<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
12.

Pannie Justynie twarz się paliła, ręce drżały, list miała za gorsem, trzymała go, czuła, mogła z nim uczynić co chciała. Była dumną z wyrządzonego figla, wcale nie czując wyrzutów sumienia. Piękna Justysia w ogóle, naukę moralności, jak wielu bardzo ludzi, miała własną inwencyą przerobioną ku użytkowi osobistemu.
— At, co tam! — powiadała sobie w razach wielu. — To głupstwo!
W ważnych nawet wypadkach, w swoich osobistych stosunkach mając tylko bezpieczeństwo swe na względzie, zresztą rachowała na późniejszą skruchę, na spowiednika, na pokutę, którą miała w starości odprawiać, i pozwalała sobie dużo, dużo.
Więc z jednym tam listem, że niewłaściwie miał być rozpieczętowany, żeby znowu tak wielkie miała robić ceremonie! Wiedziała, iż rzecz to była wzbroniona niby, lecz są wypadki, są okoliczności, są pokusy, którym się oprzeć nie można. Panna Justyna obejrzała się dokoła, weszła do drugiego pokoiku, drzwi za sobą zasunęła. Serce jéj biło mocniéj niż do pięknego pana Gerarda. Czuła pulsa odzywające się na skroniach, w ustach zaschło. Sięgnęła ręką po list, strach się jéj czegoś zrobiło. Wyjęła go, obejrzała na wszystkie strony, adresowany był przez Łuck, Kołki do Leśnego Hruda, do panny Lucyny Morawińskiéj.
List był dosyć gruby i ciężki. Na panieńskiéj, staréj, nieosobliwie wyciętéj piecząteczce widać było ptaszynę w dziobku niosącą list. Nim rozłamała ten kawałeczek laku, panną Justyna rzuciła oczyma dokoła, czuła się dziwnie niespokojną, choć nie przez takie już straszne rzeczy przechodziła w swém trzydziestoletniém życiu! Ruszyła ramionami, sama się dziwując swéj słabości.
Z wielką energią potem złamała pieczątkę, podarła kopertę i rzuciła ją do kominka, w którym od dawna ognia nie było.
Rozłożyła papier rączką drżącą, spojrzała, ogromnie był na cztery strony zapisany. Lice się jéj zaczerwieniło i ze smakiem jęła pożywać owoc zakazany.
„Droga Lucynko — pisała Zosia — choć tak niedawnośmy się rozstały według kalendarza, dla mojego serca wieki upłynęły, ja cię znudzę temi nieustannemi listami. Lecz, mogęż ja ich nie pisać? nie odezwać się do ciebie, któréj mi tak braknie? Nawet zresztą jestem pewna, że tybyś bez mojego listu tak się niepokoiła, jak ja, gdy mi twego braknie i gdy do ciebie nie piszę.
„Nocy muszę odkraść trochę do tego pisania, bo we dnie! we dnie jestem ciągle zajęta. Najprzód téj dobréj, miłéj babci, trzeba starać się, choć niedołężnie jéj dobroć i miłość zawdzięczyć, potem, drugim i niedobrym i niemiłym muszę się bronić i odgryzać. Tak dnie schodzą. Jestem zmęczona, często, mimo dobroci staruszki, wracam do mego, nadto ładnego pokoiku, taka smutna, przybita, znużona, że mi się chce płakać! ale łzy tutaj byłyby grzechem, babcia jest dla mnie jakby rodzoną, anielsko dobrą, a że ci co ją otaczają, zazdroszczą mi, szkodzić się starają, radziby mnie na Polesie wyprawić, sądząc, że mi okrutną zrobią krzywdę, cóż to dziwnego? Oni ją także po swojemu kochają, mieli może nadzieje które ja im odebrałam.
„Widzisz, kochana Lucynko, że się godzę z mém położeniem i wspaniałomyślnie nawet wrogom przebaczam. Niemniéj jednak dokuczają mi okrutnie.
„Hrabinę ci opisywałam; ta zdaleka i z wyżyn, z których na padół nigdy nie zchodzi, rzuca na mnie strzały jakby od niechcenia. Biedna kobieta snąć się nudzi okrutnie, to podwaja niechęć jéj dla mnie.
„Piękna Maryla jest moją przyjaciółką. Po imieniu i nazwisku znam już i wiem o wszystkich co się w niéj do szaleństwa kochali. Należałoby mi się wywdzięczyć jéj rowném zaufaniem, cóż, kiedy na nieszczęście nikt się nigdy we mnie nie kochał, oprócz starego Sok..... a ten nie wchodzi w rachunek.
„Oprócz tych pań, mam zdala nie spuszczającego mnie z oka, pana Kazimierza ich kuzyna, który podobno sam nie wie na jakiéj stopie ma być ze mną, pokojowéj czy wojennéj. Wojny mi wydać nie ma za co, a przymierza wszelkiego ja unikam. Nie jest to wróg ani dokuczliwy, ani tak niebezpieczny jak te panie, ani się go téż obawiam tak bardzo. Przy obiedzie, jeśli wino i potrawy są mu do smaku, o całym zapomina świecie.
„Pisałam ci o pannie Justynie, czuje i widzę, że najwięcéj żółci i nienawiści dla mnie w niéj jest podobno. Lęka się, bym ją z serca dobréj pani nie wyrugowała. Żal mi jéj. Pewna jestem, że radaby mnie na czémś pochwycić, coś donieść, czémś mi zaszkodzić. W jéj oczach gdy mi się uśmiecha, gdy mi się przymila, widzę stłumiony gniew i nienawiść. Próżnobym ją chciała przejednać. Jeśli tu jakiéj doświadczę przykrości, najpierwsza pewnie przyjdzie mi od niéj. Lecz cóż ona mi zrobić może? Dajmy jéj pokój.
„Co do innych osób otaczających podkomorzynę, te mniéj mnie obchodzą. Biedna stara Deręgowska boi się wszystkich, nawet mnie. Porucznik Gondrasz, dobry człek, klei pudełeczka, i milczy. Wikary modli się i godzi ludzi i pociesza, a Migura gospodaruje. Spodziewają się tu więcéj jeszcze Mylskich, obiecują panów i pań. Podkomorzyna lubi gości, choć ją czasem męczą trochę.
„Najazd ten widocznie z mojego powodu, wszyscy chcą zobaczyć tę niebezpieczną intrygantkę, tego wroga czyhającego na ich majątek; mój Boże, gdyby widzieli i wiedzieli, jak mnie on mało obchodzi, jak cała tylko żyję tą myślą, aby staruszce osłodzić życie, nie dopuścić do niéj nic coby ją zmartwiło.
„Najmilsze mi są te chwile, które z nią przepędzam sam na sam. Naówczas ona się staje inną, i ja czuję, że inną téż być muszę. Mówi o córce, o przeszłości, o świecie, o ludziach, otwierając duszę. Przy obcych, w salonie jest czasem chłodną, wstrzymuje się, mówi mało, gdyśmy same, ożywia się, odmładnia. Ja także nie mam dla niéj tajemnic, ona mnie, tak jak ja ją rozumiem. Opowiadam jéj o naszem życiu, o Brudzie naszym, o sąsiadach, co mi tylko na myśl przyjdzie. Staram się być wesołą, to ją bawi.
„Moja Lucynko droga, choć nie życzę ci, abyś tu była, bo ty moja tchórzliwa łasiczko, umierałabyś ciągle ze strachu i zapłakałabyś się z różnych zmartwień, którebyś sobie sama tworzyła, a jednak bym ci chciała pokazać jakoś wszystkie te piękne rzeczy, które mnie otaczają. Stary przepyszny ogród, (choć nasze dęby koło domu wytrzymają z nim konkurencyę), kwiaty, oranżerye, pokoje, obrazy, cacka. Mój jeden pokoik żebyś choć mogła zobaczyć, co to za zawstydzający mnie przepych. Czasem się lękam aby mnie to nie popsuło, by mi serce do tych ślicznych rzeczy nie przyrosło, ale, nie, nie; nasz biedny Hrud, nasze bielone pokoiki i stare trochę połamane krzesełka i sofa wysiedziana, są mi jeszcze droższe niż te palisandry i mahonie.
„A! jakby mi się chciało czasem już nazad uciec do was, ale, jakże zostawić tę dobrą, miłą i taką serdeczną babunię? Ona mnie żądała, miała przeczucie, że ją kochać będę, i t. d.“
Panna Justyna czytała, a czytając rumieniła się, bladła, wracała do rzeczy które jéj były niezrozumiałe. Czuła się gniewną razem i upokorzoną. Czytając o sobie rozpłakała się ze złości, zmięła list w ręku, rozprostowała go, odczytała do końca.
Długo potem siedziała jak upojona, jak nieprzytomna. Ten czysty, niewinny, poczciwy głos dzieweczki brzmiał w jéj uszach jak wyrzut jakiś, jak niepojęte szyderstwo.
Takiéj istoty jak ta, którą list dobitnie malował, nie wyobrażała sobie. Wracała do niektórych ustępów, zagłębiała się w nich i zdumiona, prawie ich nie mogła zrozumieć. W ogóle list na który tak bardzo rachowała, zawiódł ją i był niemal policzkiem.
Zaczerwieniona, z pałającą twarzą, gniewna i za to, że była odgadniętą, złożyła papier, nie wiedząc co z nim zrobić? Chciała go wrzucić do stolika, i obawiała się, sama nie wiedząc czego, myślała go zniszczyć, ale raz jeszcze powoli musiała przeczytać wprzódy. Wsunęła go więc za gors i padła na krzesło, tak dotknięta, jakby ją największe nieszczęście spotkało. Siedziała do mroku i dopiéro Anusia potrzebująca jakiejś rady, zapukawszy, przerwała jéj dumanie gorzkie.
Gniew pierwszy spadł na biedną dziewczyninę, którą przepędziła precz, wyłajawszy.
Wieczorem nie miała do niczego ochoty, nie wyszła nawet na zwykłą swą stacyę do ganku, nie życzyła się spotkać z Kazimierzem, nie chciała mówić z nikim. Z nachmurzoném czołem, o godzinie zwykłéj poszła do pokoju podkomorzynéj obejrzeć czy wszystko było w porządku. Zwykle Anusia z drugą służącą przygotowywały posłanie, ubiór wieczorny, światło, wodę, a panna Justyna oglądała tylko, poprawiała, i oczekiwała na staruszkę, aby ją rozebrać i przy toalecie kilka słów zamienić.
Tego wieczora nie miała nawet ochoty do rozmowy, i gdy podkomorzy na weszła, milcząc zbliżyła się ją rozbierać. Staruszka od razu postrzegła zły humor, który już nieraz spotykała.
— Co ci to, moja Justysiu?
— Głowa mnie boli...
— No, to proszęż cię, idź się zaraz połóż. Każ sobie zrobić zielonéj herbaty to ci pomoże.
Nie odpowiedziała nawet panna Justyna, prędko dokończyła co do niéj należało, narzuciła szlafroczek na podkomorzynę, która miała pójść się modlić jeszcze do pokoju Amelii i wyszła.
Brała już świecę w rękę podkomorzyna, aby wyjść na modlitwę, gdy oko jéj przypadkiem padło na posadzkę i zobaczyła na niéj kawałek zmiętego papieru. Z ciekawością co to być mogło, podniosła go. List to był rozpieczętowany. Pierwsze wyrazy dały odgadnąć od kogo i do kogo był pisany.
Przed chwilą jeszcze na podłodze go nie było. Tknęło podkomorzynę to że Justysia była jakby nie swoja, i że list tylko przez nią mógł być zgubiony lub rzucony umyślnie. Zarumieniona i niespokojna staruszka, która lepiéj podobno znała pannę Justynę, niż się ona spodziewała, szybko schowała papier do kieszeni szlafroka.
Już miała wychodzić do drugiego pokoju, gdy szybkie kroki dały się słyszeć w korytarzyku, drzwi się otworzyły po cichu i wbiegła mocno zarumieniona panna Justyna. Zmięszała się zobaczywszy staruszkę, która jéj spojrzała w oczy i zadając sobie gwałt, spytała ją łagodnie.
— A czego chcesz, moje dziecko?
— Ja? nic...
Oczy jéj biegały po podłodze.
— Chciałam jeszcze lampkę poprawić.
Podkomorzyna, dla któréj bystrego oka dosyć było pomięszania i powrotu Justysi, aby się domyśleć jakiegoś podstępu, wyszła nie okazując po sobie wzruszenia do pokoju córki. Justyna poczęła żywo szukać po wszystkich kątkach napróżno, zapaliła świecę i wyszła z nią w korytarz, na ganek, w dziedziniec. Listu nigdzie nie było.
List był w rękach podkomorzynéj, która nie mogła się powstrzymać widząc go zmiętym i rozpieczętowanym, by nań okiem nie rzuciła. Kilka słów pochwyconych, zajęły ją tak, że drżąc odczytała cały. Łzy miała w oczach dokończywszy. Schowawszy go na króciuchną chwilę uklękła się pomodlić. Spojrzała na portret córki, jak gdyby rady w nim szukała i wprost przeszedłszy sypialnię, skierowała się drżąca ku drzwiom pokoju Zosi. Świeciło się jeszcze przez dziurkę od klucza, Zosia siedząc u stołu czytała.
Głos podkomorzynéj w porze tak niezwyczajnéj nastraszył ją nieco, przybiegła do drzwi.
— Co to babci? może jestem potrzebna, ale dosyć było zadzwonić. Byłabym przybiegła, w korytarzyku wieje...
Podkomorzyna zrazu mówić nie mogła, chwyciła Zosię za głowę i całując przycisnęła ją do siebie. Obejrzała się zaraz za krzesłem. To przysunęła co prędzéj Zofia. Jakby zmęczona, bez tchu staruszka potrzebowała nieco czasu aby ochłonąć. Spojrzała nareszcie na Zosię.
— Moja ty droga, pisałaś dziś do domu?
Zarumieniło się dziewczę mocno.
— Tak jest, i list oddałam panu Migurze.
Podkomorzyna siedziała trochę zamyślona.
— Nie wiem co się stało — rzekła — ale z twoim listem niezrozumiały dla mnie wypadek się trafił. Znasz mnie już tyle, dziecko moje, że mnie starą nie posądzisz. Znalazłam ten list twój rozpieczętowany u mnie w pokoju sypialnym na podłodze.
Zosia ręce załamała.
Prawdopodobnie Justyna go zgubiła. Jakim sposobem potrafiła go dostać, o tém dowiemy się jutro.
— List, mój list! czytano go! — zawołała Zosia oczy sobie zakrywając. — Jestem zgubiona!
Wtém babka ją chwyciła za szyję.
— Taki — zawołała — czytałam go ja, ale się go ani wstydzić, ani lękać nie masz powodu, moje dziecko drogie. Czytałam go ze łzami, uczułam sercem, wdzięczną ci jestem. Uspokój się. Jam cię powinna przeprosić za niedyskrecyę, ale zdjęłam go jak ci mówię, z ziemi, w moim pokoju.
— Jakim-że sposobem? — zawołała Zosia zdziwiona i drżąca. — Sama go zapieczętowawszy oddałam w ręce panu Migurze.
— To się jutro wyjaśni — rzekła staruszka z westchnieniem smutném, ale spokojnie. — Niestety! moja Zosiu, są biedne istoty na ziemi, których najczulszém sercem i największą miłością poprawić nie można, do których choć się przywiązało, w końcu się z niemi rozstać potrzeba.
Zosia ze łzami w oczach, stała jeszcze strwożona i milcząca.
— Babciu droga, rozstać się, zlituj się, z kim? z mojéj przyczyny?
Podkomorzyna zmilczała.
— Bądź spokojną, nie z twojéj przyczyny, ale z winy własnéj i winy wielkiéj.
Ostatnie słowa poruszona staruszka wyrzekła cicho, przyciągnęła ku sobie Zosię, pocałowała ją w czoło i przytulając do siebie dodała:
— Tyś dobre dziecko moje, tyś moja! ty jedna kochasz starą babcię, nie dla żadnych widoków, ale dla tego, że ona jest biedną sierotą, która miłości dziecięcia potrzebuje. Bóg niech ci błogosławi, dziecko moje.
Zosia nic już mówić nie mogła.
Po chwili uspokojenia, podkomorzyna kazała się jéj odprowadzić do swojego pokoju, położyła się przy niéj do łóżka, i gdy przyszedłszy zupełnie do siebie, drzemać zaczęła, Zosia oddaliła się na palcach.
Justysia przekonawszy się, że list zgubiła, przeraziła się straszliwie. Szukanie ze świecą, przy pomocy Anusi i dziewcząt nic nie pomogło. W pokoju podkomorzynéj listu téż nie było. Mógł go ktoś znaleźć, mogła się rzecz wydać, należało co rychléj zapobiedz temu na wszelki wypadek. Wpół nieprzytomna, narzuciwszy na siebie chustkę, pobiegła panna Justyna z kluczykiem, który u niéj został, do Migurów. Szczęściem jeszcze się u nich świeciło. Rządca z Gondraszem i przyjacielem z sąsiedztwa grał w wiścika. Spojrzawszy przez okno, Justysia wbiegła do saméj pani, która, jak zawsze, chora była i nie wychodziła do gości. Wywołano Migurę.
— Oto kluczyk — zawołała widocznie przestraszona, nadrabiając uśmiechem fałszywym dziewczyna — mój drogi panie, zmiłuj się i w żadnym razie proszę mnie nie wydawać, że tego klucza żądałam, bardzo mi idzie o to.
Oczy panny Justyny zdawały się najsłodszych przyrzeczeń pełne. Migura, który się nic złego nie domyślał, zapewnił, że dotrzyma obietnicy, a panna Justyna wróciła uspokojona nieco do swojego pokoju, ale spać nie mogła.
Nazajutrz rano powołano pana rządcę do podkomorzynéj. Znalazł ją już siedzącą w krześle widocznie smutną i przybitą. Spojrzała na niego długo się namyślając co powie, naostatek odezwała się cicho, wskazując mu aby się zbliżył do niéj.
— Wszak panna Zofia oddała panu list wczoraj do wysłania na pocztę.
— Tak jest — odparł rządca zmięszany nieco.
— Cóżeś z nim zrobił? — Przenikliwy wzrok staruszki, któréj oka nie uszło pomięszanie Migury, nie schodził z pana rządcy, coraz bardziéj wylęknionego.
— Daję pani słowo uczciwego człowieka, żem go własną ręką włożył do torebki fornala i zamknął na klucz.
— Patrz-że, proszę cię, ten list, który ja na podłodze znalazłam u mnie w pokoju, leży przedemną?
Migura zbladł, szło mu o jego uczciwość długiemi latami wypróbowaną. Wiedział już co się z listem stało, wahał się tylko czy miał, nieoszczędzając winnéj, powiedzieć wszystko, czy usiłować ją obronić, obrona była niemożliwą. Dla pięknych oczów Justysi stracić łaskę i wiarę u pani, wcale sobie nie życzył.
— Nie ma tu co w bawełnę obwijać — odezwał się — muszę prawdę mówić, choćbym nikomu krzywdy uczynić nie chciał. Panna Justyna żądała odemnie kluczyka od torebki, dałem jéj go.
— Domyślałam się, a raczéj pewną byłam, że tak być musiało — rzekła ze smutkiem podkomorzyna. — List został wyjęty umyślnie, złośliwie, ale złość wyszła winnemu na zawstydzenie.
Chwilę milczała staruszka. Migura stał przestraszony.
— Nie pierwszy to raz złe usposobienia postrzegłam w téj dziewczynie — mówiła staruszka — spodziewałam się, że z wiekiem się ustatkuje. Nadzieja próżna...
To mówiąc wstała podkomorzyna idąc do biurka.
— Proszę pana — rzekła — abyś niezwłocznie konie zadysponował dla Justyny, które ją do matki do Chełma odwiozą. Życzę sobie aby nieprzychodziła do mnie na pożegnanie, uczyniłoby mi to przykrość. Wypłacisz jéj zaległości, jeśli są jakie, a oto dwa tysiące złotych, które daję, aby z niemi życie pracowite rozpocząć mogła.
Migura odezwać się nie śmiał.
— Próśb, wstawiania się, wymówek nie przyjmuję żadnych, wypraw ją pan jak najprędzéj, oszczędź mi zmartwienia. Wina nie do przebaczenia. Możesz jéj pan powiedzieć, że są i inne, na które oczy zamykałam, ale miara się przebrała.
Rządca skłonił się i wyszedł.
Strach i wzruszenie okryły mu potem czoło, w progu musiał odetchnąć i otrzeć je, nim postąpił daléj. Dwa kroki daléj Justysia zmięszana ale udająca wesołość spotkała go, zmierzając do pokoju podkomorzynéj.
— Panno Justyno, proszę ze mną — odezwał się Migura pocichu — mam coś pilnego...
Zbladła służąca, zawahała się, lecz była posłuszną; Migura szybkim krokiem uprzedzał ją do mieszkania. Coś już złego przeczuwając, blada, pośpieszyła za nim dziewczyna. Migurze żal jéj było trochę, ale rozkazy stanowcze spełnić się musiały.
— Nie uwierzy panna Justyna — odezwał się zafrasowany rządca — jak mi przykro że jéj złą nowinę muszę zwiastować. Pani znalazła list w swoim pokoju i...
Krzyk okropny przerwał mu mowę; załamując ręce panna Justyna, jak oszalała, sama niewiedząc co czyni, rzuciła się naprzód ku drzwiom, chciała, ufna w przewagę jaką miała dotąd nad podkomorzyną, biedź do niéj i wykłamać się.
Widząc to rządca pochwycił ją za rękę.
— Co panna czynisz! do podkomorzynéj zabroniono jéj iść, napróżno prosiłem, była nieubłaganą. Kazała mi dać konie do Chełma i wyprawić natychmiast. Pensyę pannie wypłacę zaraz, a oto dwa tysiące złotych od pani, z warunkiem, abyś panna natychmiast wyjeżdżała.
Panna Justyna w gniewie, złości, szaleństwie prawie, rycząc i bijąc nogami o podłogę, rękami o stół, nie słuchała co mówił rządca; kilka razy zrywała się biedz, potem zaczęła przeklinać, łajać, wyrzekać i skończyła na łzach znowu. Nic to nie pomogło, Migura nie oddalając się na krok naglił do pakowania się i wyjazdu.
Znać, że scena ta gwałtowna musiała się dać słyszeć przechodzącym, gdyż przyjaciele i przyjaciółki Justysi zaczęli się dobijać do drzwi, ale tych Migura oddalał.
Oszczędzając przykrości pannie Justynie, gdy konie były gotowe, wyprowadził ją przez ogród rządca, i dopiéro dał rozkazy woźnicy, zobaczywszy ją już na gościńcu. Sam wrócił do podkomorzynéj.
Staruszka, która była niespokojną, właśnie sama poszła zajrzeć do pokoiku Justyny, aby jéj odjazd przyśpieszyć, ale tu, już nie zastała nikogo. Sprzęty stały porozsuwane w nieładzie, a w dawno zastygłym kominku, zapomniany corpus delicti, rozerwana koperta listu ręką Zosi zapisana, wpadła w oczy podkomorzynie.
Gdyby jeszcze była wątpliwość jaka, i ta zniknąćby musiała. Nadchodzący Migura świadkiem był, gdy ją staruszka podniosła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.