U Chińczyków/VII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | U Chińczyków |
Podtytuł | Powiastka dla dzieci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksander Arct |
Tytuł orygin. | V nebeské říši |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rok się zbliżał ku końcowi.
W „niebieskiem państwie“ panował zupełny spokój. Zdawało się, że Chińczycy zupełnie zapomnieli o swych burzycielskich zamiarach.
W grudniu cesarz chiński wyruszył w podróż. Otoczony olbrzymią świtą, do której należał także gubernator Pekinu, opuścił stolicę. Zarząd miastem został powierzony mandarynowi Czi-wung.
Pan Brown był nierad z wyjazdu cesarza, obawiał się bowiem, że w razie wzburzenia Chińczyków, Czi-wung nawet przy pomocy wojska, nie zdoła obronić Europejczyków od napaści ludu.
William był tego samego zdania. Wyczekując przybycia angielskiej floty, niepokoił się coraz bardziej i wyrzucał sobie, że tak lekkomyślnie opuścił ojczyznę, gdzie rodzice tak się troszczą o jego życie.
Pewnego wieczora wyszedł na swą zwykłą przechadzkę. Przy wyjściu z domu spotkał się z Hi-fungiem, który szepnął, że ma mu coś ważnego do powiedzenia.
— Co mi powiesz? — spytał William.
Lecz Hi-fung nie odpowiedział.
Obejrzawszy się trwożliwie dookoła, położył palec na ustach i szepnął:
— Panie, chodźcie ze mną do mieszkania.
William, dziwiąc się tej tajemniczości Hi-funga, uczynił zadość jego prośbie.
Gdy weszli do mieszkania, Hi-fung zamknął drzwi, zbliżył się do Williama i wyszeptał:
— Panie, chrześcijanom w Pekinie grozi wielkie niebezpieczeństwo!
— Jakie niebezpieczeństwo? — spytał strwożony William. — Czy nie nowe powstanie?
— Tak jest — potwierdził sługa.
— Czyż to prawda? — spytał William, patrząc badawczo na Hi-funga.
Hi-fung rozejrzał się po pokoju. Naraz chwycił porcelanową wazę, stojącą na kominku i zawołał:
— Jeślim skłamał, niech pęknie moje serce na drobne kawałki jak ta misa.
I rzucił wazę na ziemię.
William już nie wątpił o prawdziwości słów Hi-funga.
— W jaki sposób dowiedziałeś się o tem wszystkiem.
— Przechodząc koło pobliskiego sklepu, podsłuchałem rozmowę dwóch rodaków, którzy mówili, że dziś wieczorem będzie urządzony napad na mieszkania Europejczyków. Wojsko przyłączyło się do powstańców i nie będzie wcale broniło chrześcijan.
— Dziękuję ci za tę wiadomość — rzekł William i pośpieszył do mieszkania konsula.
Państwo Brown, dowiedziawszy się, co ich czeka, niezmiernie się przelękli.
— Idę do mandaryna Czi-wunga i zażądam, żeby otoczył wojskiem wszystkie domy chrześcijan! — rzekł pan Brown.
— Nie wiem, czy to się na co przyda! — zauważył William. — Gdy wojsko trzyma stronę powstańców, rozkazu mandaryna nikt nie usłucha.
— Ach Boże, co się z nami stanie! — jęknęła zrozpaczona pani Brown.
— Sądzę, że będzie najlepiej, gdy się ukryjemy w jakiem bezpiecznem miejscu — radził William.
Państwo Brown zgodzili się na tę radę. Zebrali naprędce kosztowności, pieniądze i, uzbrojeni w rewolwery, wyszli na miasto.
— Idźmy wolno! — radził William — i nie okazujmy zbytniego przestrachu. Wydostawszy się z miasta, znajdziemy może jaką bezpieczną kryjówkę, tam przeczekamy najgroźniejszą chwilę.
Poprzedzani przez Hi-funga, Anglicy zaczęli mijać ulicę za ulicą.
William wstąpił po drodze do kilku Anglików i uprzedził ich o grożącem niebezpieczeństwie.
Nareszcie doszli do bramy miasta, lecz oblicza ich pobladły z trwogi: brama była zamknięta, straże nie wypuszczały nikogo. Hi-fung pobiegł do innych bram, lecz i tamte były szczelnie pozamykane.
— Boże! Jesteśmy zgubieni! — zawołała drżącym głosem pani Brown. — Co czynić? Co czynić?
— Wracajmy do domu — rzekł konsul. — Zatarasujemy drzwi i będziemy się bronili.
William pośpieszył za nimi, lecz nie wrócił do domu: postanowił uprzedzić jeszcze kilku współziomków.
Hi-fung chciał mu towarzyszyć, lecz William zmusił go, żeby szedł za państwem Brown i w razie potrzeby, bronił ich życia.
— Bądźcie spokojni! — uspokajał przyjaciół. — Wrócę niebawem, a potem — zginę wraz z wami — dodał ciszej.
Rzekłszy te słowa, zniknął za rogiem ulicy.
Tymczasem słońce już zaszło. Mrok zalewał całe miasto. William, przebiegając szybko ulice, wstępował do mieszkań wielu Anglików, rozkazując im zamykać się i bronić przed napaścią wrogów.
Wtem do jego uszu doleciały głośne krzyki. Obejrzawszy się, ujrzał liczny oddział chińskich żołnierzy, wymachujących nożami i bambusowemi tykami.
— Źle ze mną! — szepnął wystraszony i zaczął uciekać do domu.
Lecz już go spostrzeżono. Kilku żołnierzy z głośnym krzykiem popędziło za nim. Strach przed śmiercią dodawał nogom Williama siły i sprężystości: po pewnym czasie znacznie wyprzedził swych prześladowców.
Nareszcie ujrzał dom konsula i po chwili już stanął przy drzwiach.
— Otwórzcie! — krzyknął z całych sił.
Hi-fung otworzył drzwi, a gdy William wśliznął się do wnętrza, zatarasował wejście.
— Powstanie już wybuchło! — zawołał William, wbiegając do pokoju, gdzie stali państwo Brown przy stole, na którym leżały strzelby, rewolwery i naboje.
Groźny krzyk Chińczyków, rozlegający się przed domem, potwierdził jego słowa.
Konsul zbladł, pani Brownowa dygotała z przerażenia.
— Jesteśmy zgubieni! — szeptała przez łzy.
— Nie traćmy odwagi! — zawołał William. — Będziemy się bronili do ostatniej kropli krwi. — Panie Brown! — dodał. — Bierzcie za broń i stańcie obok mnie przy oknie. Baczność!
Chińczycy śmiało dobijali się do wrót.
Nagle huknęły dwa wystrzały: dwóch Chińczyków padło z jękiem na ziemię. Reszta, przerażona nieoczekiwaną salwą oblegających, cofnęła się o kilkadziesiąt kroków.
Naraz w oddali rozległy się dźwięki trąb. Na rogu ulicy ukazały się setki Chińczyków, niosących na wysokich bambusowych drążkach różno-barwne lampjony.
— Cesarz! cesarz! — poczęli wołać powstańcy i rozbiegli się w nieładzie na wszystkie strony.
Ujrzawszy orszak cesarski, nasi znajomi odetchnęli.
— To prawdziwa pomoc w sam czas! — zawołał pan Brown. — Obecnie już niema obawy. Cesarz nie pozwoli, żeby się nam stała krzywda.
Noc upłynęła w zupełnym spokoju. Nazajutrz pan Brown otrzymał depeszę, że angielska flota zarzuciła kotwice w porcie Peczili. Na okrętach znajdowało się tysiąc żołnierzy i kilkanaście dział.
Pan Brown udał się do gubernatora i oznajmił mu, że podczas jego nieobecności chrześcijanie byli narażeni na utratę życia. Ukazawszy mu depeszę, zażądał przykładnego ukarania samowolnych. Wystraszony mandaryn obiecał, że natychmiast uczyni zadość jego żądaniom.
Tego jeszcze dnia pan Brown pojechał z Williamem do nadbrzeżnego miasta, tam wszedł na łódź admiralską i popłynął na okręt, gdzie był bardzo mile przyjęty.
Gubernator chiński tak srogo ukarał powstańców, że ci raz na zawsze wyrzekli się dalszych napadów na chrześcijan.
Państwo Brown jednak i William, zniechęciwszy się do życia w „niebieskiem państwie“, postanowili powrócić do Anglji.
Władza przyjęła ich prośby przychylnie, pan Brown otrzymał w Londynie wysoki urząd. William został jego pomocnikiem.
Bardzo się cieszył, ujrzawszy rodziców, którzy byli niezmiernie radzi, że się doczekali powrotu syna; zdziwili się bardzo, zobaczywszy wraz z nim młodego Chińczyka. Hi-fung bowiem nie chciał opuścić swego pana i przywędrował z nim do Europy.