Ugłaskanie sekutnicy (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Ugłaskanie sekutnicy
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Taming of the Shrew
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

AKT DRUGI.
SCENA I.
Padwa. — Pokój w domu Baptysty.
(Katarzyna i Bianka).

Bianka.  Nie krzywdź mnie siostro, nie krzywdź samej siebie,
Chcąc mnie na biedną zmienić niewolnicę.
To mnie oburza. Co do tych świecideł,
Rozwiąż mnie tylko, sama zrzucę wszystkie,
Odrzucę piękne szaty do spódnicy,
I wszystkie twoje wykonam rozkazy;
Takie dla starszych mam poszanowanie.
Katarz.  Powiedz mi zaraz, z wszystkich twoich gachów

Który najlepiej do myśli ci przypadł?
Mów tylko szczerze.
Bianka.  O, wierzaj mi, siostro,
Jeszczem na ziemi nie spotkała męża,
Coby mi droższy od innych się zdawał.
Katarz.  Kłamiesz, pieszczotko. Czy to nie Hortensyo?
Bianka.  Przysięgam, siostro, że jeśli go kochasz,
Ja sama pójdę, aby cię z nim swatać.
Katarz.  To pewno pieniądz w większej cenie trzymasz,
Przenosisz Gremia, ażeby cię stroił.
Bianka.  I on zazdrości twojej jest powodem?
O, więc to żarty, dobrze teraz widzę,
Że były żartem wszystkie twoje gniewy.
Więc proszę, Kasiu, o, rozwiąż mi ręce!
Katarz.  Jeśli to żart jest i tamto są żarty (uderza ją).

(Wchodzi Baptysta).

Baptysta.  A to co znowu? Skąd tyle zuchwalstwa?
Oddal się, Bianko. Biedne dziecko! płacze.
Weź się do igły, nie mieszaj się do niej.
Fe, wstydź się, wstydź się, swarliwa dyablico!
Dlaczego krzywdzisz tę, która cię nigdy
Nie pokrzywdziła? Powiedz, czy cię kiedy
Trochę za żywem obraziła słowem?
Katarz.  Krzywdzi mnie milcząc i muszę się pomścić.

(Goni za Bianką).

Baptysta.  Jakto? w mych oczach? Bianko, odejdź, proszę!

(Wychodzi Bianka).

Katarz.  O, dobrze widzę, ścierpieć mnie nie możesz.
To twój gagatek, dla niej szukasz męża,
Ja na jej ślubie muszę boso tańczyć,
Przez miłość dla niej siać mi każesz rutę.
Więc nie mów do mnie; siądę, płakać będę,
Aż mi się zemsty sposobność nadarzy (wychodzi).
Baptysta.  Czy nieszczęśliwszy był ode mnie ojciec?
Lecz ktoś się zbliża.

(Wchodzą: Gremio z Lucencyuszem w skromnym ubiorze; Petruchio z Hortensyem w ubiorze muzykanta; Tranio z Biondellem, który niesie lutnię i pakę książek).

Gremio.  Dzień dobry, miły sąsiedzie Baptysto!
Baptysta.  Dzień dobry, Gremio; Bóg z wami, panowie
Petruchio.  I z tobą panie; proszę, racz powiedzieć,
Czy nie masz córki cnotliwej, urodnej,
A której chrzestne imię Katarzyna?
Baptysta.  Mam córkę, której imię Katarzyna.
Gremio.  Miarkuj się trochę; za ostro się bierzesz.
Petruchio.  Nie troszcz się, Gremio, zostaw mi tę sprawę.
Widzisz przed sobą szlachcica z Werony,
Co na wieść o jej wdziękach i dowcipie,
O jej skromności, uprzejmej dobroci,
Dziwnych przymiotach, łagodnem obejściu,
W twój dom gościną przybyć się ośmiela,
Aby własnemi zobaczył oczyma,
O czem z powieści tak często już słyszał.
Ażeby znaleźć chętniejsze przyjęcie,
Śmiem ci przedstawić mojego człowieka

(przedstawia mu Hortensya)

W matematyce, muzyce biegłego,
By ją w naukach tych wydoskonalił,
Które, wiem dobrze, już nie są jej obce.
Przyjm go, jeżeli nie chcesz mnie obrazić:
Zowie się Licyo, rodem Mantuańczyk.
Baptysta.  Dla twej miłości chętnie go przyjmuję;
Lecz co do córki mojej, Katarzyny,
Żal mi, lecz nie jest dla ciebie to żona.
Petruchio.  Pojmuję, że się nie chcesz z nią rozłączyć,
Lub raczej, że ci nie jestem po myśli.
Baptysta.  Mylisz się, panie, mówię to co myślę.
Powiedz, skąd jesteś, jakie twe nazwisko?
Petruchio.  Zwę się Petruchio, ojciec mój Antonio
Dobrze jest znany, jak Włochy szerokie.
Baptysta.  Znam go, i syna przyjmuję z radością.
Gremio.  Mości Petruchio, pozwól też nakoniec
Powiedzieć słówko innym suplikantom.
Na honor, widzę, że strasznie ci pilno.
Petruchio.  Przepraszam, ale chciałbym targu dobić.
Gremio.  Źle ten rzecz robi, kto chce prędko zrobić.

Sąsiedzie, podarunek tego pana jest miiy, nie wątpię. Aby równej uprzejmości złożyć dowody, ja co byłem od ciebie traktowany uprzejmiej, jak ktokolwiek inny, ofiaruję ci całem sercem tego młodego literata, (prezentuje Lucencya) który długo w Reims studyował, ćwiczony w greczyźnie i łacinie i innych językach, jak tamten w muzyce i matematyce. Nazywa się Kambio, proszę cię, racz przyjąć jego usługi.

Baptysta.  Tysiączne dzięki, signor Gremio. Witam cię dobry Kambio. (Do Trania) Ale ty, łaskawy panie, o ile mi się zdaje, nie jesteś tutejszy. Czy mogę zapytać, jakiej okoliczności winienem twoje odwiedziny?

Tranio.  Racz panie mojej śmiałości przebaczyć,
Ze chociaż obcy Padwie, twemu miastu,
Śmiem się ubiegać o rękę twej córki,
O rękę pięknej i cnotliwej Bianki.
Nie jest mi obce twe postanowienie,
Że pragniesz przódy starszą wydać za mąż;
O nic też więcej nie proszę cię teraz,
Jak, żebyś względny na me pochodzenie,
Raczył tę samą dobroć mi okazać,
Jaką okażesz mym wszystkim rywalom.
Co się twych córek wychowania tyczy,
Przynoszę tylko mały ten podarek,
Te kilka greckich i łacińskich książek,
Które wysoką będą miały cenę,
Jeżeli raczysz przyjąć je ode mnie.
Baptysta.  Zwiesz się Lucencyo? a z których stron jesteś?
Tranio.  Jestem Wincencya synem, rodem z Pizy.
Baptysta.  Mąż znakomity, jeśli wieść nie kłamie.
Signor Lucencyo, witam się w mym domu.
(Do Hort.) Weź twoją lutnię, (do L.) ty zabierz te książki,
Zaraz do waszych pójdziecie uczenic.
Hola! (Wchodzi Sługa).
Tych panów do córek mych prowadź,
Powiedz, że ja im mistrzów tych posyłam,
I liczę, że ich przyjmą jak należy.

(Wychodzą za Sługą: Hortensyo, Lucencyo i Biondello).

Teraz, nim obiad będzie zastawiony,
W ogrodzie małą zrobimy przechadzkę.
Raz jeszcze witam was z całego serca,
I proszę, bądźcie przyjaźni mej pewni.
Petruchio.  Signor Baptysta, czas mój obliczony,
Nie mogę co dzień przychodzić w konkury.
Znałeś mojego ojca i wiesz dobrze,
Żem jest jedynym dóbr jego dziedzicem,
Że w mojem ręku urosły dochody;
Jeśli więc zyskam córki twojej miłość,
Powiedz mi, proszę, jaki dasz mi posag?
Baptysta.  Po mojej śmierci połowę majątku,
Zaraz, dwadzieścia tysięcy talarów.
Petruchio.  Za to z mej strony, jeśli mnie przeżyje,
Robię jej zapis mych nieruchomości;
Spiszemy kontrakt, aby obie strony
Danych obietnic wiernie dotrzymały.
Baptysta.  Dopełnij przody pierwszego warunku —
Miłość jej zyskaj, bo to grunt wszystkiego.
Petruchio.  Nie troszcz się o to, bo wierzaj, mój ojcze,
Dumie twej córki równy jest mój upór,
A gdzie dwa wściekłe spotkają się ognie,
Wszystko przetrawią, co im żywioł daje.
Jeśli wiatr mały mały wzmaga ogień,
To wicher gasi największe pożary.
Jam jest tym wichrem, ona uledz musi,
Bo konkurować nie myślę jak dziecko.
Baptysta.  Niech twym zamysłom pan Bóg dopomoże!
Na ostre słowa przygotuj się tylko.
Petruchio.  Jestem jak skała, niechaj wiatry wieją,
Nigdy jej posad wstrząsnąć nie zdołają.

(Wchodzi Hortensyo z zakrwawioną głową).

Baptysta.  He, przyjacielu, czemu tak pobladłeś?
Hortens.  Przysięgam, jeślim blady, to ze strachu.
Baptysta.  Co myślisz? zrobisz z córki muzykantkę?
Hortens.  Myślę, że prędzej zrobię z niej żołnierza;
Być może, że z nią wytrzyma żelazo,
Lecz nigdy lutnia.

Baptysta.  Tak więc, przyjacielu,
Rąk jej do lutni włożyć nie potrafisz?
Hortens.  Nie, bo mi lutnię włożyła na głowę;
Kiedym zobaczył, że źle stawia palce,
I chciałem uczyć ją aplikatury,
Ona z dyabelską krzyknęła mi złością:
„Ha, ha! nazywasz to aplikaturą?
Zobacz więc, jak ja aplikować będę!“
To mówiąc, z taką trzasnęła mnie siłą,
Ze głowa lutnię przebiła jak papier;
Stałem tak chwilę, cały odurzony,
Jak pod pręgierzem z lutnią, zamiast kuny,
A ona wrzeszczy: „Precz mi stąd, rzępoło!
Jarmarczny grajku!“ I Bóg wie co więcej,
Jakby czytała w obelg dykcyonarzu.
Petruchio.  Na honor, to mi rozkoszna dziewczyna;
Kocham ją za to dziesięć razy więcej.
Do pogadanki z nią jak mi się tęskni!
Baptysta.  Chodź tylko ze mną; nie martw się tak bardzo;
Rozpocznij lekcye z młodszą moją córką;
Znajdziesz w niej zdolną, wdzięczną uczenicę.
Signor Petruchio, czyli chcesz pójść ze mną,
Czy wolisz, żebym Kasię ci tu przysłał?
Petruchio.  Przyślij ją raczej; wolę tutaj czekać.

(Wychodzą: Baptysta, Gremio, Tranio i Hortensyo).

Gdy przyjdzie, żwawo rozpocznę zaloty.
Gdy się ofuknie, rzeknę bez ogródki,
Że głos jej słodki jak pieśni słowika;
Jeśli się zmarszczy, powiem, że jej czoło
Jasne jak róża ranną myta rosą;
Jeśli milcząca, nie odpowie słowa,
Zacznę wychwalać łatwość wysłowienia,
Nieporównaną siłę jej wymowy;
Gdy każe zmykać, będę jej dziękował,
Jakby prosiła, bym z nią tydzień został;
Gdy da odkosza, poproszę, niech raczy
Dzień zapowiedzi, dzień ślubu oznaczyć.
Lecz już nadchodzi. Śmiało więc Petruchio!

(Wchodzi Katarzyna).

Dzień dobry, Kasiu, jak bowiem słyszałem,
To twoje imię.
Katarz.  Widzę, słuch masz twardy:
Kto do mnie mówi, zwie mnie Katarzyną.
Petruchio.  Na honor, kłamiesz, bo cię zowią Kasią,
Czasem milutką, a czasem złą Kasią,
I najpiękniejszą Kasią w chrześcijaństwie,
Kasią z Kasina, Kasią Katarzynką,[1]
Bo Katarzynki wszystkie, to pierniczki.
Więc słuchaj, Kasiu, moja ty pocieszko,
Gdym wszędzie słyszał cnót twoich pochwały,
Twej łagodności i twojej urody,
(Choć wszystkie stoją przymiotów twych niżej),
Tem poruszony wyruszyłem w drogę,
O twoją rękę przybywam się starać.
Katarz.  Jak wyruszyłeś tak się i odruszysz,
Bo wiem, że jesteś tylko ruchomością,
Petruchio.  Co jest ruchomość?
Katarz.  Składane krzesełko.
Petruchio.  Mówisz jak z książki; a więc siadaj na mnie.
Katarz.  Bóg stworzył osły, żeby nas nosiły,
Petruchio.  Bóg stworzył dziewki, żeby nas nosiły,
Katarz.  Nie ja tą szkapą, co ciebie poniesie.
Petruchio.  Nie będę, Kasiu, zbytecznym ciężarem,
Bo wiedząc, żeś jest i młodą i lekką —
Katarz.  Dość, by mnie taki jak ty gach nie dognał,
Chociaż mam wagę, jaka mi należy.
Petruchio.  Jaka należy? Bzz, bzz! piękna Kasiu.
Katarz.  Wybornie bzykasz, jak natrętna mucha.
Petruchio.  Jakto? i mucha ta złapie turkawkę?
Katarz.  Tylko, że przody turkawka ją połknie.
Petruchio.  Gniewasz się widzę, proszę, nie bądź osą.
Katarz.  Jeślim jest osą, strzeż się mego żądła.
Petruchio.  To przez ostrożność żądło ci to wyrwę.
Katarz.  Nie każdy błazen wie, gdzie żądła szukać.

Petruchio.  Któż nie wie, gdzie swe żądło osa chowa?
W ogonie.
Katarz.  Pleciesz, w języku.
Petruchio.  A czyim?
Katarz.  Twoim, jeżeli mówisz o ogonie.
A teraz żegnam.
Petruchio  (zatrzymując ją). Nie, nie, moja Kasiu,
Wierzaj mi, jestem szlachcic.
Katarz.  Zobaczymy (uderza go).
Petruchio.  Raz jeszcze spróbuj, a oddam ci z lichwą.
Katarz.  Gdybyś to zrobił, twójbyś herb utracił.
Gdy mnie uderzysz, nie jesteś szlachcicem,
A kto nie szlachcic, ten i herbu nie ma.
Petruchio.  Kasia heraldyk? o, wpisz mnie w twój herbarz!
Katarz.  A jaki herb twój? grzebieniasty kogut?
Petruchio.  I bez grzebienia, bądź tylko mą kurą.
Katarz.  Nie, nie, nie będę, bo piejesz jak kapłon.
Petruchio.  Dość tego, Kasiu, przestań być już kwaśną.
Katarz.  To w mej naturze, gdy widzę kwasówkę.
Petruchio.  Nie bądź więc kwaśną, niema tu kwasówki.
Katarz.  Jest na nieszczęście.
Petruchio.  A więc mi ją pokaż!
Katarz.  Nie mam zwierciadła.
Petruchio.  Myślisz o mej twarzy?
Katarz.  Jak na młodego, dobra to odpowiedź.
Petruchio.  Widzę, że jestem za młody dla ciebie.
Katarz.  A przecie zwiędły.
Petruchio.  Przez zbytnie kłopoty.
Katarz.  To z wszystkich moich kłopotów najmniejszy.

(Chce odchodzić).

Petruchio.  Tak mi się, Kasiu, nie potrafisz wymknąć.
Katarz.  Puść mnie, lub wkrótce tego pożałujesz.
Petruchio.  Nigdy! Kobiety słodszej nie widziałem;
Mówiono, żeś jest zła, dzika, ponura,
Dziś widzę, że to czarna była potwarz,
Boś jest wesoła, zabawna, uprzejma,
Powolna w mowie, wonna jak kwiat w maju,
Niezdolna zmarszczyć czoła, krzywo patrzyć,

Jak rozdąsane panny ust przygryzać.
Nie ma dla ciebie wdzięku sprzeciwianie;
Chętnie przyjmujesz wszystkich zalotników
I wszystkich bawisz uprzejmą rozmową.
Skąd wieść ta poszła, że Kasia kuleje?
Potwarczy świecie! Kasia tak wysmukła
I tak jest gibka, jak leszczyny gałąź,
Jak jej orzecha łupina tak smagła,
A stokroć słodsza od jądra orzecha.
Pozwól zobaczyć chód twój: nie kulejesz,
Katarz.  Rozkazuj, błaźnie, twoim jurgieltnikom!
Petruchio.  Czy Febe lasów piękniejszą ozdobą,
Jak tej komnaty Kasia z swym urokiem?
O, bądź Dyaną, a Kasią Dyana,
Ty czystą Kasią, a Dyana czułą!
Katarz.  Gdzie się tych pięknych nauczyłeś rzeczy?
Petruchio.  Mówiłem, co mi dowcip mój dyktował.
Katarz.  Jakże twój dowcip mało ma dowcipu!
Petruchio.  Co, czyli nie mam dowcipu i sensu?
Katarz.  Masz, tylko radzę, byś ciepło się trzymał,
Petruchio.  Myślę to zrobić w twojem łóżku, Kasiu.
Lecz dajmy pokój próżnej gadaninie;
Rzecz ci wyłożę krótko, węzłowato:
Ojciec twój dał już swoje przyzwolenie,
I na twój posag zgoda między nami,
Będziesz mą żoną czy chcesz, czyli nie chcesz.
Mąż ze mnie, Kasiu, jakiego ci trzeba,
Bo na to światło, w którem jasno widzę
Całą twą piękność, dla której cię kocham,
Mnie, nie innego pojąć musisz męża.
Jam się urodził, aby cię ugłaskać,
Dzikiego kota w słodką zmienić Kasię,
Jak wszystkie Kasie domowe łagodną.
Otóż twój ojciec; nie rób ceregielów,
Bo chcę i będę mieć Kasię za żonę.

(Wchodzą: Baptysta, Gremio i Tramo).

Baptysta.  Signor Petruchio, jakże stoi sprawa?
Petruchio.  Alboż inaczej może stać jak dobrze?

Moje zaloty nie mogły być marne.
Baptysta.  No, jak tam, córko? czy zawsze uparta?
Katarz.  Zowiesz mnie córką? Nie można zaprzeczyć,
Żeś mi dał dowód ojcowskiej czułości,
Pragnąc mnie wydać za pół-wartogłowa,
Waryata, gbura, któremu się zdaje,
Że klęciem wszystko można uskutecznić!
Petruchio.  Słuchaj mnie, ojcze: i ty i świat cały
Fałszywe o niej wydaliście zdanie;
Jeśli się sierdzi, to przez politykę,
W duszy jest bowiem skromna jak gołąbek,
I nie gorętsza od wiosny poranka;
Swą cierpliwością wyrówna Gryzeldzie,
Rzymskiej Lukrecyi duszy swej czystością.
Słowem po krótkiej zapadło rozmowie,
Że ślub nasz w przyszłą bierzemy niedzielę.
Katarz.  W przyszłą niedzielę przody będziesz dyndał.
Gremio.  Czy słyszysz? mówi, że przód będziesz dyndał.
Tranio.  I na tem koniec? a więc nic z układów.
Petruchio.  Cierpliwość! wszak ją dla siebie wybrałem;
Jeśli my w zgodzie, w co się chcecie mieszać?
W porozumieniu spólnem tak zapadło,
Że między ludźmi będzie jeszcze swarną.
Daję wam słowo, że trudno uwierzyć,
Jak ta Kasieńka serdecznie mnie kocha.
Drogie kurczątko! zwisła mi na szyi
I przysięgami i całusów krocią
Zyskała moją miłość w mgnieniu oka.
Fryce z was, widzę, wy jeszcze nie wiecie,
Jak to sam na sam gach choć najtchórzliwszy
Może ugłaskać straszną sekutnicę.
Daj rękę, Kasiu; jadę do Wenecyi,
Aby co prędzej wyprawę zakupić.
Tymczasem, ojcze, ślubne urządź święto,
Na którem Kasię w całym ujrzysz blasku.
Baptysta.  Nie wiem co mówić; lecz dajcie mi ręce:
Petruchio, niechaj Bóg ci błogosławi!
To zrękowiny.

Gremio i  Tranio.Amen, my świadkami,
Petruchio.  Żegnam was, ojcze, żono, przyjaciele,
Muszę się spieszyć, sobota za pasem.
Będziesz mieć suknie, pierścienie, klejnoty.
Kasiu, daj buzi! — A więc do soboty.

(Wychodzą Petruchio i Katarzyna w przeciwne strony).

Gremio.  Kto widział stadło prędzej skojarzone?
Baptysta.  Dziś spekulacyę zrobiłem szaloną,
Dobiłem targu, chociaż stracę pono.
Tranio.  Chowany towar w twoim psuł się domu,
Na morzu korzyść przyniesie, lub zginie.
Baptysta.  Szukam jedynej korzyści — pokoju.
Gremio.  Ktoby chciał przeczyć, że on pokój kupił?
Teraz, Baptysto, do twej młodszej córki.
Przyszedł nakoniec dzień długo czekany,
Jam twój jest sąsiad i pierwszy w zalotach.
Tranio.  Ja kocham Biankę nad wszelkie wyrazy,
Nawet nad myśli twoich przypuszczenia.
Gremio.  Młodziku, kochać jej, jak ja, nie możesz.
Tranio.  Siwa twa broda wszelką mrozi miłość.
Gremio.  Miłość twa, trzpiocie, pusta tylko piosnka;
Wiek jeden daje statek i dostatek.
Tranio.  Lecz w oczach kobiet młodość jedna kwiatek.
Baptysta.  Pozwólcie, proszę, ja spór wasz zakończę:
Czyny nie słowa rzecz rozstrzygną całą.
Kto większe wiano mej zapewni córce,
Temu zaręczam Bianki mojej miłość.
Mów signor Gremio, jaki robisz zapis?
Gremio.  Naprzód, wiesz dobrze, iż dom mój, tu w mieście,
W złote i srebrne opływa naczynia,
W drogie miednice dla pięknych jej rączek;
W kufrach z słoniowej kości jest gotówka,
W szafach z cyprysu obicia, dywany,
Rzadkie materye, z makatu firanki,
Mnoga bielizna, tureckie poduszki,
Wszystkie perłami suto haftowane,
W złotych obłogach, weneckie koronki,
Z miedzi i cyny kuchenne naczynia,

Jak uczciwemu przystało domowi;
W moim folwarku sto krów dojnych stoi,
W moich oborach wołów sto dwadzieścia,
A w miarę tego całe gospodarstwo.
Prawda, że w lata zaszedłem już trochę,
Lecz niechaj moją będzie, póki żyję,
Wszystko to dla niej, choćbym jutro umarł.
Tranio.  Z całej perory koniec tylko dobry.
Mnie teraz słuchaj; bogatego ojca
Jestem jedynym synem i dziedzicem;
Jeśli dostanę córkę twą za żonę,
W murach bogatej Pizy jej zostawię
Trzy albo cztery tak pięknych kamienic,
Jak piękny w Padwie dom starego Gremia;
A dwa tysiące dukatów intraty,
Z mych żyznych łanów na wiano jej piszę.
Co, panie Gremio? trochem cię uszczypnął.
Gremio.  W ziemi intraty rocznej dwa tysiące!
Dóbr moich wartość tyle nie wynosi;
Wszystko jej daję, a w dodatku okręt,
Co dziś w Marsylii stoi na kotwicy.
Co, czy cię jeszcze okręt mój nie zdławił?
Tranio.  Rzecz to wiadoma, Gremio, że mój ojciec
Ma trzy okręty podobne twojemu,
Dwa galiony i galer dwanaście:
Wszystkie są dla niej, i jestem gotowy
Każdy twój prezent natychmiast zdublować.
Gremio.  Nic więcej nie mam, com miał, wszystko dałem,
Dać jej nie mogę więcej, jak posiadam,
Lecz dam jej siebie i wszystkie, co moje.
Tranio.  Wedle podanych przez ciebie warunków,
Pobiłem Gremia, dziewczyna jest moją.
Baptysta.  Prawda, że lepsze twoje są ofiary;
Niech teraz ojciec twój donacyę stwierdzi,
Daję ci córkę, inaczej przepraszam;
Co będzie z wiana, gdy umrzesz przed ojcem?
Tranio.  To są wybiegi; on stary, ja młody.
Gremio.  Nie umierająż młodzi tak jak starzy?

Baptysta.  Słuchajcie teraz, jaka moja wola:
W przyszłą niedzielę jest ślub Katarzyny,
W tydzień powiedziesz Biankę do ołtarza,
Jeśli przyniesiesz ojca potwierdzenie,
inaczej, signor Gremio ma pierwszeństwo.
A teraz żegnam, i obu dziękuję (wychodzi).
Gremio.  Bądź zdrów sąsiedzie! Nie trwożę się wcale;
Stary twój ojciec byłby postrzelonym,
Gdyby dał wszystko i na stare lata
W twoim żył domu na łaskawym chlebie.
Próbuj, zobaczysz, że nie tak jest łatwo
Starego lisa włoskiego wykurzyć (wychodzi).
Tranio.  Idź na złamanie karku, stary bzdyku!
Gram w grę wysoką i na swem postawię.
Skorom się uparł memu panu służyć,
Nie wiem, dlaczego mniemany Lucencyo
Na mniemanego nie zmieni się ojca:
Gdy się to uda, cud to będzie wielki,
Bo zwykłym trybem ojciec syna płodzi,
A tutaj z syna ojciec się urodzi (wychodzi).





  1. Pewien gatunek pierników toruńskich nazywa się »Katarzynka«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.