Villette/Rozdział XLII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Szczęśliwe stadło |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Człowiek nie jest władny prorokować. Lęk nasuwa czasem wyobraźni zgoła opaczne przewidywanie biegu spraw. O, te lata rozłąki! Nieobecności jego! Jak straszliwą obawą przejmowała mnie sama myśl o nich! Pewną, nieuchronną jak śmierć wydawała mi się męka, jaka czeka mnie przez cały czas ich trwania. Znałam ich naturę. Nie miałam żadnych wątpliwości co do udręki, jaką sprowadzą one w miarę posuwania się ich naprzód. Ładunek cierpień nie do zniesienia, obciąża ponad wszelką miarę ich ponuro toczący się wóz ofiarny. Widząc jego nadciąganie, zagłębianie się wielkich jego kół w uciemiężony grunt — ja, zdana na jego łaskę, powalona przed nim na kolana, poświęcona jego służbie, czcicielka, odczuwałam naprzód już miażdżące jego przetaczanie się po mnie.
Dziwne wszelako — dziwne i niepojęte, ale prawdziwe, podobnie jak wiele doświadczeń życiowych! — Owo wyobrażanie sobie z góry miażdżącego przetaczania się po mnie wielkich kół tragicznego wozu udręk, okazało się wszystkim — tak, okazało się prawie całą torturą. Wielki wóz obładowany tymi budzącymi przerażenie latami nieobecności Paula Emanuela, nadciągnął groźny, złowróżbny, ponury. Przejechał, przemijając lekko, łagodnie, ni to cień prześlizgujący się po niebie w południe, nie budząc innego uczucia, nie nasuwając innego widoku poza ziębiącym z lekka przyćmieniem. Podniosłam oczy w górę. Wóz i demoniczny jego woźnica potoczyli się dalej — osamotniona czcicielka żyła w dalszym ciągu.
Nieobecność Monsieur Paula trwała trzy lata. Czytelniku, te trzy lata były najszczęśliwsze w całym moim życiu. Odrzucisz niewątpliwie z pogardą podobny paradoks. Słuchaj więc:
Otworzyłam moją szkołę. Pracowałam, znoiłam się, ile tylko starczyło mi sił, uważając się za strażniczkę własności Monsieur Paula, postanowiwszy przedstawić mu, o ile Bóg pozwoli, obrachunki, wykazujące jak najkorzystniejszy wynik. Uczennice zaczęły zjawiać się — zrazu tylko z klasy drobno-mieszczańskiej — rychło jednak i z wyższych warstw społecznych także. Około połowy drugiego roku istnienia mojej szkoły uczynił mnie nieprzewidzianie szczęśliwy zbieg okoliczności posiadaczką dodatkowych stu funtów: Pewnego dnia otrzymałam z Anglii list zawierający tę sumę. Przysłał je pan Marchmont, kuzyn i spadkobierca drogiej zmarłej mojej chlebodawczyni. Wyzdrowiał świeżo po długotrwałej, ciężkiej chorobie: pieniądze te były okupem, złożonym dla uspokojenia własnego sumienia, które dręczyło go wyrzutami na podstawę nie wiem jakich zapisek czy notatek, znalezionych po śmierci jego krewniaczki, podającej w nich moje imię i nazwisko i polecającej mnie jego opiece. Adres mój wskazała mu pani Barret. Jak dalece zgrzeszył przeciwko własnemu sumieniu, nie dopytywałam się nigdy, nigdy też tego nie badałam. Przyjęłam pieniądze i użyłam ich w sposób możliwie najpożyteczniejszy. Odważyłam się donająć za nie dom sąsiadujący z moim. Nie chciałam opuścić tego, który wybrał dla mnie Monsieur Paul, w którym pozostawił mnie i w którym spodziewał się zastać mnie po swoim powrocie. Mój eksternat przekształcił się na internat — i ten także rozwijał się nie mniej pomyślnie.
Tajemnica mojego powodzenia nie tyle zależała ode mnie, od jakichś osobliwych uzdolnień moich w tym kierunku, czy jakichś szczególnych moich władz duchowych, ile od nowego układu okoliczności i warunków, cudownie zmieniających moje życie, niezrównanie kojących stan mojego serca. Sprężyna, wprawiająca w ruch całą moją energię, ukryta była daleko poza morzami, na jednej z wysp archipelagu Indyjskiego. Przy rozstaniu się pozostawiono mi legat; nie mogłam przecież upaść na duchu, mając przekazany sobie taki obowiązek troszczenia się o chwilę obecną, taką nadzieję przyświecającą mi na przyszłość, taki bodziec do wytrwałej, żmudnej, cierpliwej, przedsiębiorczej, śmiałej działalności. Tak. Nie mogłam upaść na duchu. Niewiele było teraz rzeczy, które działały na mnie draźniąco, onieśmielały mnie czy gnębiły; większość tego, co mnie spotykało, sprawiało mi zadowolenie; drobiazgi nawet miały swój urok osobliwy.
Nie myśl, czytelniku, aby ten ożywczy płomień podtrzymywał się sam, czy też czerpał jedyne źródło istnienia i działania w przekazanej nadziei i obietnicy danej przy rozstaniu. Wspaniałomyślny, hojny dostarczyciel obficie zaopatrywał mnie w zasilające paliwo. Zaoszczędzał mi uczucia chłodu, czy znużenia; nie pozwalał mi cierpieć z powodu braku środków; nie narażał mnie na daremne wyczekiwanie. Korzystał z każdego odpływającego do Europy okrętu, aby pisywać do mnie, pisywać w taki sam sposób, w jaki umiał dawać i jak umiał kochać — pełną, szczodrze otwartą ręką, szczerym, otwartym sercem. Pisywał, bo lubił pisać, nie starał się streszczać, bo nie zależało mu na streszczaniu się. Siadał, brał do ręki pióro i papier dlatego, że kochał Lucy i miał jej wiele do powiedzenia, dlatego, że był stały i wierny w swoich uczuciach, tkliwy i prawy. Nie było w jego listach udawania, ani oszukiwania, żadnej sztucznie zapełnianej pustki. Wykręty i przepraszania nie kalały nigdy ust jego śliską swoją oleistą słodyczą — pióro jego nie czerniło nigdy papieru kreśleniem na nim tchórzliwych zmyśleń i beztreściwych, marnych błahostek; nie zwykł rzucać nigdy na nikogo kamieniem, ani też znajdować wymówek na własną obronę nie docinał kąśliwie i nie rozczarowywał, nie sprawiał zawodu; jego listy były prawdziwą manną odżywczą, żywą wodą odświeżającą.
A ja czy byłam za nie wdzięczna? Bogu jedynemu wiadomo, jak bardzo. Wydaje mi się, że nie podobna, aby znalazła się żywa istota, zasypywana takimi dowodami pamięci, w taki sposób podtrzymywana na duchu, traktowana z tak wytrwałą wiernością, tak zaszczytnie i szlachetnie wyróżniana, która nie odpowiedziałaby na to wszystko wdzięcznością dozgonną.
Niezłomnie trzymając się zasad własnej wiary (nie należał on do typu ludzi łatwo decydujących się na odszczepieństwo), pozostawiał mi najzupełniejszą swobodę wyznawania mojej. Nie kusił mnie, nie namawiał, ani nie draźnił. Napisał:
„Pozostań Protestantką. Kocham w tobie, droga moja mała Purytanko angielska, ten twój protestantyzm. Uznaję surowy jego czar. Jest coś w jego rytuale, czego nie mógłbym sam przyjąć, ale co jest, jedynym właściwym wyznaniem dla „Lucy“.
Cała siła wpływów Rzymu nie była zdolna natchnąć go bigoterią, ani też propaganda rzymska zrobić z niego prawdziwego jezuity. Urodził się jako człowiek uczciwy, brzydzący się fałszem, nie znający sztuczności, ani podstępów — jako człowiek wolny, a nie niewolnik. Jego tkliwość uczyniła go miękkim woskiem w rękach kapłana; jego przywiązanie, jego ofiarne oddanie, jego szczery entuzjazm pobożności zaślepiał częstokroć jego dobre, kochające ludzkość oczy, kazał mu zapominać o sprawiedliwości względem samego siebie, dźwigać na swoich barkach ciężar ponad siły i zaprzęgać się w służbę samolubstwa; są to jednak wady spotykane tak rzadko, tak wiele kosztujące obarczonych nimi i niezdolnych wyzwolić się z ich przemocy, że nie wiemy prawdziwie, czy nie będą one zaliczane kiedyś do klejnotów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A teraz trzy lata upłynęły: powrót Monsieur Emanuela jest już wyznaczony. Jesień; nadchodzi pora mgieł listopadowych. Moja szkoła świetnie prosperuje, dom mój gotów na jego przyjęcie. Urządziłam mu małą bibliotekę, której półki zapełniłam książkami, pozostawionymi przez niego pod moją opieką. Z miłości dla niego (nie miałam w sobie z natury popędu do ogrodownictwa) hodowałam ulubione jego rośliny; niektóre z nich są teraz w pełni kwitnienia. Wydawało mi się, że kochałam go, kiedy odjeżdżał; kocham go teraz inaczej; jest teraz bardziej mój! Mój wyłącznie!
Słońce przechodzi okres zrównania dnia z nocą: dni stają się krótsze, liście schną i więdną; ale on przybywa.
Nocą zdarzają się przymrozki; listopad zapowiedział już nadejście swoje wysłanymi naprzód mgłami; wiatr zawodzi po jesiennemu, ale — on przybywa.
Niebo jest przeważnie zasnute ciężkimi, ciemnymi chmurami — obłok nadpływa z zachodu; chmury przybierają dziwaczne kształty — łuków i rozległych promieniowań; poranki bywają czasem przepiękne, olśniewające królewską purpurą; niebo staje się nieprzerwanym morzem płomieni; jest tak rozognione, że współzawodniczyć może z bitwą w momencie największego jej nasilenia, tak krwawe, że mogłoby służyć za symbol dumnego Zwycięstwa. Znam się nieco na znakach na niebie: zwracałam na nie uwagę zawsze, od moich lat dziecięcych, Boże, czuwaj nad jego płynięciem! Strzeż go, o, Boże!
Wiatr zmienia kierunek na zachodni. Uspokój się, o uspokój się, złowieszczy Banshee, zawodzący przy każdym oknie! Spotęguje się on — wzmoże się na sile — już teraz wydaje przeciągłe swoje jęki: chociażbym krążyć miała pełna niepokoju przez tę noc po całym domu, nie będę mogła uciszyć ani złagodzić dzikiego jego wycia. Im bardziej posuwają się godziny nocne, tym bardziej wzmaga się jego siła; około północy wszyscy spędzający ją bezsennie, będą wsłuchiwali się ze zgrozą w dziko rozsrożony szał wichru południowo-zachodniego.
Wściekły, oszalały, wył on przez siedem dni z rzędu. Nie ustał dopóki szczątki rozbitych okrętów nie usiały całego Atlantyku; nie uciszył się, dopóki głębiny morskie nie wypełniły się po brzegi martwą zawartością. Dopóki niszczycielski anioł burzy nie dokonał w pełni swojego dzieła, nie stulił on swych skrzydeł, których łopot był gromem, a drganie piór — burzą.
Nastań, o, ciszo! Tysiące rozszlochanych, zanoszących w oczekiwaniu żarliwe modły na wybrzeżach nadsłuchiwały twojego głosu, nie ozwał się on wszelako — nie ozwał się, aż wreszcie, kiedy nastąpiłaś, ciszo, nie mogli już odczuć cię niektórzy; a kiedy słońce zajaśniało wreszcie, było już światło jego nocą dla wielu.
Na tym zatrzymajmy się wszakże; zatrzymajmy się od razu! Powiedziane zostało i tak dość dużo. Nie zmącajmy spokoju zacnych serc, pozostawmy słonecznym wyobraźniom rojone przez nie nadzieje!
Pozwólmy im zakosztować w pełni rozkoszy odrodzenia się na nowo po przeżytej wielkiej grozie, napawać się do syta radością wybawienia z niebezpieczeństwa, cudownym wyzwoleniem z dręczącego lęku, zaznać słodyczy powrotu. Pozwólmy im snuć promienne wizje połączenia się wreszcie i długiego, szczęśliwego życia, jakie po nim nastąpiło.
Madame Beck wiodło się dobrze aż do końca jej dni, tak samo Ojcu Silasowi. Madame Walravens doczekała ukończenia przed śmiercią dziewięćdziesiątego roku życia.
Żegnajcie! Bywajcie zdrowi!