Verte/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Słońce wiosenne oświecało ogromny stary i cienisty park w Wadeweare, rezydencji położonej nad kanałem angielskim, La Manche. Stoki wzgórza, na którym stał starożytny zameczek Dovencourt’ów pokryły się zielenią świeżą. Rozległe pluszowe trawniki, starannie cięte żywe płoty spływały ku nadbrzeżnej fali wytwornym rysunkiem i bogatą wegetacją.
Odźwierny, pilnujący kamiennej bramy, otwierał ją pośpiesznie przed kłusującą parą jeźdźców. Wracał Dovencourt-Howe z porannej przejażdżki, którą młodzi małżonkowie odbywali codzień na pięknych angielskich klaczach. Oboje podnieceni byli jazdą i pachnącym, upojnym, jak wino, powietrzem. Wjechali w park, wstrzymując wierzchówki, drżące jeszcze od biegu, nerwowe, pełne fantazji. Elża klepała szyję konia dłonią w białej rękawiczce, uśmiechając się do męża.
— Cudne są te nasze wycieczki, Arti, wogóle, życie moje przy tobie jest tak piękne, że ciągle się obawiam, czy to nie sen.
— Dla mnie zaś — mówił Artur — ten nasz sen, jak nazywasz, jest tym droższy, ponieważ nawiedził mnie, wracającego z krainy cieniów.
Nagle błysnął swym znamiennym, trochę drapieżnym uśmiechem.
— Wertowałem w Indjach święte księgi indyjskich Arjów, widocznie zjednałem sobie opiekę Wszechmocnej Trimurti, raczej boski Brahma odebrał mnie Sziwie, a polecił życiodajnemu Wisznu, którego ty mi, Elly, w tym wypadku uosabiasz.
— Tyś sanskrytolog, Arti, możesz poznać tyle prawd i mądrości brahminów, chciałabym i ja poznać coś z tej bogatej literatury. Takam ciekawa. Ale cóż, widzę, że te księgi są dla mnie naprawdę sanskryckim kazaniem.
— Nie obmawiaj się, dysputujemy dużo i ciekawie, masz lotną i nader żywą inteligencję, przytem szczególną skłonność do psychologicznej analizy. Im więcej cię poznaję, tym większe miewam niespodzianki. Pamiętasz, coś mi mówiła przed czterema laty w Monte: że nie odpowiadasz mi umysłem i że boisz się dysput ze mną, bo prześciganą być nie lubisz?...
— Pamiętam, a tyś odpowiedział wtedy, że gdybyśmy oboje kandydowali do teki ministra, to wówczas różniczkowanie naszych poziomów umysłowych miałoby pewną rację, skoro jednak chcesz mnie na żonę, skrupuł ten upada. — Och, Arti, jakich ja już wtedy doznawałam uczuć, gdyś to mówił.
— Jednak potrafiłaś sobie powiedzieć: „nie”, gdyż on kochać mnie prawdziwie nie może, bo to... owe... dziesiąte i tą filozofją trułaś mnie i siebie. Bodaj, czy twoja wiara w „fatum” nie jest wynikiem takich, bezzasadnych skrupułów?
Elża wdzięcznie wyciągnęła głowę do męża i rzekła z uśmiechem:
— A jednak do ciebie przyszłam, nawet niewołana.
Otoczył ją głębokim spojrzeniem zmrużonych oczu, pod którym zawsze spuszczała powieki, przysunął konia bliżej i rzekł ciszej, pochylony ku niej:
— Jeśli oto chodzi — to wołana upornie przez cztery lata. Ale widzę w tobie, Elly, nową zmianę. Oto pani Elża Gorska z Monte stawałaby w obronie swoich fatalistycznych wywodów i chmurzyłaby się nadzwyczajnie przeciwko moim zarzutom, tymczasem lady Dovencourt-Howe posłusznie składa broń. Per Bacco, to nadzwyczajne!
— To twój wpływ, wszechpotężny Kryszno, nietylko życiodajny, lecz naturozmienny dla mnie.
Zaśmiali się, ale on rzekł:
— Lubię czasem, gdy kapitulujesz, robisz to słodko, lecz nie chcę zmieniać twej natury, kocham w tobie twój płomień i żywioł, daleki od bierności, tej bowiem nie znoszę.
— Patrz, Arti, jak tu jest przepysznie! — zawołała, zatrzymując konia, nie posądzałam nigdy Anglji o takie widoki; Wadeweare jest cudowne.
— Jesteśmy wszakże w okolicach Southamptonu, to angielska Riviera.
Stali chwilę, patrząc na piękną lukę, utworzoną wśród wąwozów, zarośli, gazonów i szpalerów, na morze błękitne, zbufowane w białe piany, pełne iskier słonecznych, rozedrganych, jak złota siatka. Z boku otwierał się widok na białe wyniosłe mury starożytnego zameczku z okrągłą basztą i tarasami, otoczonemi wytwornym dywanem zieleni i tęczą pierwszych, cebulkowych kwiatów.
— Istny Haarlem. Cóż za tulipany, hiacynty! Arti, ja tu utonę w kwiatach.
Zeskoczył z konia i zniósł ją ze siodła. Foryś zabrał wierzchówki, Bubtis zaś, stary kamerdyner, oznajmił przybycie poczty. Artur, żywo wstępował na schody. Elża zawołała:
— Pójdę na kwiaty, za chwilę wrócę.
Podeszła do kwietników, rwała przepiękne kiście tulipanów, poszarpanych w pióra kapryśnych kształtów, królewskich kolorem, przytulała twarz do strojnych szyszek hiacyntów, nalanych wonią, gładziła aksamitne kieliszki kaktusów, cieszyła się zawieją barw i rysunkiem kwiecia.
Chodziła od klombu do klombu, podziwiając kwiaty.
— Spóźnię się na śniadanie.
Wracała przez obszerny zielony gazon. Wtem wionął na nią od ziemi zapach subtelny, słodki a silny zarazem, uderzyła w nią ta woń nie tylko przez poczucie fizyczne, ale jakby i duchowo. Spojrzała szybko na dół.
— Fijołki!
Przyklękła na ziemi. Przed nią pachniał trawnik, osypany gęsto zamiecią fioletowych płatków. Elża zaczęła rwać fijołki zachłannie, gdy nagle oczy jej zasnuły się smętkiem. Przyszło wspomnienie.
— Fijołki, Warownia, Wielka Sobota.. Tomek.. Karolcia... Ataman... Pyszny Bór.
— Cztery lata, cztery lata — hybotała się myśl, nasuwając dalekie wizje. Ujrzała się na Atamanie w lesie, ujrzała pod jodłą Tomka z Karolcią, ujrzała potem siebie na amerykanie z Tomkiem, w jego objęciach, pod gradem jego pocałunków.
— A jednak wtedy miałam złudę szczęścia. Cóż więc jest dusza ludzka, cóż jest serce... czy nerwy, czy zmysły. Dziś... znowu rwę fijołki, tak bardzo, tak prawdziwie, tak szalenie szczęśliwa... i wiem, że poza miłością Artura dla mnie i poza miłością moją dla niego — wszystko było złudą, złudą...
Co z Tomkiem jednak, wszakże ten złoty Tomek przez cztery lata był... taki bliski, taki jej oddany, jej właściwie... On kochał, ona się łudziła, że kocha, teraz odnalazła istotne szczęście. A... on...
Pół klęcząc, oparła się na kolanie i ukryła twarz w dłoniach.
Przeniosła się myślą do kraju, do Warowni, do dziadka Cezarego, do Tomka. Ocuciła się, uczuwszy dotknięcie ramienia. Z lekkim okrzykiem przestrachu podniosła głowę. Ujrzała pochyloną nad sobą wyniosłą postać męża.
— Elly...
Uniósł ją z trawnika, spojrzał w twarz.
— Co to?... Co ci, dziecko?
— Nic, nic.
— Elly, mówisz mi zawsze wszystko. Powiedz!
Ona tarła czoło, wahając się.
— To... te fijołki. Arti, te fijołki... przypomniały mi... Warownię przed czterema laty.
— Fijołki mogłaś rwać w Warowni nawet przed rokiem.
— Tak, ale... wtedy...
— A... rozumiem, byłaś narzeczoną Tomasza Burby.
Długa chwila ciszy.
Dovencourt nie odsunął żony, nie puścił jej z oplotu swych ramion, bawił się kosmykiem włosów Elży, wysuniętym z pod małego trikornu. Ona trzymała twarz przytuloną do jego piersi.
— Hm... zbiór fijołków bywa różny — przerwał ciszę jego niski, spokojny głos.
Milczenie.
— Ale fijołki są jednakowe i zapach mają ten sam w Anglji, co i na Wołyniu, to zapewne nasuwa wspomnienia, czasem porównania... Co?
— Nie, nigdy, tylko żal.
— Żal?
— Tak, że się przeszło po czyjejś duszy... jak Ananke.
— Och, no... to bóstwo miewa zmienną twarz. Nie przeczę, że ciężki bywa los tego, komu patrzy wprost w oblicze.
— Oni mi tego nigdy... nigdy nie darują — szepnęła z bólem.
— Burbowie?
— Tak... i Tomek. Ja jednak jestem niegodziwa.
— Elly, za jaskrawo. Chyba odróżniasz krzywdę wyrządzoną komuś rozmyślnie — od krzywdy, która własną duszę łamie. Czy dusza twoja, twoja psychika, nie była złamaną? Coby się z nią stało, gdybyś krzywdę Tomasza skierowała na siebie... że pomijam, iż ciężar zmiażdżył by dwie istoty.
Ręce Elży objęły szyję męża i zacisnęły się mocno. On przywarł usta do jej skroni.
— Jak sądzisz, czy lepiej, gdy z trzech osób dwie są szczęśliwe, czy gdyby wszyscy troje przeklinali własne życie.
— Troje — chyba tylko dwoje, ty i ja?..
— Ooch... a czy wyobrażasz sobie, że Tomasz byłby szczęśliwy i spokojny, gdybyś ty należała do strony pokrzywdzonej? Chyba nie jest tak tępy, by tego nie odczuć. Co?.
— A czy szczęście Arti, zbudowane na ruinie czyjegoś serca, może być naprawdę szczęściem? — spytała cicho.
— To prawo zwycięzcy i zwyciężonego. Tyś wyszła zwycięzko z daremnej walki z uczuciem, które chciałaś zniszczyć, ale ono cię zmogło i wydźwignęło. Tamtem szedł w przepaść swojej miłości w zaślepieniu, nie widząc lub nie chcąc widzieć, że ty się cofasz i że idzie sam, przeto runął w otchłań. Zresztą, Elly, to temat ogromny i nie tyle ryzykowny, ile bezcelowy, a nawet i jedno i drugie, bo gdy się nań patrzy w świetle własnego błędu, celu niema, gdy zaś filtruje się go ciągle przez swoją nadczułość, wówczas można osiągnąć rezultat... bardzo ujemny.
Pójdź, przejdziemy się nad morzem. Ty jesteś wrażliwa jak najsubtelniejszy sysmograf i czasem drobny szczegół jak naprzykład fijołki, wyprowadza cię z równowagi.
— Wiesz Arti, nie chcę cię drażnić, ale od pewnego czasu często myślę o Warowni, o dziadkach, zwłaszcza o dziadku Cezarym, kochałam go bardzo. On mnie może przeklina... Myślę też o Tomku, o Uniewiczu, o nich wszystkich. Drogi, ty nie masz mi tego za złe, prawda?
— Elly, wszak wiesz...
— Arti, dla czego masz taką chłodną twarz i ten ostry skos brwi na czole... lubię go, ale nie teraz, panie mój, nie bądź taki surowy. Przecie ty wiesz, żeś dogmatem mojej duszy i serca i żeś nim być nie przestał. Ja myślę o Tomku zupełnie tak samo, jak o dziadku Cezarym, jakby o bracie, tylko pod takim kątem i tylko z wyrzutem, żem zawiniła wobec nich. Mówiłam ci, że śniłeś mi się raz zeszłej jesieni w odmętach wód brudnych, czarnych, żeś się borykał z głowonogami, które cię oplatały, żeś na piersi miał moją fotografię, no i było to, co wiesz... to nieszczęście z motorówką, i podobiznę moją miałeś wówczas na piersi. Przed wybuchem wojny też śniłeś mi się znacząco. Opowiadałam ci o tym przeokropnym globie rozdzielającym nas. Kiedyś znowu powiedziałeś mi we śnie: „Czytałem „Fatum”, czekaj Warskiego“, a wszakże byłam pewna, że tej książki nie znasz. Okazało się, że tejże nocy czytałeś ją właśnie. Czyli, że moje sny się sprawdzają. Teraz mi się często śni Warownia: kiedyś widziałam dziadka bitego przez starą chłopkę, Likierę, taką głupią, dobroduszną babę; kiedyś znowu, no mniejsza... a dziś śniłam, że wiązy w Warowni płakały, takie ogromne łzy płynęły z ich konarów, a w szumie nagich gałęzi był szloch... Och jej... okropny sen — wstrząsnęła się.
— Hm, to nadzwyczajne — mruknął Dovencourt Howe — zapalając cygaro.
— Arti, ty nie żartuj, bo może tam się u nich coś złego stało.
— Ależ ja nie żartuję, Elly, sam wierzę w przeczucia i sam ich często doświadczałem, wprawdzie głównie co do ciebie. Obecnie... przyznaję, że wrażliwość twoja jest nadzwyczajna. Hm... niezwykła.
Elża spojrzała na męża uważnie. Miał wyraz skupiony, zimny. Zbyt długo, rozpalał cygaro.
— Arti, ty coś wiesz złego.
— Ja... Per Bacco... to ciekawe.
— Arti, ty coś wiesz napewno — wykrzyknęła — powiedz, mój najdroższy, nie trzymaj mnie w takiej niepewności. Ty napewno coś wiesz, napewno.
Dovencourt wziął ją silnie za obie ręce i przyciągnął do siebie.
— Owszem, wiem, że moja pani jest przenerwowane, nadczułe, czasem nieznośne, ale moje, bardzo kochane, dziecko. Oto wszystko.
— Jakie ja tam dziecko, stara już jestem.
— Nadzwyczajnie, znać to nawet na tobie i w tobie. Balzac byłby z ciebie zadowolony, utwierdzasz jego teorję o kobiecie.
— Więc nic się nie stało naprawdę? miałeś taką dziwną minę. Lękam się jakoś o Burbów. Pisałam, jak wiesz, do dziadka po ślubie z Rzymu przez tę waszą okazję; całe serce swoje włożyłam w ten list. Ale odpowiedzi niema ani od dziadka, ani od Uniewicza. Widocznie wykreślili mnie z istot żyjących.
— Pisanie twoje do dziadka, który jest przedewszystkiem ojcem Tomasza, było także trochę ryzykowne. Zostawmy Burbów, jedyna, może to egoizm, lecz chcę ciebie mieć... dla siebie i już tylko moją.
— Jam twoja i z tobą zawsze — rzekła Elża poważnie — nigdy nie czułam się tak szczęśliwą, jak tu z Tobą w Wedeware, ale to już leży w mojej nieszczęsnej naturze; gdy mi źle, marzę o szczęściu i pragnę go, gdym szczęśliwa, odwracam kartę i szukam smutnych wspomnień i przyglądam się im z bólem.
— Pragnąłbym jednak, dziecko, abyś karty naszego szczęścia nie odwracała już nigdy.
— Nie odwrócę Arti, bo w niej zamykają się moje wszystkie najdroższe marzenia, ona zawiera cud moich pragnień, ziszczenie tęsknot i mój złoty sen. Więc, jeśli teraz próbowałam odwrócić tę moją świetną kartę, to tylko dzięki wyrzutom sumienia, które mi nie pozwalają zapomnieć, że mój kwiat życia wyrósł na klęsce Tomasza, że, idąc do swego cudu, niosłam tamtemu truciznę. Więc powtarzam, że każda karta największego szczęścia zaopatrzoną jest u dołu w jakieś tajemne a fatalistyczne — „Verte“.
Po śniadaniu Elża w gabinecie męża przeglądała pocztę.
— Czy nie było, Arti, dzisiejszej gazety...
— Nie — odrzekł krótko zaczytany.
— To dziwne, przychodzi zawsze tak systematycznie.
— Czasem ginie. Posłuchaj, nowe zwycięstwo naszej floty;: tylko jeden krążownik poszedł na dno.
— Ciekawam, czemu gazeta nie przyszła.
— Elly, słuchaj, pisze mi Ashley, abym powrócił do dyplomacji, gdzie mam stanowisko zapewnione i duże awanse.
— A ty, Arti, jaki masz zamiar? — z lękiem spytała Elża.
— Dyplomacja mi się podoba; pływałem na pancerniku przeszło trzy lata, których nie zaliczam do miłych w moim życiu, jakkolwiek zawód marynarza porywa mnie.
Elża, stojąc przy fotelu męża, usiadła na poręczy i położyła głowę na ramieniu Artura.
— Czy to z mego powodu, Arti, te trzy lata miłemi nie były?
— A jak sądzisz... z czyjego?.. Co?..
— Może margrabina de Leguée?..
— A... może...
— Arti, ona jest bardzo piękna, prawda?..
— Nadzwyczajnie. Zdumiewająco. Per Bacco!
— Śmiejesz się tak tygrysio i taką masz szatańską minę, że nie wiem, czy szydzisz, czy mówisz prawdę. Miałeś z nią bliskie stosunki, ona cię kocha, to dobrze, ale już teraz o niej nie myślisz... prawda?
— Och, no, zdaje się, że o niej nigdy nie myślałem w calem tego słowa znaczeniu. Czy sądzisz, Elly, że to możliwe?.. Usuńmy ją na bok, dziecko. Mam wrażenie, że jesteś zadowolona, że porzucam marynarkę. Czy tak?..
— Gdybyś był kapitanem, musiałbyś mnie opuścić, bo nie zabrałbyś mnie z sobą na pancernik. My obie z mamą w Wedeware tęskniłybyśmy za tobą. A teraz będziemy razem. W Londynie, czy w Paryżu?..
— W Londynie.
— Wybornie, a tymczasem, kiedy jedziemy po mamę do Hawru?
— W końcu kwietnia mama opuszcza Niceę.
Odłożył Timesa i, obcinając cygaro, mówił:
— Jestem szczęśliwy, Elly, że tak przylgnęłyście do siebie mamą. Matka cię kocha jak córkę, za którą zawsze tęskniła, ty zaś jesteś dla niej taka słodka. Rozrzewnia mnie wasz stosunek.
— Kocham ją, bo jest twoją matką, Arti, a przytem to kobieta o dużej kulturze umysłowej, głębokiej inteligencji i ma złote serce. Ona musi być kochaną, nawet uwielbianą.
— Była szalenie kochaną przez mego ojca.
Elża spojrzała figlarnie w oczy męża.
— Arti, czy to rodzinne u was?..
— Rodzinne — uśmiechnął się.
— To dobrze, bo chcę, żebyś i ty mnie tak samo kochał.
— Hm. To nadzwyczajne! Och, no, myślałem, że może obniżysz żądania, Elly moja.
Zaśmiał się krótko i przyciągnął żonę do siebie.
— Moje słodkie dziecko — szepnął ustami na jej ustach.
W swej złoto-żółtej, strojnej, pełnej słońca i kwiatów pracowni Elża Dovencourt-Howe stanęła przy biurku patrząc na leżący rękopis swego nowego utworu.
— Czy to będzie dobre — myślała. W Warowni pisałabym książkę na temat: „To co było cudną jawą i co rzeczywistością cudowną stać się mogło, niech się w złotym uplastyczni śnie“, — a teraz tej nowej książce daję tytuł: „Sen spełniony”, czyż to nie cud?
Popatrzała na dużą fotografię Artura, zdobiącą biurko, ubraną kwiatami, uśmiechnęła się do podobizny męża, szepcąc rzewnie:
— Ty mi będziesz źródłem wszystkiego, bo z twego umysłu, z twego ducha czerpać chcę dla siebie naukę, szczęście i czar, bo tak tylko rozumiem pełny dobrobyt duchowy, o takim marzyłam.
A po chwili:
— Jakie to szczęście, jaki to cud, że zwlekając, ciągle zwlekając, ocalałam od... od...
Przeszył ją nagły zgrzyt wyrzutu. Zawahała się.
— Od książki na tamten temat, — dokończyła, czując bezmiar radości życia.
Wybiegła na balkon. Kwitły na nim w skrzynkach fijołki, białe tulipany rozchylały do słońca swe wytworne kielichy.
Elża patrzała chwilę promiennemi oczami na park, na morze, pełne blasków, na tę nową dla siebie a piękną krainę. Od chwili, gdy stanęła na tej ziemi, która wychowała Artura, uczuła w sobie gorące jej umiłowanie i pragnienie zarazem, aby, stając się obywatelką Anglji, pozostać zawsze dobrą Polką i przykładną patrjotką własnej ojczyzny. Więc tu działać z myślą o Polsce i dla Polski i pamiętać jednocześnie, że ojczyzna jej męża jest pośrednio i jej ojczyzną. Trzeba zasymilować te dwa atrybuty uczuć. Trzeba zawiązać sojusz serdeczny pomiędzy ojczyzną własną i przybraną, trzeba dać wyraz idei, że miłość kobiety zdolna jest pogodzić uczucia rodzime z uczuciami, które ją wiążą z ukochanym człowiekiem.
W radosnym porywie Elża wyciągnęła ramiona przed siebie w daleką przestrzeń.
— Kraju mój, przez odrodzoną miłość, przez szczęście, które znalazłam, oddaję ci wszystkie swe siły, całą swą twórczą pracę, wszystko to, co każda Polka oddać ci powinna, choćby się znalazła na przeciwnym biegunie.
Łzy uniesienia zaszkliły jej oczy, spuściła powieki i szepnęła cicho, jakby z głębi duszy własnej przemawiała do męża.
— Chcę nosić z godnością nazwisko twoje, Arti, chcę ci życie zdobić, chcę być twojej pracy osłodą. Tu, przy tobie, jest mój los, mój cel osiągnięty, mój czar, moje wszystko.
Z ust jej płynęły słowa gorące, z niezwykłą słodyczą i dumą, jaka nawiedza kobiety prawdziwie szczęśliwe.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.