Vanitas Vanitatum (Próżność nad Próżnościami)
←Różność nasza | Vanitas Vanitatum (Próżność nad Próżnościami) Wybór poezyj Liryków księga czwarta Adam Naruszewicz |
Głos umarłych→ |
(z Salomona).
Gdy me krew pierwsza chęci rzucała,
Wzniecając bystre pożary;
Rozkosz mi słodki nektar podała
Do picia z zdradliwéj czary.
Piłem jak wodę, ledwom nie brodził
W niesytéj nigdy miłości;
Lecz widząc, żem się stąd nie ochłodził,
Poznałem, iż to próżności!
Wystalszy rozum z męskiemi laty
Innym mi radził pójść torem;
Żądałem liczne zebrać intraty,
Jasnym górować honorem.
Aż pracowity wiek bez użycia,
Niesmak, tęsknota, zazdrości,
Nauczyły mię przy zgonie życia,
Iż to są wszystko próżności.
Nosząc do chluby serce pochopne,
Szukałem z nauk imienia:
Puściłem w knieje myśl niewytropne
Ukrytego przyrodzenia.
O mgło wieczysta! mętne ciemnoty!
Darmo w was mój rozum szuka.
Chętnie się do méj cofam prostoty:
Próżność jest i nauka.
Cóż mi stąd, że sydońskim ozdobny szkarłatem
Na szali mych rozkazów drżącym ważę światem;
Że mi liczny poddańców tłum kolana nagnie:
Jeśli ni mój zmysł sytszy, ni serce mniéj pragnie?
A w téj szczęścia nadziei, którą w sobie wzniecam,
Bardziéj się nią zaślepiam, niżeli oświecam.
Ścigałem téj obłudy kroki niestanowne,
Stawiąc gmachy, od cedru i złota kosztowne,
Tam gdzie płynnych kryształów podziemnych naciskiem
Sto zrzódeł poigrawa szemrzącym wytryskiem.
Szukałem w głosie syren; lecz wszystko daremnie:
Nie mogłem znaleść szczęścia; bo nie było we mnie.
Pewien, że kiedyż przecie innym trafię szlakiem,
Puściłem gończy umysł za przewodnim smakiem:
A kontent, żem już trafił na trop jego bliski,
Ponurzyłem mój rozum w czasze i w półmiski.
Lecz i ten osłabiony stępiał z apetytem:
Potrzebą tylko stoi rozkosz i dosytem.
Gdzie jeno wieczny promień dociecze,
Najskrytsze śledząc tajniki;
Chciałem wybadać, serce człowiecze,
Jakiemi chodzi przesmyki.
Ujrzałem w ludziach krwawe zgryzoty,
I niespokojne obłędy;
Głuchym nałogiem wzrosłe niecnoty,
Poczciwość wygasłą wszędy.
Zdatny rzemieślnik, kmiotek ubogi,
Jęcząc na zdziercze łakomstwo,
Posyła w nieba swój lament srogi,
Że mu mrze głodem potomstwo.
Tymczasem zbrodnik spokojnie żyje,
Gdy sprawiedliwy narzeka;
Trzoda nikczemnych pochlebców tyje,
I ledwo brzucha powleka.
Płocha urodo, zmiennico podła,
Śmiejesz się z cudzej niedoli.
Tyś mię w kosztowne więzy przywiodła,
Innego twe serce woli.
Masz za swe: kara z występkiem chodzi.
Rzucił cię twój ulubiony;
Lecz i ten, ledwo ciebie zawodzi,
Został od drugiéj wzgardzony.
Wszędy szalona zazdrość szarpiąc ze łba żmije,
Chytre na łów otwartych serc zadziergi wije:
Kopie doły przyjaźnią umilona zdrada.
Pod ich spiskiem bezecnym zasługa upada.
Ciągnie życie obmierzłe ten, co nic nie zgrzeszył,
I woła umierając: nikt mię nie pocieszył!
Stęka skrzywdzona praca i w gorzkich łzach tonie,
Ociekłe krwawym znojem wznosząc w górę dłonie;
Traci cnota swą dzielność bez winnéj nagrody;
Urąga kłam bezczelny na jéj płacz i szkody.
Drzémie bogacz w rozkoszach, co go darmo żywi
Ziemia, i nie wie nawet, czy są nieszczęśliwi.
On ci to sam jest taki: patrz, jaka mu burza
W odmęcie żądz niesfornych dobrą myśl ponurza.
Zbiera, co ma niepewna wydrze wnet godzina:
Przeklęty od dziedzica, wzajem go przeklina.
Radby żył wiekuiście; żyć długo nie może;
Trwoga budzi go ze snu, rozpacz ściele łoże.
Jak na bezdennym morza rozlewie
Ułomna łódka chwieje się,
A w srogim wichrów uporze nie wie,
Gdzie ją zhukany wart niesie;
Lecą naoślep w żądz swych odmianie
Niepewni ludzie, gdzie dążą;
Aż ich nakoniec bystre otchłanie
W przepaściach świata pogrążą.
Gnuśni, zwadliwi, płonne nadzieje
Budują sobie zdaleka,
Ze ugłaskany czas wyjaśnieje;
A on przed niemi ucieka.
Z błędnych rodziców smutnéj przygody
Mało się ich rozum świeci.
Nędzni synowie dziedziczne szkody
Przeniosą do gorszych dzieci.
Świat jednostajnym gościńcem chodzi,
Nie występując z koleje;
Co było starym, znowu się młodzi,
A co nowego, starzeje.
Zawsze łotrostwo, orężem wsparte,
Prawo po sobie miéć będzie.
Cnota łachmany wdzieje wytarte,
A zbrodnia w krześle osiędzie.
I słaby, i waleczny, i mędrzec z prostakiem
Niepomylnym w tęż przepaść równie dążą szlakiem.
Tak cedr, co się pod niebo dumnym wierzchem wspina,
Jak i pozioma wiatrem powali chrościna.
Od kresów nieuchronnych nikt się nie wywinie,
Czy kto ma serce krzywe, czyli cnotą słynie.
W jednym polu baranek młodą trawkę głaszcze,
I dziki tygrys łaczną krwią napawa paszczę.
Jednym skrzydłem gościniec mierzy podobłoczny,
I gołąb płochopióry i jastrząb żarłoczny.
Jednych losów ugodą i zbrojny oprawca
W tymże grobie polęże, i kmieć chlebodawca.
Sława, honor, uroda i bogate mienie,
Czym się tylko śmiertelne chełpi przyrodzenie,
Płonne-to tylko światła i znikome baśnie.
Umrzesz; ze zmierzchem twoim wszelka chluba zgaśnie.
Zniknie miłość, powaga i przyjaźne chęci:
Śmierć zetrze wszystko głazem do saméj pamięci.
Zmienna gospodo wędrownéj duszy,
Jak w tobie ponęt niewiele?
Przecież się człowiek tak mocno suszy,
Gdy myśli o twym rozdziele.
Srożéj się zgonu bojaźnią smaży,
Kto bardziéj rozkoszy syty.
Więcéj żyjący komórek waży,
Aniżeli lew zabity.
O niefortunna śmiertelnych doli,
O godne litości plemię!
Czy ty używasz światła do woli,
Ku słońcu podnosząc ciemię;
Czy snem żelaznym oczy zakute
Po mgle grobowéj masz wodzić:
Oba twe losy jadem zatrute;
Lepiéj się było nie rodzić.
Ważąc na wiernéj rozumu szali
Tysiączne dolegliwości:
Lżejszy stan owych, co się zostali,
Nie tknąwszy matek wnętrzności.
Nie czują oni smutnéj przegrody
Dóbr marnych z nędzą istotną;
Ni, że się wszystkie kończą zawody
Ze śmiercią nieodwrotną.
Któryż dowcip poziomy błahym światłem zgadnie,
Że gdy mu zmierzch śmiertelny na zmysły upadnie,
Szlachetniejsza część jego w całości zostanie,
Ani jéj zamkną z ciałem podziemne otchłanie:
Lecz się przez zimnych głazów przedarszy zapory,
Otrze aż tam swobodnie polot żartkopiory,
Kędy świętéj wieczności okrąg nieprzerwany
Dzieli trwałość od skazy wiernemi parkany?
To bóstwo, które wszytko z niczego wywiodło,
Tak człeka utrzymuje, jak i muchę podłą;
To nam spólne z zwierzęty dawszy cel i chęcie,
Ogranicza ich instynkt, a nasze pojęcie,
Że równe mając ciało, jako i zwierz niemy,
Równie mu umieramy, równie się rodziemy.
W co się dusze obrócą zwierzęce i ptasze?
Hamuje rzeczy trudność dociekania nasze.
Jaka nas wieczność spotka, gdy polężem w grobie?
Tu sęk; boska to mądrość zostawiła sobie.
Przecież choć widzi, doznawa, czuje,
Że wszystko musi porzucić,
Błędne układy człowiek buduje,
Ani chce żądzy ukrócić.
Zbija grosz lichwiarz nienasycony,
Ile go z Indów zabiegnie,
Kopiąc dół w ziemi dla swéj mamony,
W którym z nią razem polegnie.
Ów dumny tyran w mocy oręża
Ufając, że mu się nada,
Poddany jarzmem lud uciemięża
I bezbronnego sąsiada.
Niech się w zawodnych myślach nie sroży,
Już nań miecz płytki śmierć trzyma,
Którym, jak mrówkę, równie położy
I potężnego olbrzyma.
W śliczne lat rannych ozdobna dary
Uroda w kwitnącéj dobie,
Tysiąc pochopnych serc na ofiary
Ciągnie miłością ku sobie.
Podobna róży, którą gdy cudnie
W szkarłat poranek ubiera,
Uwiędłe listki zgina w południe,
A w wieczór obumiera.
Tak jest, wszystko się psuje, mąci i odmienia.
Wkrótce martwy stępieje słuch na wdzięczne pienia,
Gnuśny zamróz krwi rzeskiéj biegły ciąg zaskoczy,
A sen wiecznym zamierzchem światła me zamroczy.
Już mi słodka latorośl libańskiéj zasady
Nie ożywi tucznemi smaku winogrady;
Pod niemiłym lat starzec ciężarem ugięty,
Zbliżę się tam, gdzie wszystkim spoczynek wytknięty.
Żegnam cię, serc szlachetnych nieskażona probo,
Oświato dni mych smutnych, wesołych ozdobo,
Wdzięczna życia osłodo, wierni przyjaciele!
Przyszedł czas, że się z wami na wieki rozdzielę.
Tak kiedy wszystko rwie czas upłynny,
Cokolwiek objął krąg słońca,
Chwytajmyż skrzętnie złote godziny,
Nim je uniesie do końca.
Użyjmy mądrze dóbr przyrodzenia,
Szukając smaku bez zbytku,
Ile ich z Stwórcy mamy zrządzenia
Do rozumnego użytku.
Nieuciążliwe zmysłom biesiady,
Dowcipna szczerość w rozmowie,
Niech nas z lubemi bawiąc sąsiady,
Czas przedłużają i zdrowie.
Niech wierna miłość małżeństwo słodzi
I węzeł ukrzepia ścisły,
A pilna granic swych, nie przewodzi
Zbyt nad męskiemi umysły.
Zlepku śmiertelny, te są wyroki
I nieodmienne statuty,
Któremi-ć każe ustawiać kroki
Los w dyamencie wykuty.
Nie wielkość bogactw, mądre użycie
Prawą szczęśliwość zakłada.
Ten tylko błogie prowadzi życie,
Kto niemi rozumnie włada.
Zażywaj dóbr doczesnych pod miarą, pod likiem,
Nie bądź żądz wyuzdanych podłym niewolnikiem.
Niech cię zbytnia pomyślność nie wynosi w górę.
Jasny ma ona pozór, lecz myśli ponure.
Dał ci Bóg, zdrów korzystaj, a winnéj podzięki
Nie omieszkaj dla tego, z któregoś wziął ręki!
Owszem, im więcéj bierzesz darów z jéj szczodroty,
Czyń większą sprawiedliwość, a pomnażaj cnoty.
Nie kochaj nic bez niego, kochaj wszystko społem.
Pełnij prawa; te są twą duszą i żywiołem.
Nędzarz, bogacz, pan, kmiotek, w każdym życia stanie
Pielgrzym na ziemi, uznaj boskie panowanie.
Święty odludek, jakbyś natury
Powszechnéj nie miał być synem,
Nie dawaj cnocie barwy ponuréj,
Chcąc świecić pomiedzy gminem.
Zamiast powabu, uczyni wstręty
Pobożność, żółcią zaprawna.
Mniéj ma występek w sobie ponęty,
A cnota zawsze zabawna.
Pamiętaj na to, że i cnotliwy
Po siedmkroć na dzień upadnie.
Na ludzkie błędy bądź litościwy,
A daruj winnemu snadnie.
Niech twe los jego serce dotyka;
Uprostuj go na rozumie.
Jeden dół równie mędrca połyka
I tego, co nic nie umie.
Pod łaskawego nieba zaszczytem,
Gdy bujny łan z przyrodzenia,
Któżby się lękał, aby obfitem
Plonem nie wrócił nasienia?
Nagłe ulewy często w nim przecie
Jałową zostawią trawę.
Tak i najczystsza cnota na świecie
Ma swoje czasy nieprawe.
Niech twa ręka wspaniałą w łask szafunku będzie
Tym nawet, których zdatność w niższym kładnie rzędzie.
Nie pytaj, jeśli-ć wdzięczni; mało ich na ziemi...
Wielka-to rzecz i piękna czynić niewdzięcznemi.
Niech na cię dwory szemrzą, niech gmin, co chce, gada;
Płochość językiem onych, zazdrość sercem włada.
Nie żądaj być w pochlebne kadzidła bogatym.
Bóg sam jest twoim sędzią; on widzi; dość na tym.
Prochem jesteś nikczemnym wśrzód świata ogromu.
Przecież Bóg z wieczystego patrząc na cię domu,
Żywi cię, utrzymuje i umacnia w trudzie.
Boga się tylko lękaj, a nie dbaj o ludzie[1].
1776, XIII, 231—246.
- ↑ Na téj pieśni kończą sią Liryki w pierwszém zbiorowém wydaniu r. 1778. Dalsze dziewięć podajemy w porządku, w jakim je Mostowski rozmieścił.