<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W kilka dni po wyjeździe ojca z Zamsza, Zosia siedziała sama jedna w swoim pokoiku. Spojrzawszy nań można było od razu odgadnąć, że go troskliwa niewieścia ręka, dla pieszczonego dziecięcia, dla kogoś kogo ująć i przywiązać chciała, urządzała sama.
Pokój był duży, jasny, wesoły, wyświeżony, a do niego przypierał rodzaj alkowy i ciemnego składu. Prześliczna szafa gdańska zajmowała znaczną część, z dwoma delftami wedle zwyczaju, stojącemi na wierzchu. Biurko zamykane do pisania, stół duży, pianino, półki na książki, pod oknem wschodki i kosz, pełne świeżych wazonów i zieleni, mnóstwo ładnych i kosztownych fraszek, malowniczo pokoik ubierały. Na ścianach kilka pięknych widoków Tyrolu i Szwajcaryi, choć nieco pospolitych, rozweselało barwami świeżemi, wychodzącemi z ciemnego zielonego tła, wyraziście i żywo.
Było tu pięknie, wygodnie, miło, a jednak Zosia siedziała smutna i twarzyczka jéj chmurzyła się.
Podkomorzyna była dla niéj zawsze jedną, zawsze równie dobrą i czułą, ale dwie panie, których pobyt w Zamszu się przedłużał, okazując Zosi wielką serdeczność, nieustannie szukały sposobów uczynienia jéj śmieszną, wprawienia w kłopot, wykazania jakiejś niezgrabności, lub omyłki.
Działo się to tak zręcznie i delikatnie, z taką protekcyonalną dobrocią, że się o to ani pogniewać, ani upomniéć nie było można, trzeba było niemal dziękować, a jednak, ukąszenia te i spiskowania bolały. Powtarzając się nieustannie drażniły i niepokoiły. Zosia cierpiała, znosiła, uśmiechała się, a przyszedłszy do swojego pokoiku, chwilami się czuła przygnębioną, smutną, znużoną, tak, że mimo mocnego postanowienia wytrwania na stanowisku, ochota ją czasem brała paść do nóg staruszce, pożegnać ją i choćby piechotą uciekać do domu. Potem znowu wracało męztwo, choć nie rychło.
Złośliwie szpiegujące oczy panny Justyny, która usiłowała się wcisnąć, wkupić w łaski i zaufanie, a obudzała wstręt w pannie Zofii, wszystko, nawet neutralna grzeczność Migury, trzymającego się zdaleka, i natrętne nadskakiwanie biednéj Deręgowskiéj dręczyło wygnankę. Maryla wprosiła się jéj na przyjaciółkę; były z sobą bardzo dobrze, pierwsza ona, dla zachęcenia Zosi, najrozmaitsze jéj poczyniła zwierzenia, chcąc wywołać wzajemne. W Zosi nie obudziła zaufania i ta broniła się jéj zaręczeniami, że się nie miała z czém zwierzać, bo życie jéj dotąd było bardzo proste, jednostajne, szczęśliwe, a szczęśliwe narody i ludzie historyi nie mają.
Maryla naigrawając się z różnych urojonych może pretendentów zakochanych, starających się o nią, opisując jak im dawała odprawy, jak ich wodziła na paskach, chciała się coś téż dowiedzieć od Zosi, z czegoby się śmiać mogła. Zosia zapewniała ją, że mężczyzn widywała mało, i że nikt o niéj, ani ona o nikim nie myślała.
Zresztą była śmiałą i z Marylą o wiele się rzeczy spierała.
Pannie Mylskiéj szło o to aby mogła chwycić coś, coby przyprawne właściwie, mogło być podane babuni, i odstręczyć ją od faworytki.
Żartobliwie bowiem między sobą, te panie, Kazio i Justyna, nie nazywali jéj inaczéj. Justysia już wyszpiegowała, że panna Zofia coś pisuje, czy panieński dzienniczek, czy może listy do siostry. Szło bardzo o to jakby pochwycić te szacowne wyznania, a może w nich co znaleźć o domu, o podkomorzynie i t. p., aby z tego zrobić użytek właściwy.
Justysia dawno już była sobie uprojektowała, odkryć jakąś zbrodnię panny Zofii i patetycznie módz oznajmić staruszce, że węża odgrzała na swém łonie. Dotąd jednak wszystkie te piękne plany się nie udawały. Zosi na niczém pochwycić nie było podobna.
Ile razy Maryla przymówiła jéj przy podkomorzynéj, z przekąsem coś podniosła, staruszka zawsze brała stronę Zosi, i kończyło się na uściskach i serdecznościach. Hrabina była znudzona i w najgorszym w świecie humorze. Nie lubiła towarzystwa, w którémby kogoś choć na żart, bałamucić nie mogła. Tu zaś towarzystwo było tak nieszczęśliwie złożone, iż nikt się do tego nie kwalifikował. Kuzyna Kazia nie lubiła hrabina, Gondrasz był stary i śmieszny. Codzień więc prawie mówiła o wyjeździe, Maryla w takim razie chciała pozostać dla towarzystwa kochanéj Zosi.
Daleko skuteczniéj pracowała panna Justyna. Ta wprost nigdy nie ważyła się wystąpić przeciw Zosi, lecz umiała okazując dla niéj czułość, szkodzić jéj w rzeczach drobnych. Podkomorzyna, jako staruszka, snu mniéj potrzebowała. Zosia znużona dniem, czytywała w nocy, często dłużéj zasnęła rano. Justyna wiedząc, że to może staruszkę podrażnić, prawie codzień przestrzegała, żeby panny nie budzić, bo w nocy czytuje i pisze długo. Napomknęła téż, że długie i częste listy wyprawia.
Podkomorzyna słysząc to parę razy, odezwała się wreszcie.
— Cóż dziwnego? pisze do ojca i siostry.
— A może, proszę pani, i do kogo więcéj jeszcze, panna taka ładna, miła, rozumna, nie może to być aby tam kogo nie miała.
Zachmurzona twarz staruszki, nie dała mówić dłużéj Justysi.
— Żebym ja listu choć jednego nie miała dostać, tobym już trzech groszy nie była warta — mówiła sobie panna Justyna.
Na pocztę jeździł zwykle, znany nam z Wygody, Bocian, bo chociaż się zawsze i regularnie upijał, ale zwijał się prędko bardzo i nigdy nic nie gubił. Wkładano mu na piersi skórzaną torebkę, od któréj jeden kluczyk był na poczcie, drugi u Migury. Panna Zofia wysyłając listy, oddawała je w ręce rządcy, a on je z innemi do torebki wkładał.
Przez Anusię wiedziała panna Justyna, kiedy list wychodził od Zosi. Czatowała już na to dni kilka. Pannę Justynę we dworze, jako mającą ucho pani i ciągle się około niéj uwijającą, szanowano wielce. Pani Migurzyna zawsze do niéj wychodziła, choć chora, rządca był na usługi.
Tego dnia wypatrzywszy gdy Bocian już z torebką zamkniętą poszedł do stajni, panna Justyna pobiegła do Migury coprędzéj.
Wpadła do niego jak piorun.
Migura nie stary człek, żonę mający chorą, na uśmiechy téj czarownicy Justysi nie był zupełnie obojętnym. Zobaczywszy ją przybiegającą, otworzył drzwi. Justysia niby rozpędzona wpadła jakoś tak zręcznie czy niezręcznie, że się aż o rządcę oparła.
Rozśmiał się Migura kręcąc wąsa.
Panna się niby pogniewała na siebie i na niego.
— A! zmiłuj się pan! — zawołała — prędko! prędko! fornal gotów odjechać, a ja mam pilny, pilny list jeszcze. Kluczyka mi pan daj.
Migura pobiegł do szufladki. Justysia zdyszana oczkami ku niemu strzelała. Oddając kluczyk chciał ją w rękę pocałować, pogroziła mu pokazując na zamknięte drzwi pokoju żony, i uciekła.
Bocian właśnie, mrucząc, swoją biedkę sztyftowa!, fajkę w zębach gryzł, spluwał. Był prawie na czczo. Ujrzawszy pannę Justynę, wyprostował się.
— Chodź do mnie z torbeczką, dam ci na drogę kieliszek piołunówki. — Pokazała mu kluczyk.
— List jeszcze jeden włożę.
Bocian do piołunówki miał znowu taką słabość, osobliwie do piołunówki, iż dla niéj poszedłby na koniec świata.
Machinalnie szeroką rękę przyłożył do żołądka, o którego sprawę chodziło. Wiadomo całemu światu, że kto pije piołunówkę, jarzębinówkę, pomarańczówkę i inne gorycze, czyni to, nie w innym celu, tylko dla tego biednego żołądka, w interesie konkokcyi, nie dla gęby i głowy! uchowaj Boże, jest-to ofiara dla żołądka. I Bocian pewnym był iż gorycze te życie utrzymywały, zwłaszcza w połączeniu ze spirytusem.
Rzucił się więc za panną Justyną, oddał jéj torebkę, i stanąwszy w progu pokoju, gdy ona poszła po piołunówkę i dla włożenia listu, oczekiwał cierpliwie, z dobrą miną. Wkrótce téż torebka zamknięta zwróconą nazad została, a w dodatku duży, piękny kieliszek tęgiéj jak ogień piołunówki, wlał nowe życie w fornala. Gdyby był śmiał, uściskałby piękną pannę, która tak umiała wejść w jego potrzeby i gusta.
Otarł gębę, skłonił się i ruszył.
— A żywo jedz! żebyś się nie spóźnił — dodała głową mu skinąwszy panna Justyna.
— Duchem, piorunem mruknął Bocian i szarpnął natychmiast do stajni.