U źródła (Sienkiewicz, 1894)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U źródła |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom XX |
Indeks stron |
Jestem wczorajszym studentem, i mój dyplom doktora filozofii jeszcze nie zasechł — to prawda. Nie posiadam także ani stanowiska, ani majątku. Cała moja fortuna składa się z dość lichego dworku z ogrodem i kilkuset rubli dochodu — rozumiem więc, że mi odmówili ręki Toli — ale oni mnie przytem sponiewierali.
I dlaczego? Com ja takiego uczynił? Oto przyniosłem, jak na dłoni, serce ogromnie uczciwe i powiedziałem tak: „Dajcie mi ją, a ja wam będę najlepszym synem i do śmierci się wam nie wypłacę — ją zaś będę na ręku nosił, kochał i ochraniał.“
Prawda, żem wypowiedział to głupio, nieswoim głosem, jąkając się i nie mogąc tchu złapać. Wyście jednak widzieli, że duszę z siebie wyciągam, że mówi przeze mnie uczucie takie, jakiego się codzień na świecie nie spotyka — i, jeśliście nawet postanowili odmówić, to czemu nie odmówiliście, jak ludzie dobrzy, mający trochę miłosierdzia w sercu, tylko sponiewieraliście mnie?
Wy niby chrześcijanie, wy niby idealiści, skąd mogliście wiedzieć, co ja uczynię, wyszedłszy od was po takiej odmowie? Kto wam powiedział, że sobie w łeb nie strzelę, raz dla tego, że nie będę mógł żyć bez niej, a powtóre, że taki rozbrat między tem, co się głosi jako zasada, a między postępkami w życiu, taki faryzeizm i takie kłamstwo w głowie mi się nie pomieści? Czemu nie było wam ani przez sekundę mnie żal? Przecie i mnie nawet nie godzi się deptać bez przyczyny, przecie i mnie szkoda! Możebym i ja, gdyby nie wy, czegoś dokazał na świecie. Młody jestem, prawie student, bez majątku, bez stanowiska — dobrze! Ale, widzicie, mam przed sobą przyszłość — i dalibóg — nie wiem, dlaczegoście w nią napluli.
Te lodowate twarze! to wzgardliwe oburzenie!.. Parę dni temu, anibym przypuścił, że ci ludzie potrafią takimi być: — „Mieliśmy pana za uczciwego człowieka, a pan nas podszedłeś, pan nadużyłeś naszego zaufania“ — oto słowa, któremi cięli mnie przez twarz, jak szpicrutą. Na chwilę przedtem winszowali mi tak serdecznie dyplomu, jakbym był ich synem — i dopiero, gdym, pobladłszy ze wzruszenia, powiedział im, co mi było największym bodźcem w pracy, serdeczność i uśmiechy zgasły, twarze im skrzepły, powiało od nich mrozem — i pokazało się, żem „nadużył ich zaufania...“
I tak mnie zgnębili, odurzyli, zdeptali, że przez chwilę i mnie samemu zdawało się, żem uczynił coś haniebnego i że ich istotnie podszedłem.
Ale jakim sposobem? Co to jest? Kto tu kogo zawiódł i kto gra rolę nędznika? Albom ja zupełnie oszalał, albo w tem, że ktoś kocha uczciwie i chce oddać duszę, krew, pracę, niema nic podłego. Jeśli wasze oburzenie było prawdziwe — to kto tu głupiec?
Ach! — i na tobie się zawiodłem, ja, którym tak na ciebie liczył! Oni mi powiedzieli: „Jesteśmy pewni, że córka nasza w niczem pana nie upoważniła do takiego kroku.“ — Oczywiście, nie zaprzeczyłem. I przyszła potem ta „córka,“ z całą bezdenną biernością dobrze wychowanej panny, i wyjąkała ze spuszczonemi oczyma, że nawet nie rozumie, skąd mi przyszła myśl podobna.
Nie rozumiesz? Posłuchaj mnie, panno Tolu: nie powiedziałaś mi, że mnie kochasz — prawda! Nie mam rewersu z twoim podpisem, a choćbym go miał, tobym go nie pokazał. Ale powiem ci tylko tyle: jest jakaś sprawiedliwość, jest jakiś trybunał, wszystko jedno gdzie, czy gdzieś nad chmurami, czy w ludzkiem sumieniu, wobec którego musisz zeznać: tego człowieka zawiodłam, tego człowieka się zaparłam, tego człowieka wydałam na upokorzenie i na nieszczęście.
Nie stało ci odwagi, czy serca? — nie wiem, tylko żeś mnie zawiodła okropnie. Kocham cię jeszcze, nie chcę ci złorzeczyć, ale widzisz, gdy chodzi o zatracenie lub o ratunek człowieka, to trzeba mieć odwagę, trzeba, żeby prawość i kochanie były większe od strachu. Inaczej jest się powodem, że komuś belki mozolnie wznoszonego domu spadają na głowę. To przytrafiło się i mnie. Całą moją przyszłość budowałem na ślepej wierze w twoją miłość, i pokazało się, żem budował na piasku, bo ci w stanowczej chwili zbrakło odwagi, bo mając wybór między złym humorem twoich rodziców a moją niedolą, wybrałaś moją niedolę.
Gdybyś mi w tem rozbiciu została taką, za jaką cię miałem, byłoby mi teraz lżej, miałbym pociechę i nadzieję. Czy ty wiesz, że wszystko, com od kilku lat robił, robiłem przez ciebie i dla ciebie? Pracowałem istotnie jak wół, nie dosypiałem po nocach, podostawałem jakieś medale i dyplomy, tobąm żył, przez ciebiem oddychał, o tobiem myślał. I oto teraz pustka przede mną, w której wyje smutek, jak pies. Nie pozostało mi nic.
Ciekawym, czy ci to choć raz do głowy przyjdzie?
Ale pewno rozsądni rodzice wytłómaczą ci, że ja jestem student i że to jest moja głupia egzaltacya. Co do studenta, gdybym nim jeszcze naprawdę był, mógłbym odpowiedzieć, jak Szekspirowski Szylok: „Zali nie jesteśmy ludźmi takimi, jak i wy? jeśli nas zakłujecie, czy nie płynie w nas krew, a jeśli nas skrzywdzicie, czy nie płyną nam łzy?“ To wszystko jedno. Kimkolwiek ktoś jest, niewolno go krzywdzić. Moja egzaltacya, głupia, czy nie głupia, również nie upoważnia nikogo do znęcania się nade mną. Dobrze, że się już ten nasz dzisiejszy świat, tak wielka, bezduszna budowa, złożona z głupoty, kłamstwa i hypokryzyi, rysuje i rozpada, bo niepodobna na nim żyć. Ja teraz mam sobie oto czas; zostałem psu na uciechę doktorem filozofii, więc, jako filozof, zastanawiam się nad rozmaitymi ludzkimi stosunkami, które się świeżo tak gruntownie na mnie odbiły. Wam, ludziom, tak zwanym rozsądnym, dość na tem, gdy wynajdziecie puste słowo, czczą nazwę na rzecz, a że tam ktoś kark skręci przez rzecz samą — mniejsza o to. Egzaltacya! Co mi za pociecha z nazwy, kiedy mi to skręca wnętrzności? Co mi pomożecie waszym słownikiem? Wy przytem odmawiacie prawa istnienia wszystkiemu, czego nie odczuwają wasze stępione nerwy. Gdy wam zęby wypadną ze starych szczęk, przestajecie wierzyć w ból zębów. Według was, reumatyzmy to istotnie coś poważnego; reumatyzmy naprawdę bolą, ale miłość to tylko egzaltacya. Ilekroć o tem myślę, jest we mnie dwóch ludzi: jeden — ten wczorajszy student, który w imię nowych czasów chce bić obuchem w głupotę ludzką, drugi, człowiek głęboko pokrzywdzony, któremu się chce kląć i łkać. Tak nie można żyć. Dość mamy tego idealizmu w słowach, a utylitaryzmu w czynach. Przychodzi taki czas, w którym albo trzeba stosować postępki do zasad, albo mieć odwagę wygłaszania zasad, równie cynicznych, jak postępki. Bóg jeden wie, ile razy słyszałem od rodziców Toli, że majątek nie stanowi szczęścia, że charakter więcej jest wart od bogactwa, że spokój sumienia jest najwyższem dobrem. Tak? A oto ja mam i trochę charakteru, i wiele pracy, i spokojne sumienie, i młodość i miłość — a jednak wyrzucili mnie z tem wszystkiem za drzwi; gdybym zaś dziś wygrał na loteryi pół miliona — jutro oddaliby mi ją z radością. Jutro przyszedłby tu jej ojciec i otworzyłby mi ramiona, — jak Bóg na niebie!
Kto chce być kupcem, niechże choć umie rachować, ale wy, ludzie niby trzeźwi, nawet i tego nie umiecie. Ta wasza trzeźwość, ten wasz rozsądek prowadzi was do złudzeń. Nie umiecie rachować — słyszycie! Nie mówię tego w gorączce, to nie są żadne dziwactwa. Miłość jest, istnieje, więc trzeba ją uznać jako rzeczywistą wartość. Gdyby przyszedł jaki genialny matematyk, obliczył by ją wam na pieniądze — i dopiero wzięlibyście się za głowy, co to za bogactwo! To jest rzecz tak pozytywna, tak samo realna, tak samo niezbędna w życiu, jak pieniądze. Rachunek jest prosty: życie tyle jest warte, ile w niem jest szczęścia, a przecie to jest ogromny kapitał, niewyczerpane źródło szczęścia. To się równa zdrowiu i młodości. A wam takie proste rzeczy w głowie się nie mieszczą. Powtarzam raz jeszcze: nie umiecie rachować! Milion jest wart milion i ani grosza więcej; wam zaś się zdaje, że prócz tego wart jest tyle, ile wszelkie inne dobro życia. Wskutek tej omyłki, błąkacie się w świecie zupełnie sztucznym, nie widzicie rzeczy we właściwych proporcyach i mylicie się co do cen. Wy jesteście romantycy, tylko wasz romantyzm jest płaski, bo pieniężny, i prócz tego szkodliwy, bo łamie i psuje życie nietylko ludziom, którzy was nie obchodzą, ale waszym własnym dzieciom.
Toli byłoby dobrze ze mną; byłaby szczęśliwa! Ale jeśli tak, to czego więcej chcecie? Nie mówcie mi, że onaby i sama mnie odepchnęła. Gdyby nie to, że wychowaniem zabiliście w niej wszelką samodzielność, wszelką wolę, szczerość i odwagę, nie siedziałbym teraz samotny z pękającą od bólu głową. Nikt Toli nie patrzał tak w oczy, jak ja — i nikt nie wie lepiej, co czuła i jakąby była, gdybyście jej duszy nie otruli.
A teraz straciłem i ją, i razem z nią wiele innych rzeczy, któremi się żyje, jak chlebem, a bez których się umiera. Oj, wy, niedoszli moi rodzice, i ty, moja stracona żono! chwilami przypuszczam, że chyba nie zdajecie sobie sprawy, coście zrobili ze mną, bo inaczej przysłalibyście jeszcze po mnie. Niepodobna, żeby nie było wam mnie żal....
........................
Co mi z wyrzutów! Słuszność po mojej stronie. To wszystko, com napisał, jest ścisłą prawdą, ale ta prawda nie powróci mi Toli.
I w tem jest przepaść — bo mi się w głowie nie może pomieścić, jakim sposobem słuszność i prawda mogą się na nic nie przydać. A mnie to wszystko na nic, zupełnie na nic! Świat przecie ma być tak samo zorganizowany, jak umysł ludzki — więc skąd ten rozbrat? Jeśli jest inaczej, to trzeba wiecznie żyć własną kołowacizną. — Nie mogę pisać dłużej.
Po długim czasie biorę się znów do pióra. Niech rzeczywistość mówi sama za siebie — ja tylko opowiem poprostu, co się stało. Wyjaśnienie przyszło dopiero po całym szeregu zdarzeń, więc i spisuję je tak, jak następowały, nim sam mogłem zrozumieć przyczyny.
Rano, nazajutrz po owym dniu klęski, przyszedł do mnie ojciec Toli. Ujrzawszy go — ścierpłem. Była chwila, że wszystkie myśli tak odleciały mi z głowy, jak stado ptaków z drzewa. Zdaje mi się, że coś podobnego musi się czuć w chwili konania. Ale on miał twarz pogodną i zaraz od progu począł mówić, wyciągając ku mnie ręce:
— No, źleśmy spędzili noc — prawda? Ja to rozumiem, bom i sam był niegdyś młody.
Nie odpowiedziałem, nie rozumiałem nic; nie wierzyłem, że go widzę przed sobą. On tymczasem, potrząsnąwszy memi dłońmi, zmusił mnie, bym siadł, i sam siadłszy naprzeciw, mówił dalej:
— Przyjdź do siebie, uspokój się i pogadajmy, jak dobrzy ludzie. Mój drogi panie, czy pan myślisz, żeś tylko sam nie spał? Myśmy także nie spali. — Jakeśmy trochę ochłonęli po odejściu pana, zrobiło nam się tak przykro, że ani rady. To tak jest! Gdy człowieka coś nagle zaskoczy, to i straci głowę, a jak straci głowę, to i miary nie zachowa. — Było nam przykro i, prawdę rzekłszy, wstyd. Dziecko uciekło do swego pokoju, a starzy, jak to starzy, nuż na siebie winę zwalać: tyś winna, tyś winien! Taka natura ludzka. Ale potem przychodzi rozmysł i żal: Młody jest, uczciwy, zdolny, kocha, zdaje się, nasze dziecko całem sercem, — czego u licha myśmy stanęli dęba? Jedno nas tłómaczy! Jeśli pan kiedyś będziesz ojcem, to zrozumiesz, że rodzicom dla dziecka nigdy dosyć. Wszelako przypomniało nam się, że co dla nas mało, to dla Toli może być właśnie dosyć — więc postanowiliśmy lepiej wybadać, co tam dziewczyna chowa w sercu — i wezwaliśmy ją na naradę. — Dobry trzeci rajca! — niema co mówić! Jak zaczął obejmować nas za nogi, a kłaść nam na kolanach tę swoją kochaną głowinę, tak ot!.. rodzicielskie serce...
Tu wzruszył się sam, i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wszystko, com słyszał, wydawało mi się snem, bajką, cudem; moja męka poczęła się już zmieniać w nadzieję, on zaś, opanowawszy wzruszenie, rzekł:
— Pewnoś tam na nas góry walił, a my jesteśmy ludzie dobrej woli, choć prędcy; a na dowód powiem ci, że jeśli wolisz Tolę od swojej urazy — to chodź-że tu...
I otworzył mi ramiona, ja zaś wpadłem w nie nawpół przytomny, nawpół obłąkany, szczęśliwy. Czułem, że gardło mam ściśnięte i że potrafiłbym chyba tylko wybuchnąć łkaniem. Chciałem koniecznie przemówić i nie mogłem. W duszy miałem jeden krzyk szczęścia, zdumienia i wdzięczności. Wszystko to spadło na mnie odrazu, jak piorun; ni głowa, ni serce nie mogły tego objąć i doznawałem niemal bólu od tego nadmiaru zmian, uczuć i myśli. Ojciec Toli odjął zlekka moje ręce z własnych ramion i, całując mnie w czoło, rzekł:
— Dobrze już, dobrze! Tego spodziewałem się po twojem przywiązaniu dla niej. Zapomnij o tem, co było, i uspokój się.
Widząc jednak, że nie mogę przyjść do siebie, ni opanować wzruszenia, począł mnie gderać dobrotliwie:
— Bądź-że mężczyzną i weź się w kupę! Trzęsiesz się, jak w febrze. No, ależ ta smerda zaszyła ci się głęboko pod żebra...
— Oj głęboko! — wyszeptałem z wysileniem.
Ojciec uśmiechnął się:
— Proszę! a to niby taka cicha woda...
I widocznie ta moja niezmierna miłość do Toli schlebiała jego dumie rodzicielskiej, bo rad był i uśmiechając się ciągle powtarzał:
— To kleszcz! to kleszcz!
Ja poczułem nagle, że jeśli jeszcze kwadrans zostaniemy w pokoju, to mi się w głowie coś popsuje. W zwykłych warunkach umiem dość panować nad sobą, ale tym razem przeskok był zbyt wielki. Potrzebowałem odetchnąć świeżem powietrzem, zobaczyć ruch uliczny, przedewszystkiem zaś potrzebowałem zobaczyć Tolę, by się przekonać, że ona rzeczywiście istnieje na świecie, że to wszystko nie sen i że mi ją dają naprawdę.
Począłem prosić ojca, byśmy zaraz poszli do nich, na co zgodził się chętnie.
— Chciałem ci to sam zaproponować, — rzekł, — bo tam u nas pewno też ktoś sobie nosek o szyby rozpłaszcza i wypatruje oczy na ulicę. Teraz i tak nie byłbyś w stanie mówić o interesach, więc pomówimy o nich później.
W kilka minut potem byliśmy już w drodze. Z początku patrzałem na ludzi, domy i powozy, jak człowiek, który po długiej chorobie wyszedł pierwszy raz na miasto i doznaje zawrotu głowy. Stopniowo jednak ruch i świeży powiew oprzytomniły mnie. Nad wszystkiemi myślami zapanowała jedna: „Tola cię kocha i za chwilę zobaczysz ją!“ Czułem, że tętna biją mi w skroniach jak młotem — i rzeczywiście trzeba było mieć dobre obręcze na głowie, żeby to wytrzymać. Przecie przed godziną jeszcze myślałem, że albo już Toli nigdy w życiu nie zobaczę, albo tam kiedyś, gdzieś, jako żonę innego. A teraz szedłem do niej, by jej powiedzieć, że będzie moja — i szedłem dlatego, że ona pierwsza wyciągnęła do mnie ręce. Wczoraj nazywałem ją lalką bezmyślną, a ona tymczasem włóczyła się u nóg rodziców, prosząc za nas oboje. Serce miałem przepełnione żalem, skruchą, rozrzewnieniem, poczuciem, żem Toli niewart; przysięgałem sobie, że jej to wynagrodzę, że jej za każdą łzę wczorajszą wypłacę tkliwością, przywiązaniem i zaprzedaniem się jej bez granic.
Inni zaślepiają się w miłości, ja nie potrzebowałem się zaślepiać, bo za Tolę mówiły czyny. Ona sprawiła ten cud. Krzywdziłem — ja. Krzywdziłem zarówno ją i jej rodziców. Gdyby byli takimi, za jakich ich miałem, toby się nie dali ubłagać, toby się nie zdobyli na tę prostotę, nie ludzką, ale anielską, z jaką ojciec przyszedł do mnie i powiedział: „Zbłądziliśmy — weź ją!“ — Nie powstrzymały go od tego ni konwenanse światowe, ni miłość własna.
Przypomniały mi się jego słowa: „Pewnoś tam na nas góry walił, a my jesteśmy ludzie dobrej woli, choć prędcy.“ Ta prostota gnębiła mnie teraz tem bardziej, im większe góry na nich wczoraj waliłem. Żadnego słowa więcej, żadnego wzniosłego frazesu, żartobliwy uśmiech — i oto wszystko. Gdym teraz o tem pomyślał, nie mogłem dłużej wytrzymać, tylko chwyciwszy rękę ojca, podniosłem ją ze czcią do ust.
A on znów uśmiechnął się tym swoim dobrym, jasnym uśmiechem, i rzekł:
— Myśmy to sobie dawno z żoną powiedzieli, że zięć musi nas kochać.
I stało się jak sobie życzyli, bo nim zostałem ich zięciem, kochałem ich już, jak syn rodzony.
Ponieważ szedłem bardzo szybko, ojciec począł się draźnić ze mną, sapał, udawał, że się męczy, i mówił, że nie może nadążyć, i skarżył się na gorąco. Istotnie, wczoraj zima przełamała się. Ciepły wiatr marszczył wodę w miejskim ogrodzie i w powietrzu było jakieś odżycie, jakaś siła wiosenna. Stanęliśmy wreszcie przed mieszkaniem Toli. W oknie coś mignęło i schowało się w głąb pokoju, ale nie byłem pewien, czy to Tola. Na schodach poczęło mi znów bić serce. Bałem się matki. Przeszedłszy jadalny pokój, zastaliśmy ją w salonie. Gdym wszedł, zbliżyła się szybko i wyciągnęła ku mnie rękę, którą ucałowałem ze czcią i wdzięcznością, bąkając przytem:
— Czem ja sobie zasłużyłem...
— Niech nam pan przebaczy wczorajszą odmowę. — rzekła. — Nie zastanowiliśmy się nad tem, że większego przywiązania Tola w całym świecie znaleźćby nie mogła.
— To prawda! to prawda, pani! — zawołałem z zapałem.
— A że nam przede wszystkiem o szczęście dziecka chodzi, więc zgadzamy się oddać ją panu... i mogę tylko powiedzieć: Szczęść wam, Boże!
To rzekłszy, ścisnęła moje skronie, poczem, zwróciwszy się ku drzwiom, zawołała:
— Tolu!..
I weszło to moje kochanie, blade, z zaczerwienionemi oczyma, z kosmyczkami rozwianych włosów na czole, zmieszane, wzruszone tak, jak i ja. Jakim sposobem nic w niej nie uszło mojej uwagi, — nie wiem. Wiem tylko, żem widział i łzy wezbrane pod powiekami, i drżące usta, i radość przebijającą się przez łzy, i uśmiech pod zmieszaniem.
Przez mgnienie oka stała z rękoma zawieszonemi na sukni, jakby nie wiedząc, co począć; wtem ojciec, którego humor widocznie nigdy nie opuszczał, ozwał się, ruszając ramionami:
— Ha! trudna rada! wziął na kieł i nie chce ciebie.
Wówczas spojrzała nagle na mnie i rzuciła się ojcu na szyję, wołając, jakby z wybuchem:
— Nie wierzę, tatusiu, nie wierzę!
Ja, gdybym był poszedł za pierwszym popędem serca, byłbym jej do nóg padł. Nie uczyniłem tego jedynie przez brak odwagi i dlatego, żem głowę stracił. Zostało mi tylko tyle przytomności, żem sobie w duszy powtarzał: „Ośle, nie ryknij!“ — Poczciwy ojciec znów przyszedł nam w pomoc, uwolniwszy się bowiem od uścisku Toli, rzekł, niby gniewając się na nią:
— Kiedy mnie nie wierzysz, to idź-że sobie do niego!
I posunął ją ku mnie, a przede mną niebo otworzyło się w owej chwili. Chwyciwszy jej ręce, przycisnąłem je w uniesieniu do ust i sam nie wiem, jak długo nie mogłem od nich warg oderwać. Nieraz poprzednio wyobrażałem sobie, że całuję jej ręce, ale nie wyobraźni mierzyć się z podobną rzeczywistością! Miłość moja była dotychczas jak zamknięta w ciemnicy roślina. Nagle wyniesiono ją na jasne powietrze, pozwolono jej bujać w słońcu i cieple, więc miara mego szczęścia dopełniła się przez to poczucie. Piłem otwarcie ze źródła dobra i radości. Kochać i więzić w sobie miłość, a kochać i czuć, że się wchodzi w swoje prawo — kochać i brać w posiadanie, to dwie zupełnie różne rzeczy. Nietylko nie miałem, ale nie mogłem mieć o tem pojęcia.
Rodzice, pobłogosławiwszy nas, wyszli i umyślnie zostawili nas samych, abyśmy mogli wypowiedzieć sobie wszystko, cośmy wzajemnie czuli. Ale z początku, ja, zamiast rozmawiać, patrzałem tylko na nią w zachwyceniu, a jej twarz mieniła się pod moim wzrokiem. Rumieńce pokryły jej policzki, kąciki ust drgały uśmiechem, pełnym nieśmiałości i zawstydzenia, oczy miała zamglone, główkę jakby zasuniętą w ramiona — chwilami spuszczała powieki i zdawała się czekać na moje słowa.
Siedliśmy wreszcie obok siebie pod oknem, trzymając się za ręce. Dotychczas była ona dla mnie czemś jakby bezcielesnem, oderwanem, więcej kochanym duchem, więcej drogiem imieniem, więcej podziwianym wdziękiem, niż osobą; teraz zaś, gdy ramię jej dotykało mojego, gdy biło na mnie ciepło jej twarzy, nie mogłem się oprzeć jakby pewnemu zdumieniu, że ona taka rzeczywista. Niby się to wie, ale się tego nie odczuwa, dopóki nie jest się blizko kochanej kobiety. Teraz patrzałem z takim podziwem na jej twarz, usta, oczy, na jej jasne włosy i jaśniejsze jeszcze rzęsy, jakbym jej nigdy dotąd nie widział. I upajałem się nią. Nigdy żadna twarz kobieca nie wypełniała tak dalece wszystkich moich marzeń o kobiecym wdzięku, żadna nie pociągała mnie tak nieprzeparcie. A gdym pomyślał, że te wszystkie skarby będą moje, że już należą do mnie i stanowią moje dobro najwyższe — świat cały kręcił się ze mną.
Przemówiłem wreszcie. Począłem jej opowiadać gorączkowo, jak kochałem ją od pierwszej niemal chwili — przed półtora rokiem — w Wieliczce — gdzie spotkałem ją wypadkowo w licznem, a obcem mi towarzystwie — i gdzie zrobiło jej się słabo na dnie kopalni, a ja pobiegłem po wodę do jeziorka. Nazajutrz byłem z wizytą u jej rodziców, z której wyszedłem do reszty rozkochany. Wszystko to, jak przypuszczam, było jej doskonale wiadome, ale słuchała z największa przyjemnością, uśmiechając się, płonąc, a czasem nawet zadając pocichutku rozmaite pytania. Mówiłem jeszcze długo i w końcu nawet mniej głupio, niżem się spodziewał, jak potem była mi jedynym celem, jedynem pokrzepieniem, jak głęboko i strasznie byłem nieszczęśliwy wczoraj jeszcze, gdym sobie powiedział, że wszystko przepadło, i gdy straciłem wiarę nawet w nią.
— Ja byłam równie nieszczęśliwa... — odpowiedziała. — I prawda, że w pierwszej chwili nie umiałam jednego słowa wyjąkać, ale potem starałam się wszystko naprawić.
Przez chwilę milczeliśmy oboje. We mnie znów odbywała się walka między nieśmiałością a chęcią ucałowania jej nóg; wreszcie, w sposób najpotworniej niezgrabny i godny ostatniego idyoty, spytałem jej, czy mnie także choć trochę kocha.
Ona przez jakiś czas siliła się na odpowiedź, ale, nie mogąc się na nią zdobyć, wstała i odeszła.
Wróciwszy po chwili z albumem w ręku, siadła napowrot przy mnie i pokazała mi rysunek, przedstawiający mój własny portret.
— To ja rysowałam z pamięci, — rzekła.
— Pani?
— Ale tam jeszcze coś jest, — mówiła dalej, kładąc paluszek na kartkę.
Teraz dopiero spostrzegłem, że na boku, na samym brzeżku, znajdują się drobniuchno wypisane literki: J. v. a.
— To się czyta po francusku, — szepnęła.
Po francusku?
I w swojej bezdennej naiwności nie mogłem jeszcze się domyślić, co to znaczy, aż sama zaczęła:
— Je vous...
Nagle, schowawszy twarz w dłonie, schyliła się tak nizko, że dostrzegłem jej krótsze włoski, zafryzowane na szyi, i samą szyję. Teraz domyśliłem się wreszcie i począłem powtarzać z bijącem sercem:
— Teraz już wolno, wolno!
Podniosła się uśmiechnięta i rozpromieniona.
— I trzeba, — dodała mrugając oczyma, i jakby mi przykazując na przyszłość.
W tej chwili zawołano nas na śniadanie. Mógłbym był przy niem pozjadać noże i widelce, nic o tem nie wiedząc.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Rozniosło się wreszcie po mieście, że zostałem narzeczonym, — i począłem odbierać życzenia od kolegów. Jeździliśmy z Tolą i jej rodzicami za miasto, przyczem wiele osób widziało nas razem. Pamiętam tę przejażdżkę doskonale. Tola, w paltociku „loutre“ i w takimże toczku, wyglądała jak zjawisko, bo jej przezroczysta cera wydawała się jeszcze delikatniejsza przy ciemno-bronzowej barwie futerka. Wszyscy oglądali się za nami, i podziwiano ją tak, że niektórzy moi znajomi stawali jak wryci.
Za rogatkami, minąwszy sznur coraz niższych domków, wyjechaliśmy wreszcie na świat otwarty. Na polach między zagonami świeciła woda, w której długiemi smugami błyszczało światło. Łąki były całkiem zalane, zagaje bez liści, czuć jednak już było wiosnę. Przyszła wreszcie chwila zmroku, w której w całym świecie jest wielki spokój. Taki spokój ogarnął wtedy i nas. Po wstrząsających wrażeniach dni poprzednich, czułem jakby wielkie i słodkie uciszenie. Przed sobą miałem kochaną twarz Toli, różową od wiatru, ale także skupioną i ukojoną w tej ciszy wieczornej. Umilkliśmy oboje i tylko patrzaliśmy na siebie, uśmiechając się kiedy niekiedy. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to jest szczęście zupełnie niezmącone. Będąc bardzo młodym i przeżywszy mało, nie miałem zapewne ciężkich grzechów na sumieniu, ale, jak każdy człowiek, nosiłem swoje brzemię win, zboczeń i przywar. Owóż w tej chwili to brzemię spadło mi z ramion. Nie czułem w sobie żadnej goryczy, najmniejszej niechęci do ludzi; gotów byłem każdemu przebaczyć, każdemu pomódz, słowem: czułem się zupełnie odrodzony, jak gdyby miłość, zabrawszy mi całą duszę, wlała natomiast we mnie anioła.
I było tak dla tego, że mi pozwolono kochać i oddawano to drogie stworzenie, które teraz siedziało naprzeciw mnie. Co większa, z tego samego powodu w tym powozie znajdowało się czworo ludzi, nietylko co się zowie szczęśliwych, ale lepszych, niż byli przedtem. Wszystkie małostki tego świata, liche ambicye, liche względy, wszystko to, co zniża i mierzi życie, co czyni je płaskiem i obłudnem, otrząsnęliśmy z siebie razem z poprzednią goryczą i zmartwieniem. Zaledwie rodzice Toli otworzyli dom temu błogosławionemu gościowi, natychmiast zaczęliśmy żyć szerzej i wyżej, niż poprzednio.
Więc nie mogło mi się w głowie pomieścić, dla czego ludzie tak częste odpychają to jedyne, największe dobro życia.
Jeszcze zaś częściej marnują je. Mówiłem sobie w duszy tak: Znam te zdawkowe prawdy, krążące między ludźmi, jak fałszywa moneta, że miłość starzeje się, więdnie, przechodzi, mija, i że potem tylko przyzwyczajenie jest wiązadłem między mężczyzną i kobietą. Otóż dowiodę, że to prawo stosuje się wyłącznie do ludzi głupich, albo nędznych. Są dusze wybrane, które umieją się od niego uchylić; sam takie spotykałem na świecie, więc i ja chcę i będę do nich należał. Jeśli ten płomień dziś czyni mnie tak szczęśliwym, to przecie pierwszym moim obowiązkiem, sprawą najprostszego egoizmu jest, by nie wygasł, ani się nawet zmniejszył w przyszłości. Więc tę przyszłość wyzywam! ona ma czas, ja mam swoją wielką miłość i dobrą wolę. Żyć z Tolą i przestać ją kochać — zobaczymy!
Nagle opanowała mnie nieprzeparta chęć, by to życie rozpocząć jak najprędzej. Wiedziałem, że zwyczaje świata sprzeciwiają się temu, by narzeczeni brali ślub przed upływem wielu tygodni i miesięcy, ale przypomniałem sobie, że mam do czynienia z wyjątkowymi ludźmi. Zresztą byłem przekonany, że Tola mi w tem pomoże i postanowiłem wciągnąć ją do tej sprawy.
Więc gdy po powrocie do domu zostawiono nas samych, wyspowiadałem się jej z moich myśli. Słuchała z ogromną radością. Zauważyłem, że nietylko sam projekt, ale nawet narada nad nim, mająca urok spisku między zakochanymi, zachwyca ją poprostu. Chwilami miała taką minkę, jak dziecko, któremu obiecują, że jakaś nadzwyczajna zabawa już niezadługo się odbędzie, i nie mogła się powstrzymać od tańcowania po pokoju. Tego wieczoru jednak nie wspominaliśmy o tem, natomiast przy herbacie opowiadałem o moich nadziejach na przyszłość i o drogach, które się przede mną otwierają. Rodzice słuchali mnie tak, jakby te nadzieje były już spełnione. Gdybym mógł przypuścić, że ci ludzie gołębiej prostoty czynią coś przez politykę, musiałbym przyznać, że to jest najlepsza polityka, albowiem, widząc ich wiarę i ufność, powiedziałem sobie: Nie zrobię wam zawodu, choćbym miał głową nałożyć!
Wyszedłem późno. Tola wybiegła za mną i jeszcze w przedpokoju powtarzała półgłosem:
— Dobrze! dobrze! Po co marudzić? nie lubię marudztwa! dobrze! dobranoc. Boję się tylko mamy, bo mamie będzie chodziło o wyprawę.
Niebardzo istotnie rozumiałem, dla czego się robi wyprawę, skoro panny muszą przecie i jako panny mieć pewien zapas ubiorów, ale swoją drogą, wszystkie tego rodzaju wyrazy, stwierdzające niejako, że nie śnię, że się naprawdę z Tolą żenię, uszczęśliwiały mnie do wysokiego stopnia. Wracając do domu, powtarzałem mimowoli: Wyprawa! wyprawa! — nie przewiduję, by z jej powodu mogły wyniknąć jakieś poważne trudności. Widziałem jednak oczyma duszy mnóstwo sukienek jasnych, pstrych, ciemnych i kochałem się w każdej po kolei. Przyszło mi wówczas na myśl, że i mnie wypada urządzić dom na przyjęcie Toli. Znajdowałem nową rozkosz w tej myśli. Brakło mi trochę pieniędzy, ale postanowiłem mimo tego urządzić wszystko jak najprędzej. W nocy nie mogłem spać, albowiem miałem pełną głowę sukienek, szaf, stolików, krzeseł i t. d. Dawniej nie sypiałem ze zmartwienia, potem ze szczęścia.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz byłem u stolarza. W lot zrozumiał, o co mi chodzi. Pokazywał mi rozmaite meble, na których widok ujrzałem dotykalniej moje przyszłe pożycie z Tolą. Nibym także to wszystko wiedział, ale dostałem bicia serca. Stolarz radził ściany pomalować, bo papierowe obicia musiałyby schnąć długo. Uczynny ten człowiek obiecał mi za odpowiedniem wynagrodzeniem sam się tem zająć.
Poszedłem od niego do dwóch kolegów, z którymi żyłem najbliżej, prosić ich na drużbów. Z rodziny nie miałem żywego ducha. Życzenia ich i uściski pomieszały się w głowie mojej z innemi wrażeniami i utworzyły prawdziwy chaos.
∗
∗ ∗ |
— Pozwolili!
Ostatni cień na mojem szczęściu zniknął. Od Toli biła również radość, jak światło. Poczęliśmy chodzić po pokoju pod rękę i rozmawiać. Opowiadała mi, jak się wszystko odbyło.
— Mama z początku powiedziała, że to jest rzecz niemożliwa, a potem mówiła tak: „Ty nawet nie rozumiesz, jak dalece to nie wypada, żeby panience było pilno do wesela“... Wtedy ja odpowiedziałam, że nam obojgu pilno. Mama poczęła podnosić oczy do sufitu i ruszać ramionami, a ojciec, śmiejąc się, przygarnął mnie do siebie i począł całować w głowę, a nawet po ręku, mama zaś powiedziała: „Tyś zawsze był dla niej słaby — a trzeba przecie trochę i na świat uważać.“
Dopiero tatuś odpowiedział: „Świat! świat!... Świat im nie da szczęścia, tylko sami je sobie dadzą; i tak zrobiliśmy wszystko światu na opak — niechże będzie do końca tak samo. Teraz jest post — ale zaraz po świętach mogą się pobrać, a wyprawę później się dokończy.
Mama ustąpiła, bo ojciec zawsze na swojem postawi... (Pewno i pan taki będzie). Zaczęłam też tak mamę ściskać, że nie dałam jej przyjść do słowa. Później dopiero powtarzała: „Wszystko po waryacku!“ Ale ostatecznie postawiłam na swojem. Czy pan zadowolony?
Byłem tak zakochany, czy tak nieśmiały, że nigdy dotąd nie zdobyłem się na chwycenie jej w ramiona. Teraz po raz pierwszy chciałem ją objąć, ale ona usunęła się lekko, mówiąc:
— To tak miło chodzić pod rękę... jak grzeczne dzieci.
I chodziliśmy dalej. Powiedziałem jej, żem już o mieszkaniu pomyślał i że kazałem ściany pomalować, nie olejno, bo to bardzo drogo wypada, ale jakąś farbą zupełnie do olejnej podobną, która prędko schnie. — Tola powtórzyła: „Prędko schnie“... i niewiadomo dlaczego poczęliśmy się śmiać oboje, prawdopodobnie z tego powodu, że się wspólna radość i szczęście nie mogły w nas pomieścić. Ułożyliśmy się następnie, że salonik będzie czerwony, bo choć to pospolite, ale na czerwonem tle głowy odbijają się doskonale. Jadalny miał być w jasno-zielone kafelki, naśladujące fajans, a o innych nie zdążyliśmy się rozmówić, bo Toli rozwiązał się bócik i poszła go zawiązać do drugiego pokoju.
Po chwili wróciła z ojcem, który nazwał mnie paliwodą i Tatarzynem, ale zarazem obiecał, że ślub nasz odbędzie się we wtorek po świętach..
∗
∗ ∗ |
W pierwszych dniach miłość nasza była ciągłem wzruszeniem i miała ustawicznie łzy w oczach, ale potem rozkwitła wesoło, jak kwiat na wiosnę. Śmieliśmy się teraz po całych dniach.
∗
∗ ∗ |
Z powodu późnych świąt, wiosna czyniła się też i na świecie. Drzewa były w pąkach. Przed wielkim tygodniem składaliśmy z Tolą i rodzicami wizyty. Oglądano mnie wszędzie z ciekawością, aż było mi czasem ciężko. Niektóre starsze panie przykładały na mój widok lornetki do oczu. Ale trzeba to było odbyć. Tola, wyświeżona i wesoła jak ptak, wynagradzała mi stokrotnie te kłopotliwe moje wizyty.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Z każdym dniem kochałem Tolinkę więcej. Teraz byłem pewien, że gdyby nawet zmieniła się, gdyby nawet zbrzydła, powiedziałbym sobie: „Dotknęło mnie nieszczęście,“ ale kochać bym jej nie przestał. Człowiek w takim stanie oddaje się do tego stopnia kobiecie kochanej, że nie wie, gdzie się kończy jego ja.
∗
∗ ∗ |
Często bawiliśmy się jak dzieci; czasem przekomarzaliśmy się z sobą. Gdy naprzykład, przyszedłszy rano, zastawałem ją samą, zaczynałem rozpatrywać się po pokoju, niby jej nie widząc — i szukać, i pytać. „Niema tu kogo zakochanego?“ — a ona, rozglądając się po kątach i trzęsąc swoją jasną główką, odpowiadała: „Nie! chyba niema!..“ „A ta panienka?“ — „Ta, to może trochę!“ — Po chwili zaś dodawała, szepcąc: „A może i bardzo!“
Nowe uczucie wplotło się teraz w moją miłość. Otom nietylko Tolę kochał, alem ją polubił nadewszystko. Przepadałem za jej towarzystwem. Mogłem spędzać z nią całe godziny na rozmowie o byle czem. Czasem rozmawialiśmy i poważnie o naszej przyszłości, choć wogóle unikałem wszelkich roztrząsań i teoryi na temat, jakiem małżeństwo być powinno. Myślałem bowiem tak: czemu mam zamykać w powzięte z góry formuły to, co powinno wynikać samo przez się z miłości? Kwiatom nie potrzeba także wykładać teoryi, jak się kwitnie.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Święta spędziłem u rodziców Toli. Nie mając nikogo z własnej rodziny, pierwszy raz zrozumiałem, co to jest mieć swoich drogich i być dla kogoś drogim. W drugie święto wiosna uczyniła się zupełna.
Z domem przyszedłem jeszcze przed świętami do jakiego takiego porządku. Ogródek począł się zielenić, stare czereśnie rozkwitły.
Również jeszcze przed świętami wyszła z druku moja rozprawa doktorska o Neoplatonikach. Tola zabrała się do czytania jej. Biedactwo mrugało oczyma, kręciło główką, ale czytało przez poczucie obowiązku.
∗
∗ ∗ |
A oto cisną mi się do głowy wspomnienia — nie, — raczej obrazy naszego ślubu — pomieszane, bezładne, przepełnione pojedyńczemi wrażeniami, nieco gorączkowe. Widzę wszędy pełno kwiatów: na schodach i w pokojach. W domu bieganina, przybywanie gości, mnóstwo obcych, lub mało znanych twarzy. W salonie Tola, przybrana w białą suknię z welonem — śliczna jak zjawisko, ale jakaś inna, niż zwykle, bardziej uroczysta, jakby mniej mi blizka. Zostało mi wrażenie jakiegoś pośpiechu i niepokoju. Wszystko, co nastąpiło po wyjeździe do kościoła, przedstawia mi się w zamieszaniu: kościół, ołtarz, świece przy ołtarzu, po bokach jasne toalety kobiet, zaciekawione oczy, szepty. Klęknąwszy z Tolą przed ołtarzem, podaliśmy sobie ręce, jakby do powitania, i po chwili rozległy się głosy nasze — a brzmiące jak obce: „Ja biorę ciebie sobie...“ etc. Słyszę dotąd organy i ogromnie donośny śpiew, który wybuchnął na chórze tak nagle, jak wodotrysk: „Veni Creator...“ Wyjścia z kościoła nie pamiętam zupełnie, a z wesela tkwią mi w pamięci: błogosławieństwo rodziców i wieczerza. Tola siedziała przy mnie, i przypominam sobie, że co chwila przykładała ręce do policzków, które ją paliły bardzo. Przez bukiety na stole widziałem rozmaite twarze, którychbym dziś nie poznał. Pito nasze zdrowie z wielkim brzękiem szkła i z wielkim gwarem. Koło północy zabrałem żonę do domu.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz czekałem na nią z herbatą w jadalnym pokoju; ona tymczasem, ubrawszy się, wyszła drugiemi drzwiami do ogrodu, ujrzałem ją bowiem przez okno, na tle kwitnących czereśni. Pobiegłem natychmiast za nią, lecz ona, odwróciwszy się, przysunęła głowę do pnia, jakby chcąc się schować przede mną.
Myślałem, że to żarty, więc zaszedłszy cicho, objąłem ją wpół i rzekłem:
— Dzień dobry. A kto to się chowa przed mężem? Co tu robisz?
Wtem spostrzegłem, że ona zaczerwieniła się naprawdę, że unika mego wzroku i istotnie odwraca się ode mnie.
— Co tobie, Tolu? — spytałem.
— Bo ja patrzę... — odrzekła cała zmieszana — że wiatr otrząsa kwiaty z wisień...
— A niech je sobie i porwie, — odpowiedziałem — byleś ty mi została...
I przechyliłem jej twarz ku mojej, a ona poczęła szeptać z przymkniętemi oczyma:
— Nie patrz na mnie, idź sobie...
Ale jednocześnie usta jej wyciągnęły się ku mnie prawie namiętnie, ja zaś wpiłem się w nie z uniesieniem.
A wiatr począł rzeczywiście sypać białe kwiaty na nasze głowy.
Zbudziwszy się, ujrzałem gołe ściany mojej izby. Miałem tyfus — i bardzo ciężki. Dwa tygodnie leżałem bez przytomności w gorączce...
Ale i gorączka bywa czasem miłosierdziem bożem.
Oprzytomniawszy, dowiedziałem się, że rodzice panny Antoniny wyjechali razem z nią do Wenecyi...
A ja zaś, samotny jak dawniej, kończę dziwnem może wyznaniem. Oto byłem jednak w moich widzeniach tak niezmiernie szczęśliwy, że, zacząwszy zrazu dlatego tylko pisać, by mi owa ironia życia nie przepadła, zamykam powyższe wspomnienie bez żalu i z dawną wiarą, że ze wszystkich źródeł szczęścia, to, z którego piłem w gorączce, jest najczystsze i najprawdziwsze.
Takie życie, którego miłość, nawet jako sen, nie nawiedzi, — jest jeszcze gorsze.