze młody, i gorzkie twoje wspomnienia mogą jeszcze zmienić się w słodkie!...