<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zobaczywszy wchodzącą Zosię podkomorzyna podniosła się, skinęła na nią i zarumienioną zaprezentowała jako kochaną swą wnuczkę, przyczém czule ją w czoło pocałowała.
Jak błyskawice dwa wzroki dwóch sióstr spotkały się z sobą znacząco, hrabina Buska zbladła nieco, Maryla się zarumieniła. Pierwsza z nich słodkim głosem powitała:
— Chère cousine — podając jéj śliczną drobniutkę rączkę, ujętą w ciasną i jak ulaną na niéj rękawiczkę paryzką; druga zbliżyła się żywo, i z wielką czułością zaczęła ją obsypywać wyrazami, które odrazu za serce pochwycić miały.
Obie panie miały sobie opisaną pannę Zofię przez Sylwestra, którego w drodze spotkały, ale znalazły na pierwsze wejrzenie w niéj wcale inny typ niżeli się spodziewały. Powiedziały to sobie oczyma i zrozumiały się...
— Proszę cię, Zosiu — odezwała się podkomorzyna — jako wice-gospodyni rób honory i przyjmuj naszych gości.
To wyrażenie z ust staruszki nie podobało się paniom. Zosią więc była domową, swoją, a one obcemi i gośćmi. Hrabina nie mogła wytrwać bez protestacyi.
— Ale bo my, droga babuniu, my się do gości liczyć nie chcemy, myśmy téż swoi...
— A ja — dodała Marylka rzucając się za Zosią, — broniąc się temu tytułowi, idę z kuzynką razem gospodarować.
Panna Zofia w pierwszéj chwili nie wiedziała dobrze, jaki ma przybrać ton, lecz że wszyscy się wesoło nastroili, nie wypadało jéj nachmurzoném czołem protestować i jeszcze bardziéj wydawać się dziką. Musiała więc na usta przywołać uśmiech i przyjąwszy pomoc panny Maryli, stanąć z nią na niby poufałéj stopie. Wistocie panna Mylska, która się podjęła tak chętnie przyjść w pomoc swéj kuzynce, nigdy w życiu nie zajmowała się niczém podobném. Na ten raz służyło to dobrze aby się mogła zbliżyć do Zosi i przypatrzyć jéj. Ta, ochłonąwszy już zupełnie, była naturalną i odwagę swą odzyskała.
— Entre nous — szepnęła jéj Maryla — to gospodarowanie jest dosyć nudne i ja do niego jestem niezgrabną, ale dla babuni i dla zbliżenia się do kuzynki, na ten raz, spróbuję.
— A, proszę się nie fatygować — odparła Zosia — ja nawykłam w domu do tego, mnie to przyjdzie łatwo, i dosyć, byś pani asystowała...
— Proszę mnie panią nie nazywać! — spiesznie podchwyciła piękna Maryla — my musiemy być przyjaciółkami, siostrami i pokochać się koniecznie.
Zosia uśmiechem tylko odpowiedziała i wdzięczném główki skinieniem.
— Ja — szczebiotała Maryla, niby się krzątając przy herbacie — ja z siostrą jestem rzadko, najczęściéj sama, tęsknię za przyjaciółką. Zawczasu sobie ułożyłam, że ją w was znajdę.
Na pierwsze potem wejrzenie, tak sympatyczną cię znalazłam, tak śliczną...
Zosia rumieniła się, niewiedząc jak dziękować miała i oświadczenia te wydawały się jéj za pośpiesznemi jakoś. Znać w nich było rachubę na prostotę wieśniaczki, co je przyjąć mogła za dobrą monetę. Bardzo szczęśliwie dla Zosi, Deręgowska także zbliżyła się pomagać, poczęła się przypominać Maryli i odciągnęła ją trochę.
Obie panie przybyłe z widoczną troskliwością, by nieuchybić nikomu, witały wszystkich domowych i obdarzały ich słodyczami. Wikarego całowały po rękach. Hrabina Buska u Migury raczyła zaraz spytać o zdrowie jego żony. Gondraszowi przypomniała śliczne pudełeczka, nawet Rzęsnowskiego zdrową i rumianą twarzą nie mogła się nacieszyć.
Nie uszedł téż uwagi i szczególnych względów hrabinéj, zaprezentowany jéj pan Morawiński, którego raczyła rozpytywać o Polesie i jego mieszkańców, na co on w prostych wyrazach, krótko odpowiadał i zimno. Panna Maryla wesołością, śmiechem, dowcipem starała się ożywić towarzystwo, zabawić babunię, do któréj bardzo często przypadała całując jéj ręce, tuląc się, przymilając, jako czuła dziecina.
Chociaż między portretem zmarłéj Amelii a nią, nie było żadnego podobieństwa, cała rodzina utrzymywała, iż Maryla niezmiernie przypominała nieboszczkę. Budowano na tém plany, i trochę chłodne obejście się podkomorzynéj, przypisywano właśnie temu, że jéj zbyt boleśnie umarłe dziecię przywodziła na pamięć.
Obok żywéj, trzpiotowatéj Maryli, Zosia choć śmiała i swobodna, wydawała się poważną, starszą, ale to jéj na korzyść wychodziło. Maryla zbyt na swój wiek chciała być dziecinną. Hrabina Buska choć prowadziła rozmowę z wikarym i babunią, na chwilę z oczów nie spuszczała panny Zofii, śledziła jéj ruch każdy, widocznie chciała odgadnąć z nich charakter, chciała wniknąć w tajniki tego nieprzyjaciela.
Bo, mimo czułości okazywanych pannie Zofii, nie zwała się ona inaczéj, jak wrogiem. Spisek na nią był gotowy. Bądź co bądź należało się jéj ztąd pozbyć. Jadąc, już osnuto zamiar, ażeby się Maryla zakochała mocno w Zosi i prosiła o pozwolenie zostania z nią czas jakiś, czego podkomorzyna odmówić jéj nie mogła. Reszta przyjść miała sama z siebie; zręczna Maryla ufała, że tę prostaczkę naiwną w jakąś siatkę niebezpieczną uplącze.
Obok dwóch panien, pan Kazimierz się téż kręcił, kuzynkom obu prawiąc grzeczności. Między nim a Marylą stosunki były niezbyt przyjazne, nie lubiła go ona, ale rodzina Mylskich w domu podkomorzynéj kochała się najczuléj, było to w systemie. Chciano się okazać spójną, serdecznemi węzły połączoną familią.
Rozmowa przy herbacie była nadzwyczaj ożywioną. Podkomorzyna nawet miała twarz wesołą i gościom się zdawała rada, niespokojnie tylko coraz spoglądała na Zosię, o którą zdawała się lękać. Strach ten wkrótce jednak ustąpił, gdy się przekonała, że Morawińska nic już niezmięszana i spokojna, okazywała jawnie iż się nie trwożyła ani rzucanemi na nią wejrzeniami, ani pytaniami, którémi ją w kłopot wprawić chciano.
Chwila to była próby, niemal pierwszéj, z któréj Zosia wyszła zwycięzko. Sylwester i Kazio, choć już przypuszczali ataki nieśmiałe, łatwiejsi byli do odparcia, stokroć niebezpieczniejsze były panie, które nierównie śmieléj się zbliżały i miały prawo badać, zaczepiać, niepokoić tego wroga.
Kilka pytań w głos zadanych, na które spodziewano się odpowiedzi niedorzecznych albo nieśmiałych, udało się pannie Zofii z wielką prostotą i pokojém rozwiązać bez wielkiego wysilenia. Pani Buska wprowadziła rozmowę z babunią na literaturę i nową jakąś książkę, zwracając się do Zosi z zapytaniem czyby jéj przeczytać nie chciała. Na to odparła Zofia dziękując i oświadczając, że miała ją już przed parą tygodniami. Zdumiało to mocno hrabinę, która posądziła pannę o przechwałkę i zadała kilka pytań o treści.
Zosia odpowiedziała w taki sposób, iż nie ulegało już wątpliwości że dzieło jéj było znane.
Pani Buska zamilkła.
Nieprzyjemne to na niéj uczyniło wrażenie, nieprzyjaciel okazywał się dosyć dobrze uzbrojonym.
Toż samo postrzeżenie uczyniła Maryla, na któréj ostre dowcipy, kuzynka nowa odpowiedziała parę razy niemniéj dowcipnie, choć mniéj ostro.
Tak pierwsze próby nie powiodły się i twarze powlokły wyrazem widocznego zakłopotania, a w dodatku nie była Zosia bojaźliwą, przysiadła się po herbacie do pań, zajęła należne miejsce nieproszona i nie potrzebowała ani ośmielania, ani przyciągania.
To także rachuby tych pań zmięszało, które okazać się chciały miłemi i dobremi dla kuzynki.
Jeszcze się przy stole herbacianym toczyła rozmowa, gdy wikary wstał, począł się przechadzać po pokoju, zbliżył do Morawińskiego i nieznacznie go z sobą wyprowadził do sąsiedniego salonu. Był to, jak mówiliśmy, nie młody już, dziwnie uspokojonéj i poważnéj acz niepięknéj twarzy mężczyzna, obudza — jący uszanowanie nawet w tych co go nie znali.
Twarz jego miała ten wyraz dobroci łagodnéj, miłéj, pociągającéj, którému się nic oprzeć nie może, nawet niechęć i gniew, bo i te rozbrojone się czują wkrótce.
— Szanowny panie — odezwał się wikary — chcialbym was, widząc smutek i niepokój na waszéj twarzy, uspokoić o los waszego dziecięcia. Zostawiasz je, wierz mi, na dobréj i troskliwéj opiece. Podkomorzyna już ją pokochała, a nie wątpię, że z każdym dniem więcéj ją kochać będzie musiała. Winszuję wam z duszy waszego dziecięcia.
— A ja je waszéj, mój ojcze, opiece polecam — odezwał się Morawiński, którému głos drżał mimowolnie. — W istocie tęskno mi... i niepokoję się... zostawić ją tak samą. Nie ma ona doświadczenia, jest młodą...
— Ale w tym domu, na Boga, nic jéj nie grozi — przerwał wikary, i obejrzał się jakoś bacznie. — Od lat wielu znam podkomorzynę, szanowny panie, mogę wam zaręczyć, że ta prawdziwie świątobliwa, anielskiéj dobroci pani, nawet słabości ludzkich się pozbyła. W lepsze ręce nie mogliście powierzyć córki waszéj. Tu się pozna ze światem, a doświadczenie nie szkodzi nigdy.
— Gorzkiem ono bywa — dodał zcicha Morawiński. Wikary zmilczał chwilkę...
— Nie lękaj się pan — dodał — troskliwa dłoń z macierzyńską troskliwością będzie się starała usunąć od jéj ust gorycze. Spełniacie względem podkomorzynéj obowiązek wprawdzie, boć rodzina coś sobie winna; ale dając jéj córkę i pozbawiając się jéj, znajdziecie za to serce wdzięczne.
Spojrzał ksiądz na dosyć zasępioną twarz gościa i serdeczniéj jeszcze zbliżył się do niego.
— Tak, tak, rozumiem to — rzekł — z dziecięciem zawsze się rozstać trudno i boleśnie. Wy jednak macie drugą córkę, a biedna nasza pani nikogo.
— Jednakże rodzina mężowska — wtrącił mimowolnie Morawiński.
— A tak, tak — rzekł wikary — bardzo nawet przywiązana do podkomorzynéj i daje jéj wiele dowodów poszanowania i czułości, to prawda, jednak, są to ludzie światowi, których temperamenta, humory, obyczaje, nie tak przypadają do serca staruszce, jak skromna prostota panny Zofii. Jak pan widzisz, towarzystwo to do zbytku wrzawliwe, wesołe, a my potrzebujemy ciszy i ukojenia. Czasem przynosi to rozrywkę i jest dobre, ale...
Wikary nie dokończył, gdyż nadszedł Migura, który z polecenia podkomorzynéj, chciał jeszcze odroczyć na jutro zapowiedziany wyjazd pana Andrzeja.
— Kochany panie — odparł zagadnięty — to pewna, że mi tu i dobrze i miło, ale pan sam gospodarzem jesteś, rozumiesz co to siejba.
— A syn pański...
— Tak, prawda, ale mi téż do syna i do córki tęskno. Dajcie mi konie i puśćcie...
— Jak pan każesz, stanie się, ale podkomorzyna prosi.
Morawiński już się nie chciał dać zatrzymać i poszedł sam. Zaklinano go jeszcze o jeden dzień dla Zosi, spojrzał na jéj oczy, w których się łzy kręciły, i został.
Gdy dla gości nadeszła godzina spoczynku, Maryla ciągle nie opuszczała Zosi, chciała koniecznie stanąć nawet z nią razem w jednym pokoju, co się okazało na ten raz, szczęściem, niemożliwém. Dwie siostry miały już przygotowany apartament, do którego staruszka z Zosią je odprowadziły. Tu jeszcze mówiono chwilę, i naostatek ciężki ten dzień dla Zosi się skończył, mogła odejść i odpocząć.
Gdy dwie panie zostały sam na sam po wyjściu babuni, a hrabina porozpinawszy suknie, zrzuciwszy strój z głowy, uwolniwszy się od trzewików, zasiadła w pantofelkach w fotelu, Maryla stanęła przed nią, jakby czekając co powie siostra, która zdaje się naumyślnie zwlekała pierwsze słowo i bawiła się pierścionkami. Młodsza trochę się niecierpliwiła, lecz było to we zwyczaju, że gdy jedna z nich mocno czego pragnęła, druga udawała iż sobie właśnie tego nie życzy, lub że to jest jéj obojętném. I tym razem, mimo poruszenia obu pań, właściwa ich charakterom gra odbyć się musiała. Maryli chciało się mówić, hrabina milczała. Gdyby ta była zaczęła szczebiotać, drugaby niezawodnie tęż samą odegrała rolę.
W podobnych wypadkach, Maryla, znając siostrę, wiedziała, że nie ma innego sposobu tylko się cofnąć i saméj zostać zamkniętą i milczącą. Odeszła więc, rozpięła włosy i nie oglądając się na siostrę, poczęła je na noc układać, burząc się w duszy i niecierpliwiąc.
— Wieczna kontradykcya! — mówiła w sobie, zapomniawszy że sama także ten duch sprzeczności miała w najwyższym stopniu.
Zaledwie kilka kroków odeszła, gdy hrabina niespokojnie zwróciła ku niéj głowę i odezwała się:
— Marylo, cóżeś chciała?
— Ja? nic...
— Miałaś mi coś do powiedzenia.
— Widzę, że nie jesteś usposobioną do rozmowy, dajmy pokój.
— Proszęż cię, nie dziwacz.
Maryla ruszyła ramionami.
— Na co masz się zmuszać dla mnie, chcesz milczeć, milczmy.
— Nieznośna jesteś z temi fantazyami dziecinnemi.
Maryla zaśpiewała coś. Hrabina zarumieniona, rzuciła na stół chusteczkę, którą trzymała w ręku.
— A więc, kiedy mówić nie łaska, milczmy, — dodała i uśmiechnęła się szydersko.
Wtem do drzwi zapukano, obie się trochę przestraszyły, hrabina poprawiła porozpinaną suknię, Maryla chustką naprędce porwaną narzuciła ramiona. Wolno i ostrożnie wsunął się kuzyn Kazio.
— Czy wolno? na chwileczkę.
— Godzina nie jest bardzo właściwą do wizyty — odezwała się mrużąc oczy hrabina — ale, prosimy.
Maryla miała minkę zasępioną.
— Nie mogłem wytrzymać — odezwał się Kazio — proszę mi darować, byłem tak ciekawy pierwszego wrażenia.
I stanął przed hrabiną, która przybrała wyraz pogardliwy i lekceważący. Spojrzała na kuzyna, wzięła chustkę rzuconą i położyła ją nazad, poprawiła coś około głowy, ramionami rzuciła i cicho się odezwała:
— Moje pierwsze wrażenie, chcesz, bym powiedziała otwarcie? To są ludzie, którzy się nie cofną przed żadném upodleniem, aby swojego dopiąć i nas obedrzeć. Wszystko to wygląda spartańsko, surowo, poważnie, śmiesznie, a jest komedyą, która słabą naszą biedną podkomorzynę uwikła. Panienka jest na wysokości swego zadania. O! o! z całą prostotą wieśniaczą, bardzo to mądre i przebiegłe. Zaledwie dni kilka tu jest, a już gospodaruje. Ja, Maryla, nasze kuzynki, siadywały tu po kilka tygodni, i nie dostąpiły tego szczęścia. Podkomorzyna dała nam uczuć na wstępie, że my już tu jesteśmy gośćmi tylko a ona wice-gospodynią!
Maryla zbliżyła się krokiem wolnym. Kazio stał chmurny.
— Ale, ostatecznie, kochana hrabino, cóż na to mamy radzić? jak? co robić?
Pani Buska głowę zwróciła w stronę z dobrze odegraną obojętnością i kazała czekać na odpowiedź.
— Que sais-je? — odezwała się — przyznam ci się panie Kazimierzu, że mnie to nudzi. Byłam ciekawa zobaczyć na miejscu jak rzeczy stoją, ale radzić! allons donc! I po co? kłopotać się, gryźć! niech się sobie dzieje co chce.
— Dla kuzynki może to być obojętnem — zniżając głos, rzekł Kazimierz — ale dla nas! dla muie. Hrabina możesz nie dbać o stratę.
— Mój panie Kazimierzu — odezwała się z pewną dumą, i wyższością hrabina, — rozumujmy. Mój mąż nauczył mnie jednego doskonałego axiomatu, który często rezygnacyę i chłodniejszy pogląd na rzeczy sprowadza. Każdy interes, jak on mówi, należy obliczyć na pieniądze, szczególniéj każdą stratę. Eh bien! liczmy co ma podkomorzyna i na ile naszych głów i półgłówków — dodała złośliwie po cichu — rozdzielićby się to musiało. Mamże się trapić dla tych kilkunastu a choćby kilkudziesięciu tysięcy?
Wskazała krzesło panu Kazimierzowi hrabina, a widząc, że siostra Maryla bardzo się pragnie wmieszać do rozmowy, umyślnie ją postanowiła ignorować. Odwróciła od niéj głowę, zajęła się cała panem Kazimierzem.
— Jeszcze jedno, kochany kuzynie — dodała. — Nie wiem czy ty to wiesz? Podkomorzyna zaraz po śmierci ukochanéj córki Amelii, będąc chorą i lękając się umrzeć, zrobiła testament. Naówczas o jéj familii mowy nie było, nie znała jéj wcale, wiem więc z pewnością, że rozporządzenie to wypadło na korzyść naszą. Czegóż się tak bardzo dziś obawiać mamy? Testamentu ani tak prędko ani tak łatwo przerobić nie może? a nim do tego przyjdzie...
Tu zrobiła minkę mrużąc oczy, jakby milczeniem chciała powiedzieć to czego ustami nie śmiała:
— Podkomorzyna umrze...
Kazio słuchał zadumany.
— Ale czyż testament ten jest pewny! Były o tém pogłoski! podania! pewności nie mam najmniejszéj.
Hrabina bardzo żywo poruszyła się na krześle, jak była zwykła, gdy się mogła z kim posprzeczać.
— Mój panie Kazimierzu — rzekła — kiedy, ja ci to mówię, mam do tego pewne gruntowne podstawy. Je n'affirme jamais rien sans fondement. Słuchaj-że proszę... Gdy się to stało, mieliśmy jeszcze we dworze starego Saplowicza, wiesz, pamiętasz.
Był to sługa dziadka wierny i cały oddany naszéj familii.
Wiem od niego o tym testamencie, wiem kto go do sądu odwoził, kiedy; wiem w sądzie od rejenta że jest, że egzystuje.
Kazio chmurno zapytał:
— Czy Saplowicz nie mówił kuzynce o treści? nie wiedział?
— Owszem, zdaje się, że czy bruliony miał w ręku, czy podpatrzył, ale wszystko nam było zapisane, oprócz legatów do kościoła za duszę męża, swoją i córki.
Wyeliminowana z rozmowy Maryla, która stała na złość siostrze i nie ustępowała, przerwała, gwałtem się wtrącając do rozmowy:
— Tak, ale poczciwy Saplowicz, wieczny pokój jego duszy, był kłamca znany, który niestworzone plótł czasem dziwy.
Lękam się, aby dla pocieszenia familii i testamentu nie skomponował.
Hrabina niemal z passyą odwróciła się do siostry. Na ten raz, oczy się jéj nawet szeroko otworzyły, były nieładne.
— Chère Marie! co to jest ten twój duch kontradykcyi.
Zawsze przeczyć i zawsze się sprzeczać! Mówię ci że dowiadywać się kazałam w sądzie, i że egzystencya testamentu jest utwierdzoną, pewną!
Maryla uśmiechnęła się złośliwie i szepnęła:
— Tém lepiéj...
Kazimierz siedział milczący.
— Ja także — dodał — słyszałem o tym testamencie, chociaż... podkomorzyna co go zrobiła, zawsze go przerobić może...
— Starzy ludzie, toś powinien wiedzieć, kochany kuzynku najmniéj lubią mieć z testamentami do czynienia.
Znowu tedy zamilkli.
— Przyzna kuzynka — szepnął Kazio — że sytuacya przez powołanie téj panienki zmieniona jest cokolwiek.
— Zapewne, ale ja groźnego nic nie widzę — mówiła hrabina. — Przykre to jest dla familii, że z jéj łona nie raczyła wyboru uczynić podkomorzyna, ale, ou s’en console. Przyznam ci się — mówiła daléj ożywiając się — dla nikogo z naszych bym pozycyi panny Morawińskiéj nie życzyła. Stara jest wymagająca, rozpieszczona, pedantycznie w życiu regularna, to męczarnia prawdziwa.
— O! — przerwała na przekorę Maryla — z tą pozycyą bardzo się łatwo pogodzić można. W gruncie babunia jest słabą i dobrą, i dałaby się zawojować.
— Hrabina siostrze nie dała odpowiedzieć, lecz zwracając rozmowę, śmiać się zaczęła dziwnie.
— Sylwester nam mówił, że kochany kuzyn wziąłeś tak do serca grożące familii niebezpieczeństwo, iż gotów byłeś uczynić z siebie ofiarę, i choćby z tą poleską nimfą pójść do ołtarza!
Kazio mocno się zarumienił i zmięszał, Maryla spojrzała, nań złośliwie.
— Ale czyż to prawda?
— Sylwester jest złośliwy — odparł Kazio — nie wiedzieć co plecie, ani mi tu w głowie.
Hrabina paluszkiem, ładniejszym daleko od nosa, pogroziła Kaziowi. Rozmowa była prawie skończoną. Pan Kazimierz wstał nieco zmięszany.
— Więc —. dodał — nie ma tu nic do czynienia, jeśli rzeczy tak stoją.
— Owszem — zawsze lubiąca się sprzeczać przerwała hrabina — obserwować należy. Trzeba ażeby ktoś był. Familia nie powinna się dać tak spędzić ze stanowiska, a gdyby się udało pozbyć téj panienki, zastąpić ją kim...
Spojrzała na Marylę.
— Nie bierz mi tego za złe, kochana Marylo — dodała — z innym temperamentem, usposobieniami, jak twoje, to dla ciebie byłoby najwłaściwsze zadanie.
— A jakiż jest mój temperament i usposobienie stojące na zawadzie? — zapytała z gniewem tłumionym a udaną pokorą Maryla. — Dla mojéj nauki i poprawy, radabym się dowiedziała...
— Z całą szczerością siostry mogę ci to powiedzieć: nie masz taktu, jesteś trzpiot, i panuje w tobie ten nieszczęśliwy duch przeciwieństwa.
— Defekt familijny! — wtrąciła szydersko Maryla.
Zanosiło się na kłótnię, któréj, że pan Kazimierz bywał często świadkiem i znał do jakich ona dochodziła ostateczności, wołał nie być jéj świadkiem, i. wycofać się zawczasu. Obu siostrom drgały usta i oczy się zapalały. Maryla jednak tego dnia wołała być ofiarą nieszczęśliwą, dygnęła nizko, z udaną pokorą, złośliwy uśmiech usteczka jéj ładne wykrzywił, okryła się szalem i cofnęła w głąb’ pokoju.
— Gniewa się już — zawołała hrabina — no, proszę cię, kuzynie, otóż z nią tak zawsze, to są nasze stosunki. Gniewa się gdy milczę, gniewa gdy co powiem i...
— Dobra noc — przerwał Kazimierz, unikając wmięszania się do rozmowy — dobra noc...
Maryla mu się skłoniła zdała, hrabina tém serdeczniéj podała rękę, im tamta pożegnała go oziębłéj.
Kazio wyszedł zamyślony i w niedobrym humorze. Droga do mieszkania prowadziła go znowu mimo tego ganeczku, u którego często się zwykł był spotykać z panną Justyną. Chociaż pora była opóźniona bardzo, zobaczył ją w lekkiem ubraniu stojącą we drzwiach. Chciała się niby cofnąć, lecz pan Kazimierz pośpieszył i wstrzymał ją, niby gwałtem.
— Justysiu, serce moje, tęskniłem za tobą. Kryjesz się przedemną.
— Ale niech-no pan Kazimierz da pokój, proszę bardzo, proszę...
Kazio był zbyt natarczywy.
— Co słychać? co nowego? zmiłuj się, jakże nowa panienka?
Justyna pokręciła głową.
— O! mądra! mądra, nie ma co mówić, a no, cierpliwości. Jużem parę razy próbowała z panią o niéj zagadać, zaczynając od pochwał, milczy i nie odpowiada. Dziś mi nawet, co nigdy nie bywało, przy ubieraniu, choć nic złego nie mówiłam, słowo daję, rzekła tak seryo, jak nigdy:
— Co cię tam Zosia tak obchodzi, ja tych plotek nie lubię, daj jéj pokój.
Zniżywszy trochę głos, co dało panu Kazimierzowi dobry pretekst do zbliżenia się jeszcze większego, poczęła mówić daléj, poruszona widocznie.
— Próbowałam się do niéj przysunąć, ale to harde, zimne, ostrożne, ani sposobu. Ta niepoczciwa Deręgowska, słowo daję, ja ją znam, choć się mnie łasi, musiała już nagadać i na mnie. W rozmowę ze mną wdać się nie raczyła, ledwie pół-słówkami. Ale, niedoczekanie, za kilka miesięcy śladu jéj tu nie będzie, albo..
Tu oba głosy Kazia i panny Justyny zeszły na szepty, przerywane śmieszkami i że o téj godzinie nikt ich przerwać nie mógł, trwały tak długo jakoś, iż pan Kazimierz wróciwszy do mieszkania, sługę zastał śpiącego, świecę zagasłą i swąd od niéj straszny w pokoju. Pomimo poufnéj konferencyi z panną Justyną, która powinna była wlać ufność i pociechę, Kazio w najgorszym humorze poszedł do łóżka. Z téj konferencyi wyniósł on przekonanie, że mimo zapewnień nieboszczyka Saplowicza, ów testament mniemany pani podkomorzynéj był nadzwyczaj wątpliwym. Panna Justyna, która w każdéj godzinie wchodziła do pokoju pani, baczne oko miała zwrócone na najmniejsze papierki, a często niedopalone z komina wybierała, aby się z nich o czémś dowiedzieć, przeczyła testamentowi. Mówiła, że inny jakiś dokument Saplowicz widział wieziony do akt, a że sławnie komponował i sam w siebie umiał wmówić, iż było prawdą co skłamał, pobałamucił tém drugich.