<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Smutna, tajemnicza historya panny Justyny, któréj treści domyślano się w najrozmaitszy sposób, bo, oprócz Zosi, podkomorzynéj i rządcy, a temu nakazano milczenie, nikt nie wiedział o co chodziło, wrażenie ogromne uczyniła w Zamszu. Justysia była wychowaną przez panią Mylskę, wiedziano, że do niéj była przyzwyczajoną i z trudnością się bez niéj obejść mogła.
Nagłe, niespodziane wywiezienie a raczéj wyrzucenie téj dawnéj faworyty, któréj wszyscy pochlebiali i lękali się, trwogą przejęło dwór cały. Szeptano, odgadywano, a mimowolnie każdy przyczynę tego przypisywał wpływowi panny Zofii.
Ponieważ Migura czynną w tém odegrał rolę, biegli wszyscy do niego, a jeden z pierwszych pośpieszył pan Kazimierz, bo dla niego strata Justysi była nadzwyczaj dotkliwą. Przychodziło mu nawet na myśl, czy jego schadzki wieczorne i odwiedziny w godzinach nielegalnych, nie stały się powodem téj banicyi, bocznemi więc ścieżkami pobiegł do rządcy pomięszany i kwaśny.
Migura był u żony. Jemu téż wypadek ten na sercu leżał, czuł się potroszę winnym, że pożyczył tego kluczyka, lecz, mógłże odmówić, komu? najulubieńszéj, dawnéj, całe zaufanie podkomorzynéj posiadającéj słudze, tak pięknémi w dodatku, uśmiechającéj mu się oczyma.
Przed chorą żoną nawet rządca nie powiedział, o co chodziło.
Pan Kazimierz chrząkał już w saloniku przechadzając się, aby wywołać Migurę. Gdy wbiegł, chwycił go za rękę i cicho zapytał:
— Mój drogi panie! Cóż to się stało?
Ruszeniem ramion odparł rządca.
— Nie wiem — rzekł — miałem rozkaz wyprawienia panny Justyny, spełniłem go, przyczyny mi niewiadome.
Badającym wzrokiem popatrzał nań Kazio. Migura odwrócił oczy.
— Nie domyślasz się nic?
— Coś zaszło, coś zaszło! nie wiem, coś zajść musiało, no, nie mogę odgadnąć, podkomorzyna była bardzo wzruszona.
— Czy naraziła się nowoprzybyłéj?
— Nie wiem — rzekł rządca.
— Ale niepodobna, kochany panie Miguro, abyście coś się nie dorozumiewali. Jakeście moim dobrym przyjacielem! Co to być może?
Rządca począł coś poprawiać na stoliku skłopotany wielce.
— Nic to tam tak strasznego nie jest zapewne — szepnął — pani dała jéj dwa tysiące złotych na początek, u mnie miała ze sześćset, nie bez tego żeby i oszczędności nie zrobiła, więc, biedy nie dozna. Ja myślę, że panna Justyna lubiąca pośmiać się, pochichotać, musiała może nieostrożnie gdzie dać się przydybać naszéj pani, która bardzo jest surową, może wieczorem, w ogrodzie, najniewinniéj.
To co miało uspokoić pana Kazimierza, właśnie go najmocniéj zmięszało, zaciął usta i poszedł zamyślony do mieszkania.
Co się działo w garderobie, gdzie tymczasowe zwierzchnictwo obejmowała kapitanowa Deręgowska, to się opisać nie daje. Najokropniejszém było ze wszystkiego, iż od pierwszéj chwili gdy ta wieść gruchnęła, przypisano banicyę pannie Zofii.
W garderobie zapewniała panna Matylda, służąca hrabinéj, i Deręgowska i inne dziewczęta, że Justysia uchybiła pannie Zofii, odpowiedziała jéj hardo, i że za to musiała iść precz.
— Tak to, tak! — mówiła nie ładna ale paradna hrabinéj sługa, poprawiając suknię jedwabną i loki w zwierciadle — służ wiernie całe życie, potem przyjdzie któréj fantazya, oskarży cię ktoś „bezniewinnie“ i fora ze dwora. Taki nasz los, taki!
Powieść nadto była prawdopodobną, aby jéj nie miano przyjąć bez krytyki. Nie wiedziano szczegółów, ale treść rzeczy za najpewniejszą uważano.
Rano panna Matylda, która ze swoją panią była bez ceremonii, zapewne z powodu tajemnic toaletowych i innych, w których była posiadaniu, wpadła, drzwiami rzucając mocno i oznajmując o tragedyi, jaka się zrana odbyła. Zapewniała, że Justysia mdlała, leżała u nóg podkomorzynéj, pełzała, zalewała się łzami, i że to nic nie pomogło, gdyż panna Zofia stanowczo miała oświadczyć:
— Albo ja ztąd precz muszę iść, albo ona.
Przyjmowano te rewelacye za najpewniejsze. Wprawdzie Maryla, która trochę bliżéj poznała Zosię, niezupełnie wierzyła, ażeby rzeczy doszły do takiéj ostateczności, ale któż wie? chwila uniesienia.
Hrabina była tego przekonania, że po téj dziewczynie wszystkiego się było można spodziewać.
— To dopiéro początek! — rzekła mrużąc oczki — zobaczycie, wszyscy my po kolei, co nie mamy szczęścia podobać się nowéj faworycie, będziemy musieli jedni po drugich... To mała, delikatna dla nas przestroga.
Przybycie bardzo kwaśnego Kazia, który do ucha hrabinie szepnął, że powodem była popełniona płochość, i że Justysia était un peu légére, i że wiadomość tę zaczerpnął u Migury, nie znalazła wiary.
Po odejściu Maryli, która domyśliła się, że coś musiano mówić nie dla uszu panieńskich, hrabina odparła otwarcie:
— To nie może być! w garderobie się tolerują te wybryki, proszę cię, o westalki trudno! Toć przecie nie klasztor, chybaby już skandal jawny.
— Coś takiego być musiało — szepnął Kazio.
Panna Justyna, będąca pośrednikiem wszystkich chcących trafić o pomoc jakąś, o wyrobienie jakiéjś łaski u podkomorzynéj, nadzwyczaj rozległe miała stosunki. Ekonomowe ze wszystkich folwarków, szynkarze z karczem, czeladź, oficyaliści, arendarze, przez nią raczéj niż przez surowego Migurę robić byli zwykli interesa. Justysia pobierała z tego małe kontrybucye, i tak do nich w końcu była nawykłą, że nikt już nie otrzymał ani posłuchania, ani pomyślnéj odpowiedzi, nie złożywszy ofiary. Mnóstwo więc osób interesowanych zadrżało na tę wieść, iż wszechmogącą niedawno faworytkę wywieziono jednego rana do Chełma tak nagle, że bielizny wilgotnéj wyschnięcia nie dano jéj doczekać, i podkomorzyna na oczy jéj nie dopuściła.
Tegoż wieczora towarzystwo zebrane w Wygodzie u państwa Berkowskich, z ust Bociana pierwszą wiadomość o fakcie niezmiernéj doniosłości z ust jego otrzymało. Fornal idąc po swoje pół kwarty do jéjmości, któréj się poufale pokłonił, rzekł:
— A wie jéjmość nowinę ze dworu?
— No, jakąż?
— Panny Ustyny nie ma!
— Jakim sposobem? — zawołała Dorota, a wtém i sam gospodarz z rękami w kieszeniach nadciągnął.
— Co się stało? — zapytał.
— Pannę Ustynę dziś z rana wywieźli pod szupasem do Chełma...
— Co bo takiego!
— Tak mi Boże dopomóż! — rzekł śmiejąc się Bocian. — E! bo téż panienka trochę dokazywała. No, że z chłopcami, a choćby z paniczami zawsze ją było można spotkać, to tam na to nikt nie aprendował, ale coś musiała grubo przeskrobać, kiedy pani jak dała rozkazy, tak, czuj duch, w pół godziny bryczka stała gotowa i sam rządca pilnował. Het, upakowali co miała, nawet wilgotną bieliznę, pierzyny, wszystko, i wio hot! Ot tobie na!
— Ale cóż się stało? co zrobiła?
— Hm! — rzekł Bocian — a kto to, jak ten mówi, spenetruje. Jeszcze proszę jéjmości, wilię tego dnia, gdy mi jechać przypadło na pocztę, a już torebkę miałem na szyi zamkniętą, wpadła do mnie: — Dawaj torebkę! — miała klucz, otworzyła, gospodarowała w niéj, a mnie takiéj piołunówki dała kieliszek, że jéj tego do śmierci nie zapomnę. Piołunówka! rarytas! no! I niech ta sobie co chcą gadają, a dobra panna była, nie dzika. Każdemu zęby wyszczerzyła, z każdym się pośmiała, człowiekowi nie skąpiła, choćby kieliszek, choćby dwa.
Państwo Berkowscy jeszcze stali zdumieni, nie wiedząc, wierzyć czy nie, gdy przypadł Choberski, pisarz, co pola objeżdżając, czuł się w obowiązku na poucz wstąpić do Wygody, i przywieźć wiadomość o wypadku.
Markotno mu było, że go Bocian uprzedził, lecz na zapytanie gospodarstwa, głową strzepnął i rzekł cicho.
— Co on tam wie!
Skupiono się około niego.
— Mój dobrodzieju — odezwał się Berkowski — z esencyą pomarańczową, jak Boga kocham, zaraz zrobię, ale cóż to takiego?
— Co ma być! — szepnął Choberski — my ta dawno wiedzieli, że to się tak skończy. Jak nowa panna przybyła, każdy mówił, że albo ją Justysia wykurzy, albo ona pójdzie ztąd. Słyszę, tę wnuczkę co ją to z Polesia przywieźli jak wzięła wyśmiewać, tak ta przyszła do jaśnie pani, padła do nóg i powiedziała: — Albo ja, albo ona. — Jaśnie pani aż płakała sama za nią prosząc, bo ją od maleńkości wychowywała, ale poleska panna jak się zaciena, ta, co chcesz rób, musiała panna Justyna odjechać do matki. A przez to jéj się krzywda nie stała, bo ją słyszę jaśnie pani wyposażyła, co pełniutką chustkę pieniędzy wywiozła na kolanach, a co sukni, bielizny i wszystkiego, to się na bryczce nie pomieściło. Jeszcze potém wóz za nią poszedł.
Berkowscy słuchali z nadzwyczajną uwagą. Choberski już nie poncz popijał, i, zniżając głos, mówił:
— Co ja powiem państwu, tego proszę nie rozgadywać: a no, panna Justyna bo dobre plecy za sobą miała. Jakby tak na mnie, to i spojrzeć jéj było trudno, chyba już nikogusieńko we dworze nie stało, a z paniczami w najlepszéj komitywie. Albo to pan Sylwester i Kazimierz, a najwięcéj Gerard, nie chodzili z nią po ogrodzie na spacery we dwojku! A śmieją się bywało, a żartują. Już kiedy jéj oni nie obronili, to musiała bieda wielka być.
Tu jeszcze głos zniżył ostrożnie i zerknął na zdała nad półkwartówką siedzącego Bociana.
— Pani myśli choć Migura żonaty, a nie umizgał się do niéj! Na mojém oczy widział! Prawda co żona mu słabuje, i że przy jaśnie pani miał pomoc, z Justysi, ręka rękę myje, ale, no i dosyć!
Berkowscy oboje głowami kręcili dziwnie. Zabierało się na dłuższą rozmowę w tym przedmiocie, który mógł być rozwiniętym systematyczniéj, gdy zabrzęczało, zastukało i do Wygody ktoś podjechał.
Choberski wyjrzał.
— Pan Sylwester z panem Gerardem!
— To oni tu się tylko przebiorą! — mruknął idąc do drzwi Berkowski, a w progu już stał śliczny, słusznego wzrostu chłopak młody, krew z mlekiem, twarzyczka Fauna ale ładnego, postawa żołnierska, ruchy swobodne, stal, i już się śmiał, wołając na głos:
— Imcipan Berkowski! witaj! proszę o kątek aby się odświeżyć nim stanę przed obliczem babuni, i wody, dużo wody, bo ablucyę generalną musimy wykonać, i dla woźnicy kieliszek czego, aby mu sił do Zamsza nie zabrakło, a żywo, czcigodny Berkowiuszu! a żywo...
Wtém ujrzał Handzię.
— Piękna Hebo moja! wody, miski i uśmiechu, który mi doda serca!
Ukłonił się gospodyni.
— Pani Berkowskiéj dobrodziejki, służeczka! Jak-że zdrowie kochanéj pani? pewnie dobre, bo widzę ją kwitnącą!.. jak interesa? spodziewam się, że kwitną także.
— Gdzie zaś, proszę jaśnie pana, ta to czasy tak, z pozwoleniem, takie, jak nigdy nie były.
— Wié pani Berkowska — zawołał wesoły Gerard, on to bowiem był — od czasu jak uszy mam, nigdym czego innego nie słyszał, tylko, że coraz na świecie gorzéj.
— A bo prawda! — westchnął Berkowski.
Wtem stojący za Gerardem, milczący pan Sylwester wtrącił
— A co tam słychać z Zamsza? nie wiecie? Jest hrabina moja siostra z Marylą? jest Kazimierz?
Choberski wystąpił:
— Są, proszę jaśnie panów!
— A! pan z Zamsza? — spytał Sylwester.
— Pan pisarz prowentowy! — zaprezentował Berkowski.
— Dawno pan ze dworu?
— Ot tylko co...
— Wszyscy zdrowi?
— Chwała Bogu! — odparł pisarz, ale mówiąc to, i on i z nim oboje gospodarstwo tak się dziwnie do siebie uśmiechali tajemniczo, iż pan Sylwester czegoś się począł domyślać niezwyczajnego.
Gerard już śpiewał na cały głos, nie mając co robić, wcale ładnym tenorem:
Z tamtéj strony wody kąpała się wrona,
Pan Sylwester myślał, że to jego żona.
Berkowska zarumieniła się aż ze wstydu, że taki przyzwoity człowiek mógł tak nieprzyzwoitą nucić piosenkę.
— Co téż bo to pan wyśpiewuje? — szepnęła.
— Pani nie wiesz? — zawołał Gerard z powagą przystępując do niéj — jest to starożytna pieśń z ust ludu zaczerpnięta, pełna symbolicznego znaczenia.
Gdy to plótł, Sylwester patrząc po twarzach odgadł, że w nich świerzbiły języki.
— No, mówcie-no państwo? nic się tani nowego we dworze nie święci?
— A! i bardzo — odparł złośliwie mrużąc oczy i spoglądając na pana Gerarda Choberski — panny Justyny już nie ma.
Uśmiechnął się dziwnie.
Obaj panowie żywo zbliżyli się ku niemu.
— Co, pan żartujesz! — zawołali.
— Słowo daję... Czegoś jaśnie pani się pogniewała i odprawiła...
Sylwester i Gerard popatrzyli na siebie w milczeniu.
— Z jakiegoż powodu nastąpiła ta katastrofa? — spytał Gerard.
— Ta apostrofa — podchwycił trafnie pisarz, przyswajając sobie wyraz, którému nadał znajomszą fizyognomię — nastąpiła jak mówią z tego jakoby powodu, że jaśnie pani czy donieśli, czy może zobaczyła, że panna Justyna czasem zapóźno wieczorami na spacery chodziła.
W odpowiedzi téj tkwił pocisk złośliwy, i pan Gerard zanucił, aby pokryć wrażenie, jakie to na nim uczyniło.
— Proszę! — rzekł — proszę! taka mała rzecz a takie nieprzyjemne następstwa za sobą pociągnęła. A pan po niéj żałoby nie nosisz! — dodał zwracając się do pisarza, który zmięszał się i zmilczał.
— To w Zamszu ewenement — dodał Sylwester. — Lecz, żeby podkomorzyna, co była tak do téj poczciwéj Justysi nawykła, miała się jéj tak pozbyć?
Milczeli wszyscy, tylko Berkowski zakończył:
— Kto to tam, proszę jaśnie panów, może wiedzieć zkąd co poszło!
— Tajemnice stanu! — zawołał Gerard — ale żeby nam wody do umywania przyniosła piękna Hebe, prędzejbyśmy stanęli u celu życzeń, podróży i źródła zagadki.
Sylwester nie bardzo się chciał oddalać, mocno zaintrygowany i pewien, że tu więcéj daleko wiedziano niż mówić chciano. Badać jednak żaden z obu tych panów nie znajdował przyzwoitém, a Choberski nie miał ochoty się rozgadać.
— Jedziemy tedy — zawołał Gerard — i trafiamy na rewolucyę, albo raczéj coup d’état, podkomorzynéj ministerstwo dworu zmienione. Któż kandydatem do teki, chciałem mówić do kluczów od garderoby? nie wiesz pan, panie sekretarzu?
Tytuł ten pochlebiał snąć Choberskiemu, który ochotniéj odpowiedział:
— Zdaje się, że tymczasem kapitanowa Deręgowska będzie nadzierać na garderobę, ale ona przygłucha, to pewnie inną, pani weźmie.
— Pan-byś wotował za młodszą? — rzekł Gerard.
— A pewnie! — rozśmiał się pisarz — jaśnie pan téżby się za to nie gniewał.
— Tak, mój szanowny sekretarzu — ciągnął wesoło Gerard — lecz mnie moje interesa rzadko powołują do garderoby, a pana nierównie częściéj, jesteś więc w téj sprawie daleko żywiéj interesowany? hę?
Choherski się uśmiechnął.
Sylwester trącił kuzyna.
— No, chodźmy się ubierać.
Nucąc, Gerard skoczył do gościnnego pokoju. Tu gdy się we dwu sami znaleźli, obaj panowie Mylscy popatrzyli na się seryo.
— Cóż ty na to?
— A ty?
— To robota nowéj faworyty! ani chybi — rzekł Sylwester — to się niewiedząc czuje zdaleka. Dwie takie potęgi równocześnie w jednéj sypialni podkomorzynéj nie mogły panować, walka o byt! w porządku rzeczy.
— Ale, jeżeli to sprawa téj miłéj panny Zofii, przyznani jéj niepospolite zdolności, w tak krótkich abcugach szach i mat królowéj. To mi o niéj daje wysokie wyobrażenie! Z respektem jestem dla znakomitego talentu. Talleyrand w gorseciku! Ho! ho!
— Żart na stronę — dodał Sylwester — ja od pierwszego wejrzenia dostrzegłem w niéj energię, która wszelkich niespodzianek dozwala oczekiwać. Ty, mój Gerardku, pytałeś pisarza o żałobę, niechciałem ci przy nim tego powiedzieć, bo byś się był gotów pogniewać, a między nami, jeśli kto ma żałobę wdziać, to...
Chrząknął wyraziście.
— Ja? — odparł Gerard — ja! ty! my! wy! oni! Justysia dla wszystkich nas była grzeczną. Żałoba w rodzinie Mylskich będzie powszechną.
— Ale ty byłeś jéj ideałem — śmiał się Sylwester.
— Kochany mój — zawołał zaczynając umywanie Gerard — non misceantur idealia cum garderobianis. Daruj, że łacina nie tęga, ale dla ciebie w sam raz. Ja mam jeszcze nadzieję, nim dojdę twojego wieku, być ideałem dla daleko wyższéj istoty niż Justysia.
— Spróbuj nim być dla panny Zofii!
— Dlaczego nie? Do tego jednak potrzeba wprzód zbadać tajemnicę jéj dziewiczego serca — ciągnął daléj myjąc się i prychając Gerard. — Są serca, których ideałami ubodzy na duchu i kieszeni; są inne, które pragną elegancyi, dowcipu, rękawiczek Jouvaina i perfum angielskich; są co wymagają tragiczności, inne komiki od rana do wieczora. Słowem, są gusta i guściki...
— Ja tak wierzę w twe zdolności, mój Gerardzie — rozśmiał się Sylwester — iż przekonany jestem, że każdy ideał wcielić w siebie potrafisz...
— Z wyjątkiem tragicznego — mówił Gerard; — tragedya wszelka nabawia mnie niestrawności i ziewania. Jeżeli ideał pięknéj panny z Polesia chodzi w koturnie, drapuje się togą i mówi alexandrynami, nie piszę się. To nad siły...
Śmieli się nie biorąc bardzo do serca upadku panny Justyny, a mimo pozornéj obojętności, obaj o nim myśleli.
— Nie mogliśmy przybyć bardziéj w porę na sukurs Kaziowi — rzekł Sylwester. — Jeśli kto, to on bez panny Justyny, która dlań była wielce użyteczną, obejść się nie potrafi. A co tam nasze panie porabiają?
— Nudzą się znakomicie, albo złoszczą, albo nawet razem oboje — odparł Gerard, który naprędce kończył ubranie.
Odświeżywszy się, obaj panowie wyszli pożegnać Berkowskiego i siedli do powozu, rozkazując aby dobrym kłusem jechał woźnica.
W milczeniu przebyli znaczniejszą część drogi. Zamsze już widać było i wjeżdżali w lipową ulicę, gdy z boku, stój! stój! słyszeć się dało.
Hrabina z Marylą wyszły właśnie były na przechadzkę, korzystając z pięknego wieczora. Towarzyszył im Kazio. Cała ta gromadka, dla rozmaitości zamiast starego ogrodu wybrała dziś aleję, nie oddalając się zbytnio od pałacu, aby nie chybić godziny herbaty.
Gerard pierwszy wyskoczył powitać siostry i Kazia, który już biegł przeciwko nim, widocznie poruszony, sądził bowiem, że pierwszy im rewolucyę w Zamszu będzie zwiastował.
Hrabina i Maryla niezmiernie im były rade. Konie odprawiono przodem do dworu, wszyscy stanęli razem, śmiejąc się i gwarząc.
— Nie wiecie na coście tu przybyli! — zawołała hrabina — un véritable coup d’état!
— Panna Justyna skazana na banicyę! — rozśmiał się Gerard.
— Zkąd-że wiecie?
— Jakto? zkąd? Na dziesięć mil wkoło nikt nigdzie o niczém nie mówi, prócz tego. Mais c’est l’événement du jour!
Kazio potrząsł głową.
— E! e! w Wygodzieście się zatrzymywali!
— No, ale dla tego nic nie wiecie — przerwała Maryla gorąco, starając się siostrę uprzedzić. — W wigilię rewolucyi pokładłyśmy się spać, jak gdyby nigdy nic się na dworze naszéj królowéj zmienić nie miało. Żadnych czarnych chmurek nie było na niebie. Lazurowa pogoda i cisza.
Wstajemy nazajutrz rano, Matylda wpada i oznajmuje wygnanie panny Justyny. We dworze całym ruszyło się wszystko jak w ulu. Z nadzwyczajną, niewypowiedzianą ciekawością oczekiwałyśmy wyjścia babuni, a nadewszystko téj potęgi, która zdołała obalić taki kolos jak panna Justyna. Podkomorzynie potrzeba oddać sprawiedliwość, żeby chmurka na czole, żeby zmarszczka, żeby znaczek cierpienia, walki i zwycięztwa nad sobą.
Panna Zofia, na któréj ramieniu sparta wyszła babunia, wydała się nam bladą, a oczki czerwone i trochę zapłakane. Jeszcze poważniejsza niż kiedykolwiek, trochę zmięszana...
Udałyśmy naturalnie, że nic nie wiemy i nie widziemy, ja byłam nawet tak wspaniałomyślną, tak miłosierną, żem pannę Zofię starała się rozchmurzyć, co i nie udało mi się, i nie obudziło najmniejszéj oznaki wdzięczności. Pozostała sztywną, zimną, zawsze panią siebie, ale w głosiku żmijki i w spojrzeniu odbijała się jeszcze żółć wzburzona. Babunia wysilała się na dobry humor.
— Pozwól-że mi choć słówko wtrącić — przerwała hrabina.
— Skończyłam! — odrzekła Maryla i ukłoniwszy się odeszła na stronę.
— Marylce by to nie uszło, ale ja po obiedzie, gdyśmy zostały same — mówiła hrabina — nie wytrzymałam i zagadnęłam tout simplement babunię: — Proszę babci, coś mi mówiono, że babcia miała jakąś przykrość? musiała podobno odprawić służącą do któréj była nawykła? O! wchodzę bardzo w to, że się niewymownie na tém cierpi. Co ja z moją Matyldą znoszę, a wolę jeszcze tę, niż inną, nową. — Patrzałam, mówiąc to, na twarz babuni, mało co się poruszyła.
— W istocie — rzekła — byłam zmuszona odprawić Justysię, ale, choć to się dziś stało, a były do tego powody bardzo ważne, oddawna miałam to postanowienie. Cierpiałam długo. Żal mi jéj było. Naostatek sprzeniewierzenie się nie do darowania, zmusiło mnie się jéj pozbyć.
Wyraźnie mi powiedziała: — sprzeniewierzenie!
— Jakiegoż rodzaju? — spytał Sylwester.
— Nie śmiałam pytać. Jestem pewna, najpewniejsza, że denuncyantem była ta donzella.
— Oh! pour ceçi! tegom pewna!
Maryla parasolikiem coś kreśliła na piasku.
— A ja — rzekła — jestem pewna, że nie.
— Esprit de contradiction! — mruknęła hrabina śmiejąc się złośliwie.
Nie odpowiadając na zarzut, piękna panna ciągnęła daléj:
— Nadto jest przebiegłą, ażeby coś podobnego popełniła. Pomogła może komu, ale sama! o nie!
Gerard słuchał i rozglądał się.
— Ty, mój drogi — zwróciła. się do niego hrabina — nigdy nie byłeś pożądańszym w Zamszu, jak dziś. Przynosisz ze sobą wesołość, któréj tak potrzebujemy! tak! a! co za nudy!
— Dziękuję! — rzekł Gerard. — Będzie to niepospolitą sztuką, jeśli ja potrafię w téj atmosferze zachować to co zowiecie moim dobrym humorem, a jak ja się tu z nim wydam?
— O! nie potrzeba zważać na to.
Poczęli zwolna iść ku pałacowi.
— Babunia powiedziała wyraźnie: sprzeniewierzenie się — począł Kazimierz. — Ja od ludzi wiem, że szło podobno o jakiś list, drudzy utrzymują, że popełniła Justysia jakieś grubiaństwo względem panny Zofii...
— A ty, jakże jesteś z poleską panną? — spytał Sylwester Kazia.
— Ja? Siadam zdaleka i patrzę na nią.
— A ona?
— Na mnie! nigdy!
— To dobry znak! wyśmienity znak! — przerwał Gerard — zapisz to sobie. Gdy panna nigdy na ciebie nie patrzy, umiera z pragnienia widzenia cię, a niechce i boi się dać tego poznać po sobie.
— Ba! ba! — rzekł Kazio — raz czy dwa próbowałem zagadnąć. Wprawdzie odpowiedzieć raczyła, ale jak nożem ucinając rozmowę. Daléj już, ani rusz...
— Palę się z ciekawości! — zawołał Gerard — płonę, goreję! Ty Kaziu i ja weźmiemy ją we dwa ognie. Będzie miała do wyboru.
— Łysinę i gołowąsa! — mruknął Sylwester — Marylu, cobyś ty wołała?
— Ja? z tego dwojga wołałabym trzecie.
— Nadzwyczaj pochlebne dla mnie — rzekł kłaniając się Sylwester.
— A! ale ty bo jesteś czwarty! — dodało dziewczę śmiejąc się.
Na te dowcipy siostry, hrabina pogardliwie ruszała ramionami.
— Nieznośna jest — mruczała.
Zbliżyli się już byli do pałacu.
W ganku, jakby oczekując na nich, stał z serwetą stary Rzęsnowski, gładząc siwe włosy, które zawsze o bunt jakiś podejrzewał. Na widok gości skłonił się z powagą słudze pańskiego domu właściwą. Gerard poszedł go powitać, bo chciał być dobrze ze wszystkimi.
— Panie Rzęsnowski! co ja widzę! odmłodniałeś! słowo ci daję! Nie pytam o zdrowie.
— Dziękuję jaśnie panu...
— Jakże się ma Erzet?
— Zdrów, dziękuję i za niego, bo to stary przyjaciel — rzekł kamerdyner.
— A staje on jeszcze?
— Do miski, jaśnie panie — śmiał się stary. — Wiatr stracił jak ja, aleśmy do siebie dobrani. On nie ma węchu, mnie się oczy popsuły...
— Powinnibyście — szepnął Gerard — brać ze sobą na polowanie kapitanowę Deręgowską, która jest trochę głucha, byłby komplet.
Rzęsnowski szeroką dłonią Chude usta sobie zasłonił, bojąc się rozśmiać zbyt głośno.
Wtem na progu salonu ukazała się poważna postać podkomorzynéj, która wyszła gości powitać.
Tuż za nią ciekawe oczy pana Gerarda dojrzały postać zręczną panny Zofii, która w bardzo skromném ubraniu, ze spokojém na smutnéj twarzy, bez zbytniéj ciekawości, spoglądała na przybywających. Uczyniła na nim wrażenie szczególne, odechciało mu się śmiać i żartować. Nie znalazł ją piękną, lecz mimowoli uczuł, że inaczéj jak z powagą i uszanowaniem zbliżyć się do niéj nie potrafi. Usta nawykłe do śmieszku krzywiły się nim wprawdzie, lecz był to nałóg tylko, na ten raz samemu panu Gerardowi naprzykrzony i niemiły. Cóż robić! musiał być wesołym z obowiązku.