<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Szczęśliwe stadło
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
CHARLOTTE BRONTË
VILLETTE
WARSZAWA — 1939
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“

Tytuł oryginału
VILLETTE
z oryginału angielskiego przełożyła
R. CENTNERSZWEROWA
DRUKARNIA LINOLIT“ WARSZAWA


NOTATKA BIBLIOGRAFICZNA

Świetnie zapoczątkowany przez Walter-Scotta w pierwszej ćwierci XIX stulecia rozkwit powieści angielskiej osiągnął swój punkt szczytowy w piątym i szóstym dziesiątku tego wieku, zaznaczając się w dziejach literatury twórczością Dickensa, Thackeray‘a oraz całego szeregu pierwszorzędnych autorów i autorek. Utwory ich sprawiły, że piśmiennictwo angielskie, niezależnie od poważnych osiągnięć swoich w tym czasokresie w dziedzinie poezji, historji i krytyki literackiej, zwłaszcza t. zw. essay‘ów, nosi miano „wieku powieści“.
Do najwybitniejszych spośród współczesnych Dickensowi i Thackeray‘owi powieściopisarek angielskich należą trzy siostry Brontë: Charlotta, Emilia i Anna, znane pod pseudonimami, jakich używały: Currer, Ellis i Acton Bell (imiona przybrane od pierwszych liter ich imion rzeczywistych). Urodzone, jako córki duchownego anglikańskiego pochodzenia irlandzkiego, Patryka Brontë, (Charlotta — w 1816, Emilia — w 1818 i Anna — w 1820) wystąpiły na widownię literacką po raz pierwszy w 1846, wydając łącznie własnym nakładem niewielki tomik poezji, podpisany wszystkimi trzema pseudonimami. Dziełko to, stanowiące obecnie raczej ciekawostkę literacką, pozbawione jest większej wartości poetyckiej, nie zyskało też w swoim czasie poważniejszego uznania. Rychło, a raczej równocześnie, przerzuciły się wszystkie trzy siostry na niwę powieściową. Emilia wystąpiła z utworem „Wuthering Heights“ (Wichrowe wyżyny)[1], Anna z powieścią „Agnes Grey“, zaś pierwociną Charlotty była powieść „The Professor“. Emilia i Anna umarły wkrótce potem, pierwsza w 1848, druga — w 1849, nie pozostawiwszy więcej godnych zaznaczenia utworów.
Charlotta Brontë — Currer Bell — ustaliła swoją sławę powieściopisarki dwoma utworami nade wszystko: „Jane Eyre“ i „Villette“, wyróżniającymi się wielką na owe czasy śmiałością poglądów, stworzeniem szeregu mocnych postaci osób działających, a nade wszystko niezwykle wnikliwą znajomością duszy kobiecej. W obu tych powieściach, podobnie jak w utworach Dickensa, przeważa element autobiograficzny oraz to, co stanowi najbardziej znamienną cechę utworów powieściowych Charlotty Brontë: wprowadzony przez nią, po raz pierwszy bodaj do beletrystyki angielskiej, tak modny obecnie pierwiastek reportażowy. Przy właściwym danej epoce nastawieniu romantycznym znajdują w jej powieściach wierne odtworzenie ówczesne stosunki społeczne, uwydatnione w osobiście zaobserwowanych przez autorkę przejawach. Ze względu na te walory przełożone zostały jej powieści na wszystkie nieomal języki europejskie. Podana tutaj w przekładzie powieść jej „Villette“ słusznie uważana jest przez krytykę wszechświatową za najudatniejszy i najbardziej interesujący ze wszystkich utworów powieściowych Charlotty Brontë. Zawiera on żywe zobrazowanie pensji żeńskiej w Brukselli, oparte na własnych przeżyciach autorki, która była zrazu uczennicą a potem nauczycielką języka angielskiego w tym zakładzie wychowawczym. Materiał autobiograficzno-reportażowy użyty tu został jedynie za tło powieści, w której osnowę artystycznie wpleciony został pełen wdzięku romans, czyniący z „Villette“ charakterem swoim utwór prawdziwie klasyczny. Słynne wydawnictwo „Oxford University Press“ pomieściło też „Villette“ w rzędzie t. zw. „The World‘s Classics“ (Utworów klasycznych literatury wszechświatowej). Podany poniżej przekład polski tej powieści dokonany został z tego właśnie wydania oxfordskiego.
Wymownym świadectwem ducha epoki ówczesnej w Anglii i na kontynencie jest opisana w „Villette“ scysja na tle religijno-wyznaniowym, jaka miała rzeczywiście miejsce na owej pensji żeńskiej, powodując nawet decydujące poróżnienie się autorki z przełożoną.
Przedwczesna w 1855 śmierć Charlotty Brontë w rok niespełna po jej zamążpójściu za pana Nichollsa, długoletniego wikarego jej ojca, położyła kres jej tak pięknie zapowiadającej się twórczości. Ostatnim jej utworem była powieść „Shirley“, która nie miała jednak tak wielkiego powodzenia, jak „Jane Eyre“ i „Villette“.
Obszerny, wydany w formie książkowej w r. 1857, życiorys Charlotty Brontë zawdzięczamy współczesnej jej pisarce, Elżbiecie Gaskell, ogłaszającej swoje utwory pod nazwiskiem panieńskim: Stevenson. Ciekawe również studium o życiu i pracach Charlotty Brontë ogłosił Thackeray w miesięczniku „Cornhill Magazine“ w 1860.

R. CENTNERSZWEROWA.

ROZDZIAŁ I
BRETTON

Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu starożytnego, schludnego miasta Bretton. Rodzina jej męża osiadła tutaj od szeregu pokoleń, nosząc nawet nazwisko jednobrzmiące z nazwą kolebki jej rodu: Brettonowie z Bretton. Czy stało się to jedynie dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, czy też daleki jakiś przodek ich był osobistością odpowiednio wybitną i dostatecznie doniosłego znaczenia, aby przekazać nazwisko swoje zamieszkiwanej przez niego okolicy? — nic mi o tym nie wiadomo.
Kiedy byłam małą dziewczynką, jeździłam do Bretton dwa razy do roku mniej więcej, zawsze rada bardzo tym odwiedzinom. Dom i jego mieszkańcy szczególnie przypadali mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, starannie dobrane umeblowanie, wielkie, jasne okna, balkon zewnętrzny, wychodzący na piękną, starą ulicę, na której zdawał się stale panować nastrój niedzielnie odświętny — taka cicha i spokojna była jej atmosfera, takie czyste jej chodniki i jezdnia. Wszystko to podobało mi się niezmiernie. W domu, zajmowanym przez samych ludzi dorosłych, bywa zazwyczaj jedyne znajdujące się wśród nich dziecko przedmiotem ogólnego zainteresowania. I mną również wielce interesowała się — w sposób zrównoważony — pani Bretton, owdowiała, zanim jeszcze poznałam ją i mająca jedynego syna tylko. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jeszcze młodą i przystojną kobietą.
Nie pamiętam jej młodą, była jednak w czasie, kiedy ją poznałam, wciąż jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana, i, mimo że miała ciemną cerę, jak na Angielkę, jaśniały zawsze smagłe policzki jej rumieńcem zdrowia, tryskającego również z jej pięknych, pogodnie patrzących na świat, czarnych oczu. Uważano powszechnie za godny pożałowania fakt, że nie przekazała cery swojej synowi, którego oczy były niebieskie — jakkolwiek już nawet w jego wieku chłopięcym nader przenikliwe — a także koloru długich jego włosów, których barwy nie odważali się jego przyjaciele określać ściślej, nazywając je złotymi, ilekroć padał na nie blask słońca. Odziedziczył, natomiast, po matce, rysy twarzy, jak również białe jej zęby, jej wzrost (a raczej zapowiedź wzrostu, nie był jeszcze bowiem rozwinięty w pełni), a nade wszystko, co znacznie lepsze, jej nieskazitelne zdrowie oraz jej usposobienie równe i pogodne, warte więcej, aniżeli posiadanie największej fortuny.
Na jesieni roku... bawiłam w Bretton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przyjechawszy po mnie do krewnych moich, u których stale mieszkałam w owym czasie. Przypuszczam, że wówczas już przewidywać musiała przyszły bieg wypadków, których ja osobiście nie podejrzewałam nawet, jakkolwiek nieokreślone, mętne przeczuwanie ich wystarczało do omroczenia cieniem smutku ówczesnego mojego życia; zadowolona też byłam z tej zmiany środowiska i otaczających mnie w nim osób.
Czas upływał dla mnie zawsze mile przy boku mojej matki chrzestnej, nie z zawrotną szybkością wprawdzie, ale łagodnie, niby wezbrana rzeka, przepływająca przez równinę. Moje odwiedziny u niej podobne były do pobytu Christiana i Hopeful nad pewnym miłym strumykiem, obsadzonym po obu brzegach zielonymi drzewami i łąkami, pięknie pstrzącymi się przez cały rok liliami i innym kwieciem. Nie było tu uroku urozmaicenia, ani podniety nieprzewidzianych wydarzeń; tak jednak lubiłam spokój i tak mało żądna byłam podniet, że kiedy przyszły wreszcie, odczułam je raczej jako niepożądane zakłócenie spokoju, żałując, że nie pozostały z dala ode mnie.
Pewnego dnia nadszedł list, którego treść była dla pani Bretton niespodzianką, a zarazem niemile ją zaskoczyła. Myślałam w pierwszej chwili, że to wiadomość od moich krewnych, donoszących o Bóg wie jakiej katastrofie; nie było jednak w liście żadnej wzmianki o mnie. Chmura zdawała się rozpraszać.
Nazajutrz, kiedy, po powrocie z długiej przechadzki, weszłam do zajmowanej przeze mnie sypialni, zastałam w niej niespodziewaną zmianę. Oprócz mojego francuskiego łóżka, któremu charakter mile ocienionego ustronia nadawały osłaniające je kotary, stało w rogu udrapowane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody — mała komódka z różanego drzewa.
Wpatrzyłam się zdumiona.
— Co oznaczają te sprzęty? — zapytałam.
Odpowiedź była wyraźna i jasna.
— Przybywa nowy gość. Pani Bretton oczekuje jeszcze kogoś.
Przy obiedzie, na który zeszłam niebawem, wyjaśniło się wszystko. Otrzymam niebawem towarzyszkę, małą dziewczynkę, córeczkę przyjaciela i dalekiego krewnego nieboszczyka doktora Brettona. Dziewczynka ta — objaśniono mnie — straciła niedawno matkę, jakkolwiek — dodała pani Bretton — strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu zdawać się. Pani Home (tak brzmiało nazwisko rodziców spodziewanego małego gościa) była kobietą bardzo przystojną, ale płochą, zaniedbującą swoje dziecko i sprawiającą mężowi swojemu wiele rozczarowań i zawodów. Związek ich okazał się tak bardzo daleki od małżeńskiej harmonii, że doszło wreszcie do separacji, za zgodą obopólną, bez przeprowadzenia tej sprawy przez sądy. Rychło po tym, pani Home, przemęczywszy się zbytnio na balu, zaziębiła się, zapadła na gorączkową jakąś chorobę i wkrótce umarła. Mąż jej, człowiek wielce uczuciowy i wrażliwy z natury, wstrząśnięty nazbyt nagłym zakomunikowaniem mu tej wiadomości, wmówił sobie — i nie podobna było przekonać go, aby mogło być inaczej — że nadmierna jego surowość względem żony, brak cierpliwości i wyrozumiałości dla niej, przyczyniły się do przyśpieszenia tragicznego jej końca. Tak bardzo trapił się tą myślą, że oddziałało to w końcu nader ujemnie na jego psychikę. Lekarze zalecili mu odbycie dłuższej podróży, licząc na skuteczny wpływ zupełnej zmiany warunków i otoczenia. Pani Bretton zaofiarowała się zaopiekować na ten czas jego małą córeczką.
— Mam nadzieję — rzekła moja chrzestna — że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką płochą, trzpiotowatą, o ptasim móżdżku zalotnicą, z jaką prawdziwe rozsądnemu człowiekowi nie wpadłoby na myśl żenić się. Pan Home może być, co prawda, uważany za człowieka rozsądnego — po swojemu — jakkolwiek niezbyt praktycznego. Rozmiłowany w nauce, spędza pół życia w laboratorium na robieniu doświadczeń — czego motylkowata jego żona nie była nigdy w stanie zrozumieć, ani znieść. — Muszę przyznać — dodała szczerze moja chrzestna matka — że i mnie samej nie bardzo podobałoby się to.
Na zadane jej przeze mnie w tej sprawie zapytanie wyjaśniła mi w dalszym ciągu, że, jak utrzymywał nieboszczyk jej mąż, odziedziczył pan Home naukowe swoje upodobania po wuju z linii macierzystej, znanym francuskim uczonym. Albowiem pan Home był pochodzenia mieszanego: francuskiego i szkockiego, i miał zamieszkałych we Francji krewnych, z których niejedni pisali swoje nazwisko z poprzedzającym je arystokratycznym de“ i uważali ród swój za szlachecki.
Tego samego wieczora wysłany został służący na spotkanie kolasy pocztowej, którą miał przybyć nasz mały gość. Pani Bretton i ja siedziałyśmy w salonie w oczekiwaniu na przyjazd dziecka, same ze względu na nieobecność Johna Grahama, który pojechał w odwiedziny do jednego ze swoich kolegów szkolnych, mieszkającego na wsi. Moja matka chrzestna skracała sobie czas oczekiwania czytaniem gazety wieczornej, a ja szyłam. Noc była burzliwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nieustannie, zawodząc żałośnie.
„Biedne dziecko!“ — wzdychała pani Bretton od czasu do czasu. — „Jaka okropna pogoda do podróżowania! Chciałabym, aby znalazła się już bezpiecznie tutaj.“
Na krótko przed dziesiątą jęknął dzwonek przy drzwiach wejściowych oznajmiając powrót Warrena (tak nazywał się wysłany po małą służący). Jak tylko zdążono otworzyć drzwi na dole, zbiegłam do hallu, gdzie stał już kufer oraz kilka pudeł tekturowych, przy nich młoda piastunka, zaś u podnóża schodów Warren, niosący na rękach i tulący do siebie jakiś poowijany w szale tłomoczek.
— Czy to jest przywiezione dziecko? — zapytałam.
— Tak, proszę panienki.
Chciałam odwinąć szale, aby zobaczyć twarz małej, pośpiesznie jednak odwróciła ją ona i ukryła na ramieniu Warrena.
— Proszę mnie spuścić na podłogę — szepnęło dziecko cichutkim głosikiem w chwili, kiedy Warren otwierał drzwi salonu — i zdjąć ze mnie ten szal — dodało, usiłując równocześnie wyciągnąć maleńką rączką szpilkę, przytrzymującą szal, aby z rodzajem kapryśnego pośpiechu, zrzucić z siebie niezdarne opatulenie. Istotka, która wyłoniła się z pod niego, zrobiła umiejętną próbę złożenia szala, okazał się on jednak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu sprostać siła drobniuchnych rączek i ramion.
— Proszę to dać Harriet — rozkazała maleńka — już ona złoży go jak trzeba.
Po wydaniu tego rozporządzenia zwróciła się ku pani Bretton, w której twarzy utkwiła badawcze spojrzenie.
— Chodź, kochanie — zachęciła pani Bretton. — Muszę zobaczyć czy nie przemokłaś i nie przeziębłaś. Chodź, ogrzejesz się przy kominku.
Dziecko pośpieszyło na to wezwanie. Uwolniona z opatulenia figurka jej okazała się niepomiernie drobna, zarazem zgrabniuchna, lekka jak piórko, przedziwnie kształtna i pociągająca. Siedząc na kolanach mojej matki chrzestnej sprawiała wrażenie lalki raczej, niż dziecka. Podobieństwo do lalki potęgowała w moich oczach jej szyjka, cieniuchna i delikatna jak utoczona z wosku, a także główka okryta gąszczem jedwabistych loków.
Pani Bretton, rozcierając rączki, nóżki i ramiona małej, przemawiała do niej krótkimi, pieszczotliwymi zdaniami. Dziecko zrazu odpowiadało na nie wpatrywaniem się w starszą kobietę z wnikliwą ciekawością, rychło jednak opromienił jej twarzyczkę uśmiech pełen ujmującego wdzięku. Pani Bretton nie należała na ogół do osób nazbyt łatwo i hojnie darzących pieszczotami; nawet w stosunku do wielbionego przez nią jedynego syna rzadko dawała powodować się sentymentem, często wręcz przeciwnie nawet, była, czy udawała, oschłą. Kiedy jednak ta drobna dziecina uśmiechnęła się do niej, pocałowała ją i zapytała:
— Jak cię zwą, ptaszyno?
— Panienką.
— A jak jeszcze, prócz panienki?
— Polly — nazywa ją ojczulek.
— A czy Polly chętnie zamieszka u mnie?
— Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczulek. Odjechał — dodała, potrząsając wymownie główką.
— Ojczulek powróci do swojej Polly, albo przyśle po nią.
— Na pewno powróci, proszę pani? Czy pani wie o tym?
— Myślę, że tak.
— A Harriet myśli, że nie; przynajmniej, że nie tak prędko. Jest chory.
Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysunęła rączkę z ręki pani Bretton i spróbowała zsunąć się z jej kolan, napotkawszy wszakże na opór, rzekła:
— Chciałabym zejść już, proszę pani. Mogę siedzieć na stołeczku.
Pani Bretton pozwoliła jej ześlizgnąć się, a wówczas mała wzięła stołeczek i przeniosła go do kącika, pogrążonego w najgłębszym cieniu i tutaj usiadła pośpiesznie. Pani Bretton, jakkolwiek natura władcza, a w rzeczach poważnych nieubłaganie stanowcza nawet, bywała często bierna i ustępliwa w drobiazgach: nie sprzeciwiała się też dziecku, pozostawiając małej wolną wolę.
— Nie zwracaj na nią uwagi na razie — ostrzegła mnie.
Ja jednak zwróciłam na małą uwagę, a raczej nie odwracałam ani na chwilę uwagi od niej, obserwując ją, opierającą drobny łokietek na drobniuchnym kolanku, a główkę na rączce. Dostrzegłam, że wyjęła z lalczynej kieszonki lalczynej spódniczki swojej czworokątną cieniuchną szmateczkę batystu, która miała służyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjątkowo wrażliwych uszu moich doleciał cichutki odgłos łkania. Inne dzieci zwykły, kiedy je coś boli czy smuci, płakać głośno, hałaśliwie, nie wstydząc się, ani powstrzymując łez. Ta maleńka istotka, natomiast, łkała prawie niedosłyszalnie, od czasu do czasu tylko zdradzając swoje wzruszenie leciuchnym pociąganiem powietrza noskiem. Pani Bretton nie słyszała tego, na szczęście. Niebawem głosik, dochodzący z ciemnego kąta, zapytał:
— Czy można zadzwonić na Harriet?
Zadzwoniłam. Wezwana piastunka przyszła niebawem.
— Trzeba mnie położyć do łóżka — rozkazała jej malutka pani. — Musisz zapytać się, gdzie będę spała.
Harriet wyjaśniła, że zdążyła już dowiedzieć się o tym.
— Zapytaj, czy wolno ci będzie spać ze mną — powtórzyła mała.
— Nie, panienko — odparła Harriet. — Ma panieneczka spać w jednym pokoju z tą panią — wskazała głową na mnie.
„Panieneczka“ nie wyszła z ciemnego swojego kąta, zauważyłam jednak, że jej oczy szukają mnie. Po paru chwilach niemego takiego badania wyłoniła się ze swojego kącika.
— Życzę pani dobrej nocy — rzekła, zwracając się do pani Bretton, mnie wszelako ominęła w milczeniu.
— Dobranoc ci, Polly — powiedziałam.
— Nie ma potrzeby mówić mi dobranoc; mamy przecież spać w tym samym pokoju — odpowiedziała, po czym znikła poza drzwiami salonu. Usłyszałyśmy jeszcze tylko propozycję Harriet zaniesienia jej na górę.
— Nie ma potrzeby — brzmiała powtórnie ta sama odpowiedź. — Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! — wołała, wspinając się mozolnie po schodach, jak nas objaśnił o tym odgłos wleczenia za sobą wyraźnie znużonych drobnych stópek.
Kiedy w godzinę później przyszłam do sypialni położyć się spać, zastałam małą wciąż jeszcze czuwającą. Ułożyła poduszki w ten sposób, aby mogły podtrzymać ją w pozycji siedzącej: obie rączki jej spoczywały na kołdrze, splecione gestem osobliwie nie dziecięcej cichej rezygnacji. Przez jakiś czas nie odzywałam się do niej, przed samym wszakże zgaszeniem świecy poradziłam jej, aby położyła się lepiej.
— I to przyjdzie — brzmiała odpowiedź.
— Ale zaziębisz się w ten sposób, mała panienko.
Wzięła z krzesła, stojącego przy jej łóżeczku drobną jakąś sztukę ubrania i narzuciła ją sobie na ramionka. Pozwoliłam jej robić co chciała. Wsłuchując się przez chwilę poprzez ciemności, zdałam sobie sprawę, że maleńka wciąż jeszcze płacze, usiłuje jednak czynić to możliwie najciszej i najpowściągliwiej.
Obudziwszy się o świcie, usłyszałam kapanie wody, ściekającej jak gdyby cienką strużką. Spojrzałam w stronę, skąd dochodził ten odgłos i ujrzałam małą Polly, która wstała już i, wdrapawszy się na krzesło przy umywalni, z wysiłkiem przechylała dzbanek (którego nie była w stanie udźwignąć i podnieść), aby przelać jego zawartość do miski. Ciekawy był widok jej myjącej się i ubierającej. Drobna jej figurka uwijała się przy tych czynnościach tak żywo, a zarazem tak bezszelestnie! Widoczne było, że nie przywykła obywać się przy ubieraniu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstążeczki, tasiemki i dziurki do przewlekania ich przez nie nastręczały jej wiele trudności, które usiłowała pokonywać z wzruszającą wytrwałością. Złożyła porządnie swoją koszulkę nocną, wygładziła jak tylko umiała najlepiej fałdy swojego posłania, po czym, cofnąwszy się do kącika, w którym ukrywały ją zwoje drapujących łóżeczko białych muślinowych firanek, zachowywała się cichutko. Uniosłam się na łóżku i wyciągnęłam głowę, aby zobaczyć co robi. Klęczała, oparłszy czoło na dłoniach. Widocznie było, że odmawia pacierze.
Piastunka jej zastukała do drzwi. Mała zerwała się.
— Jestem ubrana, Harriet — rzekła. — Sama się ubrałam, na pewno jednak nie jestem pozapinana porządnie. Popraw na mnie wszystko.
— Dlaczego panieneczka ubrała się sama?
— Cicho, Harriett! Nie mów tak głośno, żeby nie obudzić tej dziewczyny (oczywiste było, że mówi o mnie, przypuszczając, że śpię, ponownie bowiem położyłam się i zamknęłam oczy) — Ubrałam się umyślnie sama, żeby umieć, jak odjedziesz ode mnie.
— Czy panieneczka chce, żebym odjechała?
— Kiedy byłaś zła, nieraz chciałam, żebyś odeszła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porządnie szarfę w pasie i przygładź mi włosy, jak się należy, proszę cię.
— Szarfa panieneczki leży jak ulana. Jaka z panieneczki porządnicka.
— Nie, nie, trzeba zawiązać ją jeszcze raz. Proszę cię, zrób to.
— Dobrze już, dobrze. Ale jak pojadę, musi panieneczka prosić tę młodą panią, żeby dopomogła przy ubieraniu się.
— Za nic w świecie.
— Dlaczego? Jest bardzo miła. Spodziewam się, że panieneczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzierała na nią nosa po swojemu.
— Nie chcę, żeby mnie ubierała! Nie chcę, słyszysz? Za żadne skarby!
— Śmieszne z panieneczki stworzenie.
— Nie robisz mi równego przedziału, Harriet. Będzie znów pokręcony.
— Kto by tam kiedy dogodził panience. No, a teraz dobrze?
— Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?
— Zaprowadzę panieneczkę do pokoju śniadaniowego.
— Dobrze. Chodźmy.
Skierowały się ku drzwiom. Nagle mała zatrzymała się.
— O, Harriet, dlaczego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszystkich ludzi!
— Niech panieneczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.
— Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj — dotknęła ręką okolicy serca i, pojękując z cicha, wyszła z pokoju.
— Ojczulku! Ojczulku! — zawodziła płaczliwie.
Podniosłam się, aby położyć kres tej scenie, dopóki jeszcze można było zapobiec gwałtownemu wybuchowi.
— Niech panienka powie dzień dobry młodej pani — nakazała Harriet.
Rzuciła pośpiesznie „dzień dobry“, po czym wyszła za piastunką z pokoju.
Harriett wyjechała tego samego dnia, udając się do znajomych swoich, mieszkających w sąsiedztwie.
Zeszedłszy na dół, zastałam Paulinę (dziecko mówiło o sobie, jako o Polly, pełne jej wszakże, nie zdrobniałe imię brzmiało: Paulina Maria), siedzącą tuż przy stole śniadaniowym obok pani Bretton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypełniała jej rączkę, leżącą bezczynnie na obrusie. Mała nie jadła.
— Nie mam pojęcia jak damy sobie radę z tym stworzonkiem — zwróciła się do mnie moja matka chrzestna po śniadaniu i odejściu Polly. — Nic nie bierze do ust, a po jej oczach i po jej całej twarzy poznać wyraźnie, że nie spała.
Uspokoiłam panią Bretton, wyrażając ufność we wpływ czasu i serdecznego obchodzenia się z dzieckiem.
— Gdyby polubiła kogoś w naszym domu, przyzwyczaiłaby się wkrótce, nie wcześniej jednak — odparła pani Bretton.




ROZDZIAŁ II
PAULINA

Upłynęło kilka dni i, jak się zdawało, trudno było liczyć, aby dziecko miało polubić kogoś szczególniej w domu nowej swojej opiekunki. Nie była właściwie niegrzeczna, ani kapryśna: nie podobna byłoby nawet nazwać jej nieposłuszną, trudno wszakże znaleźć istotę, która mniej niż ona nadawałaby się do ukojenia jej, do kierowania nią, a chociażby do przystosowania jej do nowych warunków. Była zgnębiona, tak wyraźnie zgnębiona, że żadna osoba dorosła nie mogłaby równie bezsprzecznie wyrażać smutku swego układem twarzy i całej postaci. Żadne pożłobione zmarszczkami oblicze dorosłego wygnańca, tęskniącego za Europą i przebywającego na antypodach lądu europejskiego, nie mogłoby zdradzać wyraźniejszych oznak tęsknoty za domem rodzinnym, aniżeli twarzyczka tego dziecka. Zdawała się starzeć, szczupleć i mizernieć w oczach. Ja osobiście, nie obdarzona udręką nazbyt bujnej i przeczulonej wyobraźni, dziwnego zawsze doznawałam uczucia, ilekroć, otworzywszy drzwi, zastawałam małą samą jedną, przykucniętą w kącie i opierającą główkę na drobniuchnej rączce. Pokój, w którym przebywała, wydawał mi się nie zamieszkały, ale nawiedzony przez zjawę upiorną.
A kiedy znów, budząc się w noc księżycową, dostrzegałam jej maleńką, białą figurkę, wyraźnie odcinającą się w nocnej swojej koszulce, klęczącą na łóżku i modlącą się żarliwie, ni to gorąca katoliczka czy metodystka — sprawiała na mnie wrażenie świętej w ekstazie zachwycenia. Nie wiedziałam wówczas co mam o tym myśleć, czułam jednak, że fantazjuję tak samo niezdrowo i nielogicznie, jak ta, trawiona niedziecięcą tęsknotą, mała dziewczynka.
Rzadko podchwytywało ucho moje pojedyńcze słowa jej modlitwy, tak cichuteńko ją szeptała; czasem nawet była jej modlitwa zupełnie niema, nie wypowiadana artykułowanymi dźwiękami. O ile jednak, w rzadkich chwilach udawało mi się rozróżnić jakieś słowa, było nimi niezmienne wezwanie: „Ojczulku, drogi mój ojczulku!“
Zrozumiałam, że mam przed sobą jednotorową organizację duchową, zdradzającą skłonności maniakalne, które uważałam zawsze za największą klęskę, jaką może być dotknięta natura ludzka, bez różnicy mężczyzn, czy kobiet, nimi obciążonych.
Trudno przewidzieć, do czego mogłoby w końcu doprowadzić małą jej samoudręczanie się, gdyby trwało w dalszym ciągu, nie udaremnione przez nikogo. Na szczęście wszakże, uległ nastrój dziecka nagłemu niespodziewanemu zwrotowi.
Pewnego dnia pani Bretton, chcąc wydostać małą z kąta, w który stałe zaszywała się, i zająć czymś jej umysł, posadziła ją na ławeczce pod oknem i poleciła jej policzyć ile pań i ilu panów przejdzie ulicą w ciągu określonego czasu. Ale dziecko siedziało tępo, obojętnie, nie patrząc prawie, a już na pewno nie licząc, kiedy nagle — nie spuszczałam z niej przez cały czas oczu — dostrzegłam na jej twarzy zmianę błyskawiczną. Takie niebezpiecznie przewrażliwione (jak to się zwie) natury, nastręczają wiele ciekawych spostrzeżeń obserwującym je osobom, szczęśliwie chronionym — dzięki chłodniejszemu ich temperamentowi — i przed podleganiem nierównym takim nastrojom i czczemu fantazjowaniu. Wpatrzone w jeden punkt oczy dziewczynki rozpaliły się, drobne, stale nachmurzone czołko rozjaśniło się promiennie, wyraz smutku i zgnębienia znikł jak gdyby zdmuchnięty czarem z jej twarzyczki, ustępując miejsca nagłemu ożywieniu i podnieceniu.
— Tak! To on! — zerwało się z jej ust.
I, z szybkością ptaka, czy wyrzuconej z cięciwy strzały, pomknęła z pokoju. W jaki sposób udało jej się otworzyć ciężkie drzwi wejściowe na dole, nie mam pojęcia, chyba że szczęśliwym dla niej trafem były uchylone. A może zetknęła się z Warrenem, który nie mógł oprzeć się jej żądaniu — wyobrażam sobie, jak dalece natarczywemu i gwałtownemu! Faktem jest w każdym razie, że wypatrując z zaciekawieniem przez okno, ujrzałam maleńką figurkę w czarnej sukience i w zgrabnym, drobno zaplisowanym fartuszku (nie podobna było skłonić Polly do noszenia ochraniających całą sukienkę fartuchów, tak wielki żywiła do nich wstręt) biegnącą pędem przez połowę długości jezdni i w chwili, kiedy zamierzałam zwrócić się do pani Bretton, aby ostrzec ją, że mała wybiegła jak oszalała na ulicę i że należałoby natychmiast pośpieszyć po nią, ujrzałam dziecko, pochwycone przez kogoś i ukryte na czyjejś piersi zarówno przed moim okiem, jak przed zdumionymi spojrzeniami przechodniów. Porwania tego dokonał jakiś pan, który teraz, osłoniwszy maleńką swoim płaszczem, skierował się wraz z nią ku domowi, skąd wybiegła.
Przypuszczałam, że odda dziecko służącemu, a sam odejdzie, wbrew mojemu przewidywaniu jednak, wszedł i on także i, po zatrzymaniu się przez chwilę na dole, towarzyszył małej na górne piętro.
Sposób przyjęcia go przez panią Bretton ujawnił mi od razu, że osoba jego była jej dobrze znana. Powitała go serdecznie, wydając się jednak spłoszona, zdziwiona i nieco niemile zaskoczona. Niemy wyrzut, jaki przybyły wyczytał znać w jej spojrzeniu, skłonił go do wyjaśnienia:
— Nie byłem w stanie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opuścić kraju, nie przekonawszy się osobiście, czy moja maleńka przyzwyczaiła się do nowego otoczenia.
— Pańskie przybycie znów ją od niego odzwyczai.
— Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co porabia najsłodsza kruszynka ojczusiowa?
Z pytaniem tym zwrócił się do Pauliny, siadając na krześle i stawiając ją na posadzce przed sobą.
— Jak się ma i co porabia kruszynka ojczusiowa? — powtórzyła zapytanie, przytulona do kolan ojca i wpatrzona w zachwyceniu w twarz jego.
Była to cicha i poza tymi kilkoma słowami niema scena, tak głęboka wszakże wzruszająca dzięki modlitewnemu nieledwie skupieniu, w jakim się odbyła, że tym bardziej gnębiące sprawiła na mnie wrażenie. Przy wszelkich, niepowściąganych siłą woli, nieopanowanych wybuchach sprawia widzowi ulgę poczucie pewnej ich śmieszności, i stąd wzgardy dla nich; za najbardziej przytłaczającą, natomiast, uważałam zawsze tego rodzaju wrażliwość, która gnębi siłą własnej potęgi — olbrzym niewolnik uginający się pod panowaniem trzeźwego rozsądku.
Pan Home był mężczyzną o surowych — może nawet powiedzieć należałoby o twardych — rysach; czoło miał pobrużdżone, kości policzkowe wystające. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malowała się niezwykła u Szkotów głębia uczucia, w tej chwili ujawnionego wyraźnie w podnieceniu, jakiego niezdolny był pokonać. Jego północny akcent w mowie harmonizował z całokształtem jego fizjonomii. Wyglądem swoim sprawiał zarazem wrażenie człowieka dumnego i prostolinijnego.
Położył dłoń swoją na podniesionej ku niemu główce dziecka, które szepnęło:
— Pocałuj swoją Polly, ojczulku!
Pocałował ją. Pragnęłam usłyszeć z ust dziecka jakiś okrzyk spazmatyczny, który przyniósłby mi ulgę i przywróciłby mi spokój. Mała zachowywała się wszakże zadziwiająco cicho: jak gdyby spełniło się wszystko czego pragnęła i dlatego była upojona szczęściem i radością.
Nie przypominając rodzica swojego ani rysami ani wyrazem twarzy, była przecież nieodrodną jego córką: usposobienie jej kształtowało się pod jego wpływem, umysł jej zapełniony był treścią jego umysłu, niczym filiżanka — płynem wlanym do niej z flakonu.
Pan Home umiał niewątpliwie po męsku panować nad sobą, niezależnie od uczuć jakie miotały nim w ukryciu w stosunku do pewnych spraw.
— Polly — rzekł, wpatrzony w małą swoją córeczkę — zejdź do hallu; leży tam na krześle moje palto; przeszukaj jego kieszenie, znajdziesz w jednej z nich chustkę do nosa, którą przyniesiesz mi tutaj.
Usłuchała od razu, poszła i powróciła szybko, czekając posłusznie z chustką w rączce. Wyglądała prawdziwie jak obrazek z tą swoją zgrabną, drobniutką figurką, opartą o kolana Home‘a. Widząc jednak, że ojciec nie przestaje rozmawiać, jak gdyby nieświadomy jej powrotu, ujęła jego rękę, otworzyła nie opierające się temu gestowi palce, wsunęła pomiędzy nie chustkę i zamknęła je ponownie na niej. Przez chwilę zdawał się w dalszym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obecności, rychło jednak pochylił się ku niej i posadził ją na swoich kolanach, a ona przytuliła się do niego i, mimo że żadne z nich ani nie patrzyło na drugie, ani też nie zamieniło słowa w ciągu godziny z rzędu, byli, jak przypuszczam, oboje zadowoleni w pełni.
Podczas herbaty popołudniowej ruchy i zachowanie się małej istotki sprawiały, jak zazwyczaj, prawdziwą rozkosz oczom obecnych. Zaczęła od pokierowania Warrenem jak ma ustawić krzesła.
— Proszę postawić krzesło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomiędzy ojczulkiem a panią Bretton: muszę podać mu jego herbatę.
Usiadła i wskazała obok siebie miejsce ojcu.
— Usiądź obok mnie, jak gdybyśmy byli u nas w domu.
A potem, kiedy wzięła dla niego filiżankę napełnioną herbatą, którą własnoręcznie osłodziła i do której wlała śmietankę, dodała:
— Zawsze w domu robiłam to dla ciebie; nikt nie umiał ci tak dogodzić, jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umiałeś.
Przez cały czas posiłku uwijała się w dalszym ciągu, usługując ojcu, w sposób zabawnie niedorzeczny chwilami. Szczypce do cukru były za wielkie na jedną z rączek, musiała też użyć obu przy posługiwaniu się tym instrumentem. Podźwignięcie srebrnego dzbanuszka do śmietanki, półmiska z kromkami chleba z masłem, a nawet filiżanki i spodeczka było zadaniem przerastającym siły jej i możność; odważnie jednak usiłowała sprostać mu, manewrując każdym z tych przedmiotów z kolei, szczęśliwie też podołała wszystkiemu, nie przelawszy nic, ani nie uszkodziwszy. Prawdę mówiąc, uważałam ją za małą kręcicką, ojciec jej wszakże, zaślepiony, jak wszyscy rodzice, zdawał się z wielkim zadowoleniem przyjmować jej usługi, cudownie nawet ukojony jej krzątaniem się dokoła niego.
— To jedyna moja pociecha w życiu — nie mógł powstrzymać się od uczynienia wyznania pani Bretton. Moja matka chrzestna miała taką samą własną „pociechę“, niezrównanie tylko większych rozmiarów, w danym momencie nieobecną w domu, w zupełności też potrafiła zrozumieć i odczuć słabą stronę swojego gościa.
Ta druga „pociecha“ ukazała się na widowni tego samego jeszcze wieczora. Wiedziałam, że na ten dzień oznaczony był jego powrót, zdawałam też sobie sprawę, że pani Bretton pozostawała od rana już w transie oczekiwania. Siedzieliśmy wszyscy po herbacie dokoła kominka, kiedy przyłączył się i Graham także do naszego koła. Należałoby raczej powiedzieć: przerwał je i wprowadził zamieszanie do niego; zjawienie się młodego chłopca wywołało oczywiście nagły rozgwar, wobec tego zaś, że świeżo przybyły pościł przez cały dzień, jak utrzymywał, trzeba było zakrzątnąć się dokoła solidnego nakarmienia go. On i pan Home przywitali się jako dawni dobrzy znajomi; na małą dziewczynkę nie zwrócił Graham na razie wcale uwagi.
Po ukończeniu posiłku i odpowiedzeniu na niezliczone pytania matki, wstał chłopiec od stołu i usiadł przy kominku. Naprzeciwko niego siedział pan Home i tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej jako o dziecku, używam niewłaściwego, bynajmniej nie określającego jej wyrażenia. Pojęcie „dziecko“ nasuwa wszystko inne raczej, aniżeli wizję poważnej, skupionej małej osóbki w żałobnej sukience i białym fartuszku, mogącymi nadawać się równie dobrze na ubranie większych rozmiarów lalki. Osóbka ta umieszczona była na wysokim krzesełku obok stolika z jej białą, z politurowanego drzewa szkatułką do ręcznych robót i trzymała w rączce kawałek batystu, który pilnie obrębiała, przekłuwając go raz w raz igłą, podobną w jej paluszkach do rożna kuchennego nieledwie. Manewrując nią nieporadnie, kłuła się wciąż i pozostawiała na białym batyście szereg maleńkich czerwonych plamek; od czasu do czasu wzdrygała się, ilekroć przekorne narzędzie wymykało się spod jej władzy nad nim i wpijało się głębiej niż zazwyczaj w maleńki paluszek. Nie ustawała jednak w pracy, cicha wciąż, pilna, przejęta dokonywanym zadaniem, prawdziwa mała kobietka.
Graham był w owym czasie przystojnym szesnastoletnim wyrostkiem, którego wygląd nie wzbudzał jednak nazbyt wielkiego zaufania do jego solidności. Zaznaczam ten rys nie dlatego, aby chłopiec miał być w istocie szczególnie przewrotny z natury, ale dlatego, że określenie to wydaje mi się odpowiednie do opisania jasnej, celtyckiej (nie saksońskiej) jego urody, jego falujących jasno-kasztanowatych włosów, jego smukłej, kształtnej postaci oraz często goszczącego na jego twarzy uśmiechu, nie pozbawionego ani pociągającego uroku, ani przebiegłości (nie w ujemnym sensie jednak). Psutym, samowolnym chłopcem był w owym okresie.
Przez dłuższy czas przyglądał się w milczeniu drobnej figurynce, siedzącej naprzeciw niego z poważną skupioną minką, a kiedy chwilowa nieobecność w pokoju pana Home przestała zmuszać go do nieśmiałego półuśmiechu — jedynego u niego objawu onieśmielenia — zwrócił się do pani Bretton.
— Mamo — rzekł — widzę w naszym towarzystwie młodą damę, której nie miałem dotychczas zaszczytu być przedstawionym.
— Masz pewno na myśli małą córeczkę pana Home‘a — odparła matka.
— Tak, w samej rzeczy, łaskawa pani — skłonił się syn. — Uważam jednak sposób wyrażania się łaskawej pani za nazbyt mało ceremonialny; mówiąc o młodej damie, którą mam na myśli, nazwałbym ją panną Home.
— Słuchaj, Grahamie, nie pozwolę ci droczyć się z dzieckiem. Nie wyobrażaj sobie, że zgodzę się abyś zrobił z niej twoją ofiarę.
— Łaskawa pani — zwrócił się do małej, nie stropiony bynajmniej naganą z ust matki — czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia się pani, skoro nikt inny nie zdradza chęci wyświadczenia pani ani mnie tej uprzejmości? Powolny sługa łaskawej pani, John Graham Bretton.
Spojrzała na niego wstającego z krzesła i składającego przed nią głęboki ukłon. Odłożyła rozważnie naparstek, nożyczki i robotę, zeszła ostrożnie z wysokiego krzesła i dygając przed nim nisko z niewypowiedzianą powagą, przywitała go uprzejmym: — „Jak się pan ma?“
— Cieszę się pozostawaniem w dobrym zdrowiu, nieco tylko znużony jestem pośpieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i panią także widzę dobrze się mającą.
— Wcale znoń...śnie — brzmiała ambitna odpowiedź małej kobietki, która, po wypowiedzeniu jej, usiłowała zająć uprzednie wysokie swoje stanowisko; czując jednak, że nie będzie mogła tego dokonać bez pewnego wysiłku i niezgrabnego wspinania się pod górę — a nie mogła przecież narazić w ten sposób na szwank swojej godności — z drugiej zaś strony nie decydując się za nic na świecie na szukanie cudzej pomocy w obecności tego młodego panicza, zrzekła się wysokiego krzesła na korzyść niskiego stołeczka. Ku stołeczkowi temu przysunął Graham swoje krzesło.
— Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezydencja, dom mojej matki, wydaje się pani odpowiednią siedzibą?
— Nie nade—zwy—czaj—nie; chciałabym wrócić do domu.
— Zupełnie naturalne i godne pochwały dążenie, łaskawa pani; będę jednak czynił co tylko będzie w mojej mocy, aby przeciwstawić mu się. Liczę na to, że uda mi się uzyskać dzięki pani odrobinę cennego pierwiastka, zwanego zabawą, której matka moja i tu obecna panna Snowe nie były zdolne zapewnić mi.
— Wyjadę z moim ojczulkiem i nie będę długo pozostawała u matki łaskawego pana.
— Tak, tak, pozostanie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na którym będzie pani jeździła i mnóstwo książek z obrazkami, które będę pani pokazywał.
— Czy i pan będzie mieszkał teraz tutaj?
— Mieszkam tutaj. Jest pani z tego zadowolona? Podobam się pani?
— Nie.
— Dlaczego?
— Wydaje mi się pan jakiś dziwny.
— Moja twarz, łaskawa pani?
— Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan długie czerwone włosy.
— Kasztanowate, jeśli łaska: mama nazywa je kasztanowatymi, czy złotymi. Tego samego zdania są o nich wszystkie jej przyjaciółki. Ale nawet z moimi „długimi czerwonymi włosami“ (potrząsnął z rodzajem triumfu bujną swoją czupryną, o której on sam dobrze wiedział, że ma płowy odcień, i dumny był z tej lwiej jej barwy) — nie mógłbym być dziwniejszy niż wasza łaskawość, szanowna pani.
— Nazywa mnie pan dziwną?...
— Oczywiście.
(Po chwili milczenia).
— Myślę, że powinnam już iść spać.
— Takie małe stworzonko powinnoby od wielu godzin już być w łóżeczku, ale czekała pani na pewno na mnie, aby przyjrzeć mi się jak wyglądam, prawda?
— Nie. Wcale nie.
— Jestem pewien, że powodem tego opóźnionego pójścia spać była chęć korzystania z przyjemności, jaką darzy moje towarzystwo. Wiedziała pani, że przyjadę dzisiaj i stąd to czekanie na możność zobaczenia mnie?
— Nie poszłam spać dlatego, że jest tutaj mój ojczulek, a wcale nie kto inny.
— Ślicznie, łaskawa pani. Stanę się na pewno ulubieńcem pani: polubi pani wkrótce moje towarzystwo bardziej jeszcze, niż towarzystwo swego ojczulka, ośmielę się wyrazić przypuszczenie.
Powiedziała dobranoc pani Bretton i mnie; zawahała się, niepewna czy Graham zasługuje na te same względy, ale on w tej samej chwili pochwycił ją i uniósł w górę jedną ręką i tą jedną ręką trzymał ją wysoko ponad swoją głową. Odbicie własne w tej pozycji ujrzała w lustrze, zamieszczonym nad kominkiem. Nagłość, i łobuzowska bezceremonialność tego gestu, a nade wszystko okazany przez Grahama brak szacunku dla jej osoby, były nie do zniesienia.
— Mógłby się pan wstydzić, panie Grahamie! — krzyknęła z oburzeniem — proszę mnie spuścić! — A kiedy stanęła ponownie na własnych nogach na podłodze, dodała z powagą: — Ciekawa jestem, co pomyślałby pan o mnie, gdybym chciała zrobić to samo z panem i podniosła pana jedną ręką (pogroziła mu imponującą górną swoją kończyną) jak służący Warren podnosi małą kotkę.
Powiedziawszy to, wyszła z godnością z pokoju.




ROZDZIAŁ III
TOWARZYSZE ZABAWY

Pan Home pozostał dwa dni. Przez cały czas pobytu nie podobna było skłonić go do wyjścia z domu: siedział przez cały czas przy ogniu kominkowym, chwilami w milczeniu, czasem znów słuchając uprzejmie uwag i zapytań pani Bretton i odpowiadając na nie. Gawędy pani Bretton były odpowiednio dostrojone do chorobliwie zgnębionego nastroju jej gościa. — Umiała być nie nazbyt litującą się, zarazem jednak współczującą i rozsądną; zdobywała się nawet na ton macierzyński. Była o tyle starsza od niego, że mogła sobie pozwolić na podobną rolę.
Co się tyczy małej Polly, była ona równocześnie uszczęśliwiona i milcząca, pochłonięta i czujna. Ojciec często sadzał ją sobie na kolana; siedziała wówczas cichutko, przytulona do niego, dopóki nie poczuła, czy też nie wyobraziła sobie, że zaczyna on kręcić się niespokojnie. Zwracała się wówczas do niego, mówiąc:
— Spuść mnie, ojczulku, na podłogę, zanadto ci ciążę.
Z tymi słowami zsuwał się potężny ciężar z ojcowskich kolan na dywan, na którym przykucał przy samych nogach „ojczulka“, wydostawszy z białej swojej skrzynki do robót ręcznych poplamiony krwią batystowy kwadracik. Miała to być, jak się zdawało, chusteczka, przeznaczona na upominek dla „ojczulka“, musiała więc być obrębiona przed jego wyjazdem; stąd pilność małej szwaczki, nie zdolnej odrobić więcej niż kilkanaście ściegów w ciągu pół godziny.
Wieczór, sprowadzający Grahama pod dach macierzyński (cały dzień spędzał chłopiec w szkole), był dla nas równocześnie hasłem wzmożonego ożywienia — nie osłabionego bynajmniej scenami, jakie rozgrywały się nieodmiennie pomiędzy nim a „panną Pauliną Home“.
Wynikiem jej oburzenia za jego zachowanie się pierwszego wieczora był pełen wyniosłej obcości, sposób traktowania przez nią zuchwalca: stałą jej odpowiedzią, ilekroć zwracał się do niej, było:
— Nie mogę dotrzymać panu towarzystwa: mam o tylu innych rzeczach do myślenia.
Na błagania, aby wyjawiła o jakich rzeczach, odpowiadała:
— O ważnych interesach.
Graham próbował skusić ją otwieraniem swojego biurka i opróżnianiem go z niezmiernie różnorodnej jego zawartości: wyjmował śliczne pieczątki, barwne pałeczki wosku, scyzoryki z rozmaitymi napisami, niektóre nawet wesoło kolorowane, i skrzętnie przez niego gromadzone. Nie można było nawet utrzymywać, aby kuszenie to miało być zupełnie daremne: spojrzenia małej, rzucane ukradkiem sponad roboty, zerkały z zaciekawieniem w stronę biurka, usianego pociągającymi obrazkami. Rycina z wizerunkiem dziecka bawiącego się z wiernym swoim towarzyszem, potulnym wyżłem, upadła na podłogę, jak gdyby przypadkiem.
— Ładny piesek! — zawołała zachwycona.
Graham przezornie udawał, że nie słyszał jej słów. Po chwili, wysunąwszy się ze swojego kącika, podeszła bliżej, aby móc lepiej obejrzeć śliczny obrazek. Nie była w stanie oprzeć się czarowi wielkich oczu psa i długich jego uszu, a także kapelusza i strojnej sukienki dziecka.
— Ładny obrazek! — przyznała łaskawie.
— Proszę go sobie wziąć, jeśli się jaśnie panience podoba — rzekł Graham.
Zdawała się wahać. Chęć posiadania ślicznego obrazka była przemożna, przyjęcie byłoby jednak ustępstwem z krzywdą własnej godności. Nie. Odłożyła rycinę i odeszła.
— Nie chcesz więc jej wziąć, Polly? — zapytał, przechodząc w zwracaniu się do niej na ton naturalnie poufały, koleżeński.
— Nie. Wolę nie. Dziękuję.
— Chcesz wiedzieć co zrobię z tą ryciną, jeśli jej nie weźmiesz?
Zawróciła w połowie drogi, aby wysłuchać.
— Potnę ją na fidibusy do zapalania świecy.
— Nie!
— Właśnie, że tak zrobię.
— Proszę, nie!
Graham pozostał jednak nieugięty pomimo jej błagalnego tonu i wyjął nożyczki z koszyka do robót swojej matki.
— Uwaga, tnę! — rzekł, robiąc groźny gest. — Widzisz, tędy, przez sam środek głowy Fida, i przy tym odetnę połowę nosa małemu Harry.
— Nie! Nie! Nie!
— To chodź do mnie! Ale pręciutko, bo inaczej zrobię co mówię.
Zawahała się, ociągała się chwilkę, i wreszcie uległa.
— A teraz, chcesz ją mieć?
— Proszę.
— Ale będę żądał zapłaty.
— Ile?
— Całusa.
— Proszę naprzód dać mi obrazek do ręki.
Teraz Polly z kolei sprawiała wrażenie podstępnej. Graham dał jej rycinę. W tej samej chwili wymknęła się swojemu wierzycielowi i uciekła do ojca, znajdując bezpieczne schronienie na jego kolanach. Graham udał wielce zagniewanego i poskoczył za nią. W strachu przed nim ukryła twarz w fałdach ojcowej kamizelki.
— Ojczulku!... Ojczulku!... Każ mu odejść!
— Nie odejdę! — zagroził Graham.
Z odwróconą twarzą wyciągnęła rączkę gestem odpychającym, aby nie dopuścić go do siebie.
— W takim razie pocałuję cię w rękę — rzekł — w tej samej chwili jednak rączka zacisnęła się w miniaturową piąstkę, która wymierzyła mu zapłatę w drobnej monecie, nie podobnej bynajmniej do pocałunku.
Graham — na swój sposób nie ustępując przebiegłością małej towarzyszce zabaw — odskoczył mocno skonfundowany na pozór, i rzucił się na kanapę, tuląc głowę do poduszki, jak gdyby w przystępie gwałtownego bólu. Polly, zdumiona jego milczeniem, zerknęła na niego ukradkiem. Twarz chłopca i ręce ukryte były w dłoniach. Zaniepokojona, odwróciła się w jego stronę, nie schodząc jednak z kolan ojca, i wpatrywała się z niepokojem w swojego przeciwnika. Graham jęknął.
— Ojczulku, co mu się stało? — szepnęła.
— Sama go lepiej zapytaj, Polly.
— Czy uderzyłam go tak mocno? (Powtórny jęk).
— Sądząc z jego jęków, należałoby przypuścić, że bardzo mocno — odparł pan Home.
— Mamo — jęknął Graham słabym głosem — myślę, że należy chyba posłać po doktora. O! Moje oko! (ponowna cisza, zakłócona tylko jękami Grahama).
— Co będzie jeżeli oślepnę?! — zawołał.
Krzywdzicielka jego nie była w stanie znieść podobnej myśli.
— Proszę mi pokazać oko; nie chciałam trafić w nie, tylko w usta. Nie przypuszczałam, że uderzyłam tak bardzo mocno.
Odpowiedzią było milczenie. Twarzyczka jej zaczęła drgać.
— Tak mi przykro! Tak mi przykro!...
Wzruszenie znalazło ujście w łkaniu.
— Dość już dręczenia dziecka! — oburzyła się pani Bretton.
— To tylko żarty, moja pieszczotko — zawołał pan Home.
W tej chwili Graham podniósł się nagłym skokiem, raz jeszcze porwał ją wysoko w górę, a ona powtórnie ukarała go i, targając go za lwią czuprynę, obsypywała go gradem wyzwisk:
— Ty najniegodziwszy, najgorszy, najniegrzeczniejszy człowieku! Ty najstraszniejszy kłamczuchu, jaki tylko może być na całym świecie!

Z rana w dniu wyjazdu pana Home‘a on i jego córka odbyli rozmowę sam na sam, ukryci na ławeczce za firankami okiennymi.
— Czy nie mogłabym zapakować mojej skrzynki i pojechać razem z tobą, ojczulku? — szepnęła zupełnie poważnie.
Potrząsnął przecząco głową.
— Sprawiłabym ci kłopot?
— Tak, Polly.
— Dlatego, że jestem mała?
— Dlatego, że jesteś mała i wątła. Podróżować mogą tylko dorośli, silni ludzie. Nie miej jednak takiej smutnej minki, małe moje kochanie; łamiesz mi tym serce. Ojczulek powróci wkrótce do swojej Polly.
— Nie jestem wcale smutna, wcale nie jestem smutna, ojczulku.
— Przykro byłoby mojej Polly, gdyby miała sprawić ból swojemu ojczulkowi, prawda?
— Jeszcze przykrzej niż przykro.
— W takim razie moja Polly musi być wesoła: nie płakać przy pożegnaniu i nie smucić się po moim wyjeździe. Musi myśleć o tym, że będziemy znów rychło razem i starać się być wesołą do tego czasu. Czy mogę liczyć na to, że moja ptaszyna będzie się starała być wesołą?
— Będzie się starała.
— Wierzę, że tak będzie. Żegnaj więc, kochanie. Czas już na mnie.
Teraz?! Już teraz?!...
Podała ojcu drgające usteczka. Ojciec jej załkał, ale ona — zauważyłam to — nie płakała. Zsunąwszy ją ze swoich kolan, uścisnął na pożegnanie ręce wszystkich obecnych i odjechał.
Kiedy drzwi wejściowe do hallu zaniknęły się za nim, opadła na kolana przy krześle z okrzykiem: — „Ojczulku!“
Okrzyk był przyciszony, ale przeciągły. Brzmiało w nim bolesne pytanie: — „Dlaczego opuściłeś mnie?...“ Widziałam że przez pierwszych kilka minut dziecko cierpi męki. W tym krótkim ułamku swojego dziecięctwa doznała wzruszeń, jakich nie przeżywają niektórzy nigdy. Leżało to w jej naturze, zapowiadając, że czeka ją więcej takich chwil, o ile będzie żyła. Nikt nie przemówił ani słowa. Pani Bretton, jako matka, uroniła kilka łez. Graham, zajęty pisaniem, podniósł głowę i utkwił wzrok w Polly. Ja, Lucy Snowe, nie zatraciłam równowagi.
Mała istotka, pozostawiona w ten sposób w spokoju i nie nagabywana przez nikogo, dokonała dla samej siebie tego, czego nikt inny nie mógłby dla niej uczynić — pogodziła się z bólem nie do zniesienia, jak się zdawało, i niebawem opanowała go nawet. Ani tego dnia, ani następnego nie byłaby zdolna przyjąć pocieszania jej przez nikogo. Stopniowo, z czasem, stała się bardziej bierna.
Trzeciego wieczora, kiedy, cicha i zgnębiona, siedziała na podłodze, Graham, który wszedł do pokoju, podniósł ją łagodnie, nie mówiąc ani słowa. Nie opierała mu się, przytuliła się nawet do niego, jak gdyby wyczerpana. Kiedy usiadł, złożyła główkę na jego ramieniu i po chwili zasnęła; uśpioną zaniósł na górę do jej łóżeczka. Nie byłam wcale zdziwiona, kiedy, nazajutrz z rana pierwszym jej pytaniem było:
— Gdzie jest pan Graham?
Traf chciał, że Graham nie zeszedł tego dnia na śniadanie. Miał do napisania wypracowanie jakieś, które zmuszony był wręczyć tego rana jeszcze nauczycielowi w klasie, poprosił więc matkę, aby przysłała mu filiżankę herbaty do jego pokoju. Polly sama zaofiarowała się, że zaniesie ją: musi przecież zająć się czymś, dbać o kogoś. Filiżanka, nalana po brzegi, została jej powierzona; mimo że była małą kręcicką, odznaczała się wielką starannością i ostrożnością. Pokój, w którym Graham odrabiał lekcje, położony był naprzeciwko pokoju śniadaniowego, a że oba pokoje miały drzwi jedne naprzeciwko drugich po obu stronach przedzielającego je kurytarza, mogłam łatwo śledzić małą okiem.
— Co pan robi? — zapytała, wchodząc do pokoju Grahama.
— Piszę.
— Dlaczego nie przychodzi pan na śniadanie, żeby zjeść je razem ze swoją mamą?
— Jestem zanadto zajęty.
— Chce pan dostać śniadanie?
— Naturalnie.
— Proszę, przyniosłam je.
Rzekłszy to, postawiła filiżankę na dywanie, niby dozorca więzienny, przynoszący więźniowi kubek wody do drzwi jego celi, i cofnęła się. Po chwili powróciła.
— Co pan chciałby dostać do jedzenia... oprócz herbaty?
— Coś dobrego. Przynieś mi coś szczególnie dobrego, jak prawdziwa dobra mała kobietka.
Polly powróciła do pani Bretton.
— Proszę, niech pani pośle swojemu synowi coś bardzo dobrego.
— Sama wybierz dla niego, Polly. Jak myślisz, co mamy posłać mu?
Mała wzięła po porcji ze wszystkiego co było najlepsze na stole, ale niebawem powróciła, prosząc szeptem o osobliwą jakąś marmeladę, której tu nie było. Otrzymała żądany przysmak (pani Bretton nie odmawiała nigdy niczego swojemu spadkobiercy) i wnet potem usłyszeliśmy Grahama, wychwalającego pod niebiosa małą swoją opiekunkę i przyrzekającego jej, że jak będzie miał własny dom, przyjmie ją za gospodynię, a może nawet — o ile okaże prawdziwy talent kulinarny — za kucharkę. Kiedy, po zaniesieniu Grahamowi owej żądanej marmelady, nie powróciła do jadalni, poszłam po nią i zastałam oboje, ją i Grahama, śniadających tête à tête. Stała obok niego i dzieliła jego porcję, z wyjątkiem marmelady, której z wielkim taktem nie chciała tknąć w obawie, aby, jak przypuszczam, nie wydawało się, że postarała się o nią zarówno ze względu na samą siebie, jak na niego. Stale ujawniała podobnie miłe porywy, świadczące o niezwykłej delikatności uczuć.
Związek przyjaźni, zadzierzgnięty w ten sposób, nie rozwiał się już pośpiesznie. Okazało się wprost przeciwnie, że czas i okoliczności przyczyniły się raczej do umocnienia niż do osłabienia go. Mimo że oboje byli jak można najbardziej niedobrani wiekiem, płcią, dążeniami i wszystkim w ogóle, w niewytłumaczony wszelako sposób mieli sobie wzajem bardzo wiele do powiedzenia. Co się tyczy Polly, zauważyłam, że jej właściwa natura ujawniała się w pełni jedynie w towarzystwie młodego Brettona. Kiedy na dobre już oswoiła się i przywykła do domu pani Bretton, okazała się dzieckiem łatwym do prowadzenia. Moja matka chrzestna zupełnie dobrze dawała sobie z nią radę. Całymi dniami siadywała dziewczynka na stołeczku u stóp pani Bretton, ucząc się zadanych lekcyj, albo też szyjąc, czy pisząc cyfry szyferkiem na tabliczce, nigdy jednak nie odzywając się z niczym oryginalnym, ani też nie zdradzając żadnego przebłysku osobliwej swojej natury. Przestałam też obserwować ją w tych warunkach, ile że nie mogła budzić w takich chwilach większego zainteresowania. Kiedy wszakże wieczorem rozlegało się pukanie do drzwi powracającego do domu Grahama, dokonywało się w małej przeistoczenie momentalne. W jednej sekundzie była na górnym podeście klatki schodowej. Jej powitanie bywało stale wymówką, albo groźbą.
— Nie wytarłeś (tykała go już) jak się należy nóg o słomiankę. Powiem twojej mamie!
— Już jesteś, mała wiercipięto?!
— Tak, ale nie możesz mnie dosięgnąć. Stoję wyżej niż ty — chwaliła się, wysuwając główkę przez pręty balustrady (nawet podnosząc się na czubki palców, nie mogła przechylić się ponad nią).
— Polly!
— Co, drogi chłopcze? (tak nazywała go często, przejąwszy od jego matki ten sposób zwracania się do niego).
— Umieram ze zmęczenia — oświadczał Graham, opierając się o ścianę pasażu i udając zupełne wyczerpanie. — Dr Digby, nasz dyrektor, pokonał mnie do reszty, zbijając mnie całkiem z nóg dodatkowymi zadaniami. Zejdź na dół i dopomóż mi zanieść na górę książki i zeszyty.
— O, wiem! wiem! Chcesz mnie złapać!
— Wcale nie. Mówię najprawdziwszą prawdę. Jestem słaby jak trzcinka. Zejdź dopomóc mi.
— Oczy twoje są spokojne, jak u burej kotki, ale boję się, że skoczysz na mnie.
— Ja?! Skoczyć?! Nic podobnego! Nie mam sił do skakania. Zejdź, a przekonasz się.
— Może nawet zeszłabym, jeżeli mi przyrzekniesz, że nie tkniesz mnie; że nie porwiesz mnie w górę i nie będziesz kręcił mną jak wiatrakiem.
— O! Nie byłbym w stanie tego zrobić! — jęczał, osuwając się bezsilnie na krzesło.
— No, dobrze; połóż książki na pierwszym schodku, a sam odejdź o trzy kroki w tył.
Kiedy stawało się wedle jej życzenia, zbiegała na dół, nie spuszczając oka z osłabionego Grahama. Oczywiście, że jej zbliżenie się galwanizowało go od razu, budząc w nim nagły, gwałtowny przypływ sił: zabawa musiała udać się w tych warunkach. Czasem wpadała w prawdziwy gniew, czasem jednak odbywało się wszystko względnie gładko; słyszeliśmy ją w takich razach mówiącą przy prowadzeniu go po schodach.
— A teraz, drogi chłopcze, chodź i napij się herbaty. Jestem pewna, że potrzeba ci tego.
Zabawnie było obserwować ją siedzącą przy Grahamie podczas jego posilania się. W jego nieobecności była cichą, milczącą osóbką; przy nim ożywiała się od razu, zaaferowana, nadskakująca mu, ruchliwa jak żywe srebro. Przychodziło mi nieraz na myśl, że lepiej byłoby, gdyby myślała więcej o sobie i była spokojniejsza. Nic z tego jednak: jej własna osoba schodziła zupełnie na drugi plan; cała jej uwaga zaprzątnięta była nim wyłącznie. W jej pojęciu nie mógł być ani dostatecznie, ani dość starannie obsłużony; wielki Mogoł był w jej oczach niczym w porównaniu z nim. Gromadziła dokoła niego jeden po drugim wszystkie półmiseczki i koszyki z pieczywem i ciastem, a kiedy należało już przypuścić, że miał pod ręką wszystko, czego mógł zapragnąć, wpadała na nowy jeszcze pomysł.
— Proszę pani — przybiegała, szepcąc na ucho pani Bretton; — „Może syn pani chciałby zjeść ciastko — wiem, że jest tutaj“ — wskazywała paluszkiem na kredens. Pani Bretton była z zasady przeciwna jedzeniu ciastek do herbaty, prośba Polly bywała jednak szczególnie natarczywa. — Jedno maleńkie ciasteczko, proszę pani — tylko dla niego — musi przecież jeszcze raz iść do szkoły — dziewczętom takim jak ja i jak panna Snowe, nie jest potrzebne dogadzanie, ale jemu — tak. Lubi tak bardzo ciastka...
Graham w istocie bardzo lubił ciastka i prawie stale dostawał je. Należy oddać mu sprawiedliwość, że miał zawsze najszczersze intencje dzielenia się nimi z tą, której je zawdzięczał. Nigdy jednak nie zgadzała się na to. Naleganie na nią w tej mierze było niezawodnym sposobem zepsucia jej humoru na cały wieczór. Jedyną nagrodą, jakiej pragnęła za swoje starania, była możność krzątania się przy nim, stania przy jego kolanach i zagarniania podczas tych posiłków na wyłączną swoją własność całej jego uwagi i jego towarzystwa, nie zaś dzielenia się z nim słodyczami.
Ze zdumiewającą gotowością przystosowywała się do tematów, które mogły go interesować. Można było pomyśleć, że dziecko to nie ma własnego życia, ani własnych zainteresowań, musi więc z konieczności żyć, poruszać się i istnieć cudzymi. Teraz, kiedy ojciec jej był daleko, przylgnęła do Grahama, zdając się być zdolną do odczuwania jego wrażliwością jedynie, istnieć jego istnieniem wyłącznie. Umiała wyliczać z pamięci nie tylko wszystkie nazwiska, ale i wszystkie przezwiska jego kolegów szkolnych; przejęła od Grahama jego sposób określania każdego z nich z osobna; jedno jego słówko wystarczało jej, aby domyśleć się o kim mówi. Nigdy nie zapominała ani nie zamieniała charakterystycznych cech żadnego z nich, nie myląc się nigdy co do tego; zdarzało jej się nieraz całymi wieczorami mówić z Grahamem o jego kolegach i nauczycielach, których nie widziała ani razu w swoim życiu, zdając się najzupełniej świadomą ich wyglądu, gestów, sposobu zachowywania się i upodobań. Potrafiła nawet naśladować ich: jeden z młodszych nauczycieli, do którego młody Bretton czuł osobliwą odrazę, wyróżniał się jakimiś słabostkami, które w mig podchwyciła z opowiadań Grahama i nauczyła się przedrzeźniać ku wielkiej uciesze swojego towarzysza. Pani Bretton zganiła jej to jednak surowo i zakazała podobnej zabawy.
Młoda parka rzadko sprzeczała się. Raz wszakże wynikła pomiędzy obojgiem scysja, która zadała dotkliwy cios jej uczuciom.
Pewnego dnia miał Graham z racji swoich urodzin przyjąć u siebie kilku przyjaciół — chłopców w jego wieku. — Pani Bretton zaprosiła ich na obiad. Polly żywo zainteresowała się tą wizytą; tak często mówiła z Grahamem o spodziewanych jego gościach; należeli oni do tych, o których opowiadał jej najczęściej. Po obiedzie pozostawiono młodych chłopców samych w jadalni, gdzie zrobiło się niebawem bardzo wesoło, jak świadczyły dolatujące stamtąd hałasy. Przechodząc przypadkiem przez hall zobaczyłam małą Polly, siedzącą samotnie na najniższym stopniu schodów, wpatrzoną w połyskujące kolorowe szyby oszklonych drzwi stołowego pokoju, w których odbijało się światło lampy z hallu. Drobne czołko dziewczynki zasępione było ponurym rozmyślaniem.
— O czym tak myślisz, Polly?
— O niczym nadzwyczajnym; chciałabym tylko, żeby ta szyba w drzwiach była przezroczysta: mogłabym zajrzeć przez nią. Chłopcy są tacy weseli. Chciałabym móc wejść do nich, chciałabym być z Grahamem i przyjrzeć się jego kolegom.
— Cóż ci przeszkadza wejść?
— Boję się. Ale, jak pani myśli, czy mogłabym? Czy mogłabym zapukać do drzwi i poprosić, żeby mnie wpuścili?
Przypuszczałam, że chłopcy nie będą mieli nic przeciwko dopuszczeniu jej do swojego towarzystwa i dlatego zachęciłam ją do zapukania.
Zapukała, zbyt słabo zrazu, aby można było usłyszeć przez zamknięte drzwi, po ponowionej wszakże przez nią próbie drzwi zostały uchylone i w ich otworze ukazała się głowa Grahama, rozbawionego, zarazem jednak zniecierpliwionego.
— Czego chcesz, mała małpko?
— Wejść do was.
— Tylko tyle? Bardzo potrzebna nam tu jesteś! Ciekaw jestem co robilibyśmy z tobą. Zmykaj do mamy i do panny Snowe, i powiedz im, żeby położyły cię spać.
Kasztanowata grzywa i zaczerwieniona twarz Grahama znikły; drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem. Polly stała oszołomiona, oniemiała.
— Dlaczego mówił do mnie tak ostro? — szepnęła po chwili. — Nigdy nie mówi do mnie w taki sposób. — Co mu zrobiłam złego?
— Nie, Polly, nie zrobiłaś mu nic złego, tylko, widzisz, Graham zajęty jest swoimi kolegami.
— Tak. I lubi ich więcej niż mnie! Odpędza mnie teraz, bo ma ich u siebie!
Chciałam pocieszyć ją, a zarazem skorzystać ze sposobności wpojenia w nią paru podstawowych maksym filozoficznych, których pokaźny zasób miałam zawsze w pogotowiu. Powstrzymała mnie jednak przy pierwszym wypowiedzianym przeze mnie słowie, zatkawszy sobie uszy paluszkami, i rzuciła się na słomiankę twarzą do fliz kamiennej posadzki. Ani Warrenowi, ani kucharce, nie udało się podnieść jej, pozostawiliśmy ją więc w spokoju i pozwoliliśmy jej leżeć dopóki sama z własnej woli nie uważała za właściwe wstać i odejść.
Graham tego samego jeszcze wieczora zapomniał o swoim zniecierpliwieniu i, po odejściu kolegów, zwrócił się jak zwykle do małej swojej towarzyszki zabaw, wyrwała mu się wszakże z ręki, oczy jej rozbłysły gniewem; nie chciała powiedzieć mu dobranoc; nie chciała patrzeć na niego. Nazajutrz zachował się wobec niej obojętnie, a ona była sztywna i zimna jak marmur. Kiedy, po przeminięciu w ten sposób jeszcze jednego dnia, zaczął drażnić ją dopytywaniem się jaki jest właściwie powód jej dąsania się, nie otworzyła ust. Nie mógł oczywiście gniewać się na nią prawdziwie: zbyt niedobraną stanowili pod każdym względem parę; zrazu też próbował ułagodzić ją, a potem zadręczać dopytywaniem się:
— Dlaczego jesteś taka zagniewana na mnie? Co ci zrobiłem złego?
Za całą odpowiedź rozpłakała się, a wtedy ukoił ją pieszczotami, które przywróciły dawną ich przyjaźń. Należała jednak do istot, po których podobne wydarzenia nie prześlizgują się bez śladu. Zauważyłam, że po tym odtrąceniu jej przez niego, nigdy już więcej nie szukała go, nie wpraszała się do jego towarzystwa, ani też nie narzucała mu się w żaden inny sposób. Poleciłam jej pewnego razu, aby zaniosła mu jakąś książkę, kiedy siedział zamknięty w swoim pokoju do nauki.
— Poczekam, aż wyjdzie — odparła dumnie. — Nie chcę, żeby przeze mnie wstawał od biurka i otwierał mi drzwi.
Młody Bretton miał ulubionego kucyka, na którym wyjeżdżał często na spacer; Polly śledziła zawsze przez okno jego odjazd i przyjazd. Ambicją jej było móc objechać na kucyku raz jeden chociażby podwórze dokoła, nigdy jednak nie prosiła o dostąpienie tego zaszczytu. Pewnego dnia zeszła na podwórze, aby być obecną przy zsiadaniu Grahama z konia. Kiedy stała tak, oparta o furtkę, pragnienie przejechania się na kucyku płonęło ogniem tęsknoty w jej oczach.
— Cóż, Polly, masz ochotę przejechać się? — zapytał Graham nieco niedbale. Przypuszczam, że ton jego wydał jej się zbyt obojętny i lekceważący.
Nie, dziękuję ci — odparła, odwracając się z doskonale udawaną oziębłością.
— Radzę ci, przejedź się — powtórzył. — Wiem, że sprawi ci to przyjemność.
— Nie wyobrażaj sobie, że dbam chociaż trochę o to — odparła wyniośle.
— Nieprawda. Powiedziałaś Lucy Snowe, że bardzo pragniesz móc przejechać się.
— Lucy Snowe jest ploktarka — brzmiała jej odpowiedź (lekkie seplenienie i przekręcanie liter w niektórych wyrazach było jedyną jej cechą prawdziwie dziecięcą, najmniej przedwczesną). Powiedziawszy to, weszła do domu. Graham, który powrócił wkrótce po niej, odezwał się do matki:
— Mamo, myślę, że to stworzenie musi być chyba pomylone; istny gabinet osobliwości. Nudno jednak byłoby mi bez niej. Bawi mnie daleko więcej, aniżeli ty i Lucy Snowe.
— Panno Lucy — zwróciła się do mnie Polly (powoli przywykła wdawać się ze mną w pogawędkę, kiedy byłyśmy same w naszym pokoju wieczorem), wie pani jakiego dnia w tygodniu najbardziej lubię Grahama?
— Skądże mogłabym wiedzieć coś podobnie dziwnego? Czy możliwe, aby istniał taki dzień spośród siedmiu, w którym Graham jest inny niż w pozostałe sześć?
— Rozumie się, że jest! Jakto?! Czy pani tego nic rozumie? Nie wie pani takiej prostej rzeczy? Jest najdoskonalszy w niedzielę, bo mamy go w niedzielę cały dzień, i jest wtenczas taki spokojny, a wieczorem jest taki dobry.
Uwaga nie była bynajmniej bezpodstawna: chodzenie do kościoła i inne tego rodzaju obowiązki nastrajały Grahama w niedzielę na nutę spokoju; wieczory niedzielne poświęcał przeważnie niewinnym, może tylko nieco gnuśnym rodzajom zabawy przy ogniu kominkowym. Najczęściej brał w posiadanie kanapkę i wzywał do siebie Polly.
Graham był chłopcem nie zupełnie podobnym do innych jego rówieśników; nie szukał wyłącznej rozkoszy w czynie; był skłonny do wpadania od czasu do czasu w momenty zadumy; znajdował także przyjemność w czytaniu, a jego lektura nie była dobierana dorywczo, byle jak, na oślep. Miał wyraźne, charakterystyczne upodobania, a nawet przebłyski intuicyjnego gustu w wyborze. Rzadko, co prawda, robił uwagi o tym, co czytał, niejednokrotnie jednak widywałam go siedzącego i rozmyślającego o przeczytanym dziele.
Polly klęczała przy nim na małej poduszeczce, umieszczonej na dywanie. Rozmowa, jaka zawiązywała się pomiędzy obojgiem, rozpoczynała się zazwyczaj szeptem, przyciszonym, ale dosłyszalnym. Tu i owdzie podchwytywałam jej urywki, w istocie też przyznać musiałam, że jakiś lepszy i podnioślejszy nastrój, aniżeli zwykły, z dni powszednich, zdawał się usposabiać Grahama osobliwie łagodnie.
— Nauczyłaś się nowych hymnów w tym tygodniu, Polly?
— Nauczyłam się bardzo ładnego. Ma cztery wersety. Chcesz, abym je wypowiedziała?
— Dobrze, ale mów ładnie. Nie śpiesz się.
Po wypowiedzeniu, a raczej po na wpół śpiewnym wyrecytowaniu przez nią hymnu półgłosem, przystępował do wykazania błędów jej recytacji, udzielając wsłuchanej w jego słowa dziewczynce formalnego wykładu na ten temat. Uczyła się łatwo, i z równą łatwością naśladowała podany wzór, nade wszystko zaś przyjemność, jaką sprawiało jej poczucie, że zadowolniła Grahama, czyniła z niej doskonały materiał na uczennicę. Po hymnie następowało czytanie głośne — czasem rozdziału z Biblii: tutaj rzadko potrzebne było poprawianie; dziecko czytało płynnie i wnikliwe wszelkie ustępy opisowe, a kiedy natrafiła na temat, który była w stanie zrozumieć, a zwłaszcza, jeśli mógł ją zainteresować, stawała się wyrazistość i głębia uczucia jej recytacji wręcz zdumiewająca. Józef wrzucony do studni, Daniel w jaskini lwów — były najulubieńszymi jej opowieściami: szczerze wzruszała ją pierwsza zwłaszcza.
— Biedny Jakób! — wołała często drżącymi usteczkami. — Jak bardzo kochał swojego syna, Józefa! Tak bardzo — dodała pewnego razu — tak bardzo, Grahamie, jak ja kocham ciebie; gdybyś miał umrzeć (otworzyła ponownie księgę, odszukała werset i odczytała go) „Odmawiałabym wszelkich słów pociechy i zestąpiłabym do twojego grobu w żałobie“.
Przy wypowiedzeniu tych słów objęła Grahama drobnymi ramionkami, przyciągając ku sobie głowę jego okrytą gęstą grzywą włosów. Gest ten uderzył mnie wówczas — dobrze to pamiętam — jako nieopanowanie porywczy; sprawiało to wrażenie, jakiego możnaby doznać na widok zwierzęcia, groźnego z natury, sztucznie wszakże na wpół oswojonego i nazbyt nieostrożnie darzonego pieszczotami. Nie dlatego, abym miała obawiać się, że Graham wyrządzić jej może istotną krzywdę, albo też nazbyt szorstko odtrącić ją, przychodziło mi jednak na myśl, że mała naraża się na niecierpliwe, czy obojętne potraktowanie jej, co byłoby gorsze dla niej nieomal aniżeli faktyczny cios.
Na ogół wszakże przyjmował Graham takie wybuchy miłości z jej strony biernie raczej: czasem nawet wyraz zadowolonego zdumienia wobec jej poważnych oświadczyn rozpalał wesołe błyski w jego oczach. Pewnego dnia powiedział:
— Lubisz mnie prawie tak samo, jak gdybyś była małą moją siostrzyczką, prawda, Polly?
— O, tak, lubię cię — odrzekła — lubię cię bardzo!
Nie było mi dane zabawiać się długo studiowaniem ciekawego charakteru dziewczynki. Zaledwie od dwóch miesięcy przebywała w Bretton, kiedy nadszedł list od pana Home‘a, donoszącego, że osiedlił się obecnie na kontynencie w pobliżu rodziny swojej z linii macierzystej. Wobec tego zaś, że nic go nie ciągnie do Anglii, która stała mu się zdecydowanie niemiła, nie myśli powrócić tutaj w ciągu długich lat może, życzy sobie też niezwłocznego powrotu małej swojej córeczki.
— Ciekawa jestem jak mała przyjmie tę wiadomość? — rzekła pani Bretton po przeczytaniu listu. I ja także ciekawa tego byłam, podjęłam się też zakomunikowania Polly ważkiej dla niej nowiny.
Udawszy się do salonu, — gdzie, ze względu na jego ciszę i ozdobność, lubiła przebywać sama, i gdzie można było śmiało ją pozostawić, nie dotykała bowiem niczego, a w każdym razie nie brudziła niczego dotknięciem swoich paluszków — zastałam ją siedzącą w pozie odaliski na kanapce, na wpół ocienionej opadającymi fałdami kotar sąsiedniego okna. Wydawała się szczęśliwa; wszystkie jej narzędzia pracy umieszczone były dokoła niej: biała drewniana skrzyneczka do robót, parę kawałków batystu, trochę wstążeczek — słowem wszystko, co mogło jej być potrzebne do sfabrykowania kapelusza dla lalki. Lalka w nocnym stroju spoczywała w swoim łóżeczku; jej opiekunka usypiała ją nuceniem kołysanki, zdając się najgłębiej przeświadczoną o usypiającym wpływie własnego śpiewu. Równocześnie zajęte były jej oczy książką obrazkową, spoczywającą na jej kolanach.
— O, panno Lucy — szepnęła — to cudowna książka! Kandusia (lalka, ochrzczona tym imieniem przez Grahama) usnęła teraz, mogę więc opowiedzieć pani o książce, ale musimy obie mówić cichutko, żeby jej nie obudzić. Dał mi tę książkę Graham; opisuje ona dalekie kraje, do których trzeba bardzo długo jechać z Anglii; żaden podróżnik nie może dostać się tam nie przepływając tysięcy mil po morzach. W krajach tych mieszkają dzicy ludzie, wie pani? Ubierają się zupełnie inaczej niż my, niektórzy z nich nie noszą prawie żadnego ubrania, bo chcą żeby im było chłodno. Tam u nich, widzi pani, jest strasznie gorąco. Niech pani przyjrzy się — tutaj, na tym obrazku, są tysiące ich na pustynnym miejscu — nic tylko piaski i piaski. Wszyscy oni zebrali się dokoła jakiegoś pana w czarnym ubraniu — dobrego, dobrego Anglika-misjonarza, który ma dla nich kazanie pod drzewem palmowym (wskazała paluszkiem na kolorowaną rycinę) — A tutaj — dodała — są obrazki jeszcze zadziwiajątsze (w zapale opowiadania zapomniała o prawidłach gramatycznych). O, tutaj, widzi pani, jest ten cudowny Wielki Mur Chiński; a tutaj chińska pani; ma nóżki jeszcze mniejsze niż moje. A tutaj dziki koń tatarski... O, a tutaj coś jeszcze dziwniejszego niż wszystko — kraj samych śniegów i lodów, bez zielonych pól, ogrodów i lasów. W tym kraju znaleziono — mówi Graham — kości jakiegoś mamuta: teraz nie ma tam już mamutów. Jestem pewna, że pani nie wie, panno Lucy, jak taki mamut wyglądał, ale ja wiem, mogę go pani opisać, bo Graham opowiedział mi o nim. Strasznie wielki. Taki wysoki, jak ten pokój, i taki długi, jak nasz hall, ale nie drapieżny i nie mięsożerny — tak myśli Graham. Mówi, że gdybym spotkała takiego mamuta w lesie, nie pożarłby mnie, chyba że podeszłabym do niego bardzo, ale to bardziutko blisko. Wtedy mógłby roztratować mnie wielkimi swoimi łapami pośród krzewów, tak samo jak ja mogłabym roztratować konika polnego wsród łąki i nic nie wiedziałabym o tym.
Gwarzyłaby tak bez końca, gdybym nie przerwała jej zapytaniem:
— Chciałabyś podróżować, Polly?
— Nie teraz jeszcze — odparła przezornie. — Może za jakie dwadzieścia lat, kiedy będę dorosłą kobietą, taką dużą jak pani Bretton, będę mogła podróżować z Grahamem. Chcemy pojechać do Szwajcarii i dostać się tam na Mount Blanck — tak się nazywa ich największa góra. — A kiedyś może nawet popłyniemy do Południowej Ameryki i wdrapiemy się na Kim... kim... borazo.
— A nie chciałabyś podróżować teraz z twoim ojczulkiem?
Odpowiedź, której udzieliła mi nie od razu, ale po dłuższej pauzie dopiero, wykazała skłonność małej do niespodziewanych wybuchów rozdraźnienia.
— Na co się zdało mówienie o takich niemożliwych głupstwach? — zawołała — Dlaczego wspomniała pani o ojczulku? Co panią może obchodzić mój ojczulek? Zaczęłam już właśnie uspokajać się i nie myśleć o nim tak dużo — i znów wszystko zacznie się na nowo.
Usteczka jej drgały. Pospieszyłam zakomunikować jej wiadomość o liście otrzymanym od jej ojca, który pisze, że ona i Harriet mają niezwłocznie pojechać tam gdzie zamieszkał teraz.
— I cóż, Polly, jesteś zadowolona? — dodałam.
Nie odpowiedziała nic. Upuściła książkę na podłogę i przestała kołysać swoją lalkę, wlepiwszy we mnie oczy z niezwykłą nawet u niej powagą.
— Czyżbyś nie miała ochoty jechać do twojego ojczulka?
— Rozumie się, że mam ochotę — odcięła się zwykłym ostrym, stanowczym tonem przemawiania do mnie, zupełnie odmiennym od jej sposobu mówienia z panią Bretton i zasadniczo znów różniącym się od brzmienia jej głosu, kiedy zwracała się do Grahama.
Pragnęłam poznać bliżej bieg jej myśli, nie chciała jednak rozmawiać ze mną więcej na ten temat i pobiegła od razu do pani Bretton, aby zapytać, czy wiadomość, jakiej udzieliłam jej, jest prawdziwa. Usłyszała, oczywiście z ust mojej matki chrzestnej najzupełniejsze potwierdzenie ścisłości mojej informacji. Doniosłe znaczenie dla niej tej nowiny utrzymało ją przez cały dzień w poważnym nastroju. Wieczorem, w chwili otwierania przez Grahama drzwi wejściowych do hallu podbiegła do mnie i zaczęła niespodzianie poprawiać zluźnioną wstążkę, jaką miałam dokoła szyi, wyjmować i przekładać grzebyki, podtrzymujące moją fryzurę. Była zajęta tym, kiedy wszedł do pokoju Graham.
— Niech go pani przygotuje powoli do tego, że odjeżdżam — szepnęła mi do ucha. Zakomunikowałam mu najświeższą nowinę w trakcie picia przez nas wszystkich popołudniowej herbaty. Głowa chłopca była w danej chwili zaprzątnięta pewnym, rozpisanym przez szkołę zadaniem konkursowym do nagrody, o którą i Graham także zamierzał ubiegać się. Tak był zamyślony, że musiałam powtórzyć mu dwa razy wiadomość zanim dotarła ona wreszcie w sposób właściwy do jego świadomości, a nawet i wówczas przemknęła przez nią przelotnie tylko.
— Co takiego?! Polly ma odjechać?! Jaka szkoda! Droga, kochana Myszka. Szkoda mi będzie utracić ją!... Ale musi przyjechać do nas znów, mamo!
I, przełknąwszy pośpiesznie herbatę, wziął świecę, którą postawił wraz ze swoimi książkami na małym stoliku, i po chwili pogrążył się niepodzielnie w pracy.
„Kochana Myszka“ przysunęła się do niego i przykucnęła na dywanie u jego nóg, opuściwszy główkę tak nisko, ze nieomal dotykała nią dywana. Niema i nieporuszona, utrzymała tę pozycję aż do chwili pójścia spać. W pewnym momencie dostrzegłam, że Graham — prawdopodobnie zupełnie nieświadomy jej obecności tak blisko — popchnął ją końcem będącej w nieustannym ruchu nogi. W następnej chwili jedna rączka, wysunięta spod ukrywającej się pod nią twarzyczki dziecka, czule pogłaskała nieuważną stopę. Na zwróconą jej uwagę, że czas już iść spać, podniosła się i wyszła posłusznie z pokoju, złożywszy wszystkim obecnym bardzo przyciszonym głosem życzenia dobrej nocy.
Nie powiem, abym obawiała się pójścia w godzinę później na górę do naszej wspólnej sypialni, poszłam jednak z wyraźnym uczuciem niepokoju, przeczuwając, że nie zastanę małej uśpioną, jak należałoby. Przeczucia nie omyliły mnie. Polly, zziębnięta i czuwająca, siedziała jak skulony mały ptaszek na krawędzi łóżeczka. Nie wiedziałam, jak się do niej zbliżyć, nie podobna było przecież postąpić z nią, jak należałoby postąpić w takim razie z każdym innym dzieckiem. Ona sama jednak zwróciła się do mnie pierwsza. W chwili, kiedy, zamknąwszy za sobą drzwi, postawiłam na toalecie zapaloną świecę, jęknęła:
— Nie mogę... nie mogę spać... I tak samo nie mogę... nie mogę żyć!
Zapytałam co jej dolega.
Steraszne zmart...wienie — wysepleniła, jak zwykle w momentach wielkiego wzruszenia.
— Czy mam poprosić tutaj panią Bretton?
— To byłoby zupełnie głupie — brzmiała zniecierpliwiona odpowiedź małej. Ja sama, co prawda, wiedziałam, że na odgłos kroków pani Bretton wsunęłaby się pod kołdrę cichutko, jak myszka. Nie krępując się wcale z ujawnianiem swoich dziwactw wobec mnie — dla której nie siliła się udawać nawet szacunku ani serdeczniejszych uczuć — nie zdradzała nigdy wobec mojej matki chrzestnej ani cienia właściwej swojej istoty, zachowując się zawsze, jak grzeczne, posłuszne, może nieco tylko niezwykłe dziewczątko. Spojrzałam na nią: policzki jej były szkarłatne, oczy o rozszerzonych źrenicach płonęły, dręcząco rozbiegane. Zdałam sobie sprawę, że nie można pozostawić dziecka w tym stanie przez całą noc. Domyśliłam się co tak straszliwie jej doskwierało.
— Może chciałabyś powiedzieć raz jeszcze dobranoc Grahamowi? — zapytałam — Nie poszedł jeszcze do swojego pokoju.
Wyciągnęła do mnie od razu oba drobne ramionka, aby ją podnieść. Otuliwszy małą ciepłym szalem, zaniosłam ją z powrotem do salonu. Graham wychodził właśnie stamtąd.
— Nie może zasnąć, zanim nie zobaczy się i nie pomówi z panem raz jeszcze — rzekłam — Martwi się na myśl, że będzie musiała rozstać się z panem.
— Spieściłem ją — odparł, — biorąc małą z moich rąk i całując jej rozgorączkowaną twarzyczkę i płonące usteczka.
— Czy naprawdę miałabyś kochać mnie więcej niż twojego ojczulka?
— Tak, kocham cię, ale ty wcale mnie nie kochasz — szepnęła w odpowiedzi.
Zapewnił ją, że jest w błędzie, pocałował raz jeszcze, a potem oddał mi dziecko ponownie, abym odniosła je z powrotem do łóżeczka, niestety, wcale nie ukojone.
Kiedy wydało mi się, że zdolna jest mnie wysłuchać, powiedziałam:
— Nie powinnaś zamartwiać się Polly, że Graham nie kocha cię tak bardzo, jak ty jego. Tak być musi.
Jej podniesione badawczo oczy wyraźnie pytały dlaczego tak być musi.
— Dlatego, że jest chłopcem, a ty dziewczynką; on ma szesnaście lat, a ty sześć dopiero; on jest silny i wesoły z natury, a ty masz usposobienie zupełnie odmienne.
— Ale ja kocham go tak bardzo; powinien kochać mnie choć troszeczkę.
— Kocha cię. Kocha cię prawdziwie. Jesteś jego ulubienicą.
— Naprawdę jestem ulubienicą Grahama?
— Tak. Bardziej niż którekolwiek z dzieci, jakie znam.
Zapewnienie to uspokoiło ją nieco. Uśmiechnęła się nawet.
— Nie żądaj jednak od niego zbyt wiele — dodałam — żeby mu się nie uprzykrzyć, bo wtedy będzie po wszystkim.
— Po wszystkim — jęknęła słabym echem. — O, w takim razie będę dobra i spokojna. Będę starała się być dobrą i spokojną, panno Lucy.
Położyłam ją do łóżka.
— Czy tylko wybaczy mi ten jeden raz? — usłyszałam jej pytanie, kiedy zaczęłam już rozbierać się. Zapewniłam, że jej wybaczy, że, jak dotychczas, kocha ją po dawnemu i że musi być tylko ostrożna na przyszłość.
— Nie będzie żadnej przyszłości — rzekła. — Odjeżdżam. Czy kiedyś... jeszcze... zobaczę go, jak wyjadę z Anglii?
Uspokoiłam ją zapewnieniem, że niewątpliwie zobaczy go kiedyś ponownie. Zgasiłam świecę. Upłynęło jeszcze pół godziny. Przypuszczałam, że Polly usnęła, kiedy nagle maleńka biała postać uniosła się na łóżeczku i cichy głosik zapytał:
— Lubi pani Grahama, panno Lucy?
— Tak. Dość go lubię.
— Tylko dość? Czy lubi pani go tak samo jak ja go lubię?
— Myślę, że nie. Nie, nie tak, jak ty.
— A czy lubi go pani bardzo?
— Powiedziałam ci przecież, że lubię go tylko dość. Tak sobie. Dlaczego miałabym kochać go tak bardzo? Ma tak wiele wad.
— Naprawdę?
— Wszyscy chłopcy mają wiele wad.
— Więcej jeszcze niż dziewczynki?
— Tak mi się wydaje. Mądrzy ludzie mówią, że nierozsądkiem jest uważać jakiegokolwiek człowieka za doskonałość, a co się tyczy lubienia i nie lubienia, powinniśmy być życzliwie i przyjacielsko usposobieni dla wszystkich, nie ubóstwiać jednak nikogo.
— Czy pani, panno Lucy, jest mądrą osobą?
— Chciałabym być nią. Ale teraz, śpij.
Nie mogę usnąć. Czy panią nie boli tutaj? — zapytała, kładąc maleńką, ni to lalczyną, rączkę swoją na równie miniaturowej piersi. — Nie czuje pani bólu tutaj na myśl, że będzie pani musiała opuścić Grahama? Bo przecież to nie jest pani dom?
— Doprawdy, Polly, nie powinno cię to tak bardzo boleć; masz przecież jechać do twojego ojczulka, z którym będziesz wkrótce razem. Czy nie pragniesz już być jego małą towarzyszką?
Martwa cisza zapadła po tym pytaniu, na które nie otrzymałam odpowiedzi.
— Połóż się, maleńka, i uśnij — prosiłam.
— Tak wyziębło moje łóżko — jęknęła. — Nie mogę się ogrzać.
Widziałam, że mała istotnie drży z zimna.
— Chodź do mnie — rzekłam, pragnąc, zarazem jednak nie mając nadziei, aby przyjęła moje zaproszenie. Była takim niesłychanie dziwnym, kapryśnym małym stworzonkiem, kapryśnym zwłaszcza i nierównym w stosunku do mojej osoby. Natychmiast wszakże przyszła do mnie, prześlizgnąwszy się bezszelestnie po dywanie, niby drobny, biały duszek. Przytuliłam ją do siebie. Była skostniała. Ogrzałam ją w moich ramionach. Drżała nerwowo. Udało mi się uspokoić ją powoli. Ukojona wreszcie i upieszczona przeze mnie, zasnęła.
— Wyjątkowe dziecko — pomyślałam, przyglądając się jej, uśpionej, w mdłym świetle księżyca i ostrożnie osuszając cienką batystową chusteczką jej mokre z płaczu powieki i policzki.
— W jaki sposób zdoła przejść przez życie i zwalczać jego przeciwności? Jak znosić potrafi ciosy jego i rozczarowania, upokorzenia i klęski, które, jak pouczają mnie książki i jak podszeptuje mi mój własny rozum, przeznaczone są każdej żyjącej istocie?

Odjechała nazajutrz, drżąc jak listek w momencie pożegnania, usiłując wszakże opanować się, i względnie panując nad sobą.



ROZDZIAŁ IV
PANNA MARCHMONT

Opuściwszy Bretton w parę tygodni po wyjeździe małej Polly — nie przewidywałam wówczas, że nigdy już więcej nie odwiedzę miłej tej siedziby i nigdy stąpać nie będę ponownie po cichych uliczkach starodawnego miasteczka — powróciłam do domu po półrocznej w nim nieobecności. Należałoby przypuścić, że byłam zadowolona z powrotu na łono mojej rodziny. W naturalnym takim przypuszczeniu nie może w żadnym razie być nic uwłaczającego, ani krzywdzącego, nie starajmy się więc zadawać temu kłamu. Nie myśląc też bynajmniej czynić tego pozwalam, aby czytelnik wyobraził mnie sobie drzemiącą w ciągu najbliższych ośmiu lat, niby łódź w pogodę bezwietrzną, na nieporuszonych jak szkło wodach przystani, gdy sternik leży wyciągnięty na deskach pokładu z twarzą zwróconą ku niebu i zamkniętymi oczami, pogrążony, możnaby przypuścić w długiej modlitwie. Panuje powszechne mniemanie, że wielki zastęp kobiet i dziewcząt spędza życie swoje w taki właśnie sposób, dlaczegożbym więc i ja nie miała iść ich śladem?
Wyobraź mnie więc sobie, czytelniku, pulchną i zadowoloną, pławiącą się bezczynnie w słońcu, na wysłanym miękko pokładzie, stale ogrzewaną słonecznymi promieniami i, kołysaną na fali, łagodnie poruszanej powiewem lekkiego wietrzyka. Nie da się jednak zataić, że gdyby tak być miało, należałoby wyobrazić sobie, że uległam znać w jakiś sposób katastrofie, że zostałam wyrzucona poza burtę, albo też że łódź moja uległa rozbiciu. I ja sama także pamiętam czas — długi okres — chłodu, niebezpieczeństw, zwad. Do dnia dzisiejszego, ilekroć dławi mnie zmora nocna, doznaję ponownie w krtani owego uczucia słoności napływającej mi do przełyku wody i jej mroźnego ucisku na moje płuca. Wiem nawet, że rozpętała się burza, i to burza, która trwała nie godzinę, czy jeden dzień tylko. W ciągu wielu dni i nocy nie zajaśniało słońce, ani też nie wybłysnęły na niebie gwiazdy; własnymi rękami wyrzucaliśmy takelunek z naszego statku; nad naszymi głowami srożył się sztorm, straciliśmy wszelką nadzieję, że uda nam się uratować. W końcu statek uległ rozbiciu, a cała załoga poszła na dno.
O ile mogę sięgnąć pamięcią, nie uskarżałam się nigdy przed nikim na ciężkie te przejścia. Przed kim właściwie miałabym uskarżać się? Panią Bretton oddawna straciłam z oczu. Przeszkody, wzniesione przez osoby trzecie, przed laty już stanęły pomiędzy nami, uniemożliwiając nasze porozumienie się wzajemne. Nadto przyniósł czas zmiany i w jej życiu także: pokaźna fortuna na której straży stała, aby utrzymać ją i przekazać nietkniętą synowi, umieszczona w pewnym przedsiębiorstwie, jako jego kapitał zakładowy, skurczyła się, jak utrzymywano, do drobnej cząstki pierwotnej swojej wartości. Graham, o czym słyszałam ze źródeł postronnych, obrał zawód lekarza, i wraz z matką opuścił Bretton, aby, o ile było mi wiadomo, osiedlić się w Londynie.
Nie istniała dla mnie w ten sposób możliwość liczenia na czyjąkolwiek pomoc, musiałam sama myśleć o sobie. Nie wydaje mi się, abym należała do natur samodzielnych, czy przedsiębiorczych; zarówno jednak samodzielność jak przedsiębiorczość zostały mi narzucone przez warunki, w jakich się znalazłam, na równi zresztą z tysiącami innych ludzi, oprócz mnie. Kiedy więc przysłała po mnie panna Marchmont, starsza niezamężna dama, zamieszkała w naszej okolicy, posłuszna byłam z całą gotowością jej wezwaniu w nadziei, że poruczy mi do pełnienia jakąś misję, której potrafię podołać.
Panna Marchmont była osobą zamożną, zamieszkiwała piękną rezydencję, była wszelako zreumatyzowaną, zniedołężniałą kaleką, pozbawioną od dwudziestu lat już władzy w rękach i w nogach. Przebywała stale na górnym piętrze swojej siedziby, nie schodząc nigdy na dół. Salon jej przytykał do jej sypialni. Słyszałam wiele o niej i o jej dziwactwach, (miała opinię wielce ekscentrycznej) nigdy jednak jeszcze do owego czasu nie miałam okazji widzenia jej ani mówienia z nią. Wprowadzona do jej pokoju, znalazłam się wobec pomarszczonej, siwowłosej kobiety o poważnym, surowym wyglądzie, który mógł być wynikiem zarówno jej długotrwałego osamotnienia, jak jej dolegliwości fizycznych. Temu może również należało przypisać jej drażliwość i kapryśność. Jak się okazało, jej panna służąca, a właściwie towarzyszka, która pielęgnowała ją przez szereg lat, miała wyjść za mąż, słysząc więc o osamotnieniu moim i o trudnych warunkach, w jakich znalazłam się, posłała panna Marchmont po mnie w nadziei, że potrafię może zastąpić przy niej tamtą. Kiedy więc po wypiciu pospołu popołudniowej herbaty, siedziałyśmy obie przy kominku, zrobiła mi odpowiednią propozycję.
— Nie będzie to łatwe życie — uprzedziła mnie lojalnie — wymagam wiele obsługi, będzie też pani przez większą część dnia zamknięta tutaj ze mną; może jednak, w przeciwstawieniu do życia, jakie wiodła pani dotychczas, wyda się pani zajęcie u mnie dość znośne.
Rozważyłam w myśli uczynioną mi propozycję; ofiarowane mi stanowisko powinno byłoby oczywiście wydać mi się znośne — usiłowałam przekonać sama siebie — okazało się jednak, że wskutek szczególnego jakiegoś ciążącego na mnie fatalizmu, przewidywania te nie ziściły się. Nie mogły, co prawda, uśmiechać mi się osobliwie widoki stałego przebywania tutaj, w tym szczelnie zamkniętym pokoju, będąc świadkiem nieustannych cierpień — czasem może ofiarą złego humoru — i spędzenia w ten sposób reszty mojej młodości, wiedząc, że wszystko co było, minęło, wyrażając się najoględniej, nie nazbyt szczęśliwie! Zbrakło mi na chwilę odwagi, wnet jednak odzyskałam ją, jakkolwiek bowiem zmuszałam się do uprzytomnienia sobie złych stron, byłam jednak zbyt przyziemna, aby idealizować je, a tym samym wyolbrzymiać nadmiernie.
— Nie jestem pewna, czy starczy mi sił potrzebnych do pełnienia tych zadań — rzekłam.
— I ja także mam ten skrupuł — zgodziła się. — Sprawia pani wrażenie zmizerowanej, wyczerpanej.
Byłam zmizerowana i wyczerpana. Zajrzałam do lustra i zobaczyłam w nim siebie samą w mojej sukni żałobnej, dziwnie wyblakłą, z głęboko wpadniętymi, podkrążonymi oczami. Tak. Nie był to widok obiecujący. Te oznaki przywiędnięcia były jednak zewnętrzne tylko, tak wydawało mi się przynajmniej: czułam wciąż jeszcze w sobie życie, tętniące, niezamarłe w jego źródle.
— Czy ma pani coś innego na widoku?
— Jak dotychczas nic wyraźnego, mogłabym jednak znaleźć, przypuszczam.
— Tak sobie pani wyobraża, może nie bez słuszności. Dobrze. Niech więc pani próbuje w dalszym ciągu poszukiwań na własną rękę. O ile jednak zawiodą one panią, proszę powrócić do mojej oferty. Pozostawiam pani otwartą możność przyjęcia jej w ciągu trzech miesięcy.
Było to wielce uprzejme z jej strony postawienie sprawy. Powiedziałam, co o tym myślę i wyraziłam moją wdzięczność. W tej samej chwili schwycił ją ostry atak bólu. Zajęłam się cierpiącą, zastosowałam wskazane mi przez nią środki i, zanim jeszcze zdążyły one przynieść jej ulgę, zawiązał się pomiędzy nami obiema rodzaj poufniejszego stosunku. Co się mnie tyczy, przekonałam się ze sposobu, w jaki zniosła ten ostry napad, że mam przed sobą dzielną, cierpliwą kobietę (cierpliwą wobec dolegliwości fizycznych, czasem tylko może podrażnioną pod wpływem toczącego ją moralnego raka), ona zaś, widząc moją dobrą wolę, przekonała się, że może wzbudzić we mnie współczujący odzew na swoje cierpienia. Przysłała po mnie zaraz nazajutrz, powtarzając te wezwania pięć czy sześć dni z rzędu. Bliższe poznanie jej, mimo że ujawniło mi niektóre cechujące ją dziwactwa i wady, przekonało mnie zarazem, że mam do czynienia z charakterem, zdolnym wzbudzić szczery szacunek. Bywała, co prawda, surowa czasem, a nawet ponura, nie przeszkadzało mi to jednak pielęgnować jej i siedzieć przy niej ze spokojem, jaki dany jest nam zawsze zachować, ilekroć czujemy, że nasza obecność, nasze bezpośrednie zetknięcie, nasz sposób zachowania się podobają się i sprawiają ulgę osobom, którym oddajemy usługi. Nawet kiedy łajała mnie i to dość cierpko — co zdarzało się od czasu do czasu — czyniła to w sposób który nie upokarzał mnie i nie pozostawiał dokuczliwego żądła. Przypominała raczej rozgniewaną matkę, karcącą swoją córkę, aniżeli surową chlebodawczynię, czyniącą ostre wyrzuty opłacanej przez nią pracownicy. Nie umiała zrzędzić, czasem tylko wpadała w gwałtowny gniew. Co najważniejsze jednak, umiała opamiętać się w chwilach największej pasji: logika nie zawodziła jej w roznamiętnieniu nawet. Rychło też wzrastające uczucie szczerego przywiązania pozwoliło mi w nowym zupełnie świetle rozważać myśl pozostania przy niej w charakterze towarzyszki: po tygodniu zgodziłam się na objęcie tego stanowiska.
W ten sposób światem moim stały się dwa rozprażone, szczelnie pozamykane pokoje, a zniedołężniała, schorowana stara kobieta moją panią, moją przyjaciółką, wszystkim dla mnie. Pełnienie służby przy niej — było moim obowiązkiem; jej ból — moim cierpieniem; myśl o uldze jaką mogłam jej przynieść — jedynym moim zadaniem; jej niezadowolenie — moją karą; jej uśmiech — moją nagrodą. Zapomniałam o istnieniu pól, lasów, rzek, jezior, mórz i wciąż zmieniającego się nieba poza oślepłymi, zachodzącymi wciąż od nowa parą szybami okiennymi pokoju chorej. Rada byłam prawie temu zapomnieniu. Całe moje nastawienie zacieśniło się, wtłoczone w ramy obecnej mojej misji. Cicha i łagodna z natury, zahartowana przez los, nie tęskniłam za spacerami na otwartym powietrzu; mój głód nasycały w zupełności skromne, mikroskopijne posiłki, podawane mi w zastosowaniu do apetytu i wymagań pacjentki; co najważniejsze wszakże, dawała mi ona sama możność studiowania niezwykłości jej charakteru; podziwiania niewzruszonej stałości jej cnót, potęgi jej pasji, ufania szczerości jej uczuć. Posiadała wszystkie te cechy i dla tych jej cech właśnie przywiązałam się do niej.
Dla tych jej cech gotowa byłabym pozostać przy niej przez dwadzieścia lat jeszcze, gdyby udręka jej życia miała trwać jeszcze dwadzieścia lat. Inny los wszakże przeznaczony był nam obu. Co się mnie tyczy, zdawać się mogło, że przeznaczenie moje pcha mnie nieustannie do wysiłku płodnego. Że z umysłu podnieca, pobudza, zacina biczem utajoną drzemiącą we mnie energię czynu. Drobnej kruszynie przywiązania ludzkiego, jaka przypadła mi w udziele i jaką ceniłam niby perłę wartościową, przeznaczone były tajeć w moich rękach i przeciekać przez moje palce, jak gdyby była skroplonym w cieple sopelkiem gradowym. Skromne obowiązki, jakie przyjmowałam na siebie, wyrywane musiały być przemocą z mojego, zadowolniającego się tak małym, sumienia. Chciałam wchodzić w układy z Losem: celem uniknięcia mogących spaść na mnie wielkich klęsk gotowa byłam przyjąć z poddaniem życie całe, na które składałyby się same wyrzeczenia i drobne dokuczliwości. Ale Los nie dał się ułagodzić przeze mnie w ten sposób, ani też nie zgodziła się Opatrzność na usankcjonowanie gnuśnego, tchórzliwego takiego unikania czynu.
Pewnej nocy lutowej — pamiętam dobrze ten moment — rozległ się w pobliżu siedziby panny Marchmont głos słyszany przez wszystkich mieszkańców domu, zrozumiany wszakże przez jedną tylko osobę. Po względnie zacisznej zimie przyszły burze wiosenne. Ułożyłam pannę Marchmont do łóżka, a sama usiadłam z robótką ręczną przy ogniu kominkowym. Wiatr wył i zawodził pod oknami: przez cały dzień wyprawiał swoje harce, w nocy wszakże wycie jego przybrało głębszy, surowszy ton — dziwnie przejmujący, wpadający do ucha nieomal wyraźnie artykułowanymi dźwiękami ni to skargi jękliwej, boleśnie szarpiącej nerwy, drgającej w każdym nowym poświście.
— O! Ucisz się! Ucisz się! — powtarzałam w duchu zgnębiona, upuszczając na kolana moją robotę i daremnie usiłując zatkać uszy, aby nie docierał do nich błagalny ten, jak gdyby wzywający pomocy, jękliwy szloch. Już dawniej słyszałam ten sam głos złowieszczy; przygodna obserwacja narzuciła mi teorię związanych z nim przepowiedni. Trzykrotnie w przebiegu mojego życia pouczył mnie bieg wypadków, że dziwne owe odgłosy burzy — ów nieustannie powtarzany jęk beznadziejny zapowiada stan atmosfery nie sprzyjający życiu. Doświadczenie wszczepiło mi wiarę w to, że wybuchy epidemii zapowiadane bywają często przez taki boleśnie jękliwy, łkający, zawodzący wiatr wschodni. Stąd może, jak wywnioskowałam, powitała legenda o Banshee[2]. Stwierdziłam nadto — tak sobie wyobrażałam, nie posiadałam wszelako dostatecznej wiedzy, aby uchwycić związek, jaki mógłby zachodzić pomiędzy tymi okolicznościami — docierające do nas równocześnie ze srożeniem się takiego wichru wieści o wstrząsach wulkanicznych w dalekich częściach świata; o rzekach, które nagle wzbierały gwałtownie, wychodząc z brzegów i zalewając całą okolicę, a także o niezwykle wysoko spiętrzonych falach, wściekle zatapiających nizinne wybrzeża morskie.
— Kula ziemska — mówiłam sobie wówczas — wydaje się w takich okresach szarpana i rozdzierana na części; słabsi spośród nas giną w podmuchach rozsrożonego jej oddechu, który wyrzuca na powierzchnię ognistą lawę jej dymiących kraterów!
Wsłuchiwałam się z zamieraniem serca w wycie wichru.
Około północy burza w ciągu pół godziny przycichła stopniowo, ustępując wreszcie miejsca imponującej ciszy. Ogień na kominku dotychczas słabo zaledwie tlejący, buchnął żywszym płomieniem. Wyczułam od razu zmianę powietrza i wraz z nią powróciła mi otucha. Rozsunąwszy nieco firanki, wyjrzałam na zewnątrz i dostrzegłam migotanie gwiazd występujące zazwyczaj podczas ostrego mrozu.
W momencie odwrócenia się od okna padło spojrzenie moje na pannę Marchmont, zbudzoną, unoszącą głowę sponad poduszki i wpatrzoną we mnie z niezwykłą uwagą.
— Piękna dzisiaj noc? — zagadnęła mnie.
Na zapytanie to dałam potakującą odpowiedź.
— Przypuszczałam, że tak być musi. Czuję się wyjątkowo silna i zdrowa. Niech mi pani dopomoże podnieść się. Wydaje mi się — dodała — że jestem dziwnie odmłodzona. Tak, jestem po dawnemu młoda i tak niezwykle lekko mi na sercu; czuję się szczęśliwa. A może naprawdę nastąpił zwrot w stanie mojego zdrowia i przeznaczono mi jeszcze cieszyć się pełnią sił? Byłby to cud!
— Nie, nie, to nie są dni cudów — przemknęło mi przez myśl. Zdziwiły mnie jej słowa. W dalszym ciągu skierowała rozmowę ku przeszłości, szczególnie żywo odtwarzając w pamięci wszelkie wydarzenia, sceny i osoby.
— Przyjemność sprawia mi dzisiaj wspominanie o tym wszystkim — rzekła. — Cenię pamięć, uważam ją za najlepszą moją przyjaciółkę. Dostarcza mi ona w tej chwili głębokiej rozkoszy; od nowa wyczarowuje w sercu moim tętniącą minionym pięknym życiem rzeczywistość, wszystko to, co, jak sądziłam, zmurszałe, zamarłe od dawna, wsiąkło w glinę i piasek mogiły. Odzyskałam ponownie godziny, myśli i nadzieję mojej młodości. Wskrzesła w sercu moim jedyna miłość — jedyne nieomal uczucie tkliwe — jedyne przywiązanie w moim życiu... Bo widzisz, dziecko, nie jestem kobietą szczególnie dobrą, nie należę do istot, które dają się kochać.
— A przecież i ja także kochałam uczuciem silnym, zogniskowanym na jedynej osobie, równie drogiej mojemu sercu w bezwzględnej swojej wyłączności, jak drogie są dla większości ludzi, mężczyzn i kobiet, wszystkie te niezliczone istoty i rzeczy, którym poświęcają oni rozproszone swoje względy. Wówczas, kiedy kochałam i byłam kochana, jakże cudowne wiodłam życie, jak upojnie cieszyłam się nim! Jaki wspaniały rok przypominam sobie — jak promiennie jaśnieje on teraz w moim wspomnieniu. Jaka urocza wiosna, jakie ciepłe, radosne lato, jakie srebrzyste noce księżycowe, jakie nieziemsko owiane mgłą wieczory jesienne, jaka potęga nadziei pod wodami, skutymi lodowym pancerzem i pod skibami niw zwarzonych zamrozem zimowym! Przez cały ten rok serce moje biło dla Franka, po społu z jego sercem. O, mój szlachetny Franku — mój wierny Franku — mój dobry Franku! O tyle lepszy niż ja! Mający zapatrywania na wszystko o tyle wznioślejsze niż moje. Teraz dopiero rozumiem to i mówię o tym: jeśli nawet niewiele kobiet cierpiało tak straszliwie, jak bolałam ja nad jego utratą, nie wielu danym było zaznać tyle rozkoszy, ile ja zaznałam w jego miłości. Była to miłość niezrównanie wyższa i czyściejsza od pospolitej. Nie żywiłam żadnych wątpliwości co do niego i co do naszych uczuć wzajemnych: łączyła nas miłość nieskalana, opiekuńcza i szlachetna, uszczęśliwiająca tę, której stała się darem. Pragnęłabym rozważyć teraz, kiedy umysł mój odzyskał tak niezwykłą jasność — pragnęłabym zrozumieć dlaczego została mi ona odebrana? Za jaką zbrodnię zostałam potępiona i skazana po jednym roku błogosławionego szczęścia na trzydzieści lat smutku i udręki?
— Nie wiem — odpowiedziała samej sobie po dłuższym milczeniu. — Nie mogę, nie mogę dopatrzeć się powodu. A jednak w tej godzinie mogę powiedzieć szczerze to, czego nie probowałam mówić nigdy dawniej: Boże, Ty, którego wyroki niezbadane, niech się dzieje wola Twoja! W tej chwili wierzę, że śmierć zwróci mnie Frankowi, zwróci mi miłość jego. Nigdy dotychczas nie wierzyłam w to.
— Nie żyje więc? — zapytałam przyciszonym głosem.
— Słuchaj, drogie dziecko — zaczęła. — W pewną radosną Wigilię Bożego Narodzenia ubierałam się i stroiłam w oczekiwaniu na przybycie mojego ukochanego, który niebawem zostać miał moim mężem. Usiadłam, czekając. Widzę przed sobą ponownie tę chwilę. Widzę ośnieżony zmierzch, przesączający się przez okno, którego firanki nie były opuszczone, chciałam bowiem dostrzec go z daleka, nadjeżdżającego konno białą ścieżką. Widzę i czuję przyćmione światło kominka, tak mile rozgrzewające mnie, rzucające tak wesołe iskierki na moją suknię jedwabną i ukazujące mi w zwierciadle odbicie mojej własnej młodej, promiennej postaci. Widzę księżyc, płynący po niebie w cichą noc zimową, jaśniejący zimnym światłem ponad atramentowo czarnym gąszczem krzewów i nad ośnieżonym, osrebrzonym jego blaskiem piaszczystym gruntem mojej posiadłości. Czekałam z przyspieszającym nieco mój puls zniecierpliwieniem, nie budziły się jednak w sercu moim żadne obawy ani wątpliwości. Ogień przygasł na palenisku kominka, wciąż jednak żarzyły się zwęglone szczapy; księżyc był już wysoko na niebie, widziany jednak jeszcze przez obramowanie okna. Była już blisko dziesiąta. Rzadko dawał czekać na siebie dłużej, a właściwie raz tylko czy dwa zatrzymany był aż do tej godziny.
— Czyżby miał zrobić mi zawód?! Nie, nie mogłoby to zdarzyć się! Ani razu! O, oto przybywa!... Nadjeżdża pędem, aby wynagrodzić mi stracony czas.
— Franku! Szalony jeźdźcze! — wołałam w myśli, wsłuchując się z radością i niepokojem zarazem w coraz bliższy tętent galopu — wyłaję cię za to. Powiem ci, że to mój kark narażasz na niebezpieczeństwo, bo przecież wszystko, co twoje, jest w stokrotnie droższym i tkliwszym znaczeniu moje własne. Nadjeżdżał już: widziałam go pędzącego ku mnie, były jednak widocznie w oczach moich łzy, zaćmił się bowiem mój wzrok. Ujrzałam konia, słyszałam tętent jego kopyt... spostrzegłam jakąś masę.. uszy moje ogłuszył niesamowity hałas... Czy był to koń?! Cóż to za ciężkie, dziwne ciemne ciało wlokło się po ośnieżonej murawie?!... Czy mogłam rozpoznać je w świetle księżyca? Czy podobieństwem było dla mnie dać wyraz uczuciu, jakie zrodziło się nagle w mojej piersi?
— Jedyne co mogłam uczynić, to wybiec koniowi na spotkanie. Wielkie zwierzę, czarny wierzchowiec Franka, stał przede mną, dygocąc całym ciałem, ciężko, chrapliwie dysząc. Trzymał go mężczyzna — Frank, jak wydało mi się.
— Co się stało?! — zawołałam.
Zamiast niego jednak odpowiedział mi urywanym głosem mój służący, Tomasz:
— Niech pani wejdzie do domu!
A potem, zawezwawszy jedną ze służących, która wybiegła pędem z kuchni, jak gdyby gnana instynktownym strachem, rozkazał jej:
— Ruth, zabierz panią natychmiast do domu!
Nie pozwoliłam jednak tknąć się, i padłam na kolana w śniegu obok czegoś leżącego przede mną, czegoś, co przed chwilą widziałam ciągnione po ziemi, czegoś ciężko oddychającego i jęczącego na mojej piersi, kiedy uniosłam tę nieruchomą, bezwładną masę i przytuliłam ją do siebie. Żył jeszcze; zachował nawet resztkę przytomności. Kazałam wnieść go do domu, nie dając się odciągnąć od niego ani na chwilę. Moje otoczenie probowało traktować mnie jak dziecko, jak to zazwyczaj robi się w stosunku do ludzi, na których spadła karząca dłoń Boża. Nie ustąpiłam jednak miejsca przy nim nikomu poza chirurgiem, a kiedy zrobił on wszystko co było do zrobienia, zajęłam się umierającym Frankiem ja sama wyłącznie. Miał jeszcze dość sił, aby objąć mnie ramieniem, zdobył się jeszcze na wymówienie mojego imienia, słyszał mnie modlącą się szeptem przy nim, czuł pieszczotliwe ruchy i gesty, jakimi usiłowałam przynieść mu ulgę.
— Mario — szepnął drętwiejącymi ustami — umieram z rajskim uczuciem...
— Ostatnie tchnienie oddał ze słowami wiernej miłości dla mnie. O świtaniu dnia Bożego Narodzenia był już mój Frank u wrót bożych.
— Stało się to — dodała — trzydzieści lat temu. Od tego czasu cierpiałam męki. Nie sądzę, abym umiała jak należy wykorzystać cios, który mnie spotkał. Natury miękkie i tkliwe wzniosłyby się pod wpływem podobnego nieszczęścia do wyżyn świętości, z umysłów silnych, ale opornych, zrobiłoby ono demony, co się zaś mnie tyczy, stałam się zgnębioną bólem i wyłącznie nim pochłoniętą, samolubną kobietą.
— Robiła pani wiele dobrego — rzekłam, znana była bowiem panna Marchmont z hojności z jaką udzielała wsparć i zapomóg.
— Chce pani powiedzieć, że nie skąpiłam pieniędzy tam, gdzie mogły one przynieść ulgę? I cóż z tego? Nie kosztowało mnie to żadnego wysiłku, ani przezwyciężania się. Mam jednak nadzieję, że od dzisiaj rozpocznę lepsze życie, aby przygotować się godnie do spotkania z moim Frankiem. Bo widzi pani, wciąż jeszcze myślę o Franku więcej niż o Bogu, o ile też to oddanie się jednemu człowiekowi tak bezmierne, tak wyłączne i przez tak długie lata będzie mi poczytane za bluźnienie Bogu, słabe będą moje szanse zbawienia. A co sądzi pani o tych rzeczach, kochana panno Lucy? Niech pani weźmie na siebie rolę mojego spowiednika i powie mi szczerze swoje zdanie.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć jej: brakło mi słów. Okazało się to wszakże zbędne. Mówiła w dalszym ciągu, jak gdyby otrzymała ode mnie odpowiedź.
— Bardzo słusznie, moje dziecko. Powinnibyśmy uznać Boga za miłosiernego, mimo że wyroki Jego nie zawsze są zrozumiałe dla nas. Musimy przyjmować z poddaniem los, jaki nam zsyła, jakikolwiek byłby on i starać się, o ile to jest w naszej mocy, ulżyć losowi innych. Prawda? Otóż, od jutra zacznę od pani, moje dziecko, i uczynię co będę mogła, aby uszczęśliwić panią. A przynajmniej, postaram się zrobić coś dla pani, coś takiego, z czego będzie pani mogła korzystać, kiedy nie stanie mnie już na tym świecie. Głowa mnie rozbolała z nadmiernego mówienia, jestem jednak zadowolona i szczęśliwa. Niech już pani położy się spać. Bije druga. O, do jak późnej godziny przesiaduje pani przy mnie, a raczej do jak późnej godziny przetrzymuję panią przy sobie w moim samolubstwie! Ale teraz niech już pani idzie spać. Może pani być zupełnie spokojna o mnie; czuję, że będę spała doskonale.
Ułożyła się do snu. I ja także położyłam się spać w pokoiku, sąsiadującym z jej sypialnią. Noc przeszła spokojnie. Bardzo spokojny być musiał jej koniec: spokojny i bezbolesny. Z rana znaleźliśmy ją w łóżku nieżywą; trup jej był zimny już prawie. Na twarzy jej zastygł wyraz niezmąconego spokoju. Niezwykłe podniecenie i zmiana nastroju, jakie ujawniła poprzedniego wieczora, były widocznie zapowiedzią napadu tak silnego, że wystarczył do ostatecznego zerwania wątłej nici, na jakiej trzymało się przez tak długi czas jej życie, podkopywane nieustannie głębokim cierpieniem moralnym.




ROZDZIAŁ V
ODWRÓCENIE NOWEJ KARTY

Pozostawszy zupełnie sama na świecie po śmierci ostatniej mojej chlebodawczyni, zmuszona byłam poszukać nowego miejsca. Nerwy moje niewątpliwie nadszarpnięte były doznanymi przeżyciami. Musiało to oczywiście odbić się ujemnie na moim wyglądzie również. Byłam w istocie wychudzona, blada, z wpadniętymi głęboko oczami, sprawiając typowe wrażenie osoby zmuszonej czuwać wiele po nocach, przepracowywać się, czy zamartwiać niemożnością wyplątania się ze swoich zobowiązań i długów. Czuwałam w rzeczywistości po nocach, bywałam nieraz przepracowana, długów nie miałam jednak. Nie byłam też zupełnie pozbawiona środków, jakkolwiek bowiem panna Marchmont nie zdążyła zrobić zamierzonego zapisu na moją korzyść, wypłacił mi daleki kuzyn, który został jej spadkobiercą, całą zaległą pensję. Już wówczas zdradzał jego krogulczo zaostrzony nos i osobliwie zwężona przy skroniach czaszka naturę skąpca, jakim okazał się w następstwie. Stanowił pod tym względem biegunowe przeciwieństwo szczodrej, wspaniałomyślnej swojej krewnej i tym samym przyczynił się do błogosławienia po dzień dzisiejszy jej pamięci przez wszystkich korzystających z jej pomocy biedaków.
Jako posiadaczka piętnastu funtów, zdrowia nadszarpniętego wprawdzie, nie załamanego jednak w zupełności oraz podobnego mniej więcej stanu ducha, mogłam, w porównaniu z wieloma innymi ludźmi, być uważana za osobę będącą w położeniu godnym zazdrości. Zarazem jednak było to położenie dość kłopotliwe. W przededniu opuszczenia mojego dotychczasowego miejsca schronienia nie miałam jeszcze zapewnionego żadnego innego dachu nad głową.
W tych warunkach nie pozostawało mi inne wyjście poza zasięgnięciem porady jedynej bliskiej mi obecnie istoty, dawnej naszej służącej, mojej piastunki niegdyś, a obecnie gospodyni u właściciela jednego z większych majątków w bliskim sąsiedztwie siedziby zmarłej panny Marchmont. Spędziłam u poczciwej mojej byłej piastunki kilka godzin, upieszczona przez nią i ukojona, i ona jednak także nie miała pojęcia, jaką mogłaby dać mi radę. O zmierzchu, mając uczucie pustki i mroku dokoła siebie i w sobie, opuściłam ją, czekał mnie bowiem jeszcze dwumilowy spacer do odbycia, a noc zapowiadała się mroźna, chociaż jasna. Pomimo osamotnienia, braku widoków na najbliższą przyszłość i naturalnego, zdawałoby się, zgnębienia tym wszystkim, serce moje, podtrzymywane ufnością i energią młodości — liczyłam wówczas dwadzieścia trzy lata niespełna — biło równomiernie i wcale nie słabo. Że nie biło słabo, poznawałam po odwadze, z jaką bez drżenia puściłam się w samotną tę drogę, prowadzącą przez pustynne pola, na których obszarze nie widać było nigdzie wiosek, domów mieszkalnych, ani zabudowań folwarcznych. Gwiazdy jedynie, w braku księżyca, wskazywały mi słabo majaczącą w ich świetle ścieżkę. Odwaga moja, i hart mojej duszy tym bardziej godne były podziwu, że znajdowałam się w niezwykłej obecności jaśniejącej w stronie północnej ruchomej, tajemnicy — w obecności Aurory Borealis. Zamiast budzenia we mnie lęku, ujawniła ona w inny sposób wpływ swój na mnie — natchnęła mnie nową siłą, jak się zdawało. Wraz z surowym, mroźnym tchnieniem wciągałam w płuca ożywczy przypływ nowej energii, aż wreszcie, opanowana nią, odważyłam się dać wyraz mojej śmiałej myśli zrodzonej w dziwnie okrzepłym moim intelekcie.
— Opuść tę pustkę — podszepnął mi głos wewnętrzny — i udaj się tam!
— Dokąd? — zagadnęłam samą siebie.
Nie miałam potrzeby szukać odpowiedzi daleko; skierowując oko mojej duszy z pustynnej okolicy ku bogatej płaszczyźnie środkowej Anglii, ujrzałam przed sobą wizję tego, czego nigdy nie oglądałam w rzeczywistości — wizję Londynu.
Nazajutrz powróciłam do mojej dawnej piastunki, aby wyjawić jej powzięty plan.
Pani Barrett — tak brzmiało jej nazwisko — była poważną, rozsądną kobietą, znającą jednak świat równie mało jak ja. Mimo całego swojego rozsądku wszelako i powagi nie zburczała mnie i nie zaprotestowała z oburzeniem, że musiałam chyba postradać zmysły, aby ważyć się na podobny projekt. Było widocznie w postępowaniu moim dużo stateczności, która służyła mi zawsze za najbezpieczniejszą ostoję i przewodniczkę, skoro umożliwiła mi ona bezkarne, a bodaj nawet popierane przez nią, urzeczywistnienie zamierzeń, mogących, o ile przystąpiłabym z mniejszą równowagą i spokojem do ich wykonania, ściągnąć na mnie zarzut, że jestem marzycielką-fantastką.
Pani Barrett zajęta przygotowywaniem skórek pomarańczowych na marmeladę, próbowała zwrócić moją uwagę na trudności, związane z wprowadzeniem w czyn mojego pomysłu, kiedy nagle do pokoju wpadł w podskokach mały chłopczyna. Śliczne to stworzonko, które nie było dla mnie obce, znałam bowiem matkę jego, młodą zamężną córkę chlebodawców byłej mojej piastunki, podbiegło ku mnie z czarownym uśmiechem, pośpieszyłam też wziąć je na kolana. Mimo wielkiej różnicy naszych pozycji towarzyskich matka chłopczyka i ja kształciłyśmy się na tej samej pensji. Miałam wówczas dziesięć lat, a ona szesnaście, mimo to uczęszczała do klasy niższej niż moja. Pamiętam, że była bardzo przystojna, wyglądała pospolicie wszakże i mało interesująco.
Wpatrywałam się z podziwem w przepiękne ciemne oczy malca, kiedy do pokoju weszła matka jego, pani Leigh. W jak dorodną, imponującą, a zarazem pańsko uprzejmą młodą kobietę przeistoczyła się poczciwa i dobroduszna za czasów szkolnych, ale mało rozgarnięta, tępa dziewczyna! Tak dodatnio i korzystnie wpłynęło na nią zamęźcie i macierzyństwo. Miałam niejednokrotnie okazję stwierdzić w następstwie dobroczynny wpływ obu tych czynników na mniej jeszcze niż ona zapowiadające osobniki. Pani Leigh nie przypomniała mnie sobie zupełnie. I ja także zmieniłam się, obawiam się jednak, że nie na korzyść, niestety. Nie próbowałam wcale narzucić mojej osoby jej pamięci. W jakim celu miałabym to uczynić? Przyszła po małego swojego synka, aby zabrać go na przechadzkę, a tuż za nią szła piastunka, niosąca na ręku niemowlę. Wspominam o tym dlatego jedynie, że pani Leigh, zwracając się do piastunki, mówiła po francusku, (bardzo lichą francusczyzną zresztą, fatalnym akcentem, który żywo przypomniał mi nasze szkolne czasy). Mały chłopczyk natomiast, paplał biegle po francusku. Kiedy cała kompania wyszła z pokoju, opowiedziała mi pani Barrett, że córka jej chlebodawców przywiozła z sobą przed dwoma laty z podróży, jaką odbyła po kontynencie, cudzoziemską tę piastunkę, którą traktowano w domu jak guwernantkę prawie, nie każąc jej nic robić poza wynoszeniem niemowlęcia na spacer i paplaniem po francusku z małym Karolkiem.
— Pani Leigh utrzymuje — dodała zacna pani Barrett — że spotkała zagranicą wiele Angielek, które zajmują takie same posady w zamożnych domach cudzoziemskich na kontynencie i są tak samo dobrze traktowane jak ta Francuska.
Zapisałam sobie w pamięci tę przypadkową informację, ni to zapobiegliwa gospodyni zwykła skrzętnie notować wiadomości, które, jak trafnie przewiduje, mogłyby przydać jej się kiedyś. Zanim rozstałam się z zacną moją przyjaciółką, dała mi ona adres godnego zaufania, przyzwoitego zajazdu w Londynie, w którym, jak zapamiętała, zwykli zatrzymywać się niegdyś moi stryjowie.
Udanie się moje do Londynu było mniej awanturniczym przedsięwzięciem i narażało mnie na mniejsze ryzyko, aniżeli mógłby czytelnik sądzić. Cała odległość wynosiła nie więcej niż pięćdziesiąt mil. Środki moje, jak obliczyłam, wystarczą na podróż do stolicy, na pokrycie wydatków związanych z moim utrzymaniem w ciągu kilku dni oraz na ewentualną drogę powrotną, o ile nie znalazłabym możności pozostania w Londynie, to znaczy o ile nie udałoby mi się znaleźć tam żadnego zajęcia. Uważałam wycieczkę tę za rodzaj krótkich wakacyj raczej, na jakie postanowiłam pozwolić sobie celem rozejrzenia się, aniżeli za szukanie ostatniej deski ratunku. Nie ma nic lepszego nad skromne poczynanie sobie w życiu i krojenie na umiarkowaną skalę. Jest to najniezawodniejszy sposób utrzymania równowagi cielesnej i duchowej, gdy, przeciwnie, rzucanie się nieopatrzne na szerokie wody wielkich, zawrotnych pomysłów naraża na zbyt rychłe spalanie się ciała i ducha w nadmiernej gorączce.
Przebycie pięćdziesięciu mil wymagało w owym czasie całodziennej podróży (mówię o dawno minionych czasach: włosy moje, które do niedawna jeszcze opierały się zwycięsko mrożącemu wpływowi lat, są już teraz zupełnie białe pod białym czepeczkiem, niby śnieg pod śniegiem). Około dziewiątej w słotny wieczór lutowy stanęłam w Londynie.
Wiem, że czytelnik mój nie będzie mi wdzięczny za poskąpienie mu szczegółowego, kunsztownego zdania sprawy z pierwszych moich wrażeń artystycznych. Sądzę jednak, że słusznie postępuję z tego względu chociażby, iż nie miałam czasu, ani też nie byłam odpowiednio usposobiona do notowania ich i przejmowania się nimi. Nie mogło w istocie natchnąć mnie szczególną wrażliwością w tym kierunku przybycie o późnej godzinie w chłodny, słotny, ciemny wieczór, do Babilonu, którego obcość i przerażająca rozległość wystawiły na najcięższą próbę jasność i trzeźwość sądu, jak również zdolność panowania nad sobą, jakimi, w braku świetniejszych talentów, mogło podobać się Naturze obdarzyć mnie.
Z chwilą kiedy wysiadłam z dyliżansu, uderzył mnie osobliwy sposób mówienia dorożkarzy londyńskich i innych osób zgromadzonych w oczekiwaniu przybycia karetki pocztowej. Mowa ich wydała mi się w pierwszym momencie obcą jakąś, jak gdyby cudzoziemską. Nigdy do owego czasu nie słyszałam języka angielskiego siekanego w ten sposób. Udało mi się jednak zrozumieć zdania, z jakimi zwracano się do mnie i być wzajem zrozumianą przez moich rozmówców, o tyle przynajmniej, aby zostać bezpiecznie przewiezioną wraz z moim bagażem do wskazanego mi przez dawną naszą piastunkę zajazdu. O, jak nieskończenie trudna, gnębiąca i zastraszająca wydała mi się moja eskapada! Znalazłam się po raz pierwszy w życiu w Londynie po raz pierwszy w zajeździe; zmęczona podróżą, spłoszona ciemnością, zdrętwiała chłodem; pozbawiona wszelkich wskazówek, a tym bardziej doświadczenia, jak zabrać się do rzeczy, co przedsięwziąć, a przecież zmuszona działać samoistnie.
Postanowiłam kierować się własnym zdrowym rozsądkiem nade wszystko. Mój zdrowy rozsądek był wszelako równie zmrożony i oszołomiony, jak wszystkie inne moje cechy duchowe, jedynie też pod presją nieubłaganej konieczności dał się on pobudzić do pierwszych nerwowych podrygów jakiego takiego działania. Zacięta w ten sposób biczem surowych wymagań, podyktowała mi ta właściwość mojego ducha obowiązek zapłacenia tragarzowi, przy czym trudno było wziąć jej za złe, że w krytycznym takim momencie dała się grubo oszukać; kazała mi następnie zapytać portiera zajazdu o pokój, z kolei trwożliwie zawezwać pokojówkę, i co więcej, znieść z godnością wyniosłe traktowanie mnie przez młodą tę damę, kiedy raczyła wreszcie zjawić się.
O ile sobie przypominam, była pokojówka ta wzorem miejskiego szyku i elegancji. Taką zręczną, szczupłą miała figurkę, taki zgrabny, wytworny był jej czepeczek, tak umiejętnie skrojona i uszyta jej sukienka, że przyglądałam się jej z szczerym zdziwieniem i zaciekawieniem. Mowę jej cechował osobliwy akcent, który, wraz z łatwością i płynnością przesadnego wysławiania się, wzgardliwie niejako urągały mojemu sposobowi mówienia, tak samo jak sztuczna nieco, wymuszona wytworność jej stroju zdawała się z szyderstwem podkreślać wiejską prostotę mojego ubrania.
— Trudno, nie ma na to rady — pomyślałam. — A zresztą i środowisko i okoliczności są nowe. Jakoś to będzie.
Zachowaniem zupełnego spokoju i godności osobistej wobec aroganckiej tej dziewczyny, a potem wobec wyglądającego jak ksiądz, ubranego na czarno z białym halsztukiem kelnera, wymogłam rychło na obojgu grzeczniejszy sposób traktowania mnie. Przypuszczam, iż pierwotnie wzięli mnie oboje za służącę, wnet jednak zmienili zdanie, niezdecydowani, czy mają odzywać się do mnie w sposób wyniośle protekcjonalny czy służalczo uprzejmy.
Trzymałam się wcale godnie, dopóki, pokrzepiona nieco jedzeniem i ogrzana przy ogniu, nie zamknęłam się bezpiecznie w moim własnym pokoju. Kiedy jednak usiadłam na krawędzi łóżka, oparłszy głowę na poduszce, doznałam uczucia straszliwego zgnębienia. Od razu stanęła przede mną cała upiorność mojej sytuacji. Uświadomiłam sobie jej nienormalność, rozpaczliwe osamotnienie, beznadziejność nieledwie. Co robię tu sama w tym wielkim Londynie? Co mam przedsięwziąć następnego dnia? Co czeka mnie w życiu? Jakich mam przyjaciół na świecie? Skąd przybywam? Dokąd dążę? Co mam czynić?
Łzami, jakie trysnęły mi z oczu, zrosiłam poduszkę, własne ramiona i włosy. Po wybuchu tym nastąpił ponury moment najbardziej gorzkich myśli, mimo wszystko jednak nie żałowałam podjętego kroku, ani też nie pragnęłam cofnąć się wpół drogi. Ponad wszystkimi innymi uczuciami górowało silne, jakkolwiek mętne przeświadczenie, że lepiej jest iść naprzód, aniżeli cofać się i że mogę iść naprzód, że droga jakaś — najciaśniejsza bodaj i najtrudniejsza — otworzy się przede mną. Pod wpływem tej myśli uspokoiłam się o tyle, że zdolna byłam odmówić pacierze wieczorne i przygotować się do snu. Zgasiłam właśnie świecę i położyłam się, kiedy nagle wśród nocnej ciszy zawibrował głęboki, niski, potężny dźwięk. Zrazu nie wiedziałam co mogłoby to być, gdy jednak dźwięk ten powtórzył się dwanaście razy, zrozumiałam jego znaczenie i, po przebrzmieniu długim, drżącym echem ostatniego uderzenia dzwonu, powiedziałam sobie: — „Leżę w cieniu Katedry Ś-go Pawła“.




ROZDZIAŁ VI
LONDYN

Nazajutrz przypadł pierwszy dzień marca i kiedy, po obudzeniu się, wstałam i rozsunęłam zasłony okienne, ujrzałam przedzierające się poprzez mgłę promienie wschodzącego słońca. Ponad moją głową, ponad szczytami domów, ujrzałam sięgający obłoków nieledwie, potężny, kopulasty masyw, ciemno niebieszczący się i niewyraźny — KATEDRĘ. W momencie ujrzenia jej poruszyło się coś we mnie: duchowa moja istota wstrząsnęła, na wpół rozwijając je, spętane zawsze swoje skrzydła; i równocześnie olśniło mnie nagłe poczucie jakobym ja, która nigdy dotychczas nie żyłam naprawdę, miała wreszcie zakosztować życia. Tego rana dusza moja rozrastała się i pęczniała tak szybko, jak bania, która wyrosła nad Jonaszem.
— Dobrze uczyniłam, przybywając tutaj — powiedziałam sobie, i przystąpiłam do pośpiesznego starannego ubrania się.
— Podoba mi się nastrój tego wielkiego Londynu, który czuję dokoła siebie. Kto, prócz zdecydowanych tchórzów jedynie, poprzestałby na spędzeniu całego życia w nędznej chacie, wyrzekając się na zawsze rozwinięcia swoich zdolności, pozostawionych na łup przeżerającej je rdzy mroku?
Ubrawszy się, zeszłam na dół, nie wyczerpana i zdrożona, jak poprzedniego wieczora, ale świeża, ochędożona i wypoczęta. Kiedy kelner przyniósł mi śniadanie, zdołałam zwrócić się do niego stanowczo, ale pogodnie; dziesięciominutowa rozmowa, jaką odbyliśmy, zbliżyła nas z sobą wzajem i zapoznała w sposób wystarczający.
Kelner był starszym, siwym mężczyzną, który, jak się okazało, pozostawał na obecnej służbie od dwudziestu lat. Stwierdziwszy to, pewna byłam, że przypomni sobie obu moich stryjów: Karola i Wilmota, którzy przed piętnastu laty bywali tutaj częstymi gośćmi. Wymieniłam ich imiona i nazwisko, które przypomniał sobie w istocie od razu, powtarzając je z szacunkiem. Z chwilą ujawnienia w ten sposób moich stosunków rodzinnych zyskałam dla siebie w oczach kelnera należne, zupełnie wyraźne stanowisko. Uważał, że jestem podobna do stryja Karola: myślę nawet, że mówił prawdę, bowiem i pani Barrett także zwykła utrzymywać to samo. Uprzejma usłużność zastąpiła teraz niedawny, wyraźnie lekceważący sposób jego zachowania się wobec mnie, nie miałam też już odtąd wątpliwości, że otrzymam grzeczną odpowiedź na każde rozsądne moje zapytanie.
Ulica, na którą wychodziło okno mojego pokoiku, była wąska, bardzo cicha i niezbyt brudna: nieliczni przechodnie przypominali wyglądem swoim tych, jakich widuje się w miastach prowincjonalnych; nie było tu nic potężnego, ani olśniewającego — czułam, że mogę odważyć się wyjść sama.
Po śniadaniu wyszłam istotnie. W sercu moim zagościło mile podniosłe uczucie: przechadzka samodzielna po ulicach Londynu wydała mi się sama przez się już nie byle przygodą. Niebawem znalazłam się na klasycznym gruncie — w alei, noszącej nazwę Paternoster Row. Weszłam tu do księgami, prowadzonej przez niejakiego Jones‘a i nabyłam książeczkę — marnotrawstwo, na które nie mogłam właściwie pozwolić sobie, przyszło mi wszelako na myśl, że będę mogła ofiarować ją — czy posłać — pani Barrett. Pan Jones, zasuszony stary kupiec, stał za ladą: wydał mi się jedną z najwspanialszych, a ja sama jedną z najszczęśliwszych, istot na świecie.
Zdumiewająca była żywotność, jaka kipiała we mnie tego rana. Znalazłszy się przed katedrą Ś-go Piotra, weszłam do środka i wdrapałam się aż pod szczyt jej kopuły, skąd roztoczył się przede mną Londyn ze wszystkimi jego kościołami, z rzeką i mostami na niej; ujrzałam odwieczny Westminster i zielone ogrody — Temple Gardens — oświetlone słońcem, które radośnie jaśniało na gładkim niebieskim niebie wczesnej wiosny, zasnutym tu i owdzie niezbyt gęstym obłoczkiem mgły.
Zeszedłszy ponownie na dół, puściłam się w dalszą wędrówkę na los trafu, zachwycona, rozradowana poczuciem swobody, jakiej zaznałam w pełni. Po dłuższym wędrowaniu dotarłam — sama nie wiem w jaki sposób — do serca miasta z tętniącym jego życiem. Ujrzałam nareszcie i poczułam prawdziwy Londyn. Znalazłam się na pobrzeżu Tamizy — na Strandzie — przeszłam przez Cornhill, wsiąknąwszy tutaj w ruch i gwar uliczny, odważając się nawet na niebezpieczeństwo przechodzenia na przełaj przez jezdnię. Świadomość, że zdobyłam się na odwagę uczynienia tego, w dodatku uczynienia tego bez niczyjej pomocy, ani opieki, dała mi, niewspółmierne może do wyczynu, ale prawdziwe uczucie zadowolenia. Po owym dniu oglądałam West End, parki, piękne place, nieporównanie bardziej wszakże podoba mi się serce miasta: City. Wydaje mi się ono o wiele bardziej tchnące powagą: jego ruch, panujący tu zgiełk, wszystkie te skłócone dźwięki i odgłosy, są tak pełne rzeczywistego, doniosłego znaczenia. City pracuje na utrzymanie własne i całej stolicy, West-End korzysta jedynie z uciech życia. West-End dostarcza rozrywek tylko, City, natomiast, podnieca i porusza do głębi.
Omdlewająca ze zmęczenia i głodna (od lat już nie doświadczałam równie zdrowego głodu) powróciłam około drugiej po południu do cichego, ciemnego, staroświeckiego mojego zajazdu. Obiad, jaki mi podano, składał się z dwóch potraw — ze sporego plastra pieczeni i z jarzyn. Obie wydały mi się wyborne; o ileż smaczniejsze od maleńkich, wyszukanych porcyjek posiłków, jakie przysyłała stara kucharka panny Marchmont dla drogiej mojej zmarłej chlebodawczyni i dla mnie i na jakich samoistne zadysponowanie nie starczyło obu nam chęci i apetytu. Rozkosznie zmęczona, urządziłam sobie posłanie z trzech krzesełek (pokój nie posiadał kanapki) i wnet usnęłam, a po zbudzeniu się rozmyślałam przez dwie godziny.
Mój stan ducha wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu okolicznościami sprzyjał, jak nie można bardziej zdecydowaniu się na nową, śmiałą może i ryzykowną — bodaj rozpaczliwą nawet — linię postępowania. Nie miałam nic do stracenia. Niewypowiedziana pogarda dla bezradosnej dotychczasowej mojej egzystencji nie dopuszczała możliwości cofnięcia się i powrotu do niej. O ile nie powiedzie mi się plan, jaki zamierzałam urzeczywistnić, któż, poza mną samą jedynie, ucierpi na tym? Gdybym umarła — z dala od domu, chciałam powiedzieć, nie miałam jednak domu — z dala od Anglii, kto płakałby po mnie?
Możliwe, że czekają mnie cierpienia, przywykłam wszelako do cierpień, śmierć nawet, przyszło mi na myśl, nie jest dla mnie tak straszna, jak dla większości ludzi bardziej niż ja szczędzonych przez los. Dotychczas myślałam o śmierci ze spokojem i bez lęku. Uzbrojona w ten sposób przeciwko wszelkim przeciwnościom i ujemnym wynikom, obmyśliłam mój projekt.
Tegoż jeszcze wieczora zdobyłam od przyjaciela mojego — starego kelnera — potrzebne informacje, dotyczące terminu odpłynięcia statku do upatrzonego portu na kontynencie — zwanego Boue Marine. Uważałam, że nie mogę tracić czasu: tej nocy jeszcze muszę zająć kabinę. Mogłam, oczywiście, zaczekać z tym do rana, nie chciałam jednak narazić się na spóźnienie.
— Radzę pani lepiej zająć kabinę od razu — ostrzegł mnie kelner. Uznając słuszność tej rady, pośpieszyłam uiścić rachunek, wynagrodziwszy przy tym usługi, okazane mi przez mojego przyjaciela w sposób, który, jak obliczam teraz, był królewski nieledwie, a który w jego oczach wydał się na pewno niedorzecznym. Wsuwając do kieszeni wręczone mu przeze mnie monety, uśmiechnął się z lekka, jak gdyby chcąc dać wyraz swojej opinii o znajomości życia, jaką wykazała hojna ofiarodawczyni, po czym wyszedł, aby sprowadzić mi wehikuł. Nie poprzestał jednak na tym i polecił mnie woźnicy, nakazawszy mu, aby dojechał ze mną do samej przystani, nie pozostawiając mnie na łup przewoźników. Woźnica przyobiecał wywiązać się uczciwie z danego mu polecenia, oczywiście jednak nie dotrzymał przyrzeczenia traktując mnie, wprost przeciwnie, jak ofiarę, ciągnioną na rzeź, każąc mi wysiąść wpośrodku gromady przewoźników, i zdając mnie na ich łaskę i niełaskę.
Naraziło mnie to na przejście fatalne. Noc była ciemna, woźnica odjechał czym prędzej z chwilą, gdy wręczyłam mu zapłatę za przejazd i od razu rozpoczęła się zażarta walka przewoźników o moją osobę i o mój bagaż. Jeszcze teraz brzmią mi w uszach przekleństwa rzucane przez nich w przebiegu tej walki: podziałały one na filozoficzny mój spokój bardziej wstrząsająco niż ciemna noc, osamotnienie i niezwykłość sytuacji, w jakiej znalazłam się. Pochwycono mój bagaż; przyglądałam się temu z bezradną biernością, kiedy jednak inny z przewoźników chciał w taki sam sposób pochwycić mnie samą, obruszyłam się, odepchnęłam go, i wsiadłam od razu do jednej z łodzi, nakazawszy władczym tonem, aby umieszczono w niej kufer mój obok mnie, co zastało natychmiast uskutecznione, jako że właściciel łodzi stał się z tą chwilą moim sojusznikiem. Odpłynęłam.
Rzeka była czarna niczym atrament; tu i owdzie tylko ślizgały się po niej światła, rzucane z okien gmachów nadbrzeżnych; na jej powierzchni kołysało się mnóstwo statków. Załoga łodzi podwoziła mnie kolejno do szeregu okrętów, których nazwy, wypisane wielkimi białymi literami na ciemnym tle, odczytać mogłam przy świetle latami. „Ocean“, Feniks, „Książę Małżonek“, „Delfin“ — Nie, nie to nie ten! „Iskra“ brzmiała nazwa mojego statku, który jednak, jak się zdawało, stał na kotwicy znacznie dalej.
Płynięcie nasze w dalszym ciągu po płytkiej fali nasunęło mi porównanie ze Styksem i z Charonem, przewożącym samotną duszę do Krainy Cieniów. W dziwnej tej sytuacji, wobec wichru dmącego mi prosto w twarz i bryzgów deszczu, strącanych przez ciężkie chmury ponad moją głową, mając za towarzyszy dwóch brutalnych przewoźników, dręczących uszy moje dzikimi, ciskanymi przez nich przekleństwami, zapytywałam samą siebie, czy jestem bardziej wystraszona, czy zgnębiona. Nie byłam jednak w rzeczywistości ani wystraszona, ani zgnębiona. Wielokrotnie w moim życiu doznawałam obu tych uczuć w znacznie wyższym stopniu, w warunkach o wiele korzystniejszych w porównaniu.
— Jak to możliwe? — zadałam sobie pytanie. — Wydaje mi się, że jestem raczej podniecona i czujna, zamiast być wystraszoną i zgnębioną?
Nie umiałam sobie tego wyjaśnić.
Wreszcie zarysował się w oddali kadłub „Iskry“, bielejący wyraźnie na tle czarnej nocy.
— Jesteśmy! — oznajmił przewoźnik, zażądawszy równocześnie zapłacenia mu sześciu szylingów.
— Żąda pan za wiele — rzekłam, w odpowiedzi jednak na ten mój protest odepchnął energicznie łódź od statku, oświadczając, że nie wysadzi mnie na pokład dopóki nie otrzyma żądanej zapłaty. Na pokładzie, oparty o balustradę, stał młody mężczyzna — jak dowiedziałam się w następstwie — jeden ze stewardów okrętowych. W przewidywaniu walki, jaka zapowiadała się pomiędzy mną a przewoźnikiem, wyszczerzył już zęby w złośliwym uśmiechu, aby więc rozczarować go, pośpieszyłam zapłacić. Trzykrotnie w ciągu tego po południa dawałam korony tam, gdzie należało dawać szylingi, pocieszyła mnie jednak myśl, że za tę drogą cenę zdobywam tak niezbędne w moich warunkach doświadczenie.
— Oszukał panią! — zatriumfował steward, kiedy dostałam się wreszcie na pokład.
— Wiem o tym — odpowiedziałam z flegmą i zeszłam na dół do kajuty.
Zastałam tam korpulentną, przystojną, dobrze prezentującą się niewiastę, którą zapytałam o moją kajutę. Spojrzała na mnie ostro, mruknąwszy coś o niezwykłości przybywania pasażerów na statek o tej godzinie, skłonna, jak zdawało się, do potraktowania mnie niezbyt uprzejmie. Dziwną miała twarz — taką przystojną, a zarazem taką zuchwałą i samolubną!
— Trudno; teraz, kiedy jestem już na pokładzie, pozostanę tu, oczywiście — odpowiedziałam. — Poproszę panią o łaskawe wskazanie mi mojej kabiny.
Zastosowała się, acz z wyraźną niechęcią, do mojej prośby. Zdjęłam kapelusz ustawiłam moje rzeczy i położyłam się. Miałam już za sobą szereg trudności, przy których pokonaniu odniosłam do pewnego stopnia zwycięstwo. Moja bezdomność i brak bezpiecznej ostoi w życiu mogły znów na krótki przeciąg czasu przestać mnie dręczyć. Dopóki „Iskra“ nie zarzuci kotwicy w przystani, nie będę zmuszona zdobywać się na żaden dalszy krok. Potem jednak... O, nie byłam w stanie myśleć co nastąpi potem. Wyczerpana, oszołomiona, leżałam w półśnie, czy w półodrętwieniu.
Stewardka gadała przez całą noc; nie ze mną, ale z młodym stewardem, który, jak się okazało, był jej synem, łudząco do niej podobnym. Wchodził do kabiny i wychodził nieustannie: dysputowali, kłócili się i znów godzili się, powtarzając to niezliczone razy w ciągu nocy. Powiedziała mu, że pisze list do domu — do ojca swojego — i odczytywała głośno synowi ustępy tego listu, nie zwracając najmniejszej uwagi na mnie, jak gdybym była martwą kłodą: przypuszczała prawdopodobnie, że śpię. Niektóre z tych odczytywanych głośno ustępów zawierały tajemnice rodzinne, dotyczące zwłaszcza niejakiej „Charlotty“, młodszej siostry, która, sądząc z brzmienia listu, była w przede dniu zawarcia romantycznego, nierozważnego związku: starsza niewiasta protestowała z głośnym oburzeniem przeciwko ohydnemu postępkowi młodszej. Syn wyśmiewał szyderczo ton korespondencji matki, ona zaś wściekle broniła zajętego przez siebie stanowiska. Osobliwą tworzyli parę. Matka mogła mieć co najwyżej trzydzieści dziewięć lub czterdzieści lat i musiała być kwitnącą, urodziwą dziewoją, mając lat dwadzieścia. Krzykliwa, próżna, despotyczna i ambitna, zdawała się niezmożona zarówno cieleśnie jak duchowo. Przypuszczam, że od najmłodszych lat przywykła żyć i obracać się w miejscach publicznych; za młodu była prawdopodobnie kelnerką w barze.
Nad ranem przeszła w rozmowie swojej na inny temat: — „Watsonów“ — spodziewanej rodziny pasażerów, których znała już, jak się zdawało, i wielce ceniła ze względu na poważne napiwki, jakie jej zawsze pozostawiali. Wyraziła się, że liczyć może na wcale pokaźną sumkę, ilekroć rodzina ta odbywa podróż na ich statku.
O świcie zapanował na pokładzie wielki ruch, bowiem wraz z wschodem słońca przybywać zaczęli pasażerowie. Powitanie „Watsonów“ przez stewardkę było niezmiernie hałaśliwe i wylewne; cała załoga kręciła się i uwijała dokoła nich tylko. Towarzystwo „Watsonów“ składało się z czterech osób: z dwóch mężczyzn i z dwóch kobiet. Oprócz nich była jedna tylko jeszcze, młoda pasażerka, którą odprowadzał na pokład wytworny, ale nieco chorowicie wyglądający pan. Obie te grupy różniły się wzajem zasadniczo, stanowiąc wybitny kontrast. Watsonowie byli niewątpliwie ludźmi bogatymi; zdradzała to pewność siebie i świadomość potęgi posiadanego majątku, cechująca cały ich sposób bycia. Kobiety ich — obie wyglądające młodo, przy czym jedna była skończoną pięknością — w sensie urody fizycznej — ubrane były szykownie i bogato, może tylko zbyt jaskrawo i niedorzecznie nieodpowiednio do okoliczności. Ich kapelusze przybrane suto kwiatami, ich aksamitne narzutki i jedwabne suknie nadawałyby się raczej do przechadzki po alejach parkowych, aniżeli do krążenia w nich po mokrych deskach pokładu okrętowego. Mężczyźni byli otyli, przysadziści, brzydcy i pospolici.
Najstarszy, najbrzydszy, najbardziej otyły i krępy, był, jak rychło zmiarkowałam, mężem, a raczej narzeczonym chyba, pięknej dziewczyny, zbyt młodziutkiej aby mogła być mężatką już. Zdumienie moje z tego powodu było niezmierne, zwłaszcza, kiedy stwierdziłam, że zamiast czuć się bezgranicznie nieszczęśliwą z racji tak nieodpowiedniego związku zdawała się nieomal upojona wesołością.
— Jej śmiech — przyszło mi zrazu na myśl — musi być zapamiętaniem jeno, podyktowanym rozpaczą.
W tej samej chwili wszakże, kiedy olśniła mnie ta myśl — stałam wówczas, milcząca i samotna, oparta o balustradę okrętu — podbiegła do mnie ta śliczna dziewczyna, mimo że zupełnie mi obca, z krzesełkiem składanym w ręku i, uśmiechnięta beztrosko w sposób iście zagadkowy dla mnie, odsłaniający wszakże dwa rzędy nieskazitelnych ząbków, zaofiarowała mi skorzystanie ze stołeczka. Odmówiłam oczywiście przyjęcia go z największą grzecznością, na jaką potrafiłam zdobyć się, a ona oddaliła się tanecznym krokiem, wesoła i lekka jak ptaszek. Przypuszczałam, że musi być dobra z natury; co jednak mogło ją skłonić do poślubienia tego osobnika, podobniejszego co najmniej do beczki tłuszczu, aniżeli do mężczyzny?
Owa inna pasażerka, którą przywiózł na statek wytwornie wyglądający pan, była zupełnie młoda jeszcze, jasnowłosa i przystojna. Jej skromna gładka suknia, niczym nie przybrany słomkowy kapelusz i duży, zręcznie zarzucony na ramiona szal, przypominały strój kwakierski nieomal w prostocie swojej, było jej w nim jednak bardzo do twarzy.
Zauważyłam, że zanim towarzyszący jej mężczyzna opuścił ją, rozejrzał się badawczo po wszystkich pozostałych podróżnych, jak gdyby chciał przekonać się w jakim towarzystwie ją pozostawia. Oko jego odwróciło się z nieukrywanym niesmakiem od obu pań w jasnych kwiecistych strojach, poczem spoczęło na mnie. Równocześnie powiedział coś swojej córce, siostrzenicy, czy kimkolwiek była ona w stosunku do niego, ona zaś wyraźnie zerknęła w moją stronę i z lekka odęła ładne małe usteczka. Nie wiem czy moja osoba, czy też niewybrednie w domu uszyte żałobne moje ubranie wywołały ten grymas pogardy: przypuszczam, że jedno i drugie po społu. Rozległ się dźwięk gongu okrętowego, ojciec jej (dowiedziałam się potem, że był to jej ojciec) uściskał ją i powrócił na ląd. Statek rozwinął żagle i odpłynął.
Cudzoziemcy są zdania, że jedynie angielskie młode dziewczęta można puścić bez opieki w podróż. Tych samych cudzoziemców niezmiernie dziwi jednak lekkomyślna ufność angielskich rodziców i opiekunów. Co się tyczy samych młodych „Miss“ są one za nieustraszoność swoją uważane przez niektórych za nazbyt męskie i „nieprzyzwoite“; inni znów widzą w nich bierne ofiary systemu wychowawczego i religijnego, uznającego wszelką „surveillance“ — wszelkie nadzorowanie — za zbędne. Nie wiem, a raczej nie wiedziałam wówczas, czy owa młoda dama należała do rzędu tych, które mogą być pozostawione bezpiecznie bez opieki, rychło wszakże miało okazać się, że dostojeństwo samotności nie przypadało jej szczególnie do gustu. Zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokładzie, spoglądając z lekkim odcieniem pogardy na szeleszczące jedwabie i aksamity, a także na nadskakujące im niezdarne niedźwiedziowate postacie opasłych mężczyzn, wreszcie zbliżyła się do mnie, pytając:
— Jest pani amatorką morskich podróży?
Wyjaśniłam jej, że moje amatorstwo w tym kierunku musi zostać wystawione dopiero na próbę pierwszego doświadczenia, bowiem dotychczas nie miałam pod tym względem żadnego.
— O, jakie to ciekawe! — zawołała. — Zazdroszczę pani nowości wrażenia: pierwsze przeżycia tego rodzaju są zawsze bardzo miłe. Co się mnie tyczy, mam ich tyle już za sobą, że zdołałam zapomnieć zupełnie o pierwszym. Jestem całkowicie zblazowana na punkcie morza i wielu innych tym podobnych doznań.
Nie mogłam powstrzymać mimowolnego uśmiechu.
— Dlaczego śmieje się pani ze mnie? — zapytała ze szczerością, która bardziej podobała mi się, niż poprzednie jej odezwania się.
— Dlatego, że jest pani zbyt młoda, aby być zblazowaną na jakimkolwiek punkcie.
— Mam siedemnaście lat — oznajmiła tonem z lekka urażonym.
— Wygląda pani co najwyżej na szesnaście. Chętnie podróżuje pani sama?
— O, jest mi to najzupełniej obojętne! Przepłynęłam już Kanał jakie dziesięć razy bez niczyjej asysty i opieki; staram się jednak być możliwie najkrócej sama; udaje mi się zwykle zawierać miłe znajomości.
— Wątpię, czy uda się pani zawrzeć je tym razem — zauważyłam, zerknąwszy na grupę Watsonów, głośno śmiejących się teraz i czyniących niesłychany zamęt i hałas na pokładzie.
— Oczywiście z nikim spośród wstrętnych tych mężczyzn i kobiet — rzekła. — Tego rodzaju ludzie powinni byliby właściwie być pasażerami najniższej klasy. Jedzie pani na pensję?
— Nie.
— Dokąd więc w takim razie?
— Nie mam o tym najlżejszego pojęcia poza tym, że najbliższym celem mojej podróży obecnej jest port Boue-Marine.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem, nie przestając jednak w dalszym ciągu paplać beztrosko.
— Jadę na pensję. O, na ilu już pensjach cudzoziemskich byłam w moim życiu! Mimo to jestem zupełną ignorantką. Nie umiem nic, ale to absolutnie nic — zapewniam panią — poza tym, że pięknie gram i tańczę, umiem także naturalnie szwargotać po francusku i po niemiecku, chociaż nieosobliwie czytam i piszę tymi językami. Parę dni temu kazano mi przetłumaczyć stroniczkę łatwej niemieckiej książki na angielski, nie potrafiłam tego zrobić. Ojciec mój był bardzo zmartwiony i powiedział, że pan de Bassompierre — mój ojciec chrzestny, który płaci wszystkie rachunki za moją pensję — wyrzuca pieniądze w błoto. Bo muszę przyznać się pani, że co do historii, geografii, arytmetyki i innych podobnie nudnych przedmiotów jestem zupełnie nierozwiniętym dzieckiem jeszcze, a po angielsku piszę bardzo źle — robię pełno błędów gramatycznych i ortograficznych. W dodatku zdążyłam zapomnieć już wszystko, czego nauczono mnie z religii. Nazywają mnie protestantką, wie pani? Ale tak Bogiem a prawdą, nie mam pewności, czy jestem nią czy nie. Niezupełnie zdaję sobie sprawę z różnicy pomiędzy katolicyzmem a protestantyzmem. Jest mi to zresztą najdoskonalej obojętne. Kiedyś w Bonn — kochane, czarujące Bonn — gdzie tylu jest przystojnych młodych studentów! — byłam luteranką. Każda ładna dziewczyna na naszej pensji w Bonn miała wielbiciela. Każdy z takich panów wiedział w jakich godzinach wychodzimy na spacer, urządzał się też tak, aby spotkać się ze swoją bogdanką i przejść tuż obok niej.
Schönes Mädchen! — mówił każdy damie swojego serca, a mówił to tak głośno, że wyraźnie mogłyśmy słyszeć jego słowa. Byłam rajsko szczęśliwa w Bonn!
— A gdzie jest pani teraz? — zapytałam.
— O, w... w chose[3] — rzekła.
Panna Ginevra Fanshave (tak brzmiało imię i nazwisko młodej osoby) zastąpiła oczywiście wyrazem „chose“ wyszłą jej chwilowo z pamięci istotną nazwę miejscowości. Używanie co chwilę wyrazu chose stało się utartym jej zwyczajem, powtarzane przy każdej okazji, jako bardzo wygodne słówko zastępcze zamiast brakującego właściwego słowa w każdym języku, jakim mówiła przypadkowo w danym momencie. Dziewczęta francuskie dopomagają sobie często w ten sposób i od nich właśnie przejęła panna Ginevra Fanshave to nawyknienie. W danym wypadku, jak dowiedziałam się w następstwie, miało owo „chose“ zastąpić Villette — wielką stolicę wielkiego królestwa Labassecour.
— Podoba się pani Villette? — zapytałam.
— Wcale niezgorzej. Mieszkańcy tubylczy są potwornie głupi i pospolici; zamieszkuje tam jednak kilka miłych rodzin angielskich.
— Jest pani na pensji?
— Tak.
— Czy to dobra pensja?
— O, nie, ohydna! Ale wychodzę co niedzielę, nic sobie też nie robię ze wszystkich naszych maitresses i z naszych professeurs — z naszych nauczycielek i profesorów — także ze wszystkich élèves — uczennic — wszystkie lekcje posyłam au diable (nie śmiałaby powiedzieć „do diabła“ po angielsku, ale po francusku brzmi to wcale dobrze) i w ten sposób daję sobie świetnie radę... I znów śmieje się pani ze mnie?
— Nie, uśmiecham się tylko do własnych moich myśli.
— A jakie są te pani myśli? — zainteresowała się, nie czekając jednak na moją odpowiedź, dodała. — Niech mi pani powie naprawdę dokąd pani jedzie?
— Dokąd poprowadzi mnie czuwająca nade mną Opatrzność. Jestem zmuszona szukać sposobu zarobkowania gdziekolwiek go znajdę.
— Sposobu zarobkowania? — zawołała stropiona. — Jest więc pani biedna w takim razie!
— Biedna jak Hiob.
Po chwilowej pauzie, westchnąwszy z lekka, dodała, — O, jakie to przykre, ale i ja także wiem co znaczy być biedną: moi w domu, ojciec i mama i oni wszyscy są aż nadto biedni. Mój ojciec nazywa się kapitan Fanshave; jest emerytowany i dostaje pół pensji oficerskiej, na szczęście pochodzi z dobrej rodziny, mamy też nie byle jakie stosunki i wielu bogatych krewnych, ale z nich wszystkich jest pan de Bassompierre, mój wuj i ojciec chrzestny zarazem, mieszkający we Francji, jedynym, który dopomaga nam: kształci nas, dziewczęta. Mam pięć sióstr i trzech braci. Jedna po drugiej powychodzimy za mąż — prawdopodobnie za starszych panów, posiadających gotówkę: ojciec i mama postarają się już o to. Moja najstarsza siostra, Augusta, wyszła już za mąż za człowieka, który wygląda starzej niż nasz ojciec. Augusta jest bardzo piękna — nie w moim stylu, smagła — jej mąż, pan Davies, przechodził żółtą febrę w Indiach i wciąż jeszcze ma twarz koloru złotej monety. Ale jest bogaty i Augusta ma własny powóz i pałac. Uważamy wszyscy, że doskonale zrobiła. Lepsze to przecież niż „zarabianie na utrzymanie“ jak pani nazywa. Ale, ale, czy pani jest utalentowana?
— Nie — wcale nie.
— Umie pani grać na fortepianie, śpiewać i mówić trzema czy czterema językami?
— Ani mowy o tym.
— A jednak myślę, że pani jest utalentowana! — zamilkła na chwilę i ziewnęła.
— Będzie pani chorowała na morzu?
— A pani?
— O, strasznie, jak tylko zobaczymy morze z daleka: już teraz zaczynam coś odczuwać, zejdę na dół i puszczę w ruch tę grubą, wstrętną stewardessę usługującą na okręcie — Heureusement je sais faire aller mon monde[4]
Zeszła na dół.
Nie trwało długo, a pozostali pasażerowie poszli w jej ślady: w ciągu popołudnia ja jedna tylko pozostałam na pokładzie. Kiedy przypominam sobie spokojny, a nawet szczęśliwy nastrój, w jakim spędziłam te godziny, i uświadamiam sobie równocześnie położenie, w jakim znalazłam się wówczas, jego niepewność — niektórzy powiedzieliby nawet — beznadziejność — czuję, że jak:

„Mury kamienne nie czynią więzienia,
Ani też klatki — pręty z żelaza“ —

tak samo ryzykowność sytuacji, osamotnienie i niepewność jutra nie są czynnikami gnębiącymi, dopóki ciało jest zdrowe i zdolność rozumowania nie uszczuplona; dopóki zwłaszcza Wolność użycza nam swoich skrzydeł, a gwiazda Nadziei nie przestaje przyświecać nam i kierować nami.
Zachorowałam wówczas dopiero, kiedy byliśmy daleko już poza Margate, z prawdziwą też rozkoszą wchłonęłam pierwszy powiew morza. Uczuciem boskiego upojenia przejęły mnie piętrzące się fale Kanału, widok ptactwa morskiego, przysiadającego na ich grzbietach, białych żagli na ciemniejącej dali morza i spokojnego, choć zasnutego chmurami nieba, rozpiętego ponad tym wszystkim.
W rozmarzeniu widziałam z dala już oczami duszy ląd europejski, niby wyśnioną krainę z bajki. Opromieniało ją światło słoneczne, czyniąc z długiego jej wybrzeża jedną nieprzerwaną smugę złota. Tu i owdzie urozmaicały linię architektoniczną drobne osiedla miejskie z ośnieżonymi, błyszczącymi w słońcu wieżami, ciemne zwarte gąszcze lasów i gładkie szmaragdowe powierzchnie pastwisk, poprzerzynanych mile pstrzącymi widok taflami strumyków. Wszystko to zarysowywało się wdzięcznie na tle nieba, uroczyście ciemno-granatowego, na którym, jako zapowiedź niezawodnego szczęścia, połyskiwała czarownymi barwami przerzucona ręką Boga od północy ku południowi, niby łuk nadziei, lśniąca wstęga tęczy.
Wykreśl, proszę cię, miły czytelniku, to wszystko, a raczej pozwól temu wszystkiemu pozostać i wyciągnij z tego morał, wypisywany we wzorach tekstów:
„Marzenia na jawie są ułudnymi podszeptami złych duchów“.
Kiedy wreszcie nad miarę zmogła mnie choroba morska, powlokłam się na dół do kajuty.
Przypadek zrządził, że kajuta panny Fanshave sąsiadowała z moją, z przykrością zmuszona też jestem stwierdzić, że dręczyła mnie ona z bezwzględnym samolubstwem przez cały czas zaznawanych przez nas po społu dokuczliwości. Niecierpliwość jej i zdenerwowanie przechodziły wszelkie możliwe granice, Watsonowie, którzy chorowali tak samo jak my i których stewardka obsługiwała z bezwstydnie stronniczym wyróżnianiem, zachowywali się po stoicku w porównaniu z najbliższą moją sąsiadką. Niejednokrotnie od tego czasu stwierdzałam u osób takich, jak Ginevra Fanshave, o lekkomyślnej, nie liczącej się z nikim i z niczym naturze i o jasnej, subtelnej urodzie, najzupełniejszą niezdolność znoszenia cierpień i zawodów. Charaktery podobne zdają się gorzknieć i kwaśnieć pod wpływem niepowodzeń, ni to piwo podczas burzy. Mężczyzna, poślubiający kobietę podobnego typu, powinien być przygotowany z góry już, że będzie musiał zapewnić jej egzystencję, opromienioną bez przerwy blaskiem słonecznym.
Oburzona w końcu na jej zrzędną natrętność cierpko zażądałam, aby „zamknęła usta“. Szorstka ta odprawa dobrze na nią wpłynęła, muszę też zaznaczyć, że nie odbiła się ujemnie na jej stosunku do mojej osoby.
Wraz z zapadnięciem mroku nocnego stawało się morze coraz bardziej wzburzone: coraz wyżej piętrzące się fale uderzały gwałtownie o boki statku. Dziwnego uczucia doznawałam na myśl, że mam dokoła siebie czarną ciemność i rozhukane fale, roztrącane przez statek, torujący sobie drogę, niepomny ciemności, przez jaką zmuszony był przedzierać się, ani ogłuszającego łoskotu, jaki towarzyszył pruciu przezeń fal. Pakunki zaczęły spadać z półek, tak że trzeba było umocować wszystko na zajmowanych miejscach. Pasażerowie cierpieli bardziej niż kiedykolwiek; panna Fanshave zapewniała jękliwie, że czuje nieuchronną śmierć.
— O, nie tak prędko jeszcze — pocieszyła ją stewardka — Wpływamy właśnie do portu.
Po kwadransie uciszyło się w istocie wszystko; około północy dobiegła podróż nasza kresu.
Żal mi było rozstawać się ze statkiem; tak, żal mi było. Skończyły się moje ferie; trudności i obawy o przyszłość stanęły znów przede mną w całej swojej grozie. Kiedy wyszłam na pokład, doznałam uczucia, że lodowate tchnienie nocy i zalegające dokoła ciemności zdają się natrząsać z mojego spokoju i z pewności siebie, z jaką puściłam się w tę drogę. Światełka, migocące ze wszystkich stron w oknach domów portowego miasta dokoła obcej tej przystani, skierowały ku mnie niezliczone, groźnie ostrzegające oczy. Na pokładzie zaroiło się od przyjaciół, którzy przybyli na powitanie Watsonów; zaprzyjaźniona z panną Fanshave liczna rodzina okrążyła ją i zabrała z sobą, gdy ja... nie miałam odwagi zestawiać porównawczo mojego własnego i jej położenia.
Dokąd miałam udać się? Musiałam przecież znaleźć jakieś schronienie. Konieczność nie zwykła narzucać się ludziom w sposób miły. Przy wręczaniu napiwku dozorczyni okrętowej, która zdawała się zdziwiona otrzymaniem monety o wartości wyższej, niż ta, na jaką mogła liczyć ze strony osoby w mojej sytuacji — poprosiłam ją.
— Czy nie chciałaby pani być tak uprzejma i wskazać mi jakiś cichy, niedrogi, ale przyzwoity zajazd, gdzie mogłabym przenocować?
Ujęta widocznie wysokością napiwka, nie tylko udzieliła mi żądanej wskazówki, ale zawołała tragarza i poleciła jego opiece nie tyle mój kufer, odesłany już na komorę celną, ile mnie samą.
Poszłam za moim chwilowym opiekunem wyboistą uliczką, oświetloną jedynie kapryśnie rozbłyskującą i ponownie niknącą jasnością księżyca, aż wreszcie stanęłam przed zajazdem. Dałam tragarzowi sześciopensową monetę, której nie przyjął jednak. Przypuszczając, że uważa ofiarowany napiwek za niewystarczający, wręczyłam mu szylinga, którego przyjęcia odmówił również, rzucając równocześnie kilka ostrych słów w języku niezrozumiałym dla mnie. Kelner, który w tej samej chwili wyszedł mi naprzeciw do oświetlonego lampą przedsionka, zwrócił mi łamaną angielszczyzną uwagę, że moje pieniądze są cudzoziemskie, nie mające tutaj wartości obiegowej. Zrozumiawszy dlaczego tragarz odmówił przyjęcia napiwka, poprosiłam kelnera, aby zmienił mi suwerena. Dopiero po dokonaniu tej operacji zażądałam wskazania mi wolnego pokoju. Resztki morskiej choroby, zdenerwowanie i ogólne roztrzęsienie nie pozwoliły mi myśleć o spożyciu wieczerzy.
O, jak niewypowiedzianie rada byłam, mogąc wreszcie zamknąć i odgrodzić od świata samą siebie i krańcowe moje wyczerpanie w maleńkim oddanym mi na tę noc pokoiku! I znów mogłam wypocząć, wiedząc jednak, że nazajutrz nie rozstąpią się ani na jotę zawisłe nad moją głową ciężkie chmury wątpliwości, że konieczność usilnych starań narzuci mi się z większą niż dotychczas surowością, a niebezpieczeństwo zagłady będzie jeszcze bliższe, walka o byt jeszcze surowsza.




ROZDZIAŁ VII
VILLETTE

Obudziłam się nazajutrz z rana z odrodzoną odwagą, skrzepiona na duchu: wyczerpanie fizyczne nie zaćmiewało już trzeźwości mojego sądu; gotowa byłam do posunięć stanowczych i niezwłocznych.
W momencie, kiedy kończyłam ubierać się, zapukano do moich drzwi.
— Proszę wejść — rzekłam, spodziewając się pokojówki. Zamiast niej ukazał się rosły, silny chłop, który zwrócił się do mnie z żądaniem:
— Niech mi pani da swoje klucze.
— W jakim celu? — zdziwiłam się.
— Proszę dać! — powtórzył tonem nakazu i, wyrwawszy je nieomal z moich rąk, dodał:
— W porządku. Kufer będzie zaraz.
Na szczęście, okazało się wszystko istotnie w porządku: rzekomy intruz był funkcjonariuszem komory celnej. Nie miałam pojęcia, dokąd mam się udać, aby dostać śniadanie. Zeszłam jednak na dół, nie bez pewnego wahania, co prawda.
Teraz dopiero zorientowałam się, że zajazd ten — czego nie dostrzegłam poprzedniego wieczora, będąc zbyt wyczerpana, aby zdawać sobie dokładnie sprawę z czegokolwiek — był w rzeczywistości dużym hotelem; kiedy też schodziłam zwolna po stopniach szerokiej klatki schodowej, zatrzymywałam się na każdym stopniu (wcale nie spieszyło mi się stanąć na dole) i zadzierałam głowę do góry, aby przyjrzeć się wysokiemu sufitowi nad moją głową, potem z kolei oglądałam pięknie malowane ściany dokoła, wielkie okna, dające swobodny dostęp rozjaśniającym cały dom potokom światła i bogato żyłkowane marmurowe schody, po których stąpałam, nie nazbyt czyste zresztą i nie wysłane dywanem. Zestawiając wszystkie te wspaniałości z rozmiarami norki, wskazanej mi jako pokój do przespania się i z krańcowym ubóstwem jej umeblowania, wpadłam w nastrój filozoficzny.
Zdumienie zwłaszcza budziła we mnie szczególna domyślność, okazana przez pokojówki, portiera i kelnerów, zdolnych tak trafnie dostosowywać do wyglądu gościa rozmiary i urządzenie wskazywanych pokojów. W jaki sposób mogła służba w zajazdach, a także stewardzi i stewardki na okrętach, zawsze i wszędzie odgadnąć na pierwszy rzut oka że ja, na przykład, jestem osobnikiem bez żadnego znaczenia towarzyskiego, a, co gorsze, słabo uposażonym w gotówkę? Wyraźne było, że musieli wiedzieć o tym: widziałam, że wszyscy oni w jednym mgnieniu oka oceniali mnie jednako minimalną, ułamkową cyfrą wartości. Fakt ten wydawał mi się ciekawy zarazem i brzemienny w doniosłe dla mnie wskazania. Nie łudziłam się co do jego znaczenia, nie poddając się jednak gnębiącemu jego wpływowi.
Znalazłszy się wreszcie w wielkim hallu, zalanym światłem padającym przez okna w suficie, skierowałam się w stronę pokoju, który szczęśliwie okazał się hotelową kawiarnią. Nie mogę zaprzeczyć, że wchodząc do kawiarni, dygotałam z lekka, czując się niepewną, osamotnioną, nieszczęśliwą i pragnąc z głębi duszy, aby Niebo natchnęło mnie świadomością, czy postępuję źle czy dobrze. Byłam przekonana, że raczej to pierwsze, nie mogłam jednak nic na to poradzić. Ze spokojem fatalistki, poddającej się nieuniknionej konieczności, usiadłam przy jednym ze stolików, zastawionym usłużnie przez kelnera śniadaniem, spożyłam je wszakże w nastroju, nieszczególnie sprzyjającym trawieniu. Było jeszcze wiele innych osób, spożywających śniadanie w tym samym pokoju przy małych stolikach. Czułabym się spokojniejszą, gdybym pośród nich wszystkich mogła dostrzec i kobiety także. Nie było, niestety, ani jednej. Sami mężczyźni tylko. Jak się zdawało jednak, nie przychodziło nikomu na myśl, abym robiła coś złego. Ten czy ów z panów obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, nikt jednak nie przyglądał mi się zbyt natarczywie. Przypuszczam, że jeżeli nawet obecność moja tutaj mogła wydać się pewnego rodzaju ekscentrycznością, przypisywali ją mojemu pochodzeniu angielskiemu. L‘Anglaise! — było wystarczającym dla nich wyjaśnieniem.
Po wypiciu rannej kawy musiałam wyruszyć wreszcie. Ale dokąd? W jakim kierunku?
— Udaj się do Villette! — podszepnął mi głos wewnętrzny, pod wpływem, jak przypuszczam, zapamiętanego zdania, rzuconego przypadkowo, bez żadnej specjalnej intencji, przez pannę Fanshave w chwili naszego rozstania się:
— Chciałabym, żeby pani mogła dostać się do Madame Beck; ma ona kilkoro drobiazgu, którego mogłaby pani doglądać; potrzebna jej jest angielska guwernantka, a przynajmniej potrzebna jej była przed dwoma miesiącami.
Kim była Madame Beck i gdzie mieszkała, nie miałam pojęcia. Zapytałam o to wprawdzie, nie otrzymałam jednak odpowiedzi, w tym samym momencie bowiem panna Fanshave, przynaglona przez swoich przyjaciół, rozstała się ze mną na dobre, nie dosłyszawszy może nawet mojego zapytania, a może tylko nie odpowiedziawszy na nie. Przypuszczałam jednak, że miejscem zamieszkania Madame Beck było Villette, dokąd też postanowiłam udać się. Miejscowość ta odległa była o czterdzieści mil, wiedziałam też, że chwytam się słomki, w przepastnej tej głębi wszakże, w jakiej znalazłam się, gotowa byłam uchwycić się pajęczyny bodaj. Wywiedziawszy się o sposób dotarcia do Villette, zamówiłam miejsce w dyliżansie, którym ruszyłam w poszukiwaniu słabego tego cienia możliwości. Zanim jednak potępisz mnie, czytelniku, za mój nagły, nierozważny krok, zechciej cofnąć się myślą ku mojemu punktowi wyjścia; weź pod uwagę pustkę, jaką pozostawiłam za sobą, a zrozumiesz jak mało ryzykowałam: w grze, w jaką się wdałam, nie może grający nic stracić, nie jest jednak wykluczone, że mógłby wygrać.
Zaznaczam z naciskiem, że nie należę do osób obdarzonych temperamentem artystycznym, posiadam jednak widocznie ową właściwą artystom zdolność należytego wykorzystywania każdej chwili przyjemnej, to znaczy takiej, która odpowiada moim upodobaniom. Cieszyłam się tym dniem, mimo, że podróż moja odbywała się w tempie nader powolnym, mimo że było zimno i padał deszcz. Okolica, którą przejeżdżaliśmy, była nizinna, naga i pozbawiona drzew; wzdłuż drogi snuł się zamulony kanał, niby na wpół odrętwiałe cielsko zielonego węża; rosochate wierzby obrzeżały równinne pola, zaorane i uprawione, jak grządki ogrodu warzywnego. I niebo także było jednostajnie szare; powietrze zatęchłe i wilgotne. Bez względu wszakże na tę martwotę okolicy, roiła fantazja moja tęczowe obrazy, a serce moje pławiło się w blaskach słonecznych. Nieodłączna jednak, jakkolwiek tajona w głębi duszy świadomość czającego się niepokoju, niby tygrys przyczajony w dżungli i gotów w każdej chwili do skoku, trzymała uczucia te na uwięzi, nie pozwalając im zagościć swobodnie. Miałam nieustannie w uszach ciężki oddech drapieżnej bestii; jej okrutne, krwiożercze serce tętniło w takt z moim; nie poruszała się w swoim legowisku, czułam jednak wciąż jej obecność: wiedziałam, że czeka tylko na zachód słońca, aby z wściekłością wyskoczyć z zasadzki.

Miałam nadzieję, że uda nam się dostać do Villette przed zapadnięciem nocy jeszcze i że dzięki temu zdołam może uniknąć poważniejszych powikłań i utrudnień, jakimi ciemność potęguje i pogłębia przykre uczucie przybycia po raz pierwszy do miejscowości obcej i nieznanej. Wobec wolnego wszakże naszego posuwania się naprzód, przy częstych i długich postojach, a nadto wobec coraz gęściej zapadającej mgły i rzęsistego deszczu, nie spełniły się moje nadzieje i nieprzenikniony mrok zaległ już ulice miasta, kiedy dotarliśmy wreszcie do jego rogatek.
Wiem, że przejechaliśmy przez wrota jakieś, w których stali na straży żołnierze — tyle dostrzec mogłam przy świetle latarni, poczem dyliżans nasz, pozostawiwszy poza sobą błotnisty gościniec, z głośnym turkotem potoczył się po twardym i wyboistym bruku miejskim. Kiedy wreszcie stanął przed jakimś biurem, wysiedli wszyscy pasażerowie, jeden po drugim. Pierwszą moją robotą było odebranie mojego kufra, co innym mogło wydawać się drobiazgiem bez znaczenia, dla mnie wszelako było kwestią wagi pierwszorzędnej. Zdając sobie sprawę, że najlepiej zrobię, nie domagając się zbyt natarczywie wydania mi bagażu, czekałam cierpliwie i obserwowałam czujnie wyładowywanie innych sztuk, dopóki nie ujrzę mojego własnego kufra, aby wtedy szybko zakrzątnąć się dokoła otrzymania go. Stałam tedy skromnie na uboczu, wpatrzona uporczywie w tę część wehikułu, w której w moich oczach umieszczono bezpiecznie w Boue Marine mój kuferek, ukryty pod stosem spiętrzonych na nim wszelakiego rodzaju i rozmiaru worków, skrzyń, kufrów i pudeł. Widziałam, jak zdejmowano je, jedną sztukę po drugiej, wyładowywano na chodnik przed biurem i zabierano. Byłam pewna, że mój kuferek wyłoni się lada chwila, nie wyłonił się jednak. Umocowałam przy nim zieloną wstążeczkę, kartę z wypisanym na niej moim nazwiskiem i miejscem przeznaczenia bagażu, abym mogła rozpoznać go niezawodnie na pierwszy rzut oka — nie dostrzegłam jednak ani źdźbła niczego zielonego. Wreszcie wyładowano wszystkie pakunki do ostatniego; każdą skrzynkę blaszaną, każdy kosz i każde ciemne pudło tekturowe, zwinięto okrywającą bagaż ceratę, i nic już nie pozostało ani na dachu ani wewnątrz dyliżansu — widziałam to wyraźnie — ani jeden parasol, ani jedna laska, kapelusz, okrycie, ani jedno pudełko.
A mój kuferek z całym moim dobytkiem w postaci ubrań i bielizny, a także pugilaresu, mieszczącego w swoim wnętrzu pozostałość moich piętnastu funtów — gdzie podziało się wszystko?
Zadaję pytanie to w chwili obecnej, w owym momencie jednak nie byłam w stanie zadać go. Nie mogłam w ogóle nic powiedzieć. Nie władałam językiem francuskim w mowie, a wszyscy dokoła paplali po francusku tylko. Cały świat zdawał się znać ten język jedynie. Co zrobić? Podbiegłam do woźnicy, położyłam rękę na jego ramieniu, drugą ręką wskazałam na stojące na chodniku kufry, potem na dach dyliżansu, usiłując przy tym wyjaśnić mu sytuację błagalnym wyrazem oczu. Woźnica fałszywie jednak zrozumiał mnie, schwycił bowiem pierwszy z brzega kufer, w którego kierunku wyciągnęłam rękę i był już gotów załadować go dla mnie na jakiś wehikuł, kiedy nagle rozległ się gniewny okrzyk, rzucony najlepszą angielszczyzną:
— Nie ruszać tego!... — A potem wyjaśnienie już po francusku:
Qu‘est ce que vous faîtes donc? Cette malle est à moi![5]
Usłyszałam jednak dźwięki mowy rodzinnej. Napełniły one radością moje serce.
— Szanowny panie — zawołałam do właściciela kufra tonem prośby błagalnej, nie zwracając nawet uwagi jak wygląda ten, którego pomocy i opieki wezwałam: — Nie umiem mówić po francusku. Czy mogłabym prosić pana o zapytanie woźnicy co zrobił z moim kuferkiem?
Nie rozróżniając w danej chwili z kim mam do czynienia, zdałam sobie jednak sprawę, że moje zwrócenie się wywołało na twarzy obcego wyraz na poły zdumienia i na poły wątpliwości, czy wtrącenie się jego odniesie pożądany skutek.
— O, błagam pana, niech pan zapyta się go — zawołałam. — Zapewniam pana, że zrobiłabym to samo dla pana.
Nie wiem czy przyjął mój wybuch uśmiechem, odpowiedział jednak tonem obycia towarzyskiego, to znaczy ani surowym, ani onieśmielającym:
— Jak wyglądał kuferek pani?
Opisałam go, nie pominąwszy w moim opisie zielonej wstążeczki. Bezpośrednio po otrzymaniu ode mnie tego wyjaśnienia natarł energicznie na woźnicę, czułam też poprzez burzę francuskch wymysłów, jakimi go obrzucił, że przyparł winowajcę ostro do muru, ostrzeliwując go ze wszystkich stron. Po chwili zwrócił się ponownie do mnie.
— Ten łotr zapewnia, że był przeciążony ładunkiem, przyznaje też, że usunął w istocie kuferek pani już po tym, jak go pani widziała na dachu dyliżansu, i pozostawił w Boue Marine wraz z innym jeszcze bagażem. Przyrzeka jednak solennie, że wyekspediuje go jutro, za dwa dni znajdzie pani swój kufer czekający na panią tutaj w biurze.
— Dziękuję panu — rzekłam, nie czując się jednak bynajmniej uspokojona.
Co robić tymczasem? Rodak mój dostrzegł może z wyrazu mojej twarzy, że opuściła mnie od razu cała moja odwaga, zapytał bowiem uprzejmie:
— Ma pani kogoś bliskiego w tym mieście?
— Nikogo. Nie wiem też dokąd mam udać się — odpowiedziałam szczerze.
Nastąpiła krótka chwila milczenia. Dzięki temu, że zwrócił on głowę w moją stronę, oświetlony wyraźniej światłem padającym na niego z zawieszonej ponad biurem latarni, dostrzegłam, że jest młodym, przystojnym, dystyngowanie wyglądającym mężczyzną. Mógł być lordem, a kto wie, godnym nawet mitry książęcej, jak mi się wydało. Twarz miał bardzo pociągającą, patrzył na ludzi nieco wyniośle, ale nie arogancko, męsko, ale nie władczo. Świadoma zupełnego mojego braku wszelkiego dalszego jeszcze prawa do żądania i spodziewania się pomocy z jego strony, zamierzałam cofnąć się, kiedy nagle zapytał, zatrzymując mnie:
— Czy miała pani w swoim kuferku całą posiadaną gotówkę?
O, jak prawdziwie rada byłam, mogąc odpowiedzieć zgodnie z prawdą:
— Nie. Mam dość w sakiewce (miałam w niej około dwudziestu franków), aby utrzymać się za to do pojutrza w jakimś tanim zajeździe, Villette jest jednak dla mnie miastem zupełnie obcym, nie znam jego ulic, ani zajazdów.
— Dam pani chętnie adres zajazdu jakiego pani potrzeba — rzekł — znajduje się on w pobliżu; pod moim przewodem łatwo odnajdzie go pani.
Wydarł z notatnika kartkę, napisał na niej kilka słów i wręczył mi ją. Podziękowałam mu jak potrafiłam najuprzejmiej. Taki był przecież dobry dla mnie! Nie wpadłoby mi ani na chwilę na myśl nie ufać mu, mieć jakiekolwiek wątpliwości co do rady jego i udzielonego mi przez niego adresu. Tak święcie wierzyłam mu, równie daleka nieomal od wszelkiego braku ufności w szczerość jego intencji, jak braku wiary i ufności w Biblię. Twarz jego i całe zachowanie tchnęły nazbyt wyraźnie dobrocią, w oczach jego czytać można było zacność i uczciwość.
— Najbliższa droga do zajazdu, jaki wskazałem pani, prowadzi przez bulwar i park — dodał — jest jednak zbyt późno i zbyt ciemno, aby młoda dama mogła ważyć się przejść o tej porze przez park sama. Pozwolę sobie odprowadzić panią kawałek.
Poszedł naprzód, a ja za nim poprzez ciemność i nie przestający mżyć deszcz. Bulwar — Boulevard po miejscowemu — był zupełnie opustoszały, aleja jego błotnista, wiatr strącał nieustannie krople wody z drzew. W podwójnym mroku, spowodowanym zarówno mgłą, jak cieniem zarośli, nie mogłam widzieć mojego przewodnika; jedyne, co mogłam uczynić, to iść śladem jego kroków. Nie doświadczałam najmniejszego lęku. Wydaje mi się, że bez cienia obawy czy niepokoju poszłabym za męskim, silnym tym krokiem poprzez mrok nieustanny na sam koniec świata.
— A teraz — rzekł, kiedy mieliśmy już park poza sobą — pójdzie pani tą szeroką ulicą, aż do schodów. Dwie latarnie wskażą pani z daleka ich miejsce. Schodami tymi zejdzie pani na dół, na węższą ulicę, na której końcu mieści się ów zajazd. Mówią tam po angielsku, dzięki czemu skończą się niebawem wszystkie trudności pani. Dobranoc.
— Dobranoc szanownemu panu. I proszę przyjąć moje najserdeczniejsze dzięki. Dobranoc.
Rozstaliśmy się.
Wspomnienie o jego zachowaniu się, nacechowanym taką życzliwością dla istoty bezbronnej, pozbawionej wszelkiej opieki, pobrzmiewający wciąż jeszcze w uszach moich dźwięk jego głosu, zdradzającego naturę rycerską w stosunku do słabych i potrzebujących jego pomocy, zarówno jak młodzieńcza jego uroda, były dla mnie przez długi czas potem jeszcze rodzajem krzepiącego balsamu. Uosabiał w moich oczach prawdziwy typ szlachetnie urodzonego młodego Anglika.
Poszłam śpiesznie naprzód wspaniałą ulicą i placem, okolonym okazałymi domami, ponad którymi górowały dumnie zarysy niezmiernie imponującego gmachu, pałacu, czy kościoła, nie umiałabym powiedzieć. W tej samej chwili, kiedy mijałam jego bramę, wyłonili się z niej nagle dwaj wąsaci waszmoście palący cygara i ubrani z wyraźną intencją uchodzenia za gentlemenów. Nie na wiele zdało się to jednak biedakom. Zdradzali zbyt jawnie dusze plebejuszowskie. Przemówili do mnie tonem zuchwałym i mimo że starałam się iść jak mogłam najszybciej, dotrzymywali mi kroku duży kawał drogi. W końcu wreszcie natrafiłam na rodzaj patrolu policyjnego, co uniemożliwiło moim prześladowcom dalszą pogoń za mną. Tak oszołomiła mnie wszelako doznana przygoda, że kiedy wreszcie odzyskałam pełną przytomność umysłu, nie wiedziałam gdzie się znajduję. Musiałam minąć od dawna już owe zapowiedziane schody. Stropiona, ledwie dysząca z przerażenia, z dzikim tętnieniem krwi w żyłach, nie miałam pojęcia w którą zwrócić się stronę. Drętwiałam na myśl powtórnego natknięcia się na obu wąsatych i brodatych gburów, byłam jednak zmuszona powtórnie odbyć drogę, jaka mnie tutaj przywiodła, aby odnaleźć wreszcie owe schody.
Szczęśliwie dotarłam w końcu do starych, zbutwiałych, wiodących w dół stopni, pewna też, że muszą to być wskazane mi przez obcego pana, zeszłam po nich śmiało. Ulica, na którą prowadziły, była istotnie wąska, nie było na niej wszakże żadnego zajazdu. Na chodniku przy bardzo cichej, względnie czystej i dobrze wybrukowanej jezdni dostrzegłam światło palące się nad drzwiami dość okazałego domu, wyższego o jedno piętro od innych, jakie otaczały go z obu stron. Może to on właśnie będzie zajazdem, którego szukałam? Pośpieszyłam w tę stronę. Kolana dygotały pode mną; bliska byłam zupełnego wyczerpania.
Nie był to zajazd. Mosiężna tabliczka, zdobiąca wielkie drzwi wejściowe, nosiła napis: „Pensionnat de Demoiselles“, a pod napisem widniało nazwisko „Madame Beck".
Wzdrygnęłam się. W jednej chwili zawirowały w mojej głowie setki myśli. Nie zrodził się w niej jednak żaden plan, nie powstała żadna decyzja. Nie było czasu na to. Głos Opatrzności wyraźnie podszepnął mi; „Nie idź dalej! Zatrzymaj się tutaj. To jest twój zajazd!“ Los uchwycił mnie mocno w swoje dłonie, pokierował moją wolą i moimi czynami: Pociągnęłam za dzwonek.
W oczekiwaniu na otworzenie mi nie zastanowiłam się, ani też nie rozmyślałam nad niczym. Wpatrzyłam się w kamienie bruku ulicznego, na które padało światło latarni, liczyłam je, przyglądałam się ich odcieniom i połyskowi wilgoci na ich krawędziach. Po chwili pociągnęłam za dzwonek powtórnie. Otworzono mi wreszcie. Stanęła przede mną pokojówka w eleganckim czepeczku.
— Czy mogę widzieć się z Madame Beck? — zapytałam.
Przypuszczam, że gdybym zapytała o to po francusku, nie zostałabym wpuszczona, że jednak mówiłam po angielsku, wyobraziła sobie widocznie, iż muszę być jakąś nauczycielką cudzoziemską, przybyłą w sprawach związanych z szkołą, i dlatego bez chwili wahania i bez słowa oporu wpuściła mnie pomimo tak nieodpowiednio późnej pory.
Wprowadzona do mieszkania, usiadłam w błyszczącym, zimnym salonie, w którego białym, porcelanowym piecu napalono tego dnia. Pstrzyło się tutaj od złotych ozdób, a posadzka była wywoskowana jak lustro. Zegar, stojący na kominku, wybił dziewiątą godzinę.
Minął kwadrans. O, jakim gorączkowo przyspieszonym tętnem biła krew w moich żyłach! Robiło mi się zimno i gorąco na przemian. Siedziałam, utkwiwszy oczy we drzwiach — w wielkich białych, złożonych z dwóch części drzwiach ze złoconymi ozdobami: czekałam na otworzenie się jednej z dwóch połów. Wszystko jednak pozostawało nieporuszone; martwej ciszy nie zakłócał żaden odgłos. Białe drzwi były zawarte, niedostępne.
— Czy pani miss angielska? — rozległ się nagle głos tuż przy mnie. Omal nie podskoczyłam, tak bardzo spłoszył mnie nieoczekiwany dźwięk wypowiedzianych słów; byłam niewzruszenie pewna, że jestem w pokoju zupełnie sama.
Przede mną nie stał jednak duch żaden, ani też żadna zjawa bezcielesna, ale pulchniutka, drobna kobietka w wielkim szalu, zarzuconym na szlafrok i w śnieżnie białym, ozdobnym nocnym czepeczku.
Odpowiedziałam, że jestem Angielką i bezpośrednio po tym moim oświadczeniu zawiązała się pomiędzy nami rozmowa najniezwyklejsza jaka być może. Madame Beck (była to bowiem ona we własnej osobie) weszła tylnymi drzwiami do których zwrócona byłam plecami, że zaś obuta była w cichostępy na miękkich filcowych podeszwach, nie słyszałam ani jej wejścia, ani zbliżenia się do mnie. Okazało się jednak, że Madame Beck, zwróceniem się do mnie z wygłoszonym zabawną angielszczyzną zapytaniem czy jestem Angielką, wyczerpała całą swoją znajomość języka wyspiarskiego, od razu też przeszła na swój język rodowity, którym posługiwała się z niesłychaną, zawrotną wręcz wielosłownością i płynnością. Odpowiadałam jej po angielsku. Zdaje się, że częściowo rozumiała mnie, że jednak zupełnie nie rozumiałam jej mowy, mimo że obie razem robiłyśmy przeraźliwie dużo wrzawy (nie tylko nie słyszałam do owego dnia, ale wprost wyobrazić sobie nie mogłam podobnego daru wymowy, jaki cechował Madame Beck) — nie bardzo mogłyśmy dogadać się. Po pewnej chwili wreszcie zadzwoniła o pomoc, która nadeszła też w postaci jednej z „maîtresses“, wychowywanej przez jakiś czas w irlandzkim klasztorze i dlatego uważanej za biegle władającą angielskim. Była to bardzo pewna siebie niewiasta, typowa, od stóp do głowy, Labassecourienne — rodowita mieszkanka Labassecour, straszliwie kalecząca język Albionu, jako tako wszakże udało jej się przetłumaczyć na użytek Madame Beck opowiedziane przeze mnie treściwie i zupełnie bez upiększania prawdy dzieje moje. Opowiedziałam jej w jaki sposób stało się, że opuściłam moją ojczyznę w zamiarze zarazem rozszerzenia skromnego zakresu mojej wiedzy i zarabiania na własne utrzymanie. Zapewniłam, że jestem gotowa pełnić wszelkiego rodzaju posługi, byleby powierzane mi zajęcie nie było nieuczciwe, ani poniżające. Mogłabym na przykład być piastunką małych dzieci, czy panną służącą, nie odmówiłabym też wykonywania wszelkich robót domowych dostosowanych do moich sił fizycznych. Madame wysłuchała tego wszystkiego, ja zaś obserwując wnikliwie jej sposób reagowania na usłyszaną spowiedź, doznałam wrażenia, że trafiła ona jej do przekonania.
Il n‘y a que des Anglaises pour ces sortes d‘entreprises“ — stwierdziła — „sont elles intrépides ces femmes-là![6]
Wypytała mnie o imię, nazwisko, o mój wiek; siedziała, przypatrując mi się nie z politowaniem jednak, ani nawet z zainteresowaniem: nie zdołałam podczas całej tej rozmowy podchwycić ani jednego błysku sympatii, ani cienia współczucia w zachowaniu się jej i w wyrazie jej twarzy. Czułam, że nie należy ona do rodzaju osób, które w najdrobniejszej bodaj mierze powodowałyby się w swoim postępowaniu względami uczuciowymi; poważna i skupiona, wpatrywała się we mnie i słuchała przetłomaczonego jej przez wychowaną w Irlandii „maîtresse“, mojego opowiadania, trzeźwo rozważając jego szczegóły. Nagle rozbrzmiał dźwięk dzwonu.
Voilà pour la prière du soir![7] — oznajmiła, wstając z krzesła. Przez pośredniczkę naszą w rozmowie poleciła mi, abym zjawiła się nazajutrz z rana, co nie odpowiadało mi jednak. Nie byłam w stanie znieść myśli narażenia się raz jeszcze na niebezpieczeństwa związane z samotnym wędrowaniem nocą po mrocznych ulicach. Zdobywszy się tedy na niezwykłą u mnie energię, w sposób spokojny wszakże i opanowany, zwróciłam się do niej osobiście, a nie za pośrednictwem maîtresse:
— Mogę zapewnić łaskawą panią, że zaangażowanie mnie bezzwłoczne będzie tylko z korzyścią, a nie ze szkodą, dla pani: znajdzie pani we mnie osobę, której dążeniem będzie dać pracą swoją pełną równowartość otrzymywanej płacy. Jeśli zaś zdecyduje się pani przyjąć mnie, lepiej byłoby, abym pozostała już tutaj od razu na noc. Nie mam żadnych znajomych w Villette, w dodatku nie znam języka krajowego, w jaki więc sposób mogłabym znaleźć gdzieś pomieszczenie?
— To prawda — przyznała. — Mogłaby jednak pani przynajmniej powołać się na kogoś?
—- Nie mogłabym. Na nikogo.
Zapytała mnie o mój bagaż. Powiedziałam kiedy mogę liczyć na jego przybycie. Zamyśliła się. Chwilową ciszę przerwał nade odgłos kroków męskich, zbliżających się pośpiesznie ku drzwiom przedpokoju. Będę zdawała w dalszym ciągu sprawę z tego odcinka moich przeżyć, jak gdybym rozumiała wówczas wszystko co mówiono w związku z moją osobą, jakkolwiek bowiem w owym czasie sens prowadzonej rozmowy nader mgliście docierał do mojej świadomości, powtórzono mi te szczegóły w następstwie w przekładzie na angielski.
— Monsieur Paul — oznajmiła nauczycielka. — Był dzisiaj wieczorem na wykładzie w najwyższej klasie.
— O, jego właśnie pragnęłabym najbardziej poradzić się w tej chwili. Proszę, niech pani zechce zawołać go.
Nauczycielka pobiegła ku drzwiom salonowym, aby wezwać Mr. Paul‘a. Po chwili wszedł drobny, smagły, szczupły mężczyzna w okularach.
Mon cousin — zwróciła się Madame do niego (był widocznie jej kuzynem) — chciałabym zasięgnąć twojej rady. Wiem, jak dobrze znasz się na fizjonomiach; chciałabym wykorzystać teraz tę zdolność twoją. Odczytaj tę oto.
Drobny człowieczek wpatrzył się we mnie poprzez szkła swoich okularów. Stanowcze zacięcie warg i zmarszczenie brwi zdawało się zapowiadać, że zamierza przejrzeć mnie na wskroś i że żadne zasłony nie będą nimi dla niego.
— Odczytuję — oznajmił.
Et qu‘en dites — vous?[8]
Mais — bien des choses[9] — brzmiała odpowiedź tonem wyroczni.
— Złych czy dobrych?
— I jednych i drugich, niewątpliwie — odparł odgadywacz.
— Czy można zaufać temu co mówi?
— Umawiasz się z nią o rzeczy ważne?
— Chce, abym przyjęła ją jako bonę czy guwernantkę; opowiedziała historię swojego życia, brzmiącą dość prawdopodobnie, nie może jednak przedstawić mi żadnych referencji.
— Angielka, jak łatwo poznać.
— Mówi po francusku?
— Ani słowa.
— Rozumie przynajmniej?
— Nie.
— Można więc mówić swobodnie w jej obecności?
— Niewątpliwie.
— Potrzebne ci są jej usługi? — zapytał, nie odrywając ode mnie oczu.
— Mogłaby mi się przydać. Mam już najzupełniej dość Madame Svini.
Badał mnie wnikliwie wciąż jeszcze. Ostateczna opinia jego, kiedy nareszcie orzekł ją, była równie mglista i niezdecydowana jak wszystko co wypowiedział uprzednio.
— Można ją przyjąć. O ile w tej naturze dobro góruje nad złym, postępek twój siłą rzeczy da w wyniku swoją nagrodę, o ile zaś zło — eh bien, ma cousine, ce sera toujours une bonne oeuvre[10].
Ukłon, rzucone krótko „bon soir“ — i sędzia wyrokujący o moim losie znikł za drzwiami.
W wyniku narady przyjęła mnie Madame tegoż wieczora. Zaoszczędzona mi została w ten sposób dzięki łasce Opatrzności konieczność ponownego znalezienia się wśród przytłaczająco ponurej, złowrogiej pustki ulicznej.




ROZDZIAŁ VIII
MADAME BECK

Zdana na opiekę owej nauczycielki — „maîtresse“, jak nazwała ją Madame Beck — przeszłam pod jej przewodem przez długi wąski pasaż do kuchni, bardzo czystej, zarazem jednak wyglądającej dość niezwykle. Nie mogłam dostrzec w niej żadnego urządzenia do gotowania — ani komina, ani pieca: nie rozumiałam, że wielka czarna płyta na wysokiej podstawie, wypełniająca jeden róg pomieszczenia, sprawnie zastępowała wszelkie inne urządzenia kuchenne. Duma na pewno nie zdążyła jeszcze zakiełkować w moim sercu, mimo to doznałam uczucia ulgi, kiedy, wbrew przewidywaniu, zamiast być pozostawioną w kuchni, zostałam wprowadzona do niewielkiego pokoju, określonego jako „cabinet“. Kuchcik w białej płóciennej kurtce, krótkim spódniczkowatym fartuchu i sabotach przyniósł dla mnie wieczerzę, na którą składało się mięso, podane w kwaśnym jakimś, dziwnym, ale smacznym sosie, tłuczone kartofle, okraszone sama nie wiem czym — o ile mi się zdaje oliwą — i przyprawione octem i cukrem — oraz kromkę chleba, nasmarowaną masłem, czyli t. zw. tutaj tartine i osmażoną gruszkę. Byłam wygłodzona, zjadłam więc wszystko, szczerze wdzięczna za posiłek.
Po modlitwie wieczornej „Prière du soir“ przyszła sama Madame, aby przyjrzeć mi się raz jeszcze. Zażądała, abym poszła z nią na górę. Minąwszy długi szereg maleńkich zabawnych sypialek — które, jak dowiedziałam się w następstwie, były celami mniszek, jako że ta część domu pochodziła z bardzo dawnych czasów — potem kaplicę; długą, niską, ponurą salę, w której, bielejąc na ścianie, wisiał krucyfiks i stale płonęły dwie wielkie świece — zaprowadziła mnie do obszernej sypialni, gdzie w trzech łóżeczkach spało troje dzieci. Mocno rozgrzany piec czynił atmosferę tego pokoju osobliwie ciężką; w dodatku, zalatywało tu czymś raczej mocnym niż subtelnym: zapach zdumiewający istotnie i zgoła nieoczekiwany w pokoju sypialnym o podobnym przeznaczeniu: mieszanina dymu papierosowego i jakiegoś napoju spirytusowego — krótko mówiąc — zapach whisky.
Przy stole, na którym dopalała się świeca, topniejąca i kapiąca na podstawę, siedziała głęboko uśpiona kobieta o grubych, prostaczych rysach, dziwacznie ustrojona w fałdzistą, pasiastą, jaskrawą jedwabną szatę i wełniany fartuch. Dla dopełnienia obrazu, nie pozostawiającego żadnych wątpliwości co do właściwego stanu rzeczy, zaznaczyć należy butelkę i pusty kieliszek, stojące na stole przy uśpionej piękności.
Madame patrzyła na zdumiewający obraz z przedziwnym spokojem: nie uśmiechnęła się, ani nachmurzyła; żaden wyraźny ślad gniewu, odrazy czy zdumienia nie zmącił równowagi jej dostojnego zachowania; nie obudziła nawet śpiącej. Wskazując ruchem obojętnym czwarte łóżko, dała mi do zrozumienia, że będzie ono moim. Zaraz po tym, zgasiwszy świecę, zamiast której zapaliła lampkę nocną, wysunęła się z pokoju drzwiami w głębi, które pozostawiła uchylone. Było to wejście do jej własnej sypialni, obszernego, dostatnio umeblowanego pokoju, jak mogłam zauważyć przez pozostawione uchylenie.
Moje modlitwy tego wieczora były wyłącznie dziękczynieniami. Opatrzność niepojęcie cudownie kierowała moimi krokami od tego rana, ustalając los mój w sposób iście nieoczekiwany. Trudno było mi uwierzyć, że zaledwie czterdzieści osiem godzin upłynęło od chwili opuszczenia przeze mnie Londynu. Nie czuwała nade mną żadna inna opieka poza tą, jaka strzeże ptaki przelotne. Puszczając się w drogę, nie miałam żadnych innych widoków na przyszłość prócz ułudnych majaków nadziei.
Sypiałam zawsze lekko; wśród nocy zbudziłam się nagle. W pokoju panowała zupełna cisza. Nic w nim nie poruszało się poza białą postacią — Madame w nocnej bieliźnie — snującą się bezszelestnie, przechodzącą od jednego łóżeczka dziecięcego do drugiego, potem do trzeciego i z kolei zbliżającą się do mojej pościeli. Udałam głęboko uśpioną, aby jej nie spłoszyć. Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę. Rozpoczęła się dziwna, ciekawa pantomina. Około kwadransa siedziała na krawędzi mojego łóżka, wpatrzona w moją twarz. Potem przysunęła się jeszcze bliżej, pochylona tuż nade mną, leciuchno uniosła brzeg mojego czepeczka nocnego tak, aby móc widzieć ukryte pod nim włosy i przyjrzała się mojej ręce, leżącej na kołdrze. Napatrzywszy mi się znać dostatecznie, skierowała z kolei ciekawość swoją ku stojącemu przy łóżku krzesłu, na którym złożone było moje ubranie. Słysząc, że je obmacuje i podnosi, rozchyliłam ostrożnie powieki, ciekawa jak daleko zaprowadzi ją dziwny jej instynkt śledczy. Doprowadził ją bardzo daleko: do pilnego przejrzenia i zbadania każdej sztuki oddzielnie. Domyśliłam się kierującego nią motywu. Była nim chęć utworzenia sobie — na podstawie stanu bielizny i ubrania — wyraźniejszego sądu o ich właścicielce, o jej pozycji towarzyskiej, o jej środkach, o umiłowaniu czy braku porządku i t. p. Cel nie był w zasadzie naganny, środki wszakże użyte do osiągnięcia go, niezbyt godne, ani możliwe do usprawiedliwienia.
Spódnica moja zaopatrzona była w kieszeń, którą Madame bez namysłu wywróciła podszewką na wierzch, przeliczyła pieniądze w mojej sakiewce, otworzyła mały notatnik, którego treść przejrzała z najzupełniejszym spokojem, przy czym wyjęła spomiędzy kartek mały lok siwych włosów nieboszczki panny Marchmont. Szczególną uwagę zwróciła na pęczek kluczyków, na który składały się trzy klucze: jeden otwierający mój kuferek, drugi — pulpit i trzeci — pudełko do robót. Z trzema kluczykami tymi przeszła na chwilę do swojej własnej sypialni. Uniosłam się z lekka na łóżku, aby móc śledzić ją oczami. Otóż klucze te, łaskawy czytelniku, nie zostały przyniesione z powrotem, zanim nie pozostawiły na toalecie przyległego pokoju odcisku swojego na wosku. Po dokonaniu tego wszystkiego systematycznie i w porządku powróciła cała moja własność na uprzednio zajmowane przez nią miejsce, poukładana zupełnie tak, jak zwykłam to czynić ja sama.
Jakie wnioski dotyczące mojej osoby, nasunęło Madame przeprowadzone przez nią tak skrupulatnie śledztwo. Czy były one korzystne dla mnie, czy odwrotnie? Daremne pytanie. Kamienne oblicze Madame nie zdradzało niczym jej nastroju. Nieporuszone jak kamień było ono w istocie tej nocy, gdy, przeciwnie, w salonie igrał na nim uśmiech macierzyńsko życzliwy.
Po spełnieniu swojego obowiązku — czułam, że uważa przeprowadzenie badania za święty swój obowiązek — wstała i bezszelestnie, niby cień, skierowała się ku własnej sypialni. Stanąwszy już przy drzwiach, odwróciła się wpatrzona przez chwilę w bohaterkę butelki, uśpioną przez cały czas nieprzerwanie i głośno pochrapującą. Los pani Svini (łatwo było domyślić się że musiała to być ona) był wyraźnie przypieczętowany, sądząc z wyrazu oczu Madame Beck. Nie mogła zachodzić co do tego żadna wątpliwość. Reakcja Madame na wykroczenia i zaniedbania mogła dać dłużej czy krócej czekać na siebie, musiała wszakże nastąpić nieuchronnie. Wszystko to było bardzo nie angielskie. Prawda jednak... znajdowałam się przecież w obcym kraju.
Dzień następny zetknął mnie bliżej z panią Svini (po angielsku Sveeny). O ile mogłam wywnioskować, przedstawiła się ona swojej chlebodawczyni jako angielska dama, znajdująca się chwilowo w trudnościach materialnych i pochodząca jakoby z Middleessex, a zatem mówiącą po angielsku, jak zapewniała, najczystszym akcentem stołecznym. Madame, ufna we własne, nie zawodzące jej nigdy metody wykrywania w porę istotnego stanu rzeczy — okazywała zdumiewającą odwagę przyjmowania personelu bez dłuższego namysłu. Wystarczający dała tego dowód w stosunku do mojej osoby.
Otóż Madame przyjęła panią Svini czy Sveeny na guwernantkę trojga swoich dzieci. Zbędne byłoby chyba moje wyjaśnienie czytelnikom, że dama owa była rodowitą Irlandką; trudno mi określić jej sytuację towarzyską, mimo że ona sama oświadczała z niezachwianym tupetem, jakoby „wychowywana była tak, jak zazwyczaj wychowywane bywają córki i synowie markizów“. Skłonna jestem jednak przypuszczać raczej, że była służącą, niańką, karmicielką czy pomywaczką w jakiejś rodzinie irlandskiej: mówiła nieco złagodzonym akcentem irlandskim; język jej nie był wolny jednak od wyrażeń londyńskiego gminu. Nie wiadomo jakimi drogami doszła do posiadania garderoby dość wątpliwej wspaniałości — sukien ze sztywnego, dość kosztownego jedwabiu, nie skrojonych przeważnie na jej figurę i dlatego wiszących na niej; czepeczków, przybranych prawdziwymi koronkami i — głównej pozycji jej ubraniowego inwentarza, użyczającej jej osobie osobliwego nimbu, jaki otaczał ją w oczach domowników, zwykłych wzgardliwie traktować bony i guwernantki — prawdziwego szala indyjskiego — „un véritable cachemire“, jak określała go ze czcią i podziwem sama Madame, niezdolna równie jak inni oprzeć się czarowi majestatycznych draperii, opływających szerokie plecy właścicielki. Jestem przekonana, że gdyby nie ten „cachemire“ nie utrzymałaby pani Svini dłużej niż dwa dni swojego stanowiska w pensjonacie. Jedynie dzięki niemu pozostała w nim cały miesiąc.
Z chwilą wszakże kiedy dowiedziała się, że przyjęta zostałam na jej miejsce, ujawniła w pełni kim jest, wyładowując w odpowiedni sposób gniew swój i oburzenie, na osobie Madame i oczywiście na mnie także. Madame zniosła jej wybuch z takim stoicyzmem, że i ja, przez samą ambicję musiałam również zachować się ze spokojem... i godnością. Na jedną krótką chwilę oddaliła się Madame z pokoju i w dziesięć minut potem stanął przed nami rosły policjant. Pani Svini wraz z całym jej dobytkiem została usunięta z placu boju. Na czole Madame nie zarysowała się przez cały ten czas ani jedna zmarszczka gniewu, z ust jej nie wyszło ani jedno ostrzejsze słowo.
Cała krótka procedura wydalenia załatwiona została ostatecznie przed śniadaniem jeszcze: wymówienie posady pani Svini, wezwanie policjanta, wyrzucenie buntującej się, wywietrzenie i uprzątnięcie „chambre d‘enfants“ pokoju dziecinnego — otworzenie w nim okien na oścież i zatarcie wszelkich śladów pozostawania pani Svini przez cały miesiąc w pensjonacie przy Rue Fossette, aż do zapachu tytoniu i spirytualii, który w sposób tak niezbity ujawnił winę wydalonej.
Wszystko to dokonane zostało, zaznaczam, w ciągu krótkiego czasu pomiędzy chwilą wyłonienia się Madame Beck, niby Aurory, z konchy jej sypialni a momentem, kiedy, zupełnie opanowana już i chłodna, usiadła przy stole śniadaniowym, aby nalać pierwszą filiżankę kawy.
Około południa zostałam wezwana, aby dopomóc Madame przy jej ubieraniu się (jak się okazało, moja posada miała mieć podwójny charakter: guwernantki dzieci i garderobiany pani domu). Do południa krążyła Madame po wszystkich pokojach w szlafroku porannym, w zarzuconym na nim szalu i bezszelestnych filcowych cichostępach. Ciekawa jestem jak zapatrywałaby się na podobny obyczaj kierowniczka angielskiej pensji żeńskiej?
Uczesanie jej głowy stanowiło dla mnie poważne zagadnienie; miała bardzo obfite włosy jasno kasztanowate bez domieszki siwizny, mimo że dobiegała czterdziestki. Zauważywszy moje zakłopotanie, rzekła tonem dobrotliwym:
— Nie była pani nigdy garderobianą we własnym kraju? — i, wziąwszy z moich rąk szczotkę do włosów i, usunąwszy mnie łagodnie, bez gniewu, na bok, uczesała się sama. Przy dokonywaniu czynności toaletowych na wpół kierowała mną i na wpół dopomagała mi, nie zdradzając żadnych oznak zniecierpliwienia, czy niezadowolenia. Po raz pierwszy wszakże, i po raz ostatni zarazem, wezwana zostałam tego dnia do ubierania jej. Odtąd spadł obowiązek ten na odźwierną Rozynę.
W pełnej gali prezentowała się Madame Beck, jako osoba o figurze nieco krępej i korpulentnej, mimo to pełnej swoistego wdzięku, będącego wynikiem ogólnej kształtności i dobrze utrzymanej proporcji poszczególnych części korpusu. Miała cerę świeżą i zaróżowioną, nie nazbyt rumianą jednak; oczy — niebieskie o pogodnym wyrazie; jej ciemna jedwabna suknia leżała na niej jak ulana, jak tylko francuskie modniarki potrafią skroić i uszyć suknię. Wyglądała w swoim stroju dobrze, jakkolwiek nieco po mieszczańsku zażywnie; była też w rzeczywistości typową mieszczką. Nie umiałabym powiedzieć na czym polegała harmonijność całej jej postaci, twarz jej jedynie stanowiła pewien kontrast w zestawieniu z całością. Rysy jej różniły się od tych, jakie widujemy zazwyczaj przy cerze tak świeżej i wypoczętej; były poważne, nieomal surowe, czoło wysokie, ale wąskie, zdradzające wyższe uzdolnienie, zarazem pewną dobrotliwość, nie ujawniało wszakże na zewnątrz mających poza nim siedlisko odczuwań i nastrojów. Podobnie też nie znały jej spokojne, ale czujne oczy ognia zapału, mającego źródło w dobroci serca i w prawdziwej tkliwości, która ujawnia się w spojrzeniu. Usta jej były twarde, chwilami nawet ponuro zacięte; wargi miała wąskie. Pomimo całej pozornej jej wrażliwości i wysubtelnienia czułam, że Madame umiałaby być prawdziwym Minosem w spódnicy.
Wieloletnie obcowanie z nią pouczyło mnie, że potrafiłaby być także czymś innym jeszcze w spódnicy. Pełne jej imię i nazwisko brzmiało: Modesta Maria Beck, z domu Kint-née Kint — powinno było być: Ignacja. Była miłosierna i pełniła wiele dobrych uczynków. Nie istniała nigdy przełożona, rządząca w sposób łagodniejszy drobnym swoim państewkiem. Opowiadano mi, że nigdy nie robiła wymówek trudnej do zniesienia pani Svini, nawet bez względu na jej stały stan podchmielenia, na zupełny jej brak poczucia porządku i na ogólne niedbalstwo. A jednak pani Svini usunięta została, zmuszona do odejścia z chwilą kiedy odejście jej stało się pożądane. Doszło również do mojej wiadomości, że nigdy nikomu spośród personelu nauczycielskiego tego pensjonatu nie czyniono żadnych zarzutów. Skład jego zmieniał się jednak bardzo często; poszczególni członkowie nikli z widowni i na ich miejsce zjawiali się inni, przy czym nikt nie potrafiłby powiedzieć w jaki sposób i dlaczego tak się stało.
Zakład wychowawczy był zarazem internatem i szkołą dla uczennic przychodzących z miasta. Liczba tych ostatnich, wynosiła setkę, przewyższając pięciokrotnie liczbę pensjonarek stałych, których było zaledwie około dwudziestu. Madame posiadała, jak się zdawało, wybitne zdolności administracyjne; kierowała wszystkim, nie wyłączając czterech nauczycielek, ośmiu wychowawczyń, sześciorga służby i trojga własnych dzieci, dając sobie poza tym świetnie radę z rodzicami uczennic i pensjonarek, opiekunami ich i przyjaciółmi. Przychodziło jej to łatwo na pozór, bez wysiłku; robiła wszystko spokojnie, bez hałasu i zamętu, znużenia i rozgorączkowania, bez śladu zbędnego zgoła podniecenia. Była stale zajęta, rzadko wszakże zapracowana. Prawda, że posiadała własny system wprowadzania w ruch i regulowania całej maszynerii, bardzo sympatyczny zresztą system, z którego próbką zapoznał się czytelnik, asystując — w opisie — przy akcie wywracania mojej kieszeni podszewką na wierzch i przeglądania prywatnych moich notatek.
Surveillance“ — ścisły nadzór — i „espionage“ — „szpiegostwo“ — było jej hasłem.
Nie należy jednak przypuszczać, aby Madame miała być pozbawiona poczucia uczciwości: wiedziała co to jest prawość i ceniła ją — to znaczy, o ile nie narzucała niezdarnych swoich skrupułów jej woli ani jej interesom. Żywiła szacunek dla „Angleterre“, jako kraju, co się tyczy Angielek — „les Anglaises“, postanowiła, że nie powierzy pielęgnowania własnych swoich dzieci kobietom żadnej innej narodowości, o ile to będzie tylko zależało od niej.
Często, wieczorami, po wysłuchaniu plotek i sprawozdań z knutych intryg, a potem pokierowaniu kontrofensywą, aby pokrzyżować zamiary ich autorów, po szpiegowaniu osobistym i odebraniu raportów od swoich konfidentek, przychodziła do mojego pokoju na górę z wypisanymi wyraźnie na czole oznakami zmęczenia, siadała na fotelu i przysłuchiwała się pacierzom, odmawianym po angielsku przez małą jej trójkę: tym trojgu katolickim dzieciom wolno było śpiewać pod moim kierunkiem hymn „Słodki Jezusie“ i odmawiać angielskie modlitwy. Po ułożeniu przeze mnie dziatwy do ich łóżeczek pozostawała jeszcze, gawędząc ze mną (wkrótce zrobiłam takie postępy we francuskim, że nie tylko rozumiałam ją, ale potrafiłam nawet jej odpowiadać). Tematem naszych rozmów była Anglia i kobiety angielskie, a także powody, które skłaniały Madame do uznawania ich wyższości intelektualnej, a nade wszystko ich wyższej i bardziej godnej zaufania moralności.
Często w pogawędkach takich ujawniała wiele rozsądku i zdrowych poglądów. Zdawała sobie na przykład dokładnie sprawę, że zamykanie dziewczętom oczu na prawdy życiowe i stałe okazywanie im uwłaczającej nieufności przez nieustanne czuwanie nad nimi i nie pozostawianie im ani chwilki swobody, ani jednego kącika, gdzie mogłyby uniknąć owej tak ciążącej im „surveillance“ — nie jest najwłaściwszą drogą wychowywania ich na uczciwe, skromne kobiety. Zarazem jednak zapewniała mnie, że stosowanie innych metod przy wychowywaniu dziewcząt na kontynencie doprowadziłoby nieuchronnie do wyników katastrofalnych wręcz: tak przywykły one do stałego nadzorowania ich i ograniczania ich swobody, że najlżejsze odstępstwo od tego systemu byłoby fałszywie rozumiane i fatalnie nadużywane. Oświadczała, że jej samej obmierzły sposoby, jakie zmuszona jest stosować, nie ma jednak możności wyrzeczenia się ich. Często po takich oświadczeniach, zazwyczaj wypowiadanych w rozmowie ze mną z wielką godnością i subtelnością, odchodziła aby przekradać się jak duch po całym domu na swoich cichostępach — „souliers de silence“, jak je nazywała, podglądając i wyszpiegowując wszystko, zaglądając przez każdą dziurkę od klucza, podsłuchując pod każdymi drzwiami.
Należy jednak oddać Madame sprawiedliwość, że system jej nie był zły. Trudno było o lepsze zarządzenia, aniżeli te, jakie wprowadziła, mając na względzie zdrowie fizyczne swoich wychowanek. W szkole jej nie przeciążano młodocianych umysłów; lekcje były umiejętnie rozłożone i dostosowane do poziomu intelektów, aby możliwie ułatwiać uczącym się przyswajanie sobie przez nie podawanego im materiału naukowego. Dbano w dostatecznej mierze o rozrywki dla uczennic i o ćwiczenia cielesne, niezbędne dla wyrobienia sprawności ich mięśni; odżywianie było obfite i smaczne i może dzięki wszystkim tym warunkom nie widziało się w instytucie wychowawczym przy Rue Fossette twarzy bladych ani nalanych. Madame nigdy nie skąpiła dziewczętom ferii, wyznaczała im dość czasu na sen, na ubieranie się, mycie i jedzenie. W tych sprawach rządziła się zawsze względami tolerancji i rozsądku, a nade wszystko dbałością o zdrowie pupilek. Niejedna surowa przełożona internatu i szkoły angielskiej dobrze zrobiłaby, gdyby chciała naśladować ją na tym punkcie. Przypuszczam nawet, że niejedna zrobiłaby to chętnie, gdyby pozwolili na to wymagający rodzice angielscy.
Posługując się niezawodną w jej pojęciu metodą „espionage“, musiała Madame oczywiście utrzymywać dokoła siebie cały sztab szpiegów: nie miała jednak bynajmniej złudzeń co do wartości tych narzędzi swojej pracy. Nie żywiła żadnych skrupułów, o ile chodziło o użycie najbrudniejszych spośród nich do osobliwie brudnych spraw, odrzucając w następstwie swoje pomocnice, jak odrzucamy łupiny, obierzyny i skórki po należytym wyciśnięciu soku z owocu. Bywała, natomiast, wyjątkowo wybredna w doborze szlachetnego kruszcu do czystego użytku. A kiedy udało jej się znaleźć nieskazitelne, nierdzewne narzędzie, umiała należycie ocenić jego wartość, i starannie owijała je w jedwab i watę.
Biada wszelako temu — zarówno mężczyźnie jak kobiecie — kto liczyłby na nią, przekraczając o jeden cal chociażby punkt, w którego granicach leżało w jej własnym interesie być godną tego zaufania do niej. Interes był podstawowym kluczem jej natury, główną sprężyną jej czynów, alfą i omegą jej życia. Bywałam świadkiem odwoływania się ludzi do jej uczuć; naiwność odwołujących się budziła we mnie jedynie uśmiech politowania i szyderstwa na poły.
Tą drogą nie trafiał do niej nigdy nikt, ani też nie zdołał nikt odwieść jej nigdy od jej zamierzeń. Próba poruszenia jej serca była, wręcz przeciwnie, najpewniejszą drogą wzbudzenia jej antypatii i zrobienia sobie z niej ukrytego wroga. Starczyła jej za dowód że nie posiada serca, które można byłoby wzruszyć: przypominała jej własną niemoc i martwotę na tym punkcie. Różnica, zachodząca pomiędzy dobroczynnością a miłosierdziem nieuwydatniała się nigdy wymowniej, aniżeli na jej przykładzie. Wyzbyta współczucia, posiadała jednak dostateczny zasób wyrozumowanej dobroczynności, obdarzała chętnie ludzi, których nie oglądała nigdy na oczy — chętniej wszelako grupy społeczne, aniżeli poszczególne osobniki. „Pour les pauvres“ — dla biednych — otwierała szeroko swoją sakiewkę; wobec biedaka trzymała ją zazwyczaj szczelnie zamkniętą. W organizacjach filantropijnych, mających na względzie ogół społeczeństwa, brała udział z szczerą gotowością; nie wzruszała jej, natomiast, niczyja troska osobista; żadna potęga, ani głębia cierpienia, ześrodkowanego w jednym sercu, nie była zdolna przejąć jej szczerym współczuciem. Niczyja Kalwaria, żadna męka w Gethsemane, nie wycisnęłyby jednej łzy z jej oczu.
Powtarzam raz jeszcze, że Madame była wielce wybitną i bardzo uzdolnioną kobietą. Szkoła była dla jej uzdolnień nazbyt ograniczonym polem działania; powinna była rządzić całym narodem, przewodniczyć roznamiętnionemu, hałaśliwemu zgromadzeniu prawodawczemu. Nikomu nie udałoby się pokonać jej, stropić jej swoim zuchwalstwem, wyprowadzić z równowagi stalowych jej nerwów, wyczerpać jej cierpliwości, ani okazać się przebieglejszym i sprytniejszym od niej. W jednej swojej osobie potrafiłaby połączyć — i umiejętnie im sprostać — obowiązki prezesa ministrów i głównego naczelnika policji. Mądra, stanowcza, nie cofająca się przed popełnieniem zdrady; skryta, podstępna, wyzbyta namiętności; przenikliwa i nieczuła — a przy tym umiejąca z najwyższą perfekcją zachować należyte pozory — czegoż jeszcze można było żądać?
Rozsądny czytelnik nie przypuści chyba, że zdobyłam wszystkie powyżej streszczone na jego użytek wiadomości w ciągu jednego miesiąca, czy jednego półrocza nawet. Nie! Tym, co uderzyło mnie na pierwszy rzut oka, była kwitnąca strona zewnętrzna wielkiego i cieszącego się świetnym powodzeniem zakładu wychowawczego. Obszerny dom, pełen zdrowych, wesołych, ochoczych dziewcząt, jedna w drugą starannie ubranych i przeważnie przystojnych, zdobywających wiedzę, podawaną im cudownie ułatwioną metodą, bez udręki nadmiernego wysiłku i zbędnego przeciążania mózgu; nie wykazujących może zdumiewająco błyskawicznych postępów w niczym, może nawet prześlizgujących się po powierzchni wielu działów wiedzy, zawsze jednak zajętych pracą, nie znających znużenia ani przygnębienia. Personelowi nauczycielskiemu i wychowawczemu tego zakładu stawiano nader surowe wymagania: cała faktyczna ciężka praca obarczała go właśnie, byleby oszczędzić wychowanice i uczennice. Obowiązki ciała pedagogicznego były wszakże tak przewidująco i z taką ścisłością obmyślane, że wszyscy razem dopomagali sobie, zastępowali i dopełniali się wzajem gdziekolwiek zbyt trudno było jednej osobie podołać szczególnie zawiłemu zadaniu.
Była tu słowem szkoła cudzoziemska, obca dla mnie i tym ciekawsza. Jej ustrój, odmienność, pomysłowość i różnorodność jej urządzeń czyniła z niej zupełny, osobliwie pociągający kontrast w zestawieniu z większością angielskich instytucji tego rodzaju.
Na tyłach domu mieścił się duży ogród, dzięki czemu w lecie wychowanki przebywały stale nieomal na świeżym powietrzu pośród gąszczów krzewów różanych i drzew owocowych. W obszernej, oplecionej dzikim winem altanie — nazywanej zabawnie kołyską — berceau — spędzała Madame w lecie popołudniowe godziny, wzywając do siebie uczennice kolejno, klasami, jedną po drugiej, aby, zgrupowane dokoła niej, szyły pod jej kierunkiem, słuchając głośnego czytania. Do ogrodu również przychodzili poszczególni profesorowie i nauczycielki, wygłaszający krótkie, ale bardzo ciekawe pogadanki i odczyty, umiejętnie zastępujące stereotypowe lekcje; uczennice robiły notatki wedle ich wskazówek, albo też nie robiły ich — zależnie od własnej woli i nastroju — pewne, że, w razie zaniedbania tego obowiązku, będą mogły przepisać notatki pilniejszych koleżanek. Niezależnie od stałych comiesięcznych „jours de sortie“ — dni wychodnich — nastręczały święta według obrządku katolickiego, liczny szereg feryj w przebiegu roku szkolnego. Czasem też, w pogodne popołudnia letnie, zabierano pensjonarki na długie przechadzki w okolice. Zaopatrywano się wówczas w gaufres — suche ciasteczka — przegryzane do wina — vin blanc, albo też raczono się świeżo udojonym mlekiem i kromkami razowego chleba — pain bis lub pistolets au beurre — podłużnego kształtu białym pieczywem — z masłem, albo też popijano kawę. Wszystko to wydawało się bardzo przyjemne, Madame — wcieloną dobrocią; nauczycielki wcale nie tak złe — mogłyby być przecież gorsze — a uczennice może nieco hałaśliwe i rozbrykane, ale zdrowe i zadowolone.
Takim ukazał mi się zrazu zakład wychowawczy Madame Beck, oglądany w promiennej glorii dystansu. Rychło wszakże nadejść miał czas, kiedy dystans ten rozwiał się dla mnie, to znaczy, kiedy wezwano mnie do zejścia na dół z samotnej wieży, jaką był dla mnie pokój dziecinny, z którego do tego czasu robiłam moje obserwacje. Odtąd wejść miałam w bliższe, bezpośrednie zetknięcie z małym światkiem z Rue Fossette.
Pewnego dnia siedziałam na górze, jak zwykle, zajęta odrabianiem z trójką dzieci ich lekcji angielskiej i równocześnie nicowaniem jedwabnej sukni Madame, kiedy nagle zjawiła się ona sama w pokoju dzieci, poważnie zamyślona, jak gdyby zatroskana, co wydarzało jej się od czasu do czasu, nadając jej wyraz pewnej wyższości i oderwania. Osunąwszy się na krzesło, stojące naprzeciw mnie, siedziała kilka minut, przysłuchując się w milczeniu. Desirée, najstarsza dziewczynka, czytała na głos łatwy szkic pani Barbaud, tłomacząc go dość płynnie z angielskiego na francuski, co świadczyło jak dobrze rozumie co czyta: Madame słuchała z zainteresowaniem.
Nagle, bez żadnych wstępów, ani przygotowań, powiedziała tonem stwierdzania faktu raczej, aniżeli pytania:
— Była pani w Anglii nauczycielką.
— Nie, myli się pani.
— Jest to więc pierwsza pani próba nauczania? Na moich dzieciach?
Zapewniłam ją, że tak jest. Zamilkła ponownie, kiedy jednak podniosłam głowę, aby wyjąć szpilkę z leżącej przede mną poduszeczki, przekonałam się, że byłam przedmiotem wnikliwej obserwacji ze strony Madame: zdawała się, studiując mnie pilnie i rozmyślając równocześnie nad czymś związanym z moją osobą, oceniać czy i o ile nadam się do, jej samej tylko wiadomych, zamierzeń i celów. Do owego czasu zdążyła pilnie przetrząsnąć już wszystko, co było w moim posiadaniu, powinna więc była chyba uważać, że dostatecznie poznała mnie na tej podstawie. Począwszy wszakże od tego dnia poddała mnie nowym próbom, których trwanie przeciągnęło się około dwóch tygodni. Podsłuchiwała pod drzwiami dziecinnego pokoju, kiedy byłam zamknięta w nim z dziećmi; śledziła mnie — z odpowiednio przezornej odległości — kiedy wychodziłam z nimi na przechadzkę; przekradała się poza osłaniającymi ją drzewami parku czy alei spacerowej bulwaru, tak blisko jednak, aby móc słyszeć wszystko co mówię.
Po przeprowadzeniu sumiennych wstępnych tych przygotowań wywiadowczych, dokonała kroku decydującego.
Pewnego dnia, podszedłszy do mnie nagle, jak gdyby w pośpiechu, zakomunikowała mi, że znalazła się wobec pewnej trudności. Pan Wilson, nauczyciel języka angielskiego, nie przyszedł o właściwej godzinie; zachodzi obawa, czy nie jest chory, uczennice czekają na niego w klasie; nie ma na razie nikogo, mogącego zastąpić go. Czy nie miałabym w tym jedynym wypadku nic przeciwko urządzeniu dla klasy małego dyktanda, aby nie nazywało się, że godzina lekcji angielskiego została stracona?
— W klasie, proszę pani? — zapytałam.
— Tak, w klasie. W drugim oddziale.
— W którym jest sześćdziesiąt uczennic — rzekłam. Wiedziałam o tym i ze zwykłym haniebnym moim tchórzostwem usiłowałam zamknąć się w mojej gnuśności, jak ślimak w swojej skorupie, pod pretekstem nieudolności i braku wprawy, byleby uniknąć zdobycia się na odważny czyn. Gdyby pozostawiono mi wolność wyboru, pozwoliłabym niewątpliwie, ze zwykłą moją biernością, aby ominęła mnie wyjątkowa ta okazja. Mój brak odwagi i ambitnych podniecających do czynu pobudek praktycznych sprawiał, że gotowa byłam przesiedzieć dwadzieścia lat, ucząc dzieci z elementarza, nicując suknie Madame i szyjąc dla małych ubranka. Nie dlatego bynajmniej, aby prawdziwe zadowolenie z mojego losu miało usprawiedliwiać tę dobrowolną rezygnację. Rodzaj mojego zajęcia nie odpowiadał moim upodobaniom, ani też nie budził osobliwego mojego zainteresowania, już to samo jednak wydawało mi się wielka wygraną, że wolna byłam od ciężkich trosk i niepokojów: brak poważniejszych strapień był najbardziej zbliżony do szczęścia, jakiego miałam nadzieję zaznać kiedykolwiek. Poza tym wypełniona była moja egzystencja dwojakim życiem: życiem myśli i życiem realnego czynu, o ile też pierwsze czerpało wystarczające do podtrzymania go soki w dziwnie upiornych rojeniach fantazji, poprzestawało drugie na zdobywaniu chleba powszedniego i zapewnieniu sobie dachu nad głową oddawaniem się całodziennej pracy zarobkowej.
— Niech pani zejdzie ze mną — przynagliła mnie Madame, mimo że pochyliłam się ze zdwojoną gorliwością nad przykrawaniem fartuszka dziecięcego. — Odłoży pani tę robotę na kiedy indziej.
— Ale Fifince potrzebny jest ten fartuszek — probowałam protestować.
— Fifinka będzie musiała obejść się bez niego, bo ja nie mogę obejść się bez pani.
A ponieważ byłam rzeczywiście potrzebna Madame, która tego dnia nie mogła naprawdę obejść się beze mnie, postanowiła zabrać mnie — tym bardziej, że od dawna już była niezadowolona z nauczyciela angielskiego języka, z jego wykroczeń przeciwko bezwzględnie obowiązującej w jej szkole zasadzie punktualności, a także z jego niedbałej metody nauczania. Że zaś nie brakło jej stanowczości i umiejętności praktycznego rozwiązywania zagadnień, niezależnie od tego, czy ja sama posiadałam je czy nie, wyjęła mi bez ceremonii z rąk nożyczki, ujęła mnie za rękę i sprowadziła na dół. Kiedy znalazłyśmy się obie w „carré“, jak zwano czworoboczny hall na dole, oddzielający dom mieszkalny od pomieszczeń szkolnych, zatrzymała się, puściła moją rękę i ogarnęła mnie wnikliwie badawczym spojrzeniem, stwierdziwszy, że jestem czerwona jak rak i dygocę wyraźnie od stóp do głowy. Myślę nawet — choć wstyd mi przyznać się do tego — że miałam łzy w oczach.
Trudności, wobec jakich stanęłam, nie były w istocie wyimaginowane tylko, niektóre z nich były nawet aż nadto realne. Nie najmniej istotne spośród nich polegały na ówczesnym moim braku należytego opanowania środka pomocniczego, jakim zmuszona byłabym posługiwać się przy nauczaniu. Uczyłam się wprawdzie pilnie języka francuskiego od mojego przybycia do Villette, poznając jego arkana praktycznie w ciągu dnia, zaś teorję jego w każdej wolnej chwili wieczornej aż do najpóźniejszej godziny, do której przepisy domowe pozwalały na palenie lampy, mimo to daleka byłam jeszcze od ufania swojej zdolności poprawnego wysławiania się w tym języku.
Dites donc — odezwała się Madame surowo — vous sentez — vous réellement trop faible?[11]
Mogłam powiedzieć „tak“ i powrócić do społecznego mroku pokoju dziecinnego i tam pleśnieć może przez całą resztę mojego życia. Spojrzawszy wszakże na Madame, podchwyciłam w wyrazie jej oczu coś takiego, co kazało mi dobrze namyśleć się przed powzięciem decyzji. W tej chwili nie sprawiała wrażenia łagodnej, tkliwej kobiety, ale stanowczego, despotycznie władczego mężczyzny. Niezwykła siła woli, jakiej ja sama nie posiadałam nigdy, napięta była w każdym rysie jej twarzy, nie budząc jednak we mnie ani wtóru, ani sympatii, ani także chęci podporządkowania się jej. Stałam, nie czując się ani pociągnięta nią, ani ujarzmiona. Zdawać się mogło, jak gdyby dwie przeciwstawne natury rzuciły sobie wzajem wyzwanie; uświadomiłam sobie też nagle, jaką hańbą jest ta moja nieufność we własne siły, moja małoduszność i bierność, moja opieszałość dążenia ku lepszemu.
— Czy chce pani cofnąć się czy iść naprzód? — zapytała, wskazując ręką nasamprzód na małe pojedyńcze drzwi, prowadzące do domu mieszkalnego, a potem na wielkie, monumentalne podwoje sal klasowych.
En avant! — naprzód — rzekłam.
— Czy ma pani jednak odwagę stanąć wobec klasy, czy może jest pani nadmiernie podniecona — dodała, wyraźnie chłodnąc w miarę mojego ożywiania się, nie przestając wszakże wpatrywać się we mnie twardo i budząc tym tak wielką moją odrazę, że to samo wystarczyło już, aby natchnąć mnie siłą i stanowczością.
Powiedziała to tonem z lekka szyderczym: podniecenie nerwowe nie należało do przejawów będących w guście Madame.
— Nie jestem bardziej podniecona niż ten kamień — odparłam, uderzając nogą we flizę kamiennej posadzki — ani też aniżeli pani sama — dodałam, patrząc jej prosto w oczy.
Bon! — dobrze! — Muszę jednak uprzedzić panią, że nie są to spokojne, dobrze ułożone dziewczęta angielskie, z którymi będzie pani miała do czynienia. Ce sont des Labassecouriennes, rondes, franches, brusques, et tant soit peu rebelles.[12]
— Wiem — odparłam — i wiem również, że, pomimo pilnego uczenia się języka francuskiego od czasu mojego przybycia tutaj, zbyt opornie wciąż jeszcze idzie mi swobodne władanie nim, zbyt mało poprawnie mówię po francusku, aby móc wzbudzić w dziewczętach tutejszych szacunek dla mnie. Wiem, że będę robiła błędy, które narażą mnie na szyderstwo największych ignorantek. Mimo to postanowiłam podjąć się odbycia tej lekcji.
— Nie mają one nigdy uznania dla nieśmiałych nauczycieli — rzekła.
— I o tym wiem także, proszę pani; słyszałam o ich buntowaniu się przeciwko pannie Turnet i o sposobie w jaki ją prześladowały. — Panna Turnet była biedną, nie mającą tutaj żadnych przyjaciół nauczycielką języka angielskiego, którą Madame zaangażowała, a potem oddaliła bez pardonu. Jej żałosne dzieje nie były mi obce.
C‘est vrai — to prawda — rzekła ozięble — Panna Turnet nie umiała nadać sobie wobec nich więcej powagi, niż gdyby była zwyczajną pomocnicą kuchenną. Była osobą słabej woli, niezdecydowaną, nie posiadała taktu, ani inteligencji, ani stanowczości, ani także poczucia godności własnej. Panna Turnet nie nadawałaby się zupełnie dla tych dziewcząt.
Nie odpowiedziałam. Skierowałam się bez słowa ku zamkniętym drzwiom, prowadzącym do klasy.
— Nie może pani liczyć na moją pomoc, ani na niczyją inną — ostrzegła Madame. — Napiętnowałoby to panią od razu jako nieudolną do pełnienia poruczonego jej zadania.
Otworzyłam drzwi, przez grzeczność pozwalając jej wejść pierwszej, a potem weszłam zaraz za nią. Były trzy pokoje klasowe, wszystkie obszerne. Klasa wyznaczana dla drugiego oddziału, w której miałam właśnie wystąpić w roli wykładowczyni, była znacznie większych rozmiarów niż dwie pozostałe, dzięki czemu nadawała się do pomieszczenia gromady o wiele liczniejszej, hałaśliwszej i nieskończenie trudniejszej do opanowania, aniżeli tamte dwie. W następstwie, kiedy lepiej zapoznałam się z warunkami miejscowymi, przychodziło mi czasem na myśl (o ile wolno przeprowadzić podobne porównanie), że spokojny, utemperowany, ogładzony pierwszy oddział pozostawał w takim samym stosunku do buńczucznego, zachłannie atakującego oddziału drugiego, w jakim angielska Izba Lordów pozostaje do angielskiej Izby Gmin.
Na pierwszy rzut oka dostrzegłam, że dość liczne jednostki spośród uczennic były już czymś więcej niż młodymi dziewczątkami — były dojrzałymi bez mała młodymi kobietami. Wiedziałam, że niektóre z nich pochodziły z rodzin arystokratycznych — specyficznego typu arystokracji Labassecour — byłam też przeświadczona, że ani jedna nie pozostaje w nieświadomości stanowiska, jakie zajmowałam w domu Madame Beck. Wstąpiwszy na podniesioną o jeden stopień tylko ponad poziom podłogi, katedrę, na której stało krzesło nauczyciela oraz jego pulpit, ujrzałam naprzeciwko siebie szereg utkwionych we mnie groźnie oczu i skupionych surowo, zdradzających burzliwy nastrój, twarzy — oczu, w których czaiły się złowrogie błyski i twarzy nieporuszonych, twardych, jak marmur.
„Płeć żeńska“ na kontynencie, uosobiona jest przez istoty odmienne od „wyspiarek“, należących do tej samej warstwy społecznej i do tego samego wieku: nie widywałam nigdy w Anglii takich oczu i twarzy o takim wyrazie. Madame Beck przedstawiła mnie jednym obojętnym, wypowiedzianym chłodno krótkim zdaniem, wyszła dostojnym krokiem z pokoju i pozostawiła mnie samą w nowym moim dostojeństwie.
Nie zapomnę nigdy tej pierwszej lekcji, ani też nieprzeczuwanego podziemnego nurtu życia i charakterów, jakie odsłoniła ona przede mną. Po raz pierwszy zaczęłam wówczas trzeźwo zdawać sobie sprawę z przepastnej różnicy, jaka zachodzi pomiędzy idealną „jeune fille“ — młodym dziewczęciem — w opisach poetów i powieściopisarzy, a tą samą „jeune fille“ jaką jest ona w rzeczywistości.
Jak się zdaje, trzy utytułowane młode panie z pierwszego rzędu zajęły swoje miejsca, z góry już powziąwszy postanowienie, że „une bonne d‘enfant“ — służąca do dzieci, bona czy niańka — nie będzie udzielała im lekcji języka angielskiego. Wiedziały, że udało im się dotychczas już usunąć trzy nauczycielki, które im nie odpowiadały; nie było też dla pewnych siebie młodych dziewcząt tajemnicą, że Madame nie zawaha się w każdej chwili wyrzucić nauczyciela czy „maîtresse“, którzy nie będą umieli zyskać uznania uczennic, że nigdy nie stanie ona po stronie niezdolnych obronić się i nie dopomoże im do utrzymania miejsca, o ile też oni sami nie okażą dość siły do walki, czy dość taktu, niezbędnego do zdobycia powagi, los ich będzie przesądzony. Dlatego też wpatrzone złowrogo w „Miss Snowe“, obiecywały sobie łatwe nad nią zwycięstwo.
Panny: Blanche, Virginie i Angélique rozpoczęły kampanię serią tłumionych szeptów i chichotów, które rychło wzmogły się do głośniejszych śmiechów i pomruków, podchwyconych przez dalsze rzędy i powtórzonych przez nie jeszcze głośniej. Ten wzmagający się bunt sześćdziesięciu przeciwko jednej stał się niebawem upiornie dręczący, zwłaszcza wobec słabego mojego władania francuszczyzną, którą zniewolona byłam posłużyć się w tak okrutnych warunkach.
Gdybym mogła przemówić rodowitym moim językiem, czułam, że zdołałabym zyskać posłuch, nade wszystko bowiem, mimo że, jak dobrze o tym wiedziałam, sprawiałam wrażenie istoty słabej i pod wieloma względami byłam nią w rzeczywistości, szczęśliwie jednak uposażyła mnie natura w głos dostatecznie donośny, o ile siłę jego potęgowało podniecenie, czy pogłębiało wzruszenie. Nadto, jakkolwiek w normalnych warunkach mowa moja nie wyróżniała się potoczystością, ani swadą, kapiąc cienkim, urywanym strumykiem, jednakże pod wpływem szczególnej podniety — jaką była dla mnie teraz w najwyższym stopniu ta zbuntowana przeciwko mnie gromada — potrafiłabym od razu znaleźć gotowe angielskie frazesy, tak silnie piętnujące ich zachowanie, jak zasługiwało ono na to. Sarkazm, zaprawiony goryczą wzgardy dla zapaśniczek, złagodzony łatwą drwiną ze słabszych, zarazem mniej nikczemnych naśladowczyń dopomógłby mi prawdopodobnie do opanowania rozwydrzonej, dzikiej hałastry i ujęcia jej w cugle opamiętania. W obecnych wszakże warunkach jedynym, co mi pozostało do zrobienia, było podejść do Blanche — panny de Melcy, młodej baronówny — najstarszej, najwyższej, najprzystojniejszej i najbardziej znarowionej i krnąbrnej ze wszystkich trzech przywódczyń — stanąć przed jej pulpitem, wyrwać jej z ręki zeszyt z ćwiczeniami, powrócić na katedrę i rozmyślnie głośno przeczytać jej wypracowanie niesłychanie głupie i nieudolne, i równie rozmyślnie wobec całej klasy przedrzeć na dwoje poprzekreślaną i pozamazywaną stronicę.
Akt ten ściągnął na siebie uwagę wszystkich i zahamował dalsze wyczynianie hałasów. Jedna już tylko uczennica, siedząca daleko w tyle, nie przestawała awanturować się z niezmożoną energią. Spojrzałam na nią badawczo. Miała bladą twarz, włosy kruczo czarne, szerokie, gęste brwi, rysy wyraziste oraz ciemne, o buntowniczym, ponurym błysku oczy. Zauważyłam, że siedziała tuż przy małych drzwiczkach, które, jak wiedziałam, łączyły pokój klasowy z małym schowkiem, służącym za składnicę książek. Oporna dziewczyna wstała ze swojego miejsca, aby móc z większą energią i swobodą hałasować i podniecać koleżanki do czynienia zamętu. Zmierzyłam wzrokiem jej wzrost, aby ocenić jej siłę, wydawała się wysoka i sprawna, przyszło mi jednak na myśl, że o ile atak spadnie na nią nieoczekiwanie i zderzenie się nasze będzie błyskawiczne, potrafię może poradzić sobie z nią.
Przeszedłszy całą szerokość klasy krokiem tak spokojnym i tak obojętnym, na jaki tylko stać mnie było w danych warunkach, nie dając nic poznać po sobie, wyglądając na niewiniątko — n‘ayant l‘air de rien — jak wyrażano się tutaj — pchnęłam lekko drzwi, które okazały się uchylone. Równocześnie nagłym zwrotem przyskoczyłam do dziewczyny, która po chwili znalazła się poza drzwiami, zamkniętymi przeze mnie na klucz, który spoczął na dnie mojej kieszeni.
Dziewczyna ta — na imię jej było Dolores — pochodziła z Katalonii. Nienawidzona przez wszystkie koleżanki ze względu na swoją obcość, budziła w nich zarazem lęk przed swoją osobą. Dzięki temu prawdopodobnie doraźne wymierzenie jej przeze mnie sprawiedliwości zyskało poklask całej klasy, nie było ani jednej spośród wszystkich obecnych, która w głębi duszy nie pochwalałaby mojego sposobu zareagowania i nie byłaby mu rada. Na chwilę uciszyło się wszystko, potem uśmiech — nie śmiech, ale uśmiech tylko — zarysował się na ustach wszystkich — od pulpitu do pulpitu, i kiedy poważnie i spokojnie powróciłam na katedrę i tonem stanowczym, niedopuszczającym sprzeciwu, nakazałam ciszę, przystąpiwszy od razu do dyktowania, jak gdyby nic w ogóle nie zaszło, zaskrzypiały pióra, posuwając się posłusznie po papierze i cała lekcja odbyła się spokojnie, w porządku i bez żadnych przeszkód.
C‘est bien — wyraziła Madame swoje uznanie, kiedy, z wypiekami na twarzy i nieco wyczerpana, wyszłam z klasy — Ça ira[13].
Podsłuchiwała i podpatrywała przez cały czas przez maleńkie okienko judaszowe.
Począwszy od tego dnia przestałam być piastunką małej trójki Madame Beck i zaawansowałam na nauczycielkę języka angielskiego. Madame podniosła mi pensję, kazała mi jednak pracować trzy razy więcej, niż pracował pan Wilson, płacąc mi połowę tego co jemu.




ROZDZIAŁ IX
IZYDOR

Czas mój był teraz wypełniony całkowicie i owocnie. Nauczając innych i ucząc się sama, nie miałam wolnego momentu nieomal. Było to przyjemne. Czułam, że posuwam się naprzód, że umysł mój nie pleśnieje i nie rdzewieje w gnuśnej bezczynności, ale rozwija swoje władze i wyostrza je nieustannym ich ćwiczeniem. Miałam nie małe pole gromadzenia różnorodnych doświadczeń. Villette jest miastem o charakterze kosmopolitycznym i w szkole Madame Beck nie brakło przedstawicielek wszystkich nieomal narodowości Europy, zarazem najrozmaitszych warstw społecznych. W Labassecour panuje równość, jakkolwiek też nie ma tu republikańskiej formy rządów, góruje nastawienie demokratyczne. W szkole Madame Beck młoda hrabianka zajmowała miejsce na tej samej ławce obok młodej mieszczanki. Nie zawsze też można było, sądząc z zewnętrznego wyglądu, odróżnić patrycjuszkę od plebejuszki: ta ostatnia miewała często maniery bardziej opanowane i układne, gdy pierwszą cechowało wykrętne dopełniające się wzajem połączenie zuchwalstwa i podstępnego zakłamania. Gorąca krew francuska, miewała tu często domieszkę flegmatyczności kraju nizinnego, z przykrością wszakże zaznaczyć muszę, że ów żar krwi galijskiej ujawniał się przeważnie w potoczystej obrotności, z jaką płynęło z ust dziewcząt rasy łaciskiej pochlebstwo i kłamstwo, a także w swobodniejszym i żywszym ich zachowaniu się, często zdradzającym nieszczerość i brak serca.
Chcąc oddać sprawiedliwość wszystkim, zaznaczyć należy, że i rodowitym Labassecouriennes również nie brakło swoistej obłudy, była ona jednak tak bardzo oczywista i tak bardzo szyta grubymi nićmi, że nie mogła wprowadzić w błąd nikogo. Ilekroć kłamstwo potrzebne im było dla celów osobistych, zdobywały się na nie z łatwością i spokojem, niezmąconym najlżejszymi wyrzutami sumienia. Ani jedna żywa dusza w całym zakładzie wychowawczym Madame Beck, począwszy od pomywaczki kuchennej i kończąc na samej przełożonej, nie wstydziła się kłamać; kłamstwo nie było w ich oczach występkiem: nie uważały blagowania za cnotę może, ale za grzech najbardziej wybaczalny. „J‘ai menti plusieurs fois“ — skłamałam kilka razy — stanowiło nieodmiennie powtarzającą się pozycję w cotygodniowej spowiedzi każdej z tych dziewcząt i kobiet. Ksiądz wysłuchiwał tego wyznania nieporuszony nim i bez sprzeciwu dawał rozgrzeszenie. O ile, natomiast, zaniedbały raz chociażby pójścia na mszę, albo też przeczytały rozdział zakazanej powieści, stawała się sytuacja nieporównanie poważniejsza; były to przestępstwa, za które nieuchronnie spotykały winowajczynie ostre wyrzuty i surowe kary.
Częściowo tylko zdając sobie wówczas sprawę z tego stanu rzeczy i nie doświadczywszy na sobie samej jego wyniku, czułam się w nowym moim otoczeniu zupełnie dobrze. Po kilku pierwszych trudnych lekcjach, odbytych w burzliwej atmosferze nieustannie zagrażającego mi niebezpieczeństwa, na skraju moralnego wulkanu, huczącego pod moimi stopami, rozpalającego iskry w oczach i zalewającego falą krwi gorącej policzki, uciszył się nastrój wybuchowy, w stosunku do mojej osoby przynajmniej.
Postanowiłam, że muszę zwyciężyć: nie mogłam znieść myśli, aby w tej pierwszej próbie zrobienia kroku naprzód na drodze życia pokonać mnie miała wroga krnąbrność i pospolita nieustępliwość. Godzinami leżałam w nocy nie śpiąc i rozmyślając jaki mam stosować system, aby trwale opanować buntownicze te umysły, ugiąć sztywne te karki i podporządkować oporne słuchaczki mojej woli i mojemu wpływowi.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że nie mogę liczyć na pomoc Madame w żadnej formie. Zrozumiałym dążeniem jej było utrzymanie niezmącenie dobrych stosunków z wychowankami, chociażby nawet kosztem sprawiedliwości i ulżenia ciężkiemu losowi wykładowców. Szukanie przez któregokolwiek z członków personelu nauczycielskiego pomocy jej przy jakiejkolwiek okazji nieposłuszeństwa ze strony uczennic równało się nieuchronnemu, własnowolnemu przyczynieniu się do otrzymania dymisji. W stosunkach z uczennicami zachowywała Madame stale i niezmiennie stanowisko życzliwie przyjacielskie i pochwalające, surowo zalecała też członkom ciała pedagogicznego samoistne dawanie sobie rady we wszelkich niemiłych scysjach, do których nie chciała wtrącać się osobiście z należytą surowością w obawie, że mogłoby narazić ją to na utratę sympatii wychowanek. W tym stanie rzeczy nie pozostawało mi nic innego, jeno liczyć wyłącznie na własne siły.
Przede wszystkim jasne było dla mnie, jak dzień, że na nic się nie zdało użycie siły wobec opornej, niegodziwej gromady. Należało znosić cierpliwie wybryki buntowniczych dziewcząt, patrząc na nie jeno przez palce. Najpewniej działał na nie grzeczny, choć surowy, sposób obchodzenia się z nimi; dobrze także robiło rzucenie od czasu do czasu, z rzadka jednak tylko, złośliwej drwiny. Nie były w stanie, (a może nie chciały tylko), znieść stałego poważnego wysiłku umysłowego — odrzucały też bezwzględnie wszelkie próby obciążania ich pamięci, ich zdolności rozumowania, skupiania ich uwagi. Tam, gdzie obdarzona przeciętnymi zdolnościami i przeciętnie pilna młoda dziewczyna angielska zgodziłaby się posłusznie na odrobienie zadania, starając się wykonać je z możliwie największym zrozumieniem i umiejętnością, roześmiałaby się młoda Labassecourienne nauczycielowi prosto w twarz i odrzuciłaby opornie jego żądanie, mówiąc: — „Dieu que c‘est difficile! Je n‘en veux pas. Cela m‘ennuie trop![14]
Nauczyciel (czy nauczycielka) zdający sobie sprawę na czym polega ich rola, cofnęliby się od razu, bez wahania, protestu, czy oporu, zabierając się natychmiast, z przesadną może nawet gorliwością, do usunięcia wszelkich trudności, do uprzystępnienia podawanego słuchaczkom materiału, do obniżenia wykładu do poziomu umysłowego uczennic i podania im ułatwionej w ten sposób strawy duchowej, nie szczędząc przy tym bicza sarkazmu. Poczułyby jego podcięcie, może nawet poczułyby się nim urażone, nie miałyby jednak za złe zastosowania go, pod warunkiem jedynie, aby sarkazm nie był zbyt kąśliwy i okrutny. Gotowe są awanturować się głośno z powodu trzech wierszy, zadanych dodatkowo na następną lekcję, nigdy jednak nie widziałam, aby buntowały się przeciwko zadaniu rany ich miłości własnej. Niewielki posiadany przez nie zasób tej zalety z łatwością poddawał się miażdżeniu go, jak się zdaje też wolał znosić deptanie go energicznym obcasem, aniżeli szczędzenie go.
Stopniowo, wraz ze zdobywaniem przeze mnie umiejętności płynnego, swobodnego władania językiem francuskim, umożliwiającego mi stosowanie — odpowiednio do okoliczności — jędrnych, soczystych wyrażeń, zaczęły starsze i inteligentniejsze dziewczęta traktować mnie bardziej przychylnie, oczywiście na swój sposób. Zauważyłam, że ilekroć udawało mi się pobudzić szlachetną ambicję w sercu uczennicy, albo też poruszyć drzemiące na dnie jej duszy poczucie wstydu, pozyskiwałam ją już tym samym dla siebie. Jeśli tylko raz jeden chociażby udawało mi się sprawić aby (wielkie zazwyczaj) uszy uczennic rozgorzały zawstydzeniem pod gęstymi zwojami ich włosów, wszystko szło względnie dobrze. Z czasem zaczęły zjawiać się na mojej katedrze składane tam dla mnie z rana wiązanki kwiatów. Aby wywdzięczyć się za ten dowód miłej uwagi, wprowadziłam zwyczaj przechadzania się podczas rekreacji z kilkoma wybranymi. W trakcie rozmowy zdarzało mi się dokonać nieobmyślonej naprzód próby prostowania osobliwie spaczonych ich zasad i pojęć moralnych: ze szczególnym naciskiem wyrażałam zwłaszcza moją opinię o hańbiącej nikczemności kłamstwa. Kiedyś nawet, bez zastanowienia, dość nieopatrznie wyraziłam się, że z dwojga złego uważam grzeszenie przeciwko prawdzie za gorsze, aniżeli zaniedbanie czasem pójścia do kościoła.
Otóż obowiązkiem specjalnie przyuczanych do tego biednych dziewcząt było powtarzanie katolickiemu ich spowiednikowi wszystkiego, co słyszały z ust protestanckiej nauczycielki. Nakaz ten wydał budujące wyniki. Pomiędzy mnie a tych kilka najlepszych uczennic wślizgnął się jakiś żywioł niedostrzegalny, nieokreślony, nie dający nazwać się wyraźnie; wiązanki kwiatów składane były wprawdzie w dalszym ciągu na moim pulpicie, rozmowy nasze jednak były odtąd uniemożliwione. Nie zdarzało się od tej chwili nigdy, ilekroć siedziałam w berceau, czy przechadzałam się po alejach i która z uczennic, czy ich grupka, przyłączała się do mnie, aby nie wyrastała niezwłocznie jak spod ziemi jedna z nauczycielek i nie powiększała naszego grona. Dziwne też było, jak niesłychanie często bezszelestne cichostępy samej Madame sprowadzały ją poza moje plecy niespodziewanie i niedosłyszalnie, ni to zefirek przelotny.
Pogląd katolickiego mojego otoczenia na to, co czeka mnie po śmierci, został pewnego razu ujawniony wobec mnie dość naiwnie. Jedna z pensjonarek, której zdarzyło mi się oddać drobną przysługę, zawołała pewnego dnia, siedząc ze mną:
— O Mademoiselle, jaka straszna szkoda, że pani jest protestantką!
— Dlaczego, moja Izabello?
Parceque, quand vous serez morte-vous brûlerez tout de suite dans l‘Enfer.
Croyez-vous?[15]
Certainement que j‘y crois: tout le monde le sait; et d‘ailleurs le prêtre me l‘a dit.[16]
Izabella była zabawną tępą istotą. Po chwili dodała:
Pour assurer votre salut là-haut, on ferait bien de vous brûler toute vive ici-bas.[17]
Roześmiałam się. Trudno było w istocie przyjąć naiwne jej uwagi inaczej niż śmiechem.

Czy zapomniał już czytelnik o pannie Fanshave? O ile miałoby tak być, byłabym zmuszona przedstawić mu powtórnie tę młodą damę, jako kwitnącą zdrowiem i urodą wychowankę pensji Madame Beck. Była nią w rzeczywistości. Po przybyciu swoim na Rue Fossette, w dwa czy trzy dni po nagłym moim zainstalowaniu się tutaj, zetknęła się ze mną bez wielkiego zdziwienia. Musiała w jej żyłach płynąć dobra krew, nigdy bowiem nie była żadna księżna doskonalej, bezwzględniej i otwarciej nonszalancka niż ona; nie istniało dla niej uczucie zdziwienia, co najwyżej w postaci słabego, przelotnego spłoszenia. Większość innych właściwości i przejawów jej serca i umysłu zdawała się pozostawać w stanie takiej samej powierzchownej płytkości: jej upodobania i niechęci, jej miłość i nienawiść były nikłe jak pajęczyna, czy babie lato. Jedyną jej cechą prawdziwie mocną, wyraźną i trwałą było jej... samolubstwo.
Nie była dumna i mimo że zajmowałam wówczas skromne stanowisko bonne d‘enfants, a więc służącej, gotowa była zrobić ze mnie od razu rodzaj powiernicy i przyjaciółki. Naprzykrzała mi się wlewaniem w moje uszy tysięcy czczych, bezpodstawnych skarg na oszczędności, zaprowadzane jakoby w gospodarstwie domowym Madame Beck, także na drobne intrygi pensyjne; kuchnia nie odpowiadała jej gustowi; cały otaczający nas mały światek: nauczyciele, nauczycielki, uczennice, domownicy, zasługiwali według niej na pogardę jeno, jako że składali się wyłącznie z cudzoziemców. Godziłam się jeszcze jako tako, dopóki tylko mogłam, z jej wyrzekaniem na nadmierne używanie w piątki solonych ryb i jajek na twardo, usiłowałam znosić cierpliwie przez czas jakiś jej sarkanie na zupy, pieczywo i kawę — w końcu wszakże znużona powtarzaniem wiecznie jednego i tego samego w kółko, obruszyłam się na dobre i surowo zgromiłam ją. Powinna byłam właściwie zrobić to zaraz z samego początku, zwłaszcza że zdrowe przetrzepanie moralne dobrze na nią zawsze wpływało.
Znacznie dłużej zmuszona byłam znosić jej narzucanie mi roboty do wykonywania za nią. Jej garderoba, o ile dotyczyła przedmiotów użytku na pokaz, była wytworna i w nienagannie dobrym stanie; inne, natomiast, części jej ubrania, nie eksponowane na widok publiczny, wymagały częstej naprawy. Nienawidziła sama porania się z igłą, często też znosiła mi stosy swoich pończoch i bielizny do cerowania i łatania. Podporządkowywanie się w ciągu kilku tygodni żądaniom jej na tym punkcie groziło przeistoczeniem się dokuczliwości tej w stały, nużący obowiązek, zniewolona też byłam w końcu oświadczyć jej zupełnie otwarcie, że musi zdecydować się naprawiać swoje ubrania sama, bez mojej pomocy. Rozpłakała się, usłyszawszy to oznajmienie i obrzuciła mnie wymówkami, że sprzeniewierzyłam się jej i przestałam być jej przyjaciółką; okazałam się wszelako nieugięta i obojętnie przyjęłam jej histeryczny wybuch.
Bez względu jednak na te słabostki i inne, o których nie warto wspominać, zwłaszcza że nie należały do rzędu znamionujących wyższość jej kultury duchowej — zaznaczyć muszę nieprzeciętną jej urodę. Jak czarująco wyglądała, zszedłszy pewnego słonecznego poranka letniego, ślicznie ubrana i doskonale usposobiona, strojna w blado-liliowy jedwab, z długimi jasnymi lokami opadającymi na białe jej ramiona i plecy. Niedziela była świętem, stale spędzanym przez nią u zamieszkałych w tym mieście przyjaciół jej, przy czym dała mi od razu do zrozumienia, że w ich gronie znajduje się ten, który pragnie zostać kimś bliższym dla niej. Rzucone przez nią tu i owdzie słówko, jakiś jej gest nagły, a także ogólne ożywienie jej twarzy i całej postaci ujawniły mi niebawem, że potrafiła wzbudzać gorące uwielbienie, a bodaj nawet prawdziwą miłość. Nazywała swojego wielbiciela „Izydorem“, zaznaczając zarazem, że nie jest to jego rzeczywiste imię, ale jedynie specjalnie nadane mu przez nią; jego własne, jak pozwoliła mi domyśleć się, jego prawdziwe imię jest „bardzo ładne“. Pewnego dnia, słuchając jej przechwalania się na temat żaru miłości, jakiego „Izydor“ dawał jej dowody, zapytałam, czy i ona wzajem kocha go.
Comme cela — tak sobie — odparła — jest bardzo przystojny, i adoracja jego jest dla niej miłą rozrywką. — Ça suffit — to wystarczy.
Przekonawszy się, że znajomość jej z „Izydorem“ trwa dłużej, aniżeli mogłam przypuścić, sądząc z jej bardzo kapryśnych, zmiennych gustów, pozwoliłam sobie pewnego razu zapytać ją zupełnie poważnie, czy młody człowiek, o którym mowa, odpowiada wymaganiom, jakie stawiać mogą od przyszłego zięcia jej rodzice, a nade wszystko jej wuj i ojciec chrzestny zarazem, od którego tak bardzo jest uzależniona. Wyznała mi, że uważa to za mocno wątpliwe, nie przypuszcza bowiem, aby „Izydor“ miał posiadać wiele pieniędzy.
— Zachęca go pani? — zapytałam.
— Szalenie. Czasem — odparła.
— Nie będąc pewną, czy pozwolą pani wyjść za niego za mąż?
— O, jaka z pani skrupulatka! Wcale nie mam ochoty wyjść za mąż. Jestem za młoda jeszcze.
— Ale, jeśli kocha on panią tak bardzo, jak pani mówi, a w końcu okaże się, że nic z tego nie będzie, unieszczęśliwi go pani przecież.
— Rozumie się, że złamie mu to serce. Byłabym urażona i rozczarowana, gdyby mu nie złamało.
— Wie pani, myślę, że ten pani Izydor musi być głupi.
— Tak, jest głupi, na punkcie miłości swojej dla mnie. Ale pod każdym innym względem jest mądry, à ce qu‘on dit[18]. Pani Cholmondeley uważa go za nadzwyczaj mądrego; mówi, że dzięki uzdolnieniom swoim na pewno wybije się rychło i pójdzie w górę; co się mnie tyczy, wiem to jedynie, że w mojej obecności nie robi nic innego, tylko wzdycha wciąż i wzdycha i przewraca oczami. Mogę owinąć go sobie dokoła mojego małego palca.
Pragnąc zyskać jakieś bardziej określone pojęcie o tym szalejącym z miłości panu „Izydorze“, którego stanowisko wydawało mi się mocno niepewne, prosiłam pannę Fanshave, aby opisała mi bliżej jego osobę. Nie potrafiła wszelako dać mi wyraźnego jego obrazu: brakło jej odpowiednich słów i określeń, jak również zdolności logicznego wiązania ich, aby złożyć się mogły na plastyczną całość. Opis jej sprawiał nawet takie wrażenie, jak gdyby nie zdołała należycie przyjrzeć się swojemu wielbicielowi: nic w jego wyglądzie, żaden z jego rysów, nic z gry wyrazu jego twarzy nie dotarło trwale do jej serca, nie pozostawiło na stałe śladu w jej pamięci. Wszystko, co potrafiła o nim powiedzieć, streszczało się w zapewnieniu, że jest „beau, mais plutôt bel homme, que joli garçon[19]. Cierpliwość moja mogłaby rychło wyczerpać się i zainteresowanie moje osłabłoby przy słuchaniu jej, gdyby nie jeden wzgląd tylko. Wszelkie rzucane przez nią aluzje, wszelkie podawane przez nią szczegóły, nieświadomie może dla niej samej, zdawały się wskazywać mi, że hołdy, składane jej przez owego pana Izydora, wyrażane były z wielkim szacunkiem i delikatnością. Powiedziałam jej to wręcz, że uważam go za zbyt dobrego dla niej i równie szczerze oświadczyłam, że uważam ją za pustą zalotnicę jedynie. Roześmiała się, potrząsnęła głową, aby odrzucić opadające jej na oczy złote loki i oddaliła się w pląsach, jak gdybym powiedziała jej największy komplement.
Studia szkolne panny Ginevry Fanshave były nominalne właściwie. Trzem tylko działom oddawała się poważnie: muzyce, śpiewowi i tańcom, a także haftowaniu cieniutkich batystowych chusteczek, na jakich kupno nie mogła sobie pozwolić. O drobiazgi takie, jak lekcje historii, geografii, gramatyki i arytmetyki, nie troszczyła się wcale, co najwyżej pozwalając innym odrabiać je za nią. Bardzo wiele czasu poświęcała na składanie wizyt. Madame, która zdawała sobie jasno sprawę, że jej pobyt na pensji nie potrwa już długo, niezależnie od tego, czy wykaże dostateczne postępy w naukach, czy nie, była dla niej szczególnie wyrozumiała. Młoda dziewczyna korzystała z możliwie największej swobody odwiedzania znajomych i przyjaciół jak często sama tylko chciała. Pani Cholmondeley, jej chaperon — przyzwoitka — wesoła, wytworna, światowa dama, zapraszała ją, ilekroć spodziewała się gości we własnym domu i często również zabierała ją na zabawy do osób, z którymi była zaprzyjaźniona. Ginevra pochwalała wielce ten system, który miał dla niej jedyną tylko ujemną stronę: zmuszał ją do bardzo wykwintnego strojenia się, na co zupełnie nie miała pieniędzy. Nic więc dziwnego, że cała jej myśl wytężona była w tym kierunku, że mózg jej wypełniały rozważania do jakich sposobów ma uciec się, aby pokonać te trudności. Najwyższy podziw budziła żywość i przedsiębiorczość jej gnuśnego w innych sprawcach intelektu, niezwykła śmiałość i nieustraszoność, z jaką ważyła się na czyny najbardziej ryzykowne, o ile pobudzała ją do tego konieczność zdobywania środków na kupno toalety, chęć popisywania się nimi i błyszczenia.
Zuchwale zwracała się z natarczywymi prośbami do pani Cholmondeley — zuchwale, zaznaczam, nie czyniła tego bowiem z uczuciem zażenowania, ale narzucając się bez ceremonii.
— Droga pani! Nie mam nic, ale to nic literalnie, do włożenia na przyjęcie u pani w przyszłym tygodniu: musi mi pani sprawić muślinową suknię i pasek bleu céleste — jasno błękitny — do tego. Zrobi to pani, prawda? Jest pani przecież taka anielska!...
„Anielska“ pani Cholmondeley ustępowała zrazu, przekonawszy się jednak, że wymagania panny Ginevry wzrastały równocześnie z uleganiem jej prośbom, zmuszona była, podobnie jak wszyscy przyjaciele panny Fanshave, coraz częściej przeciwstawiać się jej zachłannej natarczywości. Po pewnym czasie nie słyszałam już nic o prezentach, otrzymywanych przez Ginevrę od pani Cholmondeley, mimo to nie ustało bywanie panny Fanshave na balach i zebraniach i tak samo nie ustało zdobywanie sobie przez nią niezbędnych w jej mniemaniu coraz nowych toalet, jak również kosztownych dodatków do nich: rękawiczek, pantofelków, a nawet biżuterii. Wszystkie te rzeczy — wbrew jej zwyczajowi, a nawet naturze, nie należała bowiem do istot skrytych — były jak najskrzętniej ukrywane przez czas jakiś przed oczami ludzkimi, pewnego wieczora wszakże, kiedy wybierała się na wielkie przyjęcie, na które należało ustroić się ze szczególną starannością i elegancją, nie zdolna była oprzeć się chęci popisania się przede mną, zjawiła się też przed samym wyjazdem, aby zaprezentować mi się w pełnej gali.
Wyglądała pięknie: krasiła ją młodość, świeżość, delikatność cery i zwiewna giętkość całej postaci, cechy typowe angielskie, jakim równych nie podobna byłoby znaleźć pośród wdzięków, wyróżniających kobiety na kontynencie. Suknia jej była nowa, kosztowna i odrobiona nieskazitelnie. Dostrzegłam na pierwszy rzut oka, że nie brakło w stroju Ginevry ani jednego z owych uzupełniających szykowną toaletę szczegółów, które kosztują wprawdzie bardzo drogo, nadają wszelako całości urok rzeczy skończenie pięknej i doskonałej.
Obejrzałam Ginevrę i jej strój od stóp do głowy, ona zaś lekko obracała się dokoła, abym mogła podziwiać ją ze wszystkich stron. Świadoma czaru, jaki ją opromieniał, była w świetnym humorze; jej nieco zbyt małe oczy skrzyły się zadowoleniem. Rzuciła mi się na szyję, aby obdarzyć mnie pocałunkiem, mającym po pensjonarsku naiwnie wyrazić jej zachwyt, nie dopuściłam jednak do tego.
— Spokojnie! — ofuknęłam ją tonem surowym. — Chciałabym wiedzieć co oznacza ten wspaniały strój? — Spłoszona nieco moim pytaniem, odsunęła się ode mnie na odległość, pozwalającą mi trzeźwiej i spokojniej przyjrzeć się jej.
— I cóż? Jak się pani zdaje? Wywrę odpowiednie wrażenie? — zagadnęła mnie zamiast dania mi odpowiedzi.
— Wrażenie? — powtórzyłam. — Są różne sposoby wywierania wrażenia, przyznać jednak muszę, że nie rozumiem tych, jakich pani używa.
— Mniejsza o to. Ale jak wyglądam?
— Wygląda pani na osobę dobrze ubraną.
Uważała widocznie pochwałę moją za nie dość entuzjastyczną, zaczęła bowiem sama zwracać mi uwagę na rozmaite szczegóły, podnoszące efekt jej stroju.
— Niech pani się przyjrzy tej parure — rzekła — tym wszystkim klejnotom: broszce, kolczykom, bransoletkom — nikt w całej szkole nie posiada takiego garnituru — nawet sama Madame.
— Widzę to wszystko — odparłam. — Czy klejnotami tymi obdarzył panią pan de Bassompierre? — dodałam po chwili milczenia.
— Mój wuj nie wie nic o nich.
— A może są to prezenty, otrzymane przez panią od pani Cholmondeley?
— Nie. Pani Cholmondeley — to obrzydliwe stare skąpiradło: nie dała mi nic od dawna już.
Wolałam nie zadawać dalszych pytań; szorstko odwróciłam się od niej.
— O, kochany mój zaskorupiały żółwiu, mój poczciwy, mądry Diogenesie (chrzciła mnie zazwyczaj tymi określeniami, ilekroć nie zgadzałam się z nią w czymkolwiek). Cóż tam znów takiego ma mi pani do zarzucenia?
— Proszę wyjść stąd! Zabrać się razem ze swoją parure! Nie sprawia mi przyjemności przyglądanie się pani i jej klejnotom.
Na chwilę zdawała się zaskoczona.
— Ależ dlaczego? Skąd ten gniew, wcielona Mądrości? Nie zadłużyłam się przecież na kupno tej parure ani także rękawiczek i wiązanki. Za suknię nie zapłaciłam naturalnie, ale wuj de Bassompierre pokryje te rachunki razem z innymi: nie zwraca nigdy uwagi na oddzielne pozycje, patrzy tylko na ogólną sumę. Jest tak bogaty, że nie mam potrzeby martwić się, czy płaci o pięć gwinei więcej czy mniej.
— Prosiłam panią, żeby pani wyszła. Chcę zamknąć drzwi... Ludzie będą może uważali, że jest pani bardzo ładna w tym stroju balowym, dla mnie jednak nie będzie pani w niczym wyglądała tak ładnie, jak w perkalikowej sukience i w skromnej, bez żadnego przybrania, słomkowej pasterce, w jakiej poznałam panią po raz pierwszy.
— O, inni ludzie nie mają purytaóskich gustów pani — odparła zirytowana. A zresztą, nie widzę, co panią upoważnia do prawienia mi kazań moralnych.
— Oczywiście, że nic nie upoważnia mnie do tego, ale pani tym bardziej nie upoważnia nic do wpadania do mojego pokoju, wystrojona, niczym sroka, w pożyczane piórka. Nie mam najmniejszego szacunku dla piórek pani, panno Fanshave, a zwłaszcza dla tych pawich piórek, które podoba się pani nazywać swoją parure. Byłyby to ładne szkiełka, gdyby kupiła je pani za własne pieniądze, niepotrzebne pani na nic innego, nie są jednak wcale ładne w obecnych pani warunkach.
On est là pour Mademoiselle Fanshave![20] — oznajmiła odźwierna i Ginevra wybiegła pędem z pokoju.
Tajemnica nieszczęsnej parure została mi ujawniona w dwa czy trzy dni później, kiedy Ginevra przyszła dobrowolnie wyspowiadać się przede mną.
— Nie widzę powodu gniewania się pani na mnie, panno Lucy — zaczęła. — Wyobraża sobie pani, że wciągam mojego papę w długi, czy też naciągam pana de Bassompierre na wydatki. Zapewniam panią, że wszystko jest zapłacone, z wyjątkiem paru ostatnich sukien.
— Na tym właśnie polega tajemnica — pomyślałam. — Nie zostało to wszystko ofiarowane ci w prezencie przez panią Cholmondeley, a własne twoje środki są zbyt ograniczone; rozporządzasz kilkoma szylingami zaledwie, z których wydawaniem jesteś niezmiernie przezorna, jak mi wiadomo.
Ecoutez! — Proszę mnie wysłuchać! — dodała, podchodząc tuż do mnie i zniżając głos do poufnego, przypodchlebnego szeptu. Moje „dąsanie się“ na nią, jak to nazywała, było jej nie na rękę: wolała, abym mówiła z nią i słuchała jej, chociażbym nawet mówiła z nią po to tylko, aby ją strofować i słuchała, aby ją wyszydzać.
Ecoutez, chère grogneuse — niech pani posłucha, kochana zrzędo. — Wyznam pani wszystko, jak i co było, a przekona się pani nie tylko, jak dalece nie ma w tym nic złego, ale jak mądrze była cała rzecz urządzona. Zaczyna się od tego, że muszę bywać w towarzystwie. Sam papa mój powiedział, że chce, abym widziała trochę świata; zwrócił specjalnie uwagę pani Cholmondeley, że jakkolwiek jestem słodkim stworzonkiem, sprawiam jednak zanadto wrażenie skromnej pensjonarki, pragnąłby też bardzo, abym pozbyła się tego wyglądu, co da się osiągnąć przez wprowadzenie mnie do tutejszego eleganckiego towarzystwa przed właściwym moim debiutem w Anglii. Jednakże, o ile mam bywać, muszę ubierać się elegancko. Pani Cholmondeley stała się strasznym skąpiradłem i nie chce mi już nic dawać. Nadużywaniem dobroci wuja byłoby kazać mu płacić za wszystko, czego mi potrzeba — temu chyba nie może pani zaprzeczyć, zgadza się to z własnymi pani teoriami. Otóż znalazł się KTOŚ, kto usłyszał (zupełnie przypadkowo, zapewniam panią) moje wyrzekania wobec pani Cholmondeley na fatalne moje warunki, na to jakich wysiłków muszę użyć, aby sprokurować sobie ten czy ów z niezbędnych dodatków toaletowych — otóż ten KTOŚ nie tylko daleki jest od skąpienia mi prezentu, ale zachwycony możnością ofiarowania mi tego czy owego drobiazgu. Szkoda, że pani nie mogła widzieć jak wyglądał, mówiąc o tym po raz pierwszy: jąkał się, czerwienił, był stropiony jak młokos, jak prawdziwy gołowąs — blancbec — trząsł się faktycznie z obawy usłyszenia ostrej odprawy z moich ust.
— Dobrze więc. Jak się zdaje, należy zrozumieć słowa pani w tym sensie, że dobroczyńcą tym jest pan Izydor, że od niego otrzymała pani i przyjęła kosztowną swoją parure, że on jest tym, który stale dostarcza pani wiązanek i rękawiczek?
— Wyraża się pani w sposób tak przykry — rzekła — że sama nie wiem jak mam pani odpowiedzieć. Tak, od czasu do czasu użyczam Izydorowi tej przyjemności i pozwalam mu na zaszczyt złożenia mi swojego hołdu w postaci ofiarowania jakiegoś drobiazgu.
— To na jedno wychodzi... A zresztą, mówiąc prawdę, panno Ginevro, nie bardzo dobrze rozumiem się na podobnych rzeczach, wydaje mi się wszelako, że postępuje pani źle, zupełnie źle. Może jednak rozmyśliła się pani i gotowa jest pani naprawdę wyjść za mąż za pana Izydora? Może rodzice pani i wuj dali swoje przyzwolenie, a pani kocha Izydora?
Mais pas du tout![21] (posiłkowała się zawsze francuskim, ilekroć miała powiedzieć coś osobliwie przewrotnego i świadczącego o zupełnym jej braku serca). Je suis sa reine, mais il n‘est pas mon roi.[22]
— Daruje pani, nie mogę wszelako uwierzyć, aby słowa pani nie były niedorzeczną kokieterią jedynie. Nie widzę w pani żadnej wzniosłości, myślę jednak, że jest pani w gruncie rzeczy wyższa ponad pospolite wyzyskiwanie dobroci i kieszeni człowieka, dla którego nic pani nie czuje. Kocha pani pana Izydora o wiele bardziej, niż sama pani przypuszcza, czy chce przyznać się do tego.
— Nie. Tańczyłam wczoraj na wieczorze z młodym ładnym oficerem, który tysiąc razy więcej podoba mi się niż Izydor. Nieraz myślę o tym dlaczego Izydor jest mi taki obojętny, bo przecież wszyscy utrzymują, że jest bardzo przystojny; inne panie zachwycają się nim, a mnie nudzi on po prostu: chciałabym zdać sobie sprawę dlaczego tak jest...
Zdawała się natężać myśl swoją, usiłując zrozumieć. Z mojej strony mogła znaleźć tylko zachętę do tego.
— Tak — rzekłam — niech pani postara się utworzyć sobie jasne pojęcie o stanie własnego serca i umysłu, w których panować się zdaje straszliwy zamęt, niczym w worku z rupieciami.
— Cała rzecz polega na tym, jak przypuszczam — wykrzyknęła niebawem — że Izydor jest zbyt romantycznie nastrojony i zanadto zakochany we mnie, spodziewa się też po mnie czegoś więcej, aniżeli uważam za właściwe dać mu ze siebie. Widzi we mnie doskonałość, jest przekonany, że posiadam wszelkie nieskazitelne zalety i cnoty, jakich w rzeczywistości nigdy nie posiadałam, ani też nie mam wcale zamiaru posiadać kiedykolwiek. Otóż w jego obecności jestem zmuszona starać się usprawiedliwić to jego dobre mniemanie o mnie, a to jest takie męczące udawać cnotliwą i wysilać się na mądre zdania — bo trzeba pani wiedzieć, że uważa mnie naprawdę za mądrą. Czuję się daleko swobodniejsza z panią nawet, poważna moja staruszko, z panią, kochana, stara zrzędo — która dopatruje się we mnie najgorszych wad, pomawiając mnie o zalotność, przypisując mi nieuctwo, flirciarstwo, głupotę, samolubstwo i wszelkie inne wady, stanowiące zdaniem pani — a i moim własnym także — składową część właściwej mojej natury.
— Wszystko to bardzo pięknie — odrzekłam, usiłując zachować sztywność i surowość, poważnie zagrożone nagłą tą potulnością. — Nie zmienia to jednak w niczym fatalnej sprawy prezentów. Niech pani będzie rozsądną, uczciwą dziewczyną, panno Ginevro, zapakuje to wszystko ładnie i odeśle z powrotem.
— O, ani mi się śni! — burknęła.
— Oszukuje więc pani swojego Izydora. Oczywistą jest rzeczą, że, przyjmując od niego prezenty, daje mu pani tym samym nadzieję, że kiedyś, w przyszłości, zostanie wynagrodzony za nie wzajemnością ze strony pani...
— Nie ma wcale potrzeby czekać dopiero na to — przerwała mi — aż nadto wystarczającą dla niego nagrodą jest już teraz przyjemność, jaką sprawia mu oglądanie tych swoich prezentów na mojej szyi, w moich uszach, na moich rękach... Musi mu to w zupełności wystarczyć: jest tylko przecież zwykłym mieszczaninem, nie żadnym arystokratą.
To bezdusznie aroganckie, bezsensowne zdanie wyleczyło mnie od razu ze słabości, jakiej uległam chwilowo i jaka wpłynęła na złagodzenie surowości mego tonu i wyrazu mojej twarzy.
— Chcę teraz — paplała w dalszym ciągu — cieszyć się moją młodością, a nie wiązać się przyrzeczeniami czy ślubami z tym czy owym mężczyzną. Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z nim, myślałam, że dopomoże mi wykorzystać w pełni życie. Przypuszczałam, że wystarczy mu to, iż jestem ładną dziewczyną, że będziemy spotykali się, potem rozstawali się, fruwając wesoło i swobodnie, jak dwa motylki i... będziemy szczęśliwi. A tym czasem?! Bywa często poważny i surowy jak sędzia, głęboko przejęty, zamyślony, zatroskany. Bah! Les penseurs, les hommes profonds et passionnés ne sont pas à mon gout![23] Pułkownik Alfred de Hamal podoba mi się i odpowiada mi daleko bardziej. Va pour les beaux fats et les jolis fripons! Vive les joies et les plaisirs! A bas les grandes passions et les sévères vertus![24]
Czekała wyraźnie na odpowiedź moją na tę tyradę. Milczałam jednak.
J‘aime mon beau Colonel — dodała — je n‘aimerai jamais son rival. Je ne serai jamais femme de bourgeois, moi![25]
Oświadczyłam jej, że mój pokój musi być bezwzględnie uwolniony od zaszczytu jej obecności. Wyszła ze śmiechem.




ROZDZIAŁ X
DR. JOHN

Madame Beck była osobą niezmiernie konsekwentną: uprzejmą i ustępliwą wobec każdego, nie żywiącą atoli tkliwszych uczuć dla nikogo. Własne jej dzieci nawet nie były zdolne zachwiać stoickiej równowagi jej i spokoju. Dbała o swoich najbliższych, troszczyła się o ich sprawy, czuwała nad ich zdrowiem fizycznym, zdawała się jednak nie zaznawać nigdy chęci utulenia dzieci swoich na własnym łonie, przyciśnięcia różanych ich usteczek do własnych ust, objęcia ich czułym uściskiem, obdarzenia ich tkliwą pieszczotą, serdeczniejszym słowem.
Obserwowałam ją wielokrotnie siedzącą w ogrodzie, i spoglądającą z dala na swoją trójkę, która przechadzała się z nową piastunką, Trinette. Twarz Madame zdradzała w tych momentach dbałość i przezorność. Wiedziałam że niejednokrotnie rozmyślała poważnie nad tym co je czeka w przyszłości, „dans leur avenir“, jak się wyrażała, ilekroć jednak, najmłodsze z nich, wątłe, miłe i pociągające maleństwo, wykrywszy przypadkowo obecność matki, umykało od piastunki i, chwiejąc się na nieco jeszcze niepewnych nóżkach, podbiegało zadyszane i roześmiane, aby objąć matczyne kolana, wyciągała Madame spokojnym ruchem rękę, aby nie dopuścić do niepożądanego wstrząsu, spowodowanego nagłym wybuchem czułości dziecka, i, ostrzegając je obojętnym tonem: „Prends garde, mon enfant“. — Ostrożnie, moje dziecko! — cierpliwie pozwalała maleństwu stać parę chwil, a potem z uśmiechem, pocałunkiem, czy miłym słówkiem, podnosiła się i odprowadzała je z powrotem do Trinette.
Jej zachowanie w stosunku do najstarszej dziewczynki było równie charakterystyczne, pod innym względem. Było to dziecko znarowione, czy o wrodzonych złych instynktach.
Quelle peste que cette Desirée! Quel poison que cet enfant — là![26]
Tak brzmiały wyrażenia, jakimi określano ją w kuchni i w klasie. W rzędzie innych cech swoich posiadała w najwyższym stopniu dar podstępu i prowokowania, zdolna nieraz doprowadzić do szału nieledwie piastunkę swoją i inne służące. Przekradała się do ich izdebek na poddaszu, otwierała ich szuflady i skrzynki, umyślnie darła ich najładniejsze czepeczki, brukała i plamiła ich najlepsze muślinowe napierśniczki, wykorzystywała każdą okazję dostania się do kredensu w jadalni, z którego wyciągała talerze czy kieliszki, albo też do szafy w śpiżarni, gdzie myszkowała do woli pośród słoików z konfiturami, wypijała słodkie wino, tłukła butelki i słoiki, urządzając się w ten sposób, aby podejrzenie padło na kucharkę lub dziewkę kuchenną. O ile te jej sprawki dostrzegane były przez Madame lub dochodziły do jej wiadomości, bywała jedyną reakcją z jej strony wypowiadana z całym spokojem uwaga:
Desirée a besoin d‘une surveillance toute particulière“.[27]
Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek, raz jeden chociażby, wykazała dziewczynce szczerze i otwarcie jej wady, wyjaśniła jej niegodziwość podobnego postępowania czy usiłowała otworzyć jej oczy na nieuniknione tego wyniki. Surveillance — miało być jedynym sposobem wyleczenia jej i oczywiście sposób ten zawiódł całkowicie. Służba strzegła się Desirée jak ognia i trzymała dziewczynkę z dala od siebie, zamiast niej więc stała się matka celem i ofiarą przewrotnych spaczonych instynktów małej. Desirée kradła i ukrywała wszystko co dostało się jej w ręce z rzeczy należących do matczynego stolika z robotami. Madame widziała to wszystko, udawała jednak dopóki mogła, że nie widzi: nie było w niej samej dość szczerości i prostolinijności na otwarte ujawnianie wobec dziecka jego występków. Ilekroć ginął przedmiot jakiś, którego wartość czy pożytek czyniły go nieodzownym, wyrażała przypuszczenie, że Desirée zabrała go do zabawy, prosiła ją więc o oddanie go. Mała nie pozwalała jednak oszukiwać się w ten sposób. Nauczyło ją to jedynie uzupełniania kradzieży wykrętami i kłamstwem, wypierała się też w żywe oczy jakoby miała tknąć matczyną broszkę, nożyczki czy pierścionek, matka zaś, nie odstępując od swojego systemu obłudy, udawała, że wierzy zapewnieniom dziewczynki, a potem śledziła ją tak ustawicznie, i nieodstępnie czujnie, że musiała wreszcie wytropić jej kryjówkę: dziurę w murze ogrodowym, czy szczelinę na strychu lub w altanie. Po dokonaniu tego wysyłała Desirée z piastunką na przechadzkę, i, korzystając z jej nieobecności, okradała złodzieja. Desirée okazywała się w podobnych wypadkach nieodrodną córką przebiegłej swojej matki, nigdy bowiem nie zdradzała swoim zachowaniem najmniejszych śladów zgnębienia czy zawstydzenia z powodu wykrycia bezprawnie zabranego przedmiotu.
Drugie z rzędu dziecko, Fifinka, miała, jak utrzymywano, wrodzić się w swego ojca. Nie ulegało wątpliwości, że, jakkolwiek odziedziczyła po matce jej zdrowy wygląd, jej błękitne oczy i rumiane policzki, nie jej zawdzięczała cechy moralne swojej istoty. Była to prawa, pogodna dziewczynka, tkliwa, o żywym, pobudliwym usposobieniu, wskutek tej jednak żywości swojej i pobudliwości narażana na rozmaitego rodzaju niebezpieczeństwa i kłopotliwe sytuacje. Pewnego dnia zdarzyło jej się spaść na sam dół z kilkunastu stromych stopni kamiennych, a kiedy Madame, usłyszawszy huk spadającego ciała (zawsze słyszała każdy niezwykły odgłos), wyszła z jadalni i podniosła małą, stwierdziła spokojnie:
Cet enfant a un os de cassé“.[28]
Zrazu mieliśmy wszyscy nadzieję, że nie jest tak źle. Niestety, okazało się, że Madame miała najzupełniejszą słuszność: jedna pulchniutka rączka zwisała bezwładnie.
— Niech Miss (mowa była o mnie) zabierze ją — rzekła Madame — „et qu‘on aille tout de suite chercher un fiacre.[29]
Zamiast posłać kogoś sama pojechała po doktora sprowadzoną niezwłocznie dorożką.
Nie znalazłszy stałego lekarza pensjonatowego w domu, nie stropiła się tym bynajmniej; zaczęła szukać i nie spoczęła dopóki nie udało jej się natrafić na zastępcę, który wydał się jej odpowiednim i którego przywiozła od razu z sobą. Ja tymczasem rozcięłam rękaw ubranka dziecka, aby uwolnić złamaną rączkę, rozebrałam małą i położyłam ją do łóżeczka.
Żadna z nas (używając liczby mnogiej, mam na myśli: kucharkę, odźwierną i siebie samą) stłoczonych w małym, przegrzanym pokoju nie przyglądała się szczególnie wnikliwie nowemu doktorowi, kiedy wszedł do sypialni dziecka. Ja w każdym razie byłam pochłonięta uspokajaniem Fifinki, której krzyków (miała zdrowe płuca) nie podobna było słuchać. Krzyki te wzmogły się niesłychanie na sile, kiedy obcy pan zbliżył się do jej łóżeczka, a kiedy podniósł ją, wrzasnęła łamaną swoją angielszczyzną (cała trójka dzieci mówiła po angielsku): „Puścić! Nie chcę tego pana! Chcę doktora Pillule — doktora Pigułkę!
— Dr. Pillule jest moim przyjacielem — brzmiała odpowiedź wypowiedziana nieskazitelną angielszczyzną — ale dr. Pillule wyjechał. Jest u chorego o trzy mile stąd, i dlatego ja przyszedłem zamiast niego. Jak tylko więc uspokoimy się, mała panienko, zajmę się twoją biedną rączką, zabandażuję ją i doprowadzę do porządku.
Kazał przynieść szklankę wody ocukrzonej, dał małej wypić kilka łyków słodkiego napoju, który wlewał jej do ust małą łyżeczką (Fifinka była małym łakomczuchem i dlatego droga do jej serduszka prowadziła najpewniej przez podniebienie) przyobiecał, że po opatrunku da jej jeszcze trochę napić się i, nie zwlekając, przystąpił do dzieła. Wobec tego, że potrzebna mu była pomoc, zażądał jej od kucharki, zdrowej silnej kobiety, uciekła ona jednak natychmiast wraz z odźwierną i piastunką. Co się mnie tyczy, bałam się wprawdzie najlżejszym dotknięciem urazić małe, dręczone ramionko, wiedząc wszelako, że nie ma innej rady, wyciągnęłam z gotowością rękę, aby czynić czego lekarz będzie ode mnie żądał. Wyprzedziła mnie jednak Madame, wyciągając własną rękę, która ani drgnęła, gdy moja trzęsła się jak galareta.
Ça vaudra mieux[30] — oświadczył doktór odwracając się ode mnie i zwracając się do niej.
Wybór jego okazał się trafnie przewidujący. Ja sama zdobyłabym się co najwyżej na udawany stoicyzm, na sztucznie wymuszoną odwagę. Jej odwaga nie była ani wymuszona, ani udawana.
Merci, Madame, très bien, fort bien! — pochwalił ją chirurg po nałożeniu opatrunku. — Voilà un sang-froid bien opportun et qui vaut mille elans de sensibilité deplacée.“[31]
Doktorowi podobała się jej nieugięta stanowczość, jej zaś podobał się jego komplement. Prawdopodobnie korzystnie usposobił ją dla niego już sam jego wygląd, jego głos, wyraz twarzy i jego maniery. Istotnie też, kiedy przyjrzałam mu się bliżej przy świetle wniesionej lampy — zapadł już zmierzch wieczorny — przekonałam się, że Madame nie musiałaby być kobietą, gdyby doznała innego wrażenia. Młody ten doktór (był rzeczywiście młody) nie miał powierzchowności pospolitej. Wzrostu imponująco wysokiego — co szczególnie uderzało w tym małym pokoju, pośród gromady kobiet o typowych kształtach krępych Holenderek — miał piękny, wyrazisty, ostro odcinający się profil. Oczy jego zbyt bystro może, zbyt wnikliwie i zbyt często prześlizgiwały się z jednej twarzy na drugą, były wszelako bardzo pociągające, tak samo jak jego usta. Podbródek miał zaokrąglony, miękki i przedzielony pośrodku, skończenie grecki. Co się tyczy jego uśmiechu, trudno było od razu znaleźć odpowiednio obrazujące go określenie: było w nim coś dziwnie ujmującego, zarazem jednak coś takiego, co budziło w patrzących na ten uśmiech uświadomienie sobie własnych słabostek i stron ujemnych: jak gdyby ironia tego uśmiechu ich właśnie dotyczyła. Fifince zdecydowanie podobał się jednak doktór i jak widać natchnął ją ufnością, albowiem, pomimo bólu, jaki sprawił jej opatrunek, wyciągnęła do doktora zdrową rączkę, aby uścisnąć ją przyjacielsko na dobranoc. Ujęty tym, poklepał ją serdecznie po zdrowej łapce, a potem zeszedł na dół z Madame, doskonale usposobioną i żywo opowiadającą, on zaś słuchał jej opowiadań z wyrazem pogodnie uprzejmym, niewolnym jednak od nieświadomie złośliwej żartobliwości trudnej prawdziwie do opisania.
Zauważyłam, że jakkolwiek mówił po francusku płynnie i zupełnie poprawnie, lepiej jednak władał językiem angielskim. Miał też cerę, oczy i budowę Anglika. I jeszcze coś więcej zauważyłam. W chwili, kiedy, mijając mnie, zwrócił się twarzą w moją stronę, — nie po to zresztą, aby odezwać się do mnie, ale do Madame — stanął w ten sposób, że byłam zmuszona nieledwie do patrzenia na niego — zaczęło kształtować się w moim umyśle coraz wyraźniej pewne wspomnienie, które zaświtało w nim po raz pierwszy w momencie usłyszenia jego głosu. Tak, był to ten sam pan, z którym mówiłam w biurze po przyjeździe dyliżansem, ten sam, który dopomógł mi do wywiedzenia się o mój bagaż i który przeprowadził mnie przez ciemny, zadeszczony park. Poznałam nawet sposób jego chodzenia, nadsłuchując kiedy mijał długi przedsionek, aby wyjść na ulicę. Tak, był to ten sam równy i silny krok, za którego śladem podążałam pod ociekającymi deszczem drzewami.
Należało przypuścić, że pierwsza ta wizyta młodego chirurga w pensjonacie przy Rue Fossette będzie ostatnią zarazem. Wobec tego, że powszechnie szanowany i uznawany doktór Pillule (doktór Pigułka) miał powrócić nazajutrz, nie było racji, aby młody jego zastępca miał w dalszym ciągu pełnić tę rolę. Okazało się jednak, że Los zrządził inaczej.
Dr. Pillule został wezwany do bogatego hipochondryka, mieszkającego w starożytnym mieście uniwersyteckim Bouquin-Moisi (Zapleśniały Foliał), a kiedy zalecił choremu, jako najodpowiedniejszy środek, zmianę powietrza i podróżowanie, zażądano od niego, aby towarzyszył lękliwemu pacjentowi w kilkutygodniowej wycieczce. Ponieważ dr. Pillule przyjął tę propozycję, nie pozostało nowemu lekarzowi nic innego, jak tylko zastępować go w dalszym ciągu na Rue Fossette, przynajmniej na czas leczenia złamanej rączki małej Fifinki.
Widywałam go często. Madame nie chciała powierzyć chorego dziecka opiece Trinette, życząc sobie, abym spędzała w pokoju dziecinnym możliwie jak najwięcej czasu. Dzięki temu miałam okazję przekonać się jak zręcznym i umiejętnym był dr. John chirurgiem. Fifinka szybko odzyskała pod jego opieką dawną sprawność rączki, jednakże nawet wejście jej w okres rekonwalescencji nie spowodowało uwolnienia doktora od wizyt składanych w pensjonacie Madame Beck. Zdawać się mogło, że Przeznaczenie i Madame działały we wzajemnym porozumieniu, prowadzącym do bliższego zapoznania się doktora Johna zarówno z przedsionkiem, jak z klatką schodową, wiodącą do prywatnego mieszkania oraz do górnych pokojów zakładu wychowawczego przy Rue Fossette.
Zaledwie zdążył uwolnić się od leczenia Fifinki, kiedy Desirée oświadczyła, że jest chora. Uprzykrzone to dziecko miało osobliwy talent do symulowania. Pociągnięta względami pobłażliwości, okazywanej chorej siostrzyczce, doszła Desirée do wniosku, że choroba odpowie najzupełniej jej upodobaniom, udała więc cierpiącą i położyła się do łóżka. Udawała dobrze, a jej matka jeszcze lepiej. Mimo że gra dziewczynki była dla mnie jasna jak dzień, traktowała całą sprawę ze zdumiewającą głębią przekonania, z odpowiednią powagą i dobrą wiarą.
Najbardziej wszakże zdumiewało mnie, że dr. John (tym imieniem nauczyła się mała Fifinka nazywać angielskiego doktora. Weszło to w stały zwyczaj i odtąd znany był przez wszystkich przy Rue Fossette tylko jako dr. John i nic więcej). — Otóż zdumiewało mnie, że dr. John milcząco przejął taktykę Madame Beck, jak gdyby działał w cichym porozumieniu z nią. Zdradzał zrazu, co prawda, chwilę zabawnego powątpiewania, rzucił parę razy pośpiesznie okiem na matkę i na dziecko, potem zamyślił się na krótko, jak gdyby rozważał coś w duchu, w końcu wszakże zrezygnował, jak widać było, z wszelkiej opozycji, godząc się bez sprzeciwu odegrać przypadającą na niego rolę w tej farsie. Desirée jadła jak zgłodniały wilczek, doskonale bawiła się przez cały dzień w łóżku, urządzała namiot z prześcieradła, poduszek i kołdry, wylegiwała się gnuśnie jak Turek na miękkiej swojej pościeli, znajdowała osobliwą przyjemność w ciskaniu pantofli swoich w piastunkę, w strojeniu min do swoich sióstr — słowem tryskała wesołością, zdrowiem i upodobaniem do złośliwych psot, i tylko z chwilą kiedy wchodziła do niej matka i lekarz, odwiedzający pacjentkę codziennie, przybierała wyraz chorobliwie bolejący. Madame Beck, rada była, jak dobrze wiedziałam, trzymaniu przekornej dziewczynki w łóżku z dala od możliwości popełniania przez nią grubszych przewinień, podziw mój budziła więc jedynie cierpliwość dra Johna, któremu nie przykrzyła się ta komedia.
Codziennie, udając zainteresowanie stanem chorej, przychodził badać ją; Madame przyjmowała go z jednaką zawsze skwapliwością, z tym samym zawsze słonecznym uśmiechem, skierowanym ku doktorowi, z tym samym cudownie odegranym zaniepokojeniem o stan dziecka. Dr. John zapisywał niewinne lekarstwa dla pacjentki i przyglądał się przy tym matce ze złośliwym błyskiem w oku. Madame podchwytywała drwiące z lekka jego spojrzenia, nie biorąc mu ich za złe — zbyt rozumna była na to. Mimo że młody doktór mógł słusznie wydać się nazbyt giętki i ustępliwy, trudno było pogardzać nim za to. Ustępliwość jego nie mogła tłumaczyć się chęcią przypodobania się pani domu: wyraźne było wprawdzie, że chętnie przychodzi na Rue Fossette w charakterze lekarza, zachowywał się tu jednak jak człowiek niezależny od nikogo, nieledwie nie dbający o niczyje uznanie; zarazem bywał często zamyślony i zatroskany.
Nie powinna byłam może zajmować się obserwowaniem zagadkowego jego zachowania, a tym bardziej doszukiwać się utajonych przyczyn i źródła jego troski, trudno mi jednak było, w sytuacji, w jakiej znajdowałam się, nie czynić tego. Nie przychodziło mu wcale na myśl ukrywać się, czy udawać wobec mnie, o tyle też tylko brał pod uwagę obecność moją w pokoju, o ile osoba, tak niepozorna jak ja, mogła ściągać na siebie czyjąkolwiek uwagę, to znaczy nie większą niż byle sprzęt, nie rzucający się w oczy, nie wyróżniający się niczym szczególnym: krzesło zwykłej stolarskiej roboty, czy dywan o przeciętnym fabrycznym deseniu. Częstokroć, czekając na przyjęcie Madame, uśmiechał się, zamyślał, czy nadsłuchiwał, jak człowiek, który wyobraża sobie, że jest sam jeden w pokoju. Dawało mi to możność zastanawiania się nad jego zachowaniem, obserwowania jego gestów i ruchów i dziwienia się jakie może mieć znaczenie jego branie na pozór żywego udziału w całej komedii, jego zainteresowanie, zaprawione posmakiem nieufności, i dziwny, niewyjaśniony czar, pociągający go ku temu na wpół klasztornemu zamknięciu zakładu wychowawczego, ukrytego w samym sercu stolicy. On jednak, zdawał się nie pamiętać wcale, że mam oczy, zdolne patrzeć, a tym mniej mózg, zdolny rozważać i kombinować.
Może też nie uświadomiłby sobie tego nigdy, gdyby nie drobny pewien fakt. Otóż pewnego dnia, kiedy siedział w pełnym słońcu, przyglądałam się bacznie barwie jego włosów, zarostu na twarzy i jego cerze, uwydatnionym w tej chwili tak uderzająco, jak tylko pełnia światła może je uwydatnić (przypominam sobie nawet, że w myśli porównywałam głowę jego do „złotego obrazu“, jaki tworzyła głowa króla Nebuchadonozora). Nagłe, nowe przerażające odkrycie przykuło moją uwagę z siłą miażdżącą wręcz. Nie wiem i dzisiaj jeszcze w jak dalece wnikliwy sposób wpatrywałam się w niego: moje zdumienie — a równocześnie przeświadczenie było tak wielkie, że zapomniałam o wszystkim i odzyskałam świadomość tego co robię wówczas dopiero gdy spostrzegłam, że doktór John śledzi z zainteresowaniem każdy mój ruch w małym lusterku umieszczonym w kąciku okna. Zdradliwy ten judasz dopomagał zazwyczaj Madame do tajemnego śledzenia osób, przechadzających się na dole w ogrodzie. Pomimo żywego i pogodnie sangwinicznego temperamentu doktora, cechowała go pewna nerwowa wrażliwość na bezpośrednie wpatrywanie się w niego, które miało zawsze dar niecierpliwienia go i wyprowadzania z równowagi. Przyłapawszy mnie więc na tym, odwrócił ku mnie głowę i rzucił tonem, w zasadzie grzecznym może, ale tak suchym, że zdradzał najwyraźniej cień zniecierpliwienia, i przez to samo już brzmiał poniekąd jak wymówka.
— Mademoiselle raczy, jak widzę, poświęcać mi wnikliwą swoją uwagę; nie jestem dość próżny, abym miał wyobrażać sobie, że zawdzięczam ją osobliwym jakimś moim zaletom, muszą więc to być raczej braki jakieś, czy defekty mojej powierzchowności.
— Czy wolno mi zapytać co właściwie zastanawia panią tak dalece we mnie?
Jak łatwo domyśleć się może czytelnik, byłam spłoszona. Spłoszenie moje jednak nie miało charakteru beznadziejnego zgnębienia. Zdawałam sobie przecież doskonale sprawę, że, słusznego zresztą, zarzutu tego nie ściągnęłam na siebie zdradzeniem wzruszenia, nieostrożnego zachwytu, ani także niewłaściwej, nie dającej usprawiedliwić się ciekawości. Mogłam oczyścić się od razu z wszelkiej winy, nie chciałam jednak. Nie odpowiedziałam doktorowi ani słowem. Nie zwykłam prowadzić z nim rozmów. Pozwalając mu w ten sposób myśleć o mnie co tylko chciał i zarzucać mi co mu się tylko podobało, zabrałam się ponownie do mojej roboty ręcznej, chwilowo wypuszczonej z rąk i przez cały już pozostały czas pozostawania doktora w pokoju nie podnosiłam pochylonej nad nią głowy. Dziwna, niewytłumaczona jakaś przekorność umysłu sprawia, że opaczne rozumienie nas przez kogoś wpływa na nas raczej kojąco niż drażniąco i że tam, gdzie nie możemy dać się poznać jak należy, wolimy raczej być całkowicie ignorowani. Czy znajdzie się uczciwy człowiek, który, będąc wzięty przypadkowo za włamywacza, nie czułby się podniecony tym raczej, aniżeli zirytowany tą pomyłką?




ROZDZIAŁ XI
LOŻA ODŹWIERNEJ

Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Georgette, najmłodsza córeczka Madame Beck zapadła na gorączkową jakąś chorobę. Desirée, uleczona nagle ze swoich dolegliwości, odesłana została razem z Fifinką do bonne-maman — do babci — na wieś celem uniknięcia możliwości zarażenia się. Opieka lekarska była teraz rzeczywiście potrzebna. Madame, udając, że nie wie nic o powrocie doktora Pillule‘a do Villette od tygodnia już, wezwała do leczenia dziecka angielskiego jego kolegę i współzawodnika. Zdarzyło się w tym czasie, że dwie spośród pensjonarek również uskarżać się zaczęły na ból głowy, budząc obawę, czy nie zaraziły się od małej Georgette.
— Teraz wreszcie — pomyślałam — będzie musiał zostać wezwany dr. Pillule: przezorna przełożona nie narazi się przecież rodzicom i opiekunom swoich pensjonarek powierzeniem tak młodemu lekarzowi opieki nad ich zdrowiem.
Madame była istotnie bardzo przezorną przełożoną, umiała jednak zdobyć się na nieustraszoną odwagę. Dała tego dowód i tym razem, śmiało wprowadzając doktora Johna do oddziału szkolnego i powierzając mu opiekę nad zdrowiem dumnej, przystojnej Blanche de Meley, a także próżnej, zarozumiałej flirciarki, Angélique, przyjaciółki Blanche. Młodemu lekarzowi wyraźnie pochlebił, jak mi się wydało, ten dowód zaufania, o ile też oględność i powściągliwość zachowania mogły usprawiedliwić podobny krok przełożonej, miałoby to w danym wypadku najzupełniejsze zastosowanie.
W Labassecour wszelako, w tej krainie klasztorów i konfesjonałów, nie mogła być bezkarnie tolerowana w „Pensionnat des demoiselles“ — na pensji dla panien — obecność młodego i przystojnego mężczyzny, jakim był doktór John. W pokojach szkolnych zaczęto plotkować, w kuchni szeptać, wieści o tym przedostały się na miasto, wylęknieni rodzice nadsyłali listy, lub też przychodzili z wyrzutami. Gdyby Madame okazała słabość charakteru, byłaby stracona: szereg współzawodniczących z jej pensjonatem żeńskich zakładów wychowawczych skwapliwie gotów był podchwycić i wyolbrzymić fałszywe to posunięcie — o ile można je było uważać za fałszywe — i rozpętać tym nad jej głową burzę rujnującą dobre imię zakładu przy Rue Fossette. Ale Madame nie była istotą słabą, mimo też, że w gruncie rzeczy uważałam ją za jezuitkę, przyklaskiwałam jednak z całego serca jej odwadze, podziwiając umiejętność jej zachowania, zręczność jej dawania sobie rady, jej spokój, niezachwianą stanowczość i nieustępliwość w tym wypadku.
Zaniepokojonych rodziców przyjęła ze zwykłym sobie, niezmącenie pogodnym, pełnym wdzięku uśmiechem. Nikt nie potrafił dorównać jej — nie wiem czy w posiadaniu z natury, czy też w przyswojeniu sobie, a może tylko w łudzącym udawaniu, dobrotliwej szczerości i naturalności obejścia — rondeur et franchise de bonne femme — czym w najróżnorodniejszych wypadkach trafiała do zamierzonego celu z natychmiastowym i zupełnym powodzeniem tam, gdzie surowa powaga zawiodłaby najprawdopodobniej.
Ce pauvre docteur John! — zawołała, chichocąc i wesoło zacierając małe, pulchne, białe swoje rączki — ce cher jeune homme, la meilleure créature du monde![32] — i zaczęła rozwodzić się nad tym w jaki sposób natrafiła na niego, kiedy szło o ratowanie jej własnych dzieci, które tak polubiły go, że zapłakałyby się chyba na śmierć na samą myśl wezwania do nich innego lekarza. Czy mogła więc postąpić inaczej? Czy mogła człowiekowi, któremu bez zastrzeżeń powierzyła pieczę nad zdrowiem własnych dzieci, nie zaufać równie bezwzględnie, kiedy szło o cudze? A zresztą, to jednak zupełnie przypadkowe tylko, chwilowe zastępstwo: Blanche i Angélique miały migrenę, zapisał im więc niewinny jakiś środek — voilà, tout! — oto wszystko.
Zamknęła tym usta rodzicom. Blanche i Angélique zaoszczędziły jej dalszych wyjaśnień prześciganiem się w głoszeniu hymnów pochwalnych na cześć ich lekarza; pozostałe wychowanki przytakiwały im jednogłośnie, oświadczając, że o ile one same miałyby zachorować, nie dopuszczą do siebie żadnego innego doktora poza doktorem Johnem. Madame roześmiała się, roześmieli się także rodzice. Znaną jest rzeczą, że Labassecouriens posiadają w wysokim stopniu dar wielbienia własnej progenitury, a w każdym razie pobłażliwość ich dla niej nie zna granic nieomal. Wola dzieci jest prawem, czynnikiem decydującym u większości rodzin tuziemczych. Skończyło się też na tym, że Madame zyskała pełne uznanie rodziców za potraktowanie całej sprawy w duchu zabiegliwości prawdziwie macierzyńskiej, wyszła też z sali konferencyjnej z rozpromienioną twarzą, świadoma, że opinia jej w oczach ogółu, jako przełożonej zakładu wychowawczego dla młodych panienek, nie tylko nie ucierpiała, ale znacznie podniosła się jeszcze.
Do dnia dzisiejszego nie zdolna byłam nigdy zrozumieć jakim motywem kierowała się, narażając na bardzo możliwy szwank własne interesy dla dobra doktora Johna. Co o tym mówiono nie było dla mnie tajemnicą oczywiście; wszyscy w całym domu: wychowanki, personel nauczycielski, nie wyłączając służby nawet — twierdzili z całą pewnością, że Madame zamierza wydać się za mąż za doktora. Do takiego wniosku bezsprzecznego doszli; różnica lat nie zdawała się być w ich pojęciu żadną przeszkodą: będzie tak, nie ulegało to dla nich wątpliwości.
Przyznać należy, że pozory nie zdawały się przeczyć podobnemu ujęciu sprawy: Madame tak bardzo ubiegała się o utrzymanie go na stałe jako lekarza w domu swoim i szkole, zapominając zupełnie o dawnym swoim protegowanym doktorze Pillule. Co ważniejsze, starała się zawsze osobiście przyjmować go, ilekroć przychodził w roli lekarza i była w stosunku do niego tak radośnie nastrojona, taka rozpromieniona, traktowała go z tak przyjacielską dobrotliwością, że trudno było w istocie nie wyprowadzać podobnego wniosku. I jeden znamienny punkt jeszcze: w tym czasie zaczęła zwracać szczególną uwagę na swój strój: znikły dezabile ranne, czepeczki, pantofle i szale. Wczesne wizyty lekarskie doktora Johna zastawały ją niezmiennie jak najkunsztowniej ufryzowaną, jej jasno-kasztanowate warkocze uplecione bez zarzutu dokoła kształtnej głowy; postać jej opływały świetnie skrojone i uszyte jedwabne suknie, nóżki obute w sznurowane zgrabne pantofelki, zamiast zwykłych porannych, nieco rozchlapanych, miękkich filcowych brodequins: słowem ustrojoną jak z pudełka, świeżą jak kwiat.
Nie przypuszczam jednak, aby zamierzenia jej w tym wszystkim sięgały czegoś więcej, aniżeli wykazania młodemu przystojnemu mężczyźnie, że nie jest stara ani brzydka. I w istocie, nie była brzydka. Nie posiadając osobliwie klasycznych rysów, ani wrodzonej wytworności ogólnej sylwetki, mogła podobać się i podobała się na ogół. Nie będąc już pierwszej młodości, nie mogąc czarować promiennym jej wdziękiem, umiała jednak siać dokoła siebie radość życia. Obcowanie z nią nie mogło nigdy uprzykrzyć się: nie nużyła jednostajnością, głupotą, bezbarwnością, ani płytkością. Jej nieprzyblakłe wciąż jeszcze włosy, jej oczy, lśniące ciepłym światełkiem błękitu, jej policzki, ożywione rumieńcem zdrowia i nęcące puszkiem dojrzałego owocu — podobały się stale i niezmiennie, zdolne budzić wszelako umiarkowany zachwyt jedynie.
Czyżby istotnie snuć miała wizje uczynienia z doktora Johna swojego męża, przyjęcia go do swojego dobrze zaopatrzonego domu, dzielenia się z nim swoimi oszczędnościami, o których utrzymywano, że sięgały dość pokaźnej wysokości, i w ten sposób zabezpieczenia mu egzystencji na całą resztę jego życia? A doktór John czy podejrzewał ją o podobne rojenia? Widywałam go wychodzącego od niej ze złośliwym pół uśmieszkiem, igrającym dokoła jego warg, gdy w oczach jego skrzył się błysk zadowolonej próżności męskiej. Przy całej wielkiej urodzie swojej i wrodzonej uprzejmości nie był bez wad, musiał posiadać je w dużym stopniu nawet, jeśli obłudnie popierał dążenie do celów, których urzeczywistnienie i osiągnięcie nie leżało bynajmniej na linii jego zamierzeń. Czy jednak nie miał takiego zamiaru? Mówiono, że nie posiada majątku i że tym samym czerpie środki utrzymania jedynie z dochodów jakie daje mu uprawianie jego zawodu. Madame, starsza od niego o jakie lat czternaście, należała do typu kobiet, które nigdy nie starzeją się, nigdy nie więdną i nigdy nie załamują się całkowicie. Nie ulega wątpliwości, że stosunek ich wzajemny był jak najprzyjaźniejszy, a bodaj nawet i coś więcej jeszcze. On nie był może zakochany, iluż jednak znajdzie się na świecie takich, którzy kochają naprawdę, a przynajmniej takich, którzy żenią się z miłości? Czekaliśmy więc cierpliwie końca.
Na co czekał on — nie wiem, ani też co wypatrywał, faktem jest wszelako, że ani na chwilę nie ulegała zmianie dziwaczność jego zachowania się, nie przygasała czujność i bystrość jego spojrzenia. Raczej rzec można, wzmagały się one. Nigdy nie mogłam przeniknąć go dokładnie, jak gdyby pozostawał poza zasięgiem mojej możności przenikania go; mam też wrażenie, że odsuwał się coraz dalej ode mnie poza ten krąg.
Pewnego rana wzmogła się gorączka małej Georgette. Dziecina marudziła bardziej niż zwykle; płakała i kaprysiła i niczym nie można było jej uspokoić. Przypuszczałam, że mógł źle na nią podziałać zalecony ostatnio przez lekarza nowy środek, nie wydawało mi się też wskazane dalsze stosowanie go. Nic dziwnego więc, że czekałam niecierpliwie na przybycie doktora Johna, aby móc zasięgnąć jego porady w tym względzie.
Dzwonek przy drzwiach wejściowych jęknął. Otworzono doktorowi. Byłam pewna, że to on, usłyszałam bowiem jego głos, jakim zwrócił się do odźwiernej. Zwyczajem jego było przychodzić od razu na górę do dziecinnego pokoju, przy czym biegł szybko po schodach, biorąc po trzy schody naraz. Wpadaniem swoim do nas robił nam zawsze miłą niespodziankę. Tym razem wszakże upłynęło pięć minut, potem dziesięć, a wciąż jeszcze nie było go ani śladu. Co mógł robić na dole? Może czekał na korytarzu? Mała Georgette popłakiwała i pojękiwała wciąż żałośnie, zwracając się do mnie jak zwykle:
— Minnie, Minnie, boli, boli...
Jękliwe zawodzenie dziecka odezwało się bolesnym echem w moim sercu. Wreszcie, nie zdolna dłużej już znieść tego, zeszłam pośpiesznie na dół, aby przekonać się dlaczego doktór nie przychodzi do małej pacjentki. Korytarz był pusty. Gdzież więc podział się doktór John? Czy był z Madame w salle à manger — w jadalni? Niemożliwe. Pozostawiłam ją przed chwilą, ubierającą się w jej własnym pokoju. Dochodziły jakieś głosy. Trzy uczennice ćwiczyły się w grze fortepianowej w trzech najbliższych pokojach: w jadalni oraz w większym i mniejszym salonie, pomiędzy którymi a korytarzem mieściła się jedynie loża odźwiernej, sąsiadująca bezpośrednio z obu salonami i przeznaczona pierwotnie na buduar. Nieco dalej, przy czwartym instrumencie, fisharmonii, znajdującej się w kaplicy, odbywało kilkanaście uczennic lekcję śpiewu chóralnego. Śpiewały jakąś barkarolę, w której, jak pamiętam teraz jeszcze, rymowały się słowa: „fraiche brise“ — świeży powiew — i Venise Wenecja. Trudno było mi zorientować się w tych warunkach. A jednak usłyszałam coś, co wielce mnie zastanowiło.
Tak, do uszu moich doleciał trzpiotowaty, płochy chichot, powtórzony trzykrotnie w wymienionej powyżej loży, przy której drzwiach stałam. Drzwi były z lekka uchylone; głęboki, czuły, brzmiący błagalnie głos męski wypowiedział kilka wyrazów, w odpowiedzi na które usłyszałam tylko groźne ostrzeżenie: „Na miłość boską!“ W parę sekund potem drzwi loży odźwiernej otworzyły się szerzej. Wyszedł z nich dr. John. Żywszy niż zwykle błysk w jego oku nie był wszelako błyskiem radości ani triumfu. Policzki jego o jasnym angielskim kolorycie zalała fala mocnego rumieńca; na zmarszczonym czole osiadł wyraz niepokoju, bodaj udręki nawet, zarazem dziwnej tkliwości.
Ukryłam się poza otwartymi drzwiami, czyniąc z nich rodzaj parawanu dla siebie, przypuszczam jednak, że gdybym znalazła się wprost na jego drodze, minąłby mnie, nie dostrzegłszy wcale mojej obecności. Pochłonięty był najwidoczniej głęboką jakąś troską, czy podrażnieniem, a bodaj może, o ile mam oddać wiernie wrażenie, jakie sprawił na mnie wówczas, omraczającym duszę jego smutkiem. Wydawało mi się jednak, że cios bolesny zadany został nie tyle jego dumie, ile jego uczuciu, zranionemu w sposób okrutny, jak przypuszczałam. Kto był jednak okrutnym tym dręczycielem? Kto z mieszkańców tego domu posiadł nad nim taką władzę? Byłam przekonana, że Madame jest w swoim pokoju; loża, z której wyszedł, przeznaczona była wyłącznie na użytek odźwiernej, Rozyny Matout, przystojnej, fertycznej francuskiej gryzetki, wyzbytej zasad moralnych, próżnej, płochej, lubiącej się stroić, zarazem chciwej grosza. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nie z jej ręki padł cios, jaki, sądząc z wyglądu doktora, ugodził w niego celnie.
W chwili, kiedy rozmyślałam nad tym, rozległ się poprzez uchylone drzwi głos jej, dźwięczny, może tylko nieco ostry, nucący francuską lekką piosenkę. Nie dowierzając mojemu słuchowi, rzuciłam okiem do wnętrza loży. Przy stole siedziała Rozyna w szykownej sukience z „jaconas rose“, z różowego muślinu; prócz niej nie było w pokoiku żywej istoty, z wyjątkiem paru złotych rybek, pływających w wypełnionej wodą kuli szklanej, paru roślin w wazonach i szerokiej smugi lipcowego słońca.
Stanęłam wobec niemożliwej dla mnie do rozwikłania zagadki. Nie mogłam jednak na razie zająć się rozwiązywaniem jej; musiałam pobiec na górę zapytać doktora czy należy dać małej w dalszym ciągu owo zalecone jej przez niego lekarstwo.
Dr. John siedział na krześle przy łóżeczku pacjentki. Madame stała przed nim, Georgetka, zbadana już i ukojona, leżała spokojnie w swojej pościeli. Madame Beck w chwili mego wejścia mówiła z doktorem o własnym jego zdrowiu, dostrzegła bowiem, czy wyimaginowała sobie, że jest zmieniony, zarzucała mu więc, że nie dba dostatecznie o siebie i niepotrzebnie przepracowuje się, nalegała też, aby wypoczął i zmienił warunki. Wysłuchał jej bez sprzeciwu, ale z na wpół drwiącą obojętnością, mówiąc, że jest „trop bonne“ — zbyt dobra — i zapewniając ją, że czuje się zupełnie zdrów. Nic a nic mu nie jest. Wówczas zwróciła się Madame do mnie, abym osądziła sprawę. Usłyszawszy wymienienie przez nią mojego imienia, żywo odwrócił dr. John głowę, obrzucając mnie wzrokiem, zdającym się wyrażać zdumienie — dlatego prawdopodobnie, że tą, od której żądano rozstrzygnięcia sporu, była istota tak zupełnie bez znaczenia.
— Jak sądzi pani, miss Lucy — zapytała Madame — prawda, ze pan doktór mocno przybladł i zeszczuplał?
Z ust moich rzadko wychodziło w obecności doktora Johna coś więcej niż jednosylabowe „tak“ lub „nie“: należał on do rzędu tych, dla których miałam prawdopodobnie pozostać na zawsze bezosobową, bierną istotą, za jaką mnie uważał. Teraz wszelako pozwoliłam sobie odpowiedzieć pełnym zdaniem i to zdaniem, któremu rozmyślnie nadałam znaczenie zupełnie wyraźne.
— Tak, pan doktór wygląda źle w tej chwili, może jednak zachodzi szczególny tego powód: jakaś chwilowa przykrość, czy niemiłe rozczarowanie.
Nie mogę powiedzieć w jaki sposób przyjął moje oświadczenie, nie spojrzałam bowiem na niego, aby poszukać odpowiedzi w wyrazie jego twarzy. Georgetka zażądała ode mnie w tej chwili łamaną swoją angielszczyzną szklanki eau sucrée — ocukrzonej wody — na co odpowiedziałam jej również po angielsku. Po raz pierwszy wówczas, jak mi się zdaje, zwrócił uwagę, że mówię jego rodowitym językiem. Dotychczas brał mnie za cudzoziemkę nieokreślonej narodowości, nazywając mnie stale „Mademoiselle“ i udzielając mi po francusku wskazówek w sprawie pielęgnowania małych jego pacjentek. W pierwszej chwili zdawał się bliski zrobienia jakiejś uwagi, namyślił się jednak widocznie, i powstrzymał gotowe już do zerwania mu się z ust słowa.
Madame ponownie zaczęła upominać go i dawać mu rady, on jednak potrząsnął głową ze śmiechem, wciąż w dalszym ciągu z obojętną miną człowieka psutego i z lekka znudzonego nadmiernym troszczeniem się o niego.
Po jego odejściu osunęła się Madame na opróżnione przez niego krzesło, oparła podbródek na dłoni; całe jej ożywienie i uśmiech, jakie przed chwilą jeszcze opromieniały jej twarz, znikły niby zdmuchnięte. Rysy jej stężały, kamienne, sztywne, zaklęte w ponurą zadumę. Westchnęła ciężko. Rozległ się pierwszy głośny dzwonek, obwieszczający rozpoczęcie lekcji. Wstała z krzesła i, przechodząc obok lustra, rzuciła w nie okiem na swoje odbicie. Jeden wyraźny siwy włos srebrzył się wśród jasnokasztanowatych jej włosów; wyrwała go z dreszczem zgrozy. W pełnym świetle letniego dnia widoczne było, że twarz jej, jakkolwiek świeża i rumiana, zatraciła puszek młodości. A co stało się z młodocianym owalem jej twarzy? O, Madame, przy całym nieugiętym swoim rozumie nawet i pani także zaznała chwili słabości! Nigdy dotychczas nie litowałam się nad Madame, serce moje zmiękło jednak dla niej, kiedy, sposępniała nagle, odwróciła się od lustra. Dotknęła ją klęska. Zły czarownik — Rozczarowanie — rzucił jej złowróżbny swój okrzyk powitalny, na którego odgłos wzdrygnęła się, zatykając z przerażeniem uszy na groźny jego podszept.
Czyżby naprawdę Rozyna? Moje oszołomienie urąga wszelkiemu opisowi. Wyzyskałam pięć okazji przejścia przez jej lożę tego dnia, aby móc bliżej przyjrzeć się jej wdziękom i zbadać tajemnicę ich wpływu. Była młoda, przystojna i miała na sobie zręcznie zrobioną sukienkę. Wszystko to przemawiało niewątpliwie na jej korzyść, mogłoby też, jak sądzę, w zupełności usprawiedliwić w oczach każdego logicznie rozumującego człowieka spustoszenie i zgnębienie, jakie osoba jej wywołała w sercu i umyśle młodego człowieka w rodzaju dra Johna. Nie byłam zdolna jednak oprzeć się cieniowi żalu, że dr. John nie jest moim bratem, a przynajmniej, że nie ma siostry, ani matki, które miałyby prawo tkliwie go zburczyć. Zaznaczam wszelako, że był to z mojej strony tylko cień żalu, który zdławiłam w sobie, zanim jeszcze mógł stać się prawdziwym, wyraźnym żalem. Zorientowałam się w porę jak niemożliwe do zrealizowania byłoby podobne życzenie.
Mógłby ktoś równie dobrze — powiedziałam sobie — wypalić solidne kazanie Madame za jej młodego doktora; jaki byłby tego skutek wszakże?
Myślę, że Madame sama znać wypaliła sobie odpowiednie kazanie. Nie uległa słabości, ani też nie okryła się śmiesznością. Co prawda, nie miała do czynienia z silnym uczuciem, które zmuszona byłaby pokonać, ani także z głęboko wrośniętym w jej serce przywiązaniem, którego wydarcie zadałoby sercu jej ból dotkliwy. Prawda również, że znajdowała doniosłą przeciwwagę w poważnej pracy zawodowej, która wypełniała cały jej czas, odciągała jej myśli i przepoławiała jej zainteresowania. Nade wszystko jednak posiadała dużą dozę trzeźwego rozsądku, będącego rzadko udziałem kobiet, a także i mężczyzn. Wszystkie te zespolone czynniki sprawiły, że zdołała wyjść zwycięsko z przeżywanego przełomu, zachować się godnie i mądrze. Brawo! Raz jeszcze brawo, czcigodna Madame Beck! Widziałam panią, staczającą dzielną walkę z Apollyonem[33] — wrogiem, któremu musiała pani przeciwstawić własną siłę — i wychodzącą z walki tej zwycięsko!




ROZDZIAŁ XII
SZKATUŁKA

Na tyłach domu przy Rue Fossette znajdował się ogród, rozległy, biorąc pod uwagę, że położony był w samym centrum miasta. W mojej pamięci przynajmniej zapisał on się, pozostając takim po dzień dzisiejszy jako szczególnie pociągający. Czas, zarówno jak odległość, użycza pewnym miejscowościom i sceneriom wpływu osobliwie miękko zacierającego ostrość ich zarysów. Tam zresztą, gdzie wszystko dokoła jest kamieniem, gładkim murem i rozprażonym brukiem, jak bezmiernie cennym wydaje się krzew każdy, jak przedziwnie miłą zamknięta przestrzeń porosłego zielenią gruntu!
Wedle tradycji miał być niegdyś dom Madame Beck klasztorem. W czasach minionych — jak dawno minionych trudno mi powiedzieć, sądzę wszelako, że przed kilku wiekami, zanim miasto rozrosło się, zagarniając i tę dzielnicę również, która była wówczas uprawnym gruntem i zazielenionym gąszczem, w jakiego obrębie powinien kryć się klasztor — otóż w owych minionych czasach mogły niewątpliwie wydarzać się w tych okolicach zajścia, budzące grozę, siejące postrach i omraczające miejsca przywarłą do nich na stałe, przekazaną wiekami legendą o nawiedzających dom i ogród duchach. Krążyła tedy mętna opowieść o odzianej w czarno-biały strój mniszce, którą od czasu do czasu, nocą, czy nocami, widywać miano snującą się tutaj. Legenda o tej zjawie powstać musiała przed paroma wiekami już, obecnie bowiem wznosiły się wszędzie dokoła kamienice czynszowne i tylko w ogrodzie przy domu Madame Beck pozostały jeszcze pewne, uświęcające to miejsce zabytki klasztorne w postaci starych, potężnie rozrosłych drzew owocowych. U stóp jednego z nich — liczącej metuzalowe lata gruszy — zamarłej już poza kilkoma konarami, wciąż jeszcze odradzającymi się wiernie na wiosnę aromatyczną bielą swoich kwiatów i płodną złocistością swoich owoców jesienią — widzieć można było, po odskrobaniu porosłej mchem ziemi połyskującą pomiędzy na wpół obnażonymi korzeniami twardą, gładką, czarną płytę kamienną. Jak chciała, nie stwierdzona i nie uwierzytelniona, wciąż jednak szerzona legenda, było to wejście do sklepienia, uwięzionego głęboko pod ziemią, na której obficie rosła obecnie trawa i wykwitały kwiaty i kryjącego w swoim wnętrzu kości młodej dziewczyny, którą zgromadzenie mnichów ponurego średniowiecza pogrzebało tutaj żywcem za złamanie przez nią ślubów zakonnych. Jej to cień właśnie straszyć miał poprzez szeregi pokoleń już po obróceniu się w proch doczesnej jej powłoki. Jej czarna szata i biały welon, wyczarowane przed strwożonymi oczami światłem księżyca i cieniem, falowały na nocnym wietrze w gąszczu drzew i zarośli ogrodowych.
Niezależnie wszakże od romantycznych tych gadek posiadał stary ogród czar niewątpliwy. W letnie poranki zwykłam zrywać się wcześnie, aby móc rozkoszować się nim sama jedna; w letnie wieczory, samotna również, pozostawałam tu w oczekiwaniu na wschód księżyca, na zaznanie rozkoszy pocałunku wietrzyka wieczornego i na wyobrażanie sobie raczej, aniżeli istotne odczuwanie, słodyczy i świeżości opadającej mgły. Murawa zieleniła się, wysypane piaskiem ścieżki żółciły się wyraźnie, złociste nasturcje wykwitały jaskrawymi bukietami pośród wystających korzeni na wpół uschniętych, ale wciąż jeszcze rodzących owoce olbrzymów. Była tu altana, ocieniona rozłożystymi konarami akacji i druga, o wiele mniejsza i bardziej ukryta altanka, utulona w gąszczu szlachetnego wina, obrastającego od strony południowej szary mur ogrodowy. Długie łozy wiły się, wdzięcznie oplecione dokoła zwisających obficie gronowych kiści, splątane z wonnym jaśminem i połyskującym ciemniejszą zielenią bluszczem.
W biały dzień oczywiście, w południe, czy w pospolitych godzinach popołudniowych, kiedy licznie uczęszczana pensja Madame Beck napełniała ogród ruchem i wrzawą kiedy pensjonarki i przychodnie uczennice współzawodniczyły z wychowańcami mieszczącego się w pobliżu kolegium dla chłopców zdolnością hałaśliwego wprawiania w ruch kończyn swoich i płuc, o tej porze były niewątpliwie trawniki, zarośla i ścieżki ogrodowe pospolitym, wydeptanym tysiąckrotnie miejscem. Ale o zmierzchu, w godzinie salut, kiedy dzwoniono na Anioł Pański, to znaczy kiedy przychodnie uczennice powracały już do swoich domów, a pensjonarki siedziały pilnie przy odrabianiu swoich lekcyj, miło było błąkać się samotnie po owych alejach, pod rytm rozkołysanych dzwonów kościoła Ś-go Jana Baptysty, których pieściwy dźwięk dziwnie słodko i podniośle zarazem nastrajał duszę.
Przechadzałam się tu pewnego wieczora, zatrzymana dłużej niż zwykle już po zupełnym zapadnięciu zmierzchu urokiem coraz głębszej ciszy, rzeźwiącego chłodu i upajających zapachów, jakich nie promieniują nigdy kwiaty we dnie, przy słońcu, a jakie wyczarować jest z nich zdolna jedynie rosa wieczorna. Światło w oknie kaplicy zdradzało, że katoliccy domownicy zgromadzili tu na modły wieczorne, rytuał, od którego ja, jako protestantka, uwalniałam się od czasu do czasu.
— Pozostań jeszcze chwilę — kusiła samotność i sierp letniego księżyca — teraz dopiero panuje tu prawdziwa cisza; możesz darować sobie kwadransik jeszcze; nie jesteś tam nikomu potrzebna: żar i zamęt całego dnia znużyły cię, skorzystaj z tych chwil bezcennych.
Pozbawione okien, wychodzące na ogród ściany przyległych domów, a zwłaszcza cała nieprzerwana jedna ich strona kryła poza sobą długi szereg pomieszczeń, w których lokowano pensjonarzy sąsiadującego z nami kolegium. Kamiennej, gładkiej jednostajności murów nie przerywało nic, z wyjątkiem niewielkich otworów, umieszczonych wysoko na poddaszu i stanowiących okienka sypialnych izb służby oraz jednego okna na niższym piętrze, gdzie jak mówiono, miał znajdować się pokój mieszkalny, czy gabinet jednego z wychowawców. Mimo jednak, że zabezpieczona w ten sposób, była aleja, biegnąca wzdłuż wysokiego muru w tej stronie ogrodu, niedostępna dla uczennic, którym nie pozwolono spacerować tutaj. Nosiła ona nawet nazwę „l'allée défendue“ — zakazanej alei. — Uczennica, która odważyłaby się przekroczyć ten zakaz, narażona byłaby na tak surową karę, na jaką tylko pozwalały łagodne przepisy zakładu wychowawczego przy Rue Fossette. Nauczycielki i wychowawczynie mogły oczywiście uczęszczać tam do woli, że jednak ścieżka ta, szumnie nazwana aleją, była wąska, a nieprzetrzebiane zarośla zagęściły się nadmiernie po obu jej stronach, tworząc nieprzenikniony dla promieni słonecznych dach zieleni, rzadko uczęszczana bywała aleja ta za dnia, a po zapadnięciu zmierzchu trwożliwie omijana.
Ta stała zasada unikania allée défendue kusiła mnie od samego początku do przełamania jej. Pociągał mnie ku niej urok zupełnego odcięcia od świata i panującego tu stale mroku. Przez długi czas wszakże powstrzymywała mnie obawa wydania się dziwaczką; stopniowo jednak w miarę przyzwyczajania się otoczenia do mnie, do mojego zachowania oraz do drobnych, właściwych mojej naturze dziwactw, nie dość rażących zresztą, aby uczynić mnie interesującą i może nie dość wybitnych, aby miały wykraczać przeciwko dobrym obyczajom — słowem, dziwactw moich z którymi zżyto się, jako z moją cechą nieodłączną — zaczęłam coraz częściej kierować kroki moje w stronę tej wąskiej, gęsto po obu stronach zarośniętej ścieżki. Podjęłam się tu dobrowolnie pełnienia obowiązków ogrodniczki, pielęgnując wykryte przeze mnie, nieznane mi z nazwy kwiaty, zabłąkane pośród gąszczu; usunęłam spiętrzone grubą warstwą pozostałości minionej, czy minionych, jesieni, odsłoniwszy w ten sposób ukrytą pod nimi na końcu alejki ławkę, którą, dzięki użyczonemu mi łaskawie przez kucharkę, poczciwą Goton, kubłowi wody i szczotce do szorowania, doprowadziłam do stanu używalności. Madame, zaskoczywszy mnie przy tej pracy, uśmiechnęła się, jak gdyby z uznaniem. Czy uśmiech ten i to uznanie były szczere, trudno mi osądzić, wydawały się jednak szczere.
Voyez-vous — zawołała — comme elle est propre cette demoiselle Lucie? Vous aimez donc cette allée Miss?[34]
— Tak — odparłam — taka jest cicha i cienista.
C‘est juste[35] — rzekła tonem dobrotliwym, uprzejmie zachęciwszy mnie, abym korzystała z tego ukrycia ile tylko zechcę. Zaznaczyła przy tym, niby mimochodem, że nie ciąży przecież na mnie obowiązek surveillance, nie mam więc potrzeby zabierania tam z sobą uczennic; nie miałaby jednak nic przeciwko temu, abym pozwalała jej własnym dzieciom odbywać tu z nią godziny angielskiej konwersacji.
Otóż owego wieczora, o którym mowa, siedziałam na ukrytej przed okiem wszystkich ławeczce, oczyszczonej przeze mnie z mchu i pleśni, i wsłuchiwałam się w to, co wydawało mi się dalekimi odgłosami miasta. W rzeczywistości nie były one tak dalekie: szkoła nasza położona była w samym centrum Villette, tym samym więc od parku miejskiego oddzielało nas nie więcej niż pięć minut drogi, a zaledwie dziewięć od pałacowo wspaniałych gmachów stołecznych. Tuż w pobliżu ciągnęły się jarząco oświetlone ulice, tętniące w tej chwili życiem: toczyły się po nich szeregi świetnych pojazdów, uwożących strojną publiczność do teatrów, na koncerty, na bale. Ta sama godzina, która nakazywała gaszenie świateł w naszym klasztorze, gdzie opadały zasłony dokoła wszystkich łóżek i otulała gmach cały skrzydłami swoimi niezmącona cisza nocy, wydzwaniała w rozbawionym mieście hasło do wszelkiego rodzaju rozrywek odświętnych. Nie myślałam jednak o tym kontraście; instynkt zabawy i wesołości nie leżał w mojej naturze; nie byłam nigdy na balu, ani na operze, mimo też częstego słyszenia o nich, a nawet chęci oglądania ich, nie było to z mojej strony pragnieniem brania bezpośredniego udziału w podobnych rozrywkach. Czułam, że nie nadaję się do błyszczenia na świetnych zebraniach, nie dążyłam też bynajmniej do zakosztowania ich, ale jedynie do naocznego przekonania się jak one wyglądają w rzeczywistości.
Księżyc świecił jasno. Nie była to wprawdzie jego pełnia, sierp tylko, widzialny poprzez gałęzie. On i jaśniejące dokoła niego gwiazdy nie były dla mnie zjawiskiem obcym pośród rzeczy i istot dalekich mi i obcych. Znałam je od dzieciństwa. Widziałam złocisty ten znak, płynący po ciemnym błękicie ponad kępą starych cierni, które rosły pośród tak dobrze znanego pola w kochanej mojej Anglii za dawnych i dawno minionych dni, zupełnie tak samo jak płynął teraz ponad jedną z dumnych, strzelających w niebo wieżyc tej okolicy na kontynencie.
O, moje dziecięctwo! Nie byłam wyzbyta gorących uczuć. Przy całej mojej bierności i małomówności, przy całym pozornym moim chłodzie, na myśl o dniach minionych czułam, że w piersi mojej bije serce, zdolne do głębokiego odczuwania. W stosunku do teraźniejszości lepiej było zachować surowy stoicyzm, zaś do przyszłości — przyszłości takiej jak moja — nieczułość i martwotę głazu. Odrętwienie to skutecznie powściągało właściwą mojej naturze żywość uczuć.
Pamiętam, że w owym czasie lęk we mnie budziły pewne zjawiska, które mogłyby mnie podniecać: poszczególne stany pogody, na przykład, budzące we mnie uczucia, które stale usiłowałam zagłuszać i zrywające mi z ust okrzyk pożądania, któremu nie mogłam uczynić zadość. Pewnej nocy rozsrożyła się burza gradowa. Huragan wstrząsał nami w naszych łóżkach; ogarnięte paniką dziewczęta katolickie poklękły na posłaniach, modląc się do swoich świętych. I mnie także chwyciła burza w szpony swoje, tyrańsko roztaczając nade mną władczą swoją potęgę, zrywając mnie z łóżka i zmuszając do należytego wykorzystania jej widoku. Wstałam i ubrałam się, poczym przekradłszy się ku oknu, otworzyłam je, usiadłam na jego parapecie i oparłam nogi na dachu sąsiadującego niższego budynku. Smugi gradu i deszczu, chłostane dzikimi podmuchami wichru, padały pośród atramentowej ciemności. W sypialni klęczały przerażone dziewczątka dokoła nocnej lampki, modląc się głośno. Ja jedna tylko nie mogłam zdecydować się wejść do pokoju: nie mogłam oprzeć się rozkoszy bezpośredniego zaznawania o tej niezwykłej godzinie dziko rozpętanego żywiołu, wsłuchiwania się w niesamowite jego, budzące najwyższą grozę wycia, wpatrywania się w rwące szaleńczym pędem chmury, rozdzierane raz w raz oślepiającymi wstęgami błyskawic.
Siedziałam długo, nie mogąc ani w danej chwili, ani w ciągu dwudziestu czterech godzin potem, uśmierzyć mojej tęsknoty za czymś, co wyrwałoby mnie z obecnego mojego istnienia, porwałoby mnie naprzód i uniosłoby mnie na wyżyny. Rozumiałam, że muszę wybić sobie z głowy podobnego rodzaju tęsknoty, co uczyniłam też symbolicznie, przebijając wzorem Jaeli[36] gwoździem ich skronie. W przeciwieństwie wszakże do Sysery[37], nie zgładziło ich to, co najwyżej tylko ogłuszyło je i oszołomiło chwilowo, co pewien czas też obluźniało gwóźdź, skronie krwawiły wówczas, a mózg poruszony był do samych podstaw.
Owego zmierzchu wieczornego wszakże, nie byłam nastrojona tak buntowniczo, ani też nie czułam się tak zgnębiona. Mój Sysera leżał śpiąc spokojnie w swoim namiocie, a jeśli nawet pojękiwał z bólu przez sen, coś, ni to anioł — ideał — klęczał przy jego węzgłowiu, lejąc balsam na ukojone nim jego skronie, trzymając przed zasklepionymi powiekami szkiełko czarodziejskie, którego słodkie, upojne wizje odtwarzały się w rojeniach sennych i siejąc świetlne odbicie swoich osrebrzonych księżycowym blaskiem skrzydeł i szaty swojej na przebitego gwoździem śpiącego, na próg namiotu, na cały roztaczający się na zewnątrz pejzaż. Jaela, ponura, surowa niewiasta, siedziała nieco z dala, dziwnie złagodniała w stosunku do swojego jeńca, bardziej skłonna do wiernego czekania na powrót do domu Habera. Przez to porównanie chcę powiedzieć, że cisza, panująca dokoła, rzeźwiący chłód wieczorny i upojność pachnącej rosy owionęły serce moje słodyczą nadziei, nie tyle nadziei na pewnym określonym punkcie, ile ogólnego uczucia ulgi, ukojenia i zachęty.
Czyżby nastrój podobny, cisza taka i siana przez nią dokoła słodycz nie miały być zwiastunkami pomyślności? Niestety, dla mnie przynajmniej nie wynikło z tego nic osobliwie pomyślnego ani dobrego. W danym momencie zakłóciła ją brutalna Rzeczywistość w najgorszej, najbardziej odrażającej, najnikczemniejszej swojej postaci.
Skoncentrowaną ciszę, jaką tchnęło nagromadzenie budynków kamiennych, spiętrzonych ponad ulubioną moją alejką, ponad drzewami i wysokim murem ogrodowym, zakłócił nagle zgrzytliwy, skrzypiący odgłos: to skrzypnęły zawiasy okienne. Zanim miałam czas podnieść głowę, aby przekonać się kto i na którym piętrze otworzył okno, ugięły się konary drzewa ponad moją głową, jak gdyby trafił w nie pocisk i wprost pod moje nogi upadł jakiś przedmiot.
Zegar wieżowy kościoła Ś-go Jana Baptysty wydzwonił dziewiątą; zmierzchło się już, nie było jednak jeszcze zupełnie ciemno. Sierp księżyca nie dodawał wiele światła; jedynie mocniej rozzłocony punkt na niebie, gdzie słońce promieniowało ostatnio, oraz kryształowa przejrzystość szerokiego pasa ponad tym punktem, podtrzymywały zmrok letni; nawet na tej mojej ciemnej ścieżce, mogłam, zbliżywszy się do szerzej rozchylonych gałęzi, czytać drobny druk. Tym łatwiej więc dostrzec mogłam, że ów rzucony z okna pocisk był małą szkatułką z białej i kolorowanej słoniowej kości; jej niedomknięta górna połowa otworzyła się w moich rękach, ukazując leżące wewnątrz fijołki, a na nich złożoną ćwiarteczkę różowego papieru, na której napis głosił: „Pour la robe grise“ — dla szarej sukni. — Traf chciał, że tego dnia miałam na sobie suknię barwy szaro-popielatej.
Ślicznie. Czyżby miał to być czuły bilecik? — „un billet-doux? Rzecz, o której słyszałam, dotychczas jednak nie dostąpiłam zaszczytu trzymania jej w ręku. Czyżby miało nią być to, co w tej chwili spoczywało pomiędzy wskazującym i wielkim moim palcem?
Trudno było mi uwierzyć w to zrazu. Nie wyobrażałam sobie wcale możliwości posiadania wielbiciela, ani starającego się o moją rękę. Myśli wszystkich nauczycielek zaprzątnięte były rojeniami o tego rodzaju osobnikach; jedna z nich nawet — oczywiście z gatunku osobliwie łatwowiernych — wierzyła święcie w przyszłe swoje zamążpójście. Każda uczennica powyżej czternastu lat roiła o przyszłym narzeczonym; dwie czy trzy zostały już nawet związane narzeczeństwem przez rodziców swoich, kiedy były w kolebce jeszcze. Moje myśli, a tym mniej moje przewidywania, nie znajdowały nigdy podniety do wkraczania w zakres podobnych nadziei i uczuć.
Ilekroć szły inne nauczycielki do miasta, czy odbywały przechadzkę po bulwarach, albo też były obecne w kościele na mszy chociażby, mogły liczyć (sądząc z ich opowiadań) na spotkanie się z osobnikami „płci odmiennej“, których rozkochane, pełne podziwu spojrzenia przekonywały je o potędze ich uroku i o ich sile pociągania mężczyzn. Nie mogłabym powiedzieć, aby moje doświadczenia życiowe pouczać mnie miały o tym samym. Bywałam w kościele, chodziłam na spacery, byłam jednak najzupełniej przekonana, że nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. W całym zakładzie wychowawczym przy Rue Fossette nie było ani jednej młodej kobiety, czy młodej dziewczyny, która nie zapewniałaby, że tu i ówdzie spoczęło na niej pełne zachwytu spojrzenie błękitnych oczu młodego naszego doktora. Co do mnie, zmuszona jestem, niestety, stwierdzić, chociażby miało to brzmieć bardzo upokarzająco dla mojej osoby, że stanowiłam pod tym względem niewątpliwy wyjątek. W stosunku do mnie nie ponosiły jego błękitne oczy, spokojne jak niebo i zbliżone barwą do nieba, żadnej tego rodzaju winy. Chociaż więc słuchałam rozmów moich koleżanek, dziwiąc się często ich wesołości, ich pewności siebie i zadowoleniu ich z samych siebie, nie pomyślałam jednak nigdy o naśladowaniu ich, o pójściu drogą, po której kroczenia zdawały się tak pewne. Nie był to więc billet-doux; przeświadczona o tym bez skrupułu otworzyłam liścik. Brzmiał on jak następuje:
„Aniele mojego serca! Tysiączne dzięki za dotrzymanie przyrzeczenia, o czym nie śmiałem marzyć prawie. Sądziłem, że jest to tylko coś w rodzaju żartu z Twojej strony; sama uważałaś zresztą krok ten za tak bardzo ryzykowny ze względu na porę tak wielce nieodpowiednią i alejkę tak zupełnie samotną, obieraną na miejsce przechadzek przez tego smoka, nauczycielkę angielskiego — une véritable bêgueule Britannique à ce que vous dites — espèce de monstre, brusque et rude comme un vieux caporal de grenadiers, et revêche comme une réligieuse[38] — (zechce czytelnik łaskawie wybaczyć skromność, z jaką oddaję ten schlebiający mi wizerunek w jego autentycznym brzmieniu).
— „Domyślasz się, aniele mój“ — wyczytałam w dalszym ciągu listu, — „że mały Gustaw z powodu jego choroby został przeniesiony do pokoju wychowawcy — do tego uprzywilejowanego pokoju, którego okno wychodzi na ogród waszego więzienia. Otóż ja, wzór troskliwego wujaszka, mam prawo odwiedzać Gustawa. Z jakim drżeniem podszedłem do okna i zajrzałem do Raju — Raju dla mnie, mimo że jest pustynią dla Ciebie! — jakim lękiem przejmowała mnie myśl, że nie dostrzegę w nim nikogo, albo też ujrzę wspomnianego smoka jedynie. O jak radośnie zatrzepotało serce moje, kiedy poprzez rozchylenie pomiędzy konarami drzew dostrzegłem od razu błysk wielkiej twojej prześlicznej słomianej pasterki i falowanie uroczej twojej popielatej sukni, którą rozpoznałbym pośród tysięcy. Ale dlaczego, aniele mój, nie chcesz podnieść oczu i spojrzeć w moją stronę? Okrutnico, dlaczego nie chcesz użyczyć mi chociażby jednego promiennego błysku twych oczu czarownych? Jak wiele sił i otuchy dodałoby mi jedno takie spojrzenie! Kreślę te słowa w gorączkowym pośpiechu, korzystając z tego, że lekarz bada Gustawa. Ośmielam się włożyć do małej szkatułki liścik niniejszy wraz z bukiecikiem fijołków, najrozkoszniejszych słodkim swoim zapachem — nie tak rozkosznych wszakże jak ty, moja Peri — moja ty najczarowniejsza z istot! Na wieki twój — wiesz dobrze kto!“
— Szkoda, że ja nie wiem kto — brzmiał mój komentarz, dotyczący w wyższym jeszcze bodaj stopniu osoby, do której list był adresowany, aniżeli autora wytwornie czułej epistoły. Może była ona dziełem narzeczonego jednej z zaręczonych uczennic, a w takim razie nie stanowiła ta oryginalna korespondencja tak wielkiego przestępstwa, co najwyżej pewne wykroczenie przeciwko regulaminowi zakładowemu. Niektóre spośród dziewcząt — większość nawet bodaj — miały braci i kuzynów w sąsiadującym z nami kolegium męskim. Ale „la robe grise, le chapeau de paille“ — suknia popielata, kapelusz słomkowy — w nich niewątpliwie tkwił klucz zagadki, wyjątkowo trudnej do odgadnięcia. Pasterka słomkowa była zwykłym nakryciem głowy, używanym przy wychodzeniu do ogrodu, noszonym poza mną przez dziesiątki nauczycielek i uczennic. Popielata suknia nie mogła również służyć jako bardziej wyraźna wskazówka. Sama Madame nawet zwykła nosić suknie w tym odcieniu; jeszcze jedna nauczycielka i trzy pensjonarki miały popielate suknie z tego samego materiału i tej samej barwy co moja: był to odcień modny w owym czasie na użytek codzienny.
W trakcie tych rozmyślań zdałam sobie nagle sprawę, że muszę już powrócić do domu. Światła, rozbłyskujące w sypialniach, świadczyły, że skończyła się wieczorna modlitwa i że pensjonarki udają się na spoczynek. Za nie więcej niż pół godziny będą pozamykane wszystkie drzwi — wszystkie światła pogaszone. Otwarte było na oścież jedynie wejście frontowe, aby wpuścić do rozprażonego wnętrza domu świeższy powiew nocy letniej. W oknie położonej najbliżej loży odźwiernej połyskiwało światło lampy, oświetlającej przez uchylone drzwi loży podłużny przedsionek z dwojgiem drzwi salonu po jednej stronie i z wielkim wejściem frontowym, zamykającym widok na ogród.
Nagle ostro jęknął przy furtce dzwonek — ostro, ale nie głośno — jak gdyby ostrzegawczy szept metalowy, Rozyna wybiegła ze swojej loży, aby otworzyć. Osoba którą wpuściła, zatrzymała się, rozmawiając z nią jeszcze parę minut; sprawiało to wrażenie wzdragania się, czy zwlekania. Rozyna, zbiegłszy do furtki miała w ręku latarkę. Stała przez chwilę, rozglądając się niepewnie dokoła.
Quel conte? — zawołała z zalotnym uśmiechem. — Personne n‘y a été.[39].
— Niech mnie pani wpuści — prosił jakiś znany mi głos. — Na pięć minut tylko. Znajoma mi sylwetka, wysoka i imponująca (przywykliśmy wszyscy przy Rue Fossette uważać ją za taką) wsunęła się do ogrodu i zaczęła pośpiesznie krążyć pośród grządek kwiatowych i ścieżek. Świętokradztwem było przedostanie się tutaj mężczyzny o podobnej porze. Widocznie jednak ten, który wszedł, miał prawo uważać się za uprzywilejowanego, a może też liczył na sprzyjający mu mrok nocy. Krążył po alejkach i ścieżkach, zaglądając tu i owdzie pomiędzy gąszcze krzewów, depcąc kwiaty na rabatach i łamiąc gałęzie przy skrzętnym, acz pośpiesznym tym poszukiwaniu, aż wreszcie dostał się na „allée défendue“, skąd wyszłam mu naprzeciw, niby zjawa upiorna.
— To, czego pan szuka, zostało znalezione, panie doktorze Johnie!
Nie zapytał kto znalazł zgubę: bystre jego oko dostrzegło, że trzymam szkatułkę w ręku.
— Niech pani jej nie zdradzi — szepnął, spojrzawszy na mnie tak, jak gdybym była naprawdę smokiem.
— Gdyby nawet w naturze mojej tkwiły skłonności do zdrady, nie mogłabym zdradzić ani tego, kogo nie znam, ani tego, o czym nie wiem — brzmiała moja odpowiedź. — Niech pan przeczyta kartkę, a przekona się pan jak mało wyjawia ona.
Powiedziałam to, nie mogąc jednak uwierzyć, aby dr. John mógł być tym, który ją napisał. Nie podobna, aby miał to być jego styl, a zresztą w głupocie mojej wyobrażałam sobie, że niemożliwym z jego strony zuchwalstwem byłoby użycie w związku z moją osobą tak uwłaczających epitetów. Mogłam też czuć się dostatecznie pomszczona wyraźną konfuzją, jaką zdradziła jego twarz. Przy czytaniu notatki spłonął gorącym rumieńcem wstydu czy oburzenia.
— Tego już doprawdy za wiele!... To okrucieństwo! Znieważające, haniebne okrucieństwo! — zawołał. I ja również zmuszona byłam uznać to za haniebne okrucieństwo, aż nadto wymownie stwierdzone jego własnym przejęciem się. Bez względu jednak na to, czy on sam ponosił winę, czy nie, ktoś musiał być przecież winowajcą.
— Jak pani zamierza postąpić? — zapytał. — Czy powie pani Madame Beck o tym co pani znalazła i wywoła tym skandal — une esclandre?
Uważałam, że powinnam powiedzieć i oznajmiłam mu to szczerze, dodając jednak, że nie przypuszczam, aby zawiadomienie Madame miało doprowadzić do skandalu. — Madame — rzekłam — jest zbyt przezorna, aby rozgłaszać sprawę tego rodzaju, wydarzoną w jej zakładzie wychowawczym.
Stał, opuściwszy nisko głowię i rozmyślał. Był zbyt dumny i zbyt honorowy zarazem, aby prosić mnie o utrzymanie w tajemnicy całej rzeczy, której podanie do wiadomości przełożonej nakazywał mi obowiązek. Chciałam postąpić lojalnie, było mi wszakże nad wyraz przykro wyrządzić mu tym jakąś krzywdę. W tej chwili właśnie Rozyna zerknęła przez otwarte drzwi. Nie mogła nas widzieć, ja, natomiast, spoglądając poprzez otwory pomiędzy konarami drzew, widziałam ją wyraźnie: suknia jej była popielata, w tym samym odcieniu co moja... Okoliczność ta, wzięta pod uwagę w łączności z poprzednimi faktami, nasunęła mi myśl, że, jakkolwiek wydarzenie to jest samo przez się bardzo niemiłe, nie nakłada ono jednak na mnie obowiązku wtrącania się do całej tej sprawy, ani też interesowania się nią. Pod wpływem tego przypuszczenia powiedziałam:
— O ile pan może zapewnić mnie, że nie wchodzi tu w grę żadna z wychowawczyń ani uczennic Madame Beck, będę bardzo rada, mogąc trzymać się najzupełniej z dala od wszystkiego. Niech pan zabierze szkatułkę, kwiaty i bilecik, a ja ze swojej strony chętnie przyobiecuję puścić całą rzecz w niepamięć.
— Niech pani spojrzy! — szepnął nagle, zaciskając rękę na podanych mu przeze mnie przedmiotach i równocześnie wskazując ruchem głowy punkt jakiś dostrzegalny poprzez gałęzie.
Spojrzałam. Była to Madame schodząca niedosłyszalnymi krokami ze schodków, w szalu, szlafroku i pantofelkach, a potem przekradająca się cicho jak kot ścieżkami ogrodowymi. Nie upłynęłyby dwie minuty a wpadłaby niechybnie na doktora Johna. O ile jednak Madame zwinnością swoją przypominała kota, dorównywał dr. John chyżością i lekkością swoich kroków — leopardowi. W chwili też, kiedy skręciła za róg, przeskoczył dwoma bezszelestnymi susami cały ogród. Kiedy Madame wyłoniła się ponownie, nie było już śladu po nim. Rozyna dopomogła mu pośpiesznie, zatrzasnąwszy od razu furtkę za nim i w ten sposób odgrodziwszy go skutecznie od jego prześladowczyni. I ja także mogłam uciec, wolałam wszakże zetknąć się z Madame otwarcie.
Mimo że znano powszechnie mój zwyczaj częstego przebywania o zmierzchu w ogrodzie, nigdy jednak jeszcze, aż do owego wieczora, nie pozostawałam tu do tak późnej godziny. Przypuszczając, że byłam potrzebna Madame, która wyszła, aby mnie odszukać, zamierzając przychwycić mnie, jako winowajczynię na gorącym uczynku, przygotowana byłam na surową reprymandę. Wbrew spodziewaniu mojemu jednak była Madame słodka jak ulepek. Nie zrobiła mi cienia wyrzutu, nie okazała nawet zdziwienia. Ze zwykłym sobie niezrównanym taktem, w czym nie potrafił nigdy chyba prześcignąć jej nikt z ludzi żyjących, zapewniła, że wyszła jedynie, aby zaczerpnąć trochę przewiewu wieczornego „la brise du soir“.
Quelle belle nuit!“ — jaka piękna noc! — zawołała, podniósłszy oczy ku rozgwieżdżonemu niebu. Księżyc skrył się już poza kopiastą wieżą kościoła Ś-go Jana Baptysty. — „Qu‘il fait bon! Que l‘air est frais![40]
I, zamiast kazać mi pójść do domu, zatrzymała mnie, aby przejść się wraz ze mną kilkakrotnie po głównej alei. Kiedy wreszcie powróciłyśmy obie, oparła się przyjacielsko na moim ramieniu przy wchodzeniu na stopnie schodów wejściowych. Przy rozstaniu podstawiła swój policzek dotknięciu moich warg i rzekła uprzejmie na dobranoc: „Bon soir ma bonne amie; dormez bien!“[41]
Przyłapałam samą siebie na uśmiechu, kiedy, leżąc w mojej sypialni przed zaśnięciem, pomyślałam o Madame. Wiedziałam, że namaszczony ton i wyjątkowa łaskawość jej zachowania, były nieomylną oznaką wylęgnięcia się w mózgu jej wyraźnego podejrzenia. Z jej samej tylko znanego punktu obserwacyjnego, poprzez rozchylenie pomiędzy gałęziami, czy przez któreś z otwartych okien, podchwycić musiała przebłysk, bliższy czy dalszy, zdradzający czy wyjaśniający to, co zaszło tej nocy w ogrodzie. Przy niesłychanie wyostrzonym jej zmyśle surveillance niemożliwością nieledwie było, aby szkatułka mogła zostać rzucona do ogrodu jej zakładu wychowawczego, a także, aby ktoś niepowołany mógł zakraść się poza furtkę celem przeszukania ścieżek, grządek i zarośli i aby nie zdradził go przy tym trzask łamanej gałązki, prześlizgujący się jego cień, niezwykły szelest, czy cichy szept (jakkolwiek dr. John bardzo przyciszonym głosem wypowiedział tych kilka słów, jakie zamienił ze mną, jednakże brzmienie męskiego jego organu mowy rozległo się, jak mi się wydało, po całym obszarze dawnych gruntów klasztornych). Wszystko to, jak zaznaczyłam, musiało uświadomić ją, że w zasięgu jej władzy dzieje się coś niezwykłego. To zaś, czego żadną miarą nie mogła dostrzec czy wykryć w owym czasie, kusiło ją tym bardziej nieodparcie do rozwikłania knutej intrygi, jaką wyczuwała dokoła siebie i w jakiej ośrodku pomieściła „Miss Lucy“, wplątaną w misterną sieć pajęczą, ni to niezrozważna młoda muszka, jaką byłam wówczas.




ROZDZIAŁ XIII
KICHNIĘCIE NIE W PORĘ

W ciągu dwudziestu czterech godzin po wydarzeniu się drobnego, opisanego w poprzednim rozdziale incydentu ponownie miałam okazję uśmiechnąć się na myśl o Madame — nie, nie tylko uśmiechnąć się, ale śmiać się z niej.
Villette posiada klimat równie zmienny, może tylko nie tak wilgotny jak pierwsze lepsze miasto angielskie. Po cichym, pogodnym tym zachodzie słońca zerwał się w nocy gwałtowny wicher, a cały następny dzień upłynął pod znakiem suchej burzy, był ponury, niebo zasnute ciężkimi chmurami, mimo to nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ulice były aż ciemne z powodu kłębiącego się w powietrzu kurzu i lotnego piasku, naniesionego z bulwarów. Nie przypuszczam, aby piękna pogoda nawet mogła skusić mnie do spędzenia wolnej od zajęć godziny zmierzchu tam, gdzie spędziłam ją dnia poprzedniego. Ulubiona moja alejka, podobnie jak wszystkie ścieżki, drzewa i zarośla, przybrała odmienny, nieszczególnie zachęcający wszakże widok; jej zaciszna samotność wydawała się pełna zasadzek; jej spokój złowróżbnie — niebezpieczny. Okno, z którego padały billets-doux, spospolitowało dla mnie tak drogi mi niegdyś zakątek, na jaki wychodziło. Skądinąd znów wydawało mi się, że oczy kwiatów widzą, a sęki pni drzewnych podsłuchują niby ukryte uszy. Niektóre rośliny zostały w istocie potratowane przez doktora Johna podczas gorączkowego jego obszukiwania tej części ogrodu, pragnęłam też móc podnosić je, podlewać, i przywrócić je w ten sposób do życia. Stopy jego pozostawiły i na zagonach także ślady, które udało mi się jednak, pomimo dmącego wichru, zatrzeć z samego rana, zanim mogłyby wykryć je niepowołane oczy. Zamyślona, zasiadłam późnym popołudniem przy biurku do nauki niemieckiego, mając dokoła siebie zajęte odrabianiem lekcji uczennice i wychowawczynie, tak zwane „damy klasowe“, szyjące czy robiące roboty ręczne.
Te „études de soir“ — studia wieczorne — odbywały się zawsze w refektarzu, znacznie mniejszym pomieszczeniu, aniżeli każda z trzech sal wykładowych. Wystarczało ono jednak najzupełniej dla dwudziestu stałych pensjonarek, dla których wyłącznie było przeznaczone. Liczba pensjonarek nie przekraczała nigdy tej cyfry, a przychodnie uczennice nie bywały dopuszczone do korzystania z tego miejsca studiów z tej prostej przyczyny, że nie było ich nigdy tutaj o tej porze. Dwie lampy, zwisające z sufitu, rzucały kręgi świetlne na umieszczone pośrodku refektarza dwa stoły. Zapalano lampy te w porze zapadania zmierzchu, i rozbłyśnięcie ich stawało się sygnałem do odkładania na bok książek szkolnych, nastrajania się na poważną, skupioną nutę ogólnego zamilknięcia, po czym rozpoczynała się „lecture pieuse“ — pobożna lektura. Owa, „lecture pieuse“, była, o czym dowiedziałam się niebawem, zalecana nade wszystko jako umoralniające umartwienie Intelektu, jako nader wskazane upokorzenie Rozumu, w dawce nadającej się do wchłonięcia jej przez Zdrowy Rozsądek, który winien był wyzyskać ją w wolnej od zajęć godzinie z największą dla siebie korzyścią.
Książka, którą wyciągano (zawsze ta sama, nie zmieniano jej nigdy, a z chwilą doczytania do końca, rozpoczynano ją na nowo od początku) była pokaźnym, czcigodnym tomem, starym jak wzgórza dokoła Villette, szarym jak Hotel de Ville — Ratusz Miejski.
Ofiarowałabym dwa franki za możność dostania raz bodaj książki tej w moje ręce, odwracania uświęconych pożółkłych jej kart, dokładnego poznania jej tytułu i przebiegnięcia własnymi oczami olbrzymich ustępów, które, jako niegodnej heretyczce, wolno mi było jedynie wchłonąć oszołomionymi uszami. Na treść książki składały się legendy o świętych. Boże wielki! — wymawiam te słowa z szacunkiem — jakież to były legendy! Jacy pyszałkowato przechwalający się junacy musieli być ci święci, jeśli mogli chełpić się wszystkimi tymi wyczynami, czy wymyślać opowiadania o wszystkich tych cudach. Legendy te nie były jednak niczym innym, jak tylko opisem popełnianych przez mnichów dziwactw i ekstrawagancyj, z których można było co najwyżej śmiać się w głębi duszy. Poza tymi legendami mieściła książka nadto omawianie spraw księży, opisywana tu wszakże księża polityka była o wiele gorsza, aniżeli opisy czynów, zaczerpnięte z życia zakonników. Uszy paliły mnie przy słuchaniu opowieści o moralnym męczeństwie, narzucanym przez Rzym, o siejących postrach niedyskrecjach spowiedników, którzy niecnie nadużywali przywilejów konfesjonału, aby w straszliwy sposób gnębić damy wysokiego rodu, czyniąc z hrabin i księżniczek najbardziej udręczone pod słońcem niewolnice. Opowiadania w rodzaju takich, jak o Konradzie Węgierskim i Elżbiecie, powtarzały się nieustannie z całą grozą przeraźliwej swojej przestępczości, ohydnej tyranii i potwornej bezbożności: opowieści, które były dla mnie przytłaczającą zmorą ciemiężenia, udręk i nędzy.
Asystowałam przy tej „lecture pieuse“ w ciągu kilku wieczorów, usiłując zachować możliwy spokój. Raz jeden tylko złamałam końce moich nożyczek, bezwiednie wraziwszy je zbyt głęboko w zmurszałą, stoczoną przez robaki krawędź stojącego przede mną stołu. W końcu wszakże do tego stopnia nie byłam w stanie opanować mojego wzburzenia, czułam w skroniach tak gwałtowny napływ krwi, tętniącej wzmożoną falą we wszystkich moich żyłach i odzywającej się bólem fizycznym wręcz w moim sercu, tak fatalnie zakłócony był mój sen, że zmuszona byłam wyrzec się dalszego słuchania. Przezorność nakazywała jak najszybsze usunięcie mojej osoby z tego miejsca z chwilą, gdy wyjmowano czcigodną księgę, winowajczynię zamącenia spokoju mojego ciała i ducha. Żadna Mause Headrigg nie czuła silniejszego porywu świadczenia przeciwko sierżantowi Bothwellowi, aniżeli ja — wyjawienia istotnego zdania mojego o tej „lecture pieuse“. Potrafiłam jednak powściągnąć się i opanować, z chwilą też, kiedy Rozyna przychodziła zapalić lampę, wysuwałam się pośpiesznie z refektarza, czyniąc to jednak z odpowiednim spokojem. Korzystałam zawsze z momentu ogólnego zamieszania przed zalegnięciem uroczystej ciszy, aby zniknąć, zanim pensjonarki zdążyły poodkładać szkolne swoje zeszyty i książki.
Zniknąwszy, zaszywałam się w ciemność. Nie wolno nam było przenosić świec i dlatego, nauczycielka, która wychodziła z refektarza, mogła znaleźć schronienie bądź w nieoświetlonym przedsionku, bądź w jednym z równie ciemnych pokojów klasowych, lub też w sypialni, w której oczywiście nie było także żadnego światła. W zimie udawałam się do jednej z południowych sal klasowych, przemierzając ją nieustannie, ażeby nie zziębnąć na kość. W lecie nie zapadała nigdy zupełna ciemność, a wówczas szłam na górę do mojego własnego kąta w długiej sali sypialnej, otwierałam moje okno (pokój ten oświetlało pięć okien wielkich jak drzwi) i, wychylona przez nie, słałam wzrok ku położonemu poza ogrodem miastu, przysłuchiwałam się muzyce, dolatującej z parku, czy ze skweru przed pałacem, pogrążona we własnych myślach, rozważająca bieg własnego życia, zamknięta w moim własnym cichym, mrocznym światku.
Tego wieczora, umknąwszy, jak zwykle przed „lecture pieuse“, poszłam na górę do sypialni i spokojnie otworzyłam drzwi, starannie zawsze zamknięte i, jak wszystkie inne drzwi w tym domu, obracające się bezszelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach. Zanim jeszcze przekonałam się o tym naocznie, poczułam obecność w obszernym, zazwyczaj pustym zupełnie, pokoju żywej jakiejś istoty: nie zdradziło jej wprawdzie żadne poruszenie, ani nawet oddech głośniejszy, brak tu było wszakże zwykłej Pustki i Samotności. Wszystkie białe anielskie łóżeczka, „lits d‘ange“, jak nazywano je poetycznie, były nietknięte, niezajęte przez żadną z ich właścicielek. Do uszu moich doleciał przyciszony zgrzyt wysuwanej szuflady; cofnąwszy się szybko w cień, mogłam bez przeszkód ogarnąć bystrym spojrzeniem cały pokój, a nade wszystko moje własne łóżko i własną moją toaletkę, na której stała zamknięta skrzynka do robót. Szuflady toaletki przezornie zamykałam zawsze na klucz.
Niewielka, pulchniutka, skromnie otulona szalem postać, której włosy ukryte były pod najbardziej śnieżnie białym czepeczkiem, stała przed toaletką, pilnie zajęta, jak się zdawało, usłużnym sprzątaniem za mnie nieładu, panującego w moim „meuble“ — sprzęciku. — Skrzynka do robót otwarta, wyciągnięta górna szuflada, potem kolejno wyciągana i sumiennie opróżniana każda z pozostałych szuflad; nic z ich zawartości, ani jeden przedmiot, nie został pominięty przy dokładnym tym przeglądzie, ani jeden papierek nie był odłożony bez uważnego odczytania go czy przejrzenia, żadne pudełeczko nie pozostało zamknięte, a wszystko to dokonane zadziwiająco skrupulatnie, niezrównanie szybko i sprawnie. Madame pracowała z „nieustającą a jednak nieśpieszną“ gorliwością sunącej po niebie gwiazdy. Nie mogę zaprzeczyć, że przyglądałam się jej robocie z tajonym rozbawieniem. Gdybym była mężczyzną, znalazłaby Madame najwyższe uznanie w moich oczach, tak zręczna, dokładna i porządna była we wszystkim co robiła. Są ludzie, których poruszenia budzą mimowolną odrazę niezdarnością i niecelowością swoich chwytów, jej poruszenia natomiast, pociągały precyzyjnością swoją i świadomością swoich celów. Krótko mówiąc, stałam oczarowana, czułam jednak, że należy w jakiś sposób wyzwolić się spod tego czaru, należy umknąć z tego miejsca co najrychlej. Obszukująca tak skwapliwie moją toaletkę mogła odwrócić głowę i dostrzec mnie; awantura byłaby wówczas nieunikniona, przy czym obie od razu, za jednym zamachem, musiałybyśmy odsłonić wzajem przed sobą swoje karty; skończyłoby się raz na zawsze z wszelkimi konwenansami, z wzajemnym przed sobą ukrywaniem swoich przekonań, sądów i myśli — musiałybyśmy też obie równocześnie dojść do przekonania, że drogi nasze muszą rozejść się niezwłocznie, że praca po społu stała się odtąd dla nas obu niepodobieństwem.
Jaki byłby cel narażania się na podobną katastrofę? Nie byłam wcale rozgniewana i nie miałam najmniejszej ochoty opuszczenia zakładu wychowawczego Madame Beck. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie chlebodawczynię, której jarzmo byłoby równie łatwe do dźwigania. Prawdziwie zresztą lubiłam ją za jej trzeźwy rozum bez względu na sąd mój o jej zasadach. Co się tyczy jej systemu szpiegowania, nie wyrządzał mi on żadnej krzywdy: mogła stosować go do mojej osoby ile tylko chciała: byłam tak samo zabezpieczona przed szpiegami w beznadziejnym ubóstwie mojego serca, jak puste sakwy żebraka chronią go przed złodziejem.
Zdecydowana w jednej chwili, zawróciłam i zbiegłam ze schodów szybko i bezszelestnie, jak pająk, który w tej samej chwili prześlizgnął się po krawędzi balustrady schodowej.
O, jak szczerze śmiałam się, znalazłszy się szczęśliwie w sali klasowej. Wiedziałam teraz na pewno, że Madame rozpoznała doktora Johna w ogrodzie; wiedziałam również co o tym myśli. Ubawił mnie widok podejrzliwej tej istoty, tak śmiesznie sprowadzonej na manowce zrodzonymi w jej własnej wyobraźni domysłami. Kiedy jednak uśmiech zamarł na moich ustach, ogarnął mnie rodzaj gniewnego rozgoryczenia. Jak gdyby uderzono w skałę, z której trysnęły wody Meriby. Nigdy jeszcze nie byłam wydana na łup tak dziwnych i tak sprzecznych uczuć, stwarzających w duszy mojej tak wielki chaos jak w ciągu jednej godziny tego wieczora: serce moje targane było bólem zarazem i podniecane do śmiechu, opanowane głębokim smutkiem i ogniem zapału. Płakałam gorącymi łzami, nie dlatego, że Madame podejrzewała mnie — nie dbałam ani trochę o skierowanie w moją stronę jej podejrzenia — ale z innych powodów. Cały mój spokój wewnętrzny załamał się, wstrząśnięty skomplikowanymi niepokojącymi myślami. Ten stan chaotycznego rozdwojenia ustąpił niebawem: nazajutrz byłam już znów dawną Lucy Snowe.
Po otworzeniu moich szuflad, pozamykanych ponownie jak najskrupulatniej, i po dokładnym zbadaniu ich zawartości, nie mogłam pomimo jak najbardziej drobiazgowych poszukiwań, dostrzec śladu zmiany, czy najdrobniejszego przestawienia przedmiotów. I w szafce także znalazłam nieliczne sukienki moje, zawieszone zupełnie tak samo, jak je pozostawiłam; bukiecik zasuszonych białych fiołków (otrzymanych niegdyś przeze mnie od obcego mi człowieka, który nie powiedział przy tym ani słowa i pozostał obcy dla mnie na zawsze) ukryty w fałdach odświętnej mojej sukni, był tu nietknięty; moja czarna szarfa, koronkowe napierśniczki i kołnierzyki ułożone gładziutko, bez żadnej fałdki. Gdyby zgniotła jedną bodaj z należących do mnie rzeczy, byłoby mi daleko trudniej wybaczyć jej; znalazłszy wszakże wszystko w nieskazitelnym porządku, pomyślałam:
„Połóżmy krzyż na tym co się stało. Nie wyrządziła mi żadnej krzywdy: z jakiej racji miałabym żywić żal do niej?“
Jedna rzecz wszelako była zagadką dla mnie, szukałam też we własnym mózgu klucza do jej rozwiązania prawie tak samo uporczywie, jak Madame szukała w szufladach mojej toalety i w mojej szafce nitki, wiodącej do kłębka upragnionego poznania. W jaki sposób miało się to stać, że doktór John, o ile nie on był winowajcą rzucenia do ogrodu skrzynki z fiołkami i z bilecikiem, mógł dowiedzieć się tak od razu, że skrzynka została rzucona i tak szybko znalazł się na miejscu, aby ją odszukać. Tak natrętnie narzucała mi się chęć uporania się z tym zagadnieniem, że zaczęłam rozważać śmiały zamiar.
— Dlaczego nie miałabym, o ile tylko nastręczyłaby się okazja po temu, zapytać o to wprost samego doktora Johna i zażądać od niego wyjaśnienia?
Dopóki też doktór John był nieobecny, byłam naprawdę przekonana, że nie zbraknie mi odwagi zwrócenia się do niego bezpośrednio z podobnym pytaniem.
Mała Georgetka była teraz rekonwalescentką, i dlatego lekarz jej odwiedzał ją bardzo rzadko; może nawet zaniechałby całkowicie swoich wizyt, gdyby Madame nie zażądała od niego wpadania od czasu do czasu dopóki dziecko nie będzie zupełnie zdrowe.
Pewnego wieczora, wnet potem, kiedy wysłuchałam wyszczebiotanych łamaną angielszczyzną modlitw małej i położyłam ją do łóżeczka, weszła Madame do pokoju dziecinnego. Ująwszy Georgetkę za rączkę, rzekła:
Cette enfant a toujours un peu de fièvre — i, ogarnąwszy mnie bystrzejszym spojrzeniem, aniżeli było to jej zwyczajem, dodała: — „Le Docteur John l‘a-t-il vue dernièrement? Non, n‘est-ce pas[42].
Wiedziała o tym oczywiście lepiej niż ktokolwiek inny w domu.
— Wychodzę teraz — dodała — pour faire quelques courses en fiacre — pojadę dorożką, aby załatwić kilka spraw. — Wstąpię do doktora Johna i przyślę go do małej. Chciałabym, aby zbadał ją dzisiaj wieczorem jeszcze: dziecko ma mocno zaczerwienione policzki i zbyt przyśpieszony puls. Pani, miss Lucy, będzie musiała przyjąć go zamiast mnie. Nie będzie mnie w domu.
Ani się śniło. Dziecko było zdrowe, a zarumienione policzki miało z powodu upału lipcowego. Zupełnie tak samo nie zachodziła potrzeba posłania po księdza, aby namaścił ją przed śmiercią olejami, jak po doktora, aby zapisał jej jakieś lekarstwo. Z drugiej zaś strony Madame bardzo rzadko robiła „courses“ — załatwiała sprawy — wieczorem, a co więcej, po raz pierwszy tego dnia zdecydowała się być nieobecną podczas wizyty doktora Johna. Wszystko to razem wskazywało na jakiś ukryty plan, jak zrozumiałam od razu. Nie budziło jednak we mnie żadnego niepokoju.
— „Ha! ha! Madame! — śmiał się w duszy mojej żebrak Lekkoduch — przebiegłość i spryt łaskawej pani są na fałszywym tropie.
Odjechała, ustrojona bardzo elegancko, otulona kosztownym szalem, w kapeluszu koloru blado-zielonego-vert tendre — dość ryzykownej barwy, dla wszelkiej innej cery mniej świeżej niż jej. Madame wszakże było w kapeluszu tym wcale dobrze do twarzy. Ciekawa byłam, jakie właściwie knuje zamiary: czy naprawdę przyśle doktora Johna czy nie; czy doktór przyjdzie rzeczywiście — możliwe wszak, że będzie zajęty.
Madame poleciła mi, abym nie dała małej zasnąć przed wizytą doktora. Miałam wskutek tego dość zajęcia z opowiadaniem jej bajek i prowadzeniem z nią odpowiednich rozmów. Lubiłam Georgetkę; była wrażliwym, tkliwym dzieckiem; przyjemnością było dla mnie tulenie jej na moich kolanach czy noszenie jej na rękach. Tego wieczora żądała, abym położyła głowę na poduszce jej łóżeczka, zarzuciła mi nawet ramionka na szyję. Uścisk jej ciepłych, miękkich rączek i pieszczotliwe przytulenie się świeżego jej policzka do mojego, wzruszały mnie do łez nieledwie. Dom ten nie sprzyjał rozwijaniu się, ani okazywaniu, żadnych uczuć cieplejszych, tym słodsza była też dla mnie ta drobna czysta kropelka z nieskazitelnie kryształowej krynicy dziecięcego serduszka; docierała ona do głębi mojej duszy i wilżyła rosą wzruszenia moje oczy.
Minęło w ten sposób półgodziny czy godzina. Georgetka wyszeptała miękko seplenioną swoją angielszczyzną, że zaczyna być śpiąca:
— I powinnaś usnąć — pomyślałam — malgré votre maman et le mèdecin — bez względu na twoją matkę i lekarza — o ile nie będą tutaj za dziesięć minut co najwyżej.
Trr!... Dzwonek... Po chwili zadudniły kroki, ogłuszające klatkę schodową szybkością, z jaką przebiegały stopnie. Rozyna wprowadziła doktora Johna i ze swobodą, właściwą nie tyle jej samej poszczególnie, ile cechującą w ogóle służbę w Villette, stanęła na progu, aby usłyszeć co doktór ma do powiedzenia. Obecność Madame zmusiłaby ją do wycofania się do swojej loży, czy do przedsionka; mną, tak samo jak każdą inną z nauczycielek, nie krępowała się ani trochę. Szykowna, zręczna i zuchwała stanęła, wsunąwszy ręce w kieszonki eleganckiego fartuszka, oczkując na doktora Johna z tak samo niewzruszoną swobodą, jak gdyby był namalowanym obrazkiem, a nie żywym człowiekiem z krwi i kości.
Le marmot n‘a rien, n‘est ce pas?[43] — zapytała, wskazując ruchem głowy małą Georgetkę.
Pas beaucoup — nic wielkiego — odparł doktór, gryzmoląc pośpiesznie na wyrwanej z receptariusza kartce niewinny jakiś przepis.
Eh bien? — I cóż — zagadnęła go Rozyna, podchodząc tuż blisko do niego w chwili, kiedy odkładał swój ołówek. — A szkatułka? Znalazł ją pan doktór? Uciekł pan wtedy jak zmieciony; nie miałam czasu zapytać się.
— Znalazłem. Tak.
— Kto rzucił ją więc? — badała w dalszym ciągu Rozyna, wypowiadając z niezrównaną swobodą pytania, które ja sama tak bardzo pragnęłam zadać, nie miałam jednak ani zręczności, ani śmiałości zwrócenia się z nimi do niego. Jak krótką drogą, która innym wydaje się nieosiągalnie daleka, umieją niektórzy docierać do zamierzonego celu!
— Może jest to moja tajemnica — odparł doktór John krótko, bez cienia wyniosłości jednak. Zdawał się najzupełniej rozumieć cechy typowej gryzetki, jaką była fertyczna nasza odźwierna.
Mais enfin — ostatecznie jednak — dodała niezrażona — pan doktór wiedział, że została rzucona, skoro przyszedł pan do nas szukać jej?! Skąd mógłby pan wiedzieć?
— Odwiedziłem właśnie małego pacjenta w męskim kolegium tuż obok i widziałem, jak wypadła z okna. Dlatego przyszedłem podnieść ją.
Jakie proste i naturalne wyjaśnienie całej sprawy! W liściku była w istocie wzmianka o „lekarzu który badał w danym momencie Gustawa“.
Ah ça! — bąknęła Rozyna z wyrazem rozczarowania — il n‘y a donc rien là — dessous: pas de mystère, pas d‘amourette, par example?[44]
Pas plus que sur ma main[45] — zapewnił lekarz, wskazując na swoją dłoń.
Quel dommage! — westchnęła gryzetka — et moi, à qui tout cela commençait a donner des idèes.[46]
Vraiment? Vous en êtes pour vos frais[47] — zbył ją doktór ozięble.
Odęła wargi grymasem dąsu. Doktór uśmiechnął się z lekka na widok jej „moue“ — grymasu. — Opromieniona uśmiechem twarz jego przybrała dziwnie dobrotliwy wyraz. Dostrzegłam, że sięgnął ręką do kieszeni:
— Ile razy otwierała panienka drzwi dla mnie w tym miesiącu? — zapytał ją.
— Powinien był pan doktór zapisywać za każdym razem — odcięła się Rozyna.
— Naturalnie, nie miałbym nic innego do roboty! — odpowiedział tym samym tonem, widziałam jednak, że wręczył jej złotą monetę, którą przyjęła bez skrupułów, a potem wybiegła tanecznym swoim krokiem, aby otworzyć komuś dzwoniącemu. Dzwonek wejściowy rozlegał się teraz co pięć minut. To służące przychodziły po swoje panienki — pół pensjonarki zakładowe.
Czytelnik nie powinien mieć zbyt złego wyobrażenia o Rozynie; na ogół nie była typem ujemnym, nie miała tylko pojęcia, że może być coś uwłaczającego w wyciąganiu z gotowością ręki po wszystko, co w nią wpadało, ani też żadnego zuchwalstwa w paplaniu bezmyślnie jak sroka wobec najlepszego człowieka w całym Chrześcijaństwie.
Scena powyższa pouczyła mnie o jednym jeszcze poza sprawą samej skrzynki z kości słoniowej, o tym mianowicie, że nie właścicielka muślinowej sukienki, różowej czy popielatej, ani także eleganckiego fartuszka z falbankami i kieszonkami, była sprawczynią złamania serca doktora Johna: ta strojna gryzetka ponosiła w równie małym stopniu winę, jak leżąca w łóżeczku w swoim bladoniebieskim szlafroczku mała Georgetka. Tym lepiej. Kogo jednak obciążała ta wina? Jaka była podstawa, jakie źródło, jakie ostateczne wyjaśnienie całej tej sprawy? Niektóre jej punkty zostały wyjaśnione, ileż jednak pozostaje w dalszym ciągu ciemnych jak noc?
— Bądź co bądź — powiedziałam sobie — nie może i nie powinno cię to nic obchodzić. To nie twoja sprawa. Odwróciwszy wzrok od twarzy, w którą nieświadomie wpatrzona byłam badawczo, spojrzałam przez okno, wychodzące na położony pod nim ogród. Doktór, który stał przy łóżeczku małej, zaczął powoli wciągać rękawiczki, przyglądając się dziecku przymykającemu już sennie oczki i rozchylającemu w regularnym oddechu różane usteczka. Czekałam na jego odejście po pośpiesznym, jak zazwyczaj, skinięciu mi głową na pożegnanie i, co najwyżej, bąknięciu „dobranoc“. W chwili właśnie, kiedy ujmował za kapelusz, oczy moje, utkwione w wysokich domach przytykających do ogródka, dostrzegły jedno wspomniane już okratowanie okienne uchylone ostrożnie; przez otwór wysunęła się czyjaś ręka i biała rękawiczka — obie dawały wyraźnie znaki. Nie wiem, czy odpowiedź na to hasło została dana z jakiegoś niewidzialnego punktu własnego naszego gmachu mieszkalnego, bezpośrednio wszakże potem zawirował w powietrzu i upadł na ziemię wyrzucony przez owo uchylone okno drobny lekki biały przedmiot — bilecik, tym razem drugi już z rzędu.
— Tam! — zerwało mi się mimo woli z ust.
— Gdzie? — żywo zapytał doktór Jobn, przyskoczywszy jednym susem do okna. — Co to było?
— Drugi raz to samo — odpowiedziałam — ręka zatrzepotała dając znak rękawiczką i coś upadło — dodałam, wskazując na okratowanie okna zamkniętego teraz na głucho i wyglądającego niewinnie ponad możność jakiegokolwiek zarzutu.
— Niech pani pobiegnie natychmiast, podniesie bilecik i przyniesie go tutaj — rozkazał, dodając: „na panią nie zwróci nikt uwagi, mnie zauważonoby od razu.“
Pośpieszyłam zbiec na dół bez oporu. Po krótkim szukaniu znalazłam złożoną ćwiarteczkę papieru, która utkwiła pomiędzy dolnymi gałęziami jednego z krzewów; wzięłam bilecik i przyniosłam go bezpośrednio doktorowi Johnowi. Tym razem Rozyna nawet, jak sądzę, nie dostrzegła mnie.
Doktór podarł bilecik od razu na drobne kawałki, nie przeczytawszy go nawet.
— Proszę zapamiętać, że nie ma w tym ani trochę jej winy — rzekł, patrząc na mnie surowo.
Czyjej winy? — zapytałam — O kim mowa?
— Nie wie pani więc nic jeszcze?
— Nie mam pojęcia.
— Nie domyśla się pani?
— Nie. Ani trochę.
— Gdybym znał panią lepiej, mógłbym zaryzykować zwierzenie się pani i zapewnienie sobie tym sposobem jej opieki nad najniewinniejszą w gruncie rzeczy i nieposzlakowaną, ale nieco niedoświadczoną istotą.
— W roli duenny? — zapytałam.
— Tak — odpowiedział z roztargnieniem. — Jakież sidła zastawione są na nią! — dodał w zadumie. — W tej chwili, po raz pierwszy na pewno, przyjrzał się uważnie, z niewątpliwym niepokojem mojej twarzy, aby przekonać się, czy życzliwszy jakiś błysk na niej będzie mu rękojmią trafnego polecenia mojej opiece i pobłażliwości owej uduchowionej eterycznej istoty, na której zgubę czyhać miały ciemne jakoweś moce. Nie czułam w sobie osobliwego powołania do podjęcia się tego rodzaju „surveillance“ nad eterycznymi istotami, przypomniawszy sobie wszakże scenę w biurze dyliżansów, poczułam, że teraz ja z kolei winna jestem ówczesnemu mojemu opiekunowi wyświadczenie przysługi. O ile więc mogłabym oddać mu ją, gotowa jestem, nie ode mnie wszakże zależy sposób w jaki byłoby w mojej mocy uczynić to. Możliwie mało wzdragając się, dałam mu więc do zrozumienia, że „gotowa jestem zrobić co będzie ode mnie zależało, aby roztoczyć opiekę nad wszelką istotą, jaką mógłby interesować się.“
— Jestem zainteresowany jedynie jako obserwator — odparł ze skromnością, która wydała mi się czarująca. — Znam przypadkowo — dodał — niegodny charakter człowieka, który z przeciwległego domu dwukrotnie już zbezcześcić usiłował świętość tego miejsca; miałem również sposobność spotykania w towarzystwie ofiary niewczesnych jego zapędów. Jej niezrównana wyższość i wrodzona subtelność powinny — należałoby mniemać — odstraszyć impertynenta i pozbawić go od razu odwagi niegodziwego czynu. Nie jest tak jednak; pragnąłbym też z całej duszy, gdybym tylko mógł, ochronić tę niewinną, nie podejrzewającą nic istotę przed wszelkim złem. Osobiście wszakże nie jestem w mocy nic uczynić: nie mogę zbliżyć się do niej — dodał po chwili.
— Dobrze więc, gotowa jestem dopomóc panu, — panie doktorze — rzekłam — proszę jednak, niech mi pan wskaże w jaki sposób.
Szybko przebiegłam w myśli listę stałych mieszkanek zakładu, szukając pośród nich owego wzoru wszelkich cnót, owej perły bezcennej, owego klejnotu nieskalanego. Nie może to być nikt inny poza Madame — doszłam do wniosku — ona jedynie pośród nas wszystkich posiada sztukę wydawania się istotą wyższą; co się tyczy wszakże jej niedoświadczenia i jej łatwowierności... nie powinienby doktór John zbytnio trapić się tym. Skoro jednak taki jest jego kaprys, nie mam bynajmniej zamiaru przeczyć mu; niech się stanie jak chce — jego anioł pozostanie w jego mniemaniu aniołem.
— Proszę, niech pan zechce wskazać mi stronę, w którą skierować mam moją czujność — dodałam poważnie, z trudnością wszakże tając śmiech, jaki mnie ogarnął na myśl stania na straży cnoty samej Madame czy którejkolwiek z jej wychowanek.
Doktór John posiadał widocznie subtelne wyczucie nastrojów, od razu bowiem zrozumiał instynktownie to, czego nie wykryłby osobnik o grubszych nerwach — mianowicie, że bawi mnie z lekka on sam i cała sytuacja. Zarumienił się nagle, z pół uśmiechem odwrócił się i wziął kapelusz, zamierzając widocznie odejść. Serce zabiło we mnie żywiej.
— Dopomogę panu, tak, chcę panu dopomóc — pospieszyłam zapewnić go. — Zrobię wszystko czego tylko będzie pan życzył sobie. Będę czuwała nad pańskim aniołem, roztoczę opiekę nad ową ofiarą złych mocy, proszę mi tylko powiedzieć kto to taki.
— Ależ pani musi przecież wiedzieć — szepnął bardzo cicho, ale zupełnie poważnie. — Taka nieskalana! Taka idealnie dobra! Taka niewypowiedzianie piękna! — Nie podobna przecież, aby pod tym dachem przebywać miały dwie takie istoty. Mam oczywiście na myśli...
W tej samej chwili szczęknęła nagle klamka u drzwi pokoju Madame (sąsiadującego z pokojem dziecinnym), jak gdyby ręka, ujmująca za klamkę, wzdrygnęła się niespodzianie, i, równocześnie, rozległo się głośne, niemożliwe widocznie do powstrzymania kichnięcie. Drobne wypadki podobne wydarzają się każdemu z nas. Madame — niezrównana istota, była więc na posterunku! Powróciła do domu cichaczem, przekradła się na palcach do siebie na górę i była od dłuższego czasu już w swoim pokoju. Gdyby nie kichnęła, usłyszałaby wszystko. Tak samo usłyszałabym i ja. Nieszczęśliwe to kichnięcie nie w porę spłoszyło doktora Johna. Stał jeszcze oszołomiony, kiedy weszła, spokojna, opanowana, w najlepszym usposobieniu: ten tylko kto nie znałby jeszcze jej zwyczajów, mógłby uwierzyć, że powróciła do domu przed chwilą dopiero, ani przypuszczając, że ucho jej przyklejone było przez dziesięć minut co najmniej, do dziurki od klucza. Udała ponowne kichnięcie, oświadczając, że jest „enrhumée“ — zakatarzona — a potem zaczęła żywo wyliczać ile zdążyła załatwić, posługując się dorożką, „par ses courses en fiacre“.
Rozbrzmiał dzwon, wzywający na modlitwę. Wyszłam, pozostawiając ją sam na sam z doktorem.




ROZDZIAŁ XIV
UROCZYSTOŚĆ

Gdy tylko Georgetka wyzdrowiała, wysłała ją Madame Beck na wieś. Przykro mi było; przywiązałam się szczerze do dzieciny i rozstanie się z nią uczyniło mnie uboższą, aniżeli czułam się przed jej odjazdem. Nie mogłam też mieć tyle towarzystwa ile sama chciałam. Wolałam jednak samotność. Każda z nauczycielek z kolei ofiarowała mi się na swój sposób z propozycją przyjaźni: badałam je jedną po drugiej. Jedna była kobietą zacną, ale poglądy jej były nazbyt ciasne, strona jej uczuciowa zbyt surowa, nazbyt samolubnie myślała wyłącznie o sobie. Następna z kolei była Paryżanką, zewnętrznie dość ogładzoną, zepsutą wszakże, wyzbytą wiary, zasad i uczuć serdeczniejszych; po zdrapaniu lekkiego zewnętrznego poloru towarzyskiego, ukazała się brudna, zabagniona, odstręczająca treść. Cechowała ją zwłaszcza pasja napraszania się na otrzymywanie podarunków. Pod tym względem bardzo podobna była do niej trzecia nauczycielka, osoba nieciekawa, bez charakteru, a przynajmniej bez wybitniejszych jego cech. Wyróżniał ją jedyny rys wybitny — posunięte do granic ostatecznych sknerstwo. Kochała pieniądze dla samych pieniędzy. Widok złotej monety rozpalał zielone, ciekawe do obserwowania błyski ogniste w jej oczach. Pewnego razu, chcąc okazać mi tym szczególne względy, zabrała mnie z sobą na górę do swojego pokoju, gdzie, otworzywszy tajemny schowek, pokazała mi skarb, na który składała się górka pięciofrankówek ogólnej wartości około piętnastu gwinei. Kochała ten skarb miłością ptaka do wyklutych przez siebie jajek. Były to jej oszczędności. Lubiła przychodzić do mnie, aby móc mówić o nich z upojnym, nie słabnącym ani na chwilę uwielbieniem, niezrozumiałym wręcz u osoby, nie mającej jeszcze ukończonych dwudziestu pięciu lat.
Paryżanka, wprost przeciwnie, była marnotrawna, rozrzutna i nierzetelna — z natury przynajmniej — czy i w czynach także, nie miałam sposobności przekonać się o tym. Nierzetelność jej dała mi znać o sobie, wyzuwając bardzo ostrożnie na jaw swój łeb żmii. Dziwny wydał mi się płaz ten na pierwszy rzut oka; nowość jego widoku zaostrzyła moją ciekawość: gdyby wystąpił śmiało na widownię, potrafiłabym może filozoficznie pogodzić się z nim i obojętnie przyjrzałabym się mu w całej jego okazałości, od rozwidlonego języka do koniuszka łuszczastego ogona. Prześlizgnął się tylko jednak pośpiesznie pomiędzy kartkami lichej powieści i, przy pierwszym zetknięciu się z nieostrożnym przedwczesnym ujawnieniem gniewu na niego, tchórzliwie zwinął się w kłębek i umknął sycząc zjadliwie.
Paryżanka znienawidziła mnie od tego dnia.
Tkwiła zawsze po uszy w długach: wybierała stale naprzód swoją pensję nauczycielską, trwoniąc ją nie tylko na sprawianie wciąż nowych szmatek, ale także na kupowanie perfum, kosmetyków, słodyczy i różnych łakoci. Jak zimną, nieczułą epikurejką była we wszystkich tych rzeczach! Widzę ją teraz wyraźnie przed sobą: szczupłą, o chudej, zapadniętej twarzy, o cerze bladej, niezdrowej, o regularnych rysach i nieskazitelnych zębach, o cienkiej jak nitka linii ust, szerokim, wystającym podbródku i zimnym, lodowatym wyrazie jasnych oczu. Śmiertelnie nienawidziła pracy, miłując jedynie to, co nazywała przyjemnościami i rozrywkami, a co w rzeczywistości było głupim, bezsensownym, bezcelowym marnowaniem czasu.
Madame Beck nie miała najmniejszych złudzeń co do wartości moralnej tej kobiety. Mówiła pewnego razu ze mną o niej z dziwnym połączeniem obojętności, surowej, potępiającej krytyki i nienawiści. Zapytałem wobec tego dlaczego trzyma ją w swoim zakładzie wychowawczym. Odpowiedziała mi otwarcie, nie krępując się bynajmniej, że dogadza to jej interesom jako przełożonej. Mademoiselle St. Pierre posiada w niezrównanym wprost stopniu dar utrzymywania w karności najbardziej rozwydrzonych jednostek spośród uczennic. Wywiera na nie wpływ kamionujący nieledwie, i to w sposób niesłychanie spokojny, nie posługując się żadnymi środkami gwałtu. Nie podnosząc głosu, trzyma je w ryzach i skutecznie hamuje ich zapędy, podobnie jak mroźne powietrze skuwa i unieruchamia wezbrane gwałtownie wody potoku.
Je sais bien qu‘elle n‘a pas de principes, ni peut-être de moeurs[48] — przyznała Madame szczerze wyjaśniając filozoficznie: — „son maintien en classe est toujours convenable et rempli même d‘une certaine dignité; c’est tout ce qu‘il faut. Ni les éléves ni les parents ne regardent plus loin, ni, par conséquent, moi non plus.[49]
Zabawny, hałaśliwy, pełen pustoty światek zaludniał szkołę Madame Beck: uczynione tu wszystko, aby kwiatami zamaskować ogniwa łańcuchów niewoli, krępującej swobodę wychowanek; subtelny duch papizmu przenikał wszystkie urządzenia: jako przeciwwagę nakładanych na dziewczątka silnych hamulców, zgadzano się stosować większą pobłażliwość na punkcie zadowolenia ich potrzeb zmysłowych (o ile można tak wyrazić się). Umysł każdej z młodych dziewcząt był zaprawiany do ulegania pętom niewoli, aby jednak nie dopuścić do zbędnego rozmyślania nad tym faktem, korzystano z każdego pretekstu zaprzątania ich uwagi cielesnymi rozrywkami, których miały też pod dostatkiem. I tutaj, tak samo jak na innych punktach, dążył Kościół do urabiania swoich wychowanek na silne fizycznie, acz słabe duchowo jednostki, krzepkie, tęgie, wesołe, jak najmniej myślące i wiedzące, nie interesujące się niczym. „Jedzcie, pijcie i żyjcie!“ — oto jego hasło w stosunku do nich — „hartujcie i umacniajcie wasze ciała, a troskę o dusze wasze pozostawcie mnie. Sprawuję nad nimi pieczę, kieruję nimi, odpowiadam za ich los.“ Układ taki uważa każdy wierzący katolik za korzystny dla siebie. Lucyper ofiaruje takie same warunki: „Dam ci maximum władzy tutaj na ziemi, zapewnię ci sławę jaką tylko posiąść można i jaka może być czyimkolwiek udziałem. O ile więc zgodzisz się wielbić mnie, wszystko to będzie twoje“.
W tym czasie — wśród pełnego rozkwitu lata — dom Madame Beck stawał się miejscem tak wesołym, jakim szkoła zasadniczo być powinna. Przez cały dzień wielkie paradne drzwi wejściowe stały szeroko otworem, słońce było tutaj towarzyszem nieodstępnym, chmury rozstąpiły się i jak gdyby znikły z widnokręgu, ginąc poza linią morza i sadowiąc się najprawdopodobniej ponad wyspami takimi jak Anglia — droga nasza kraina mgieł. Ponad suchym lądem stałym nie było ich ani śladu. Mieszkaliśmy wszyscy bardziej w ogrodzie niż pod dachem; w grand berceau odbywały się nie tylko lekcje i wykłady, ale spożywano tu również posiłki. Przygotowywanie się do wielkich ferii letnich zaznaczało się przeistoczeniem swobody w rozkiełznanie nieledwie. Jesienne długie ferie rozpoczynały się już za dwa miesiące, przed tym wszakże miało odbyć się wielkie doroczne święto — fête de Madame — obchodzone obyczajem katolickim imieniny przełożonej.
Główną aranżerką całego obchodu była Mademoiselle St. Pierre. Madame, jako solenizantka, trzymała się z dala, udając nawet nieświadomą będących w pełnym toku przygotowań, jak gdyby nie interesując się wcale nimi. Nade wszystko zaś nie wiedziała, ani nawet nie podejrzewała jakoby, że w całej szkole zbierano składki pieniężne na zakupienie odpowiednio wspaniałego corocznego podarunku. Wrodzony takt łaskawego czytelnika pozwoli mu wykreślić z pamięci krótką, tajemną naradę, odbytą w tej materii we własnej sypialni Madame.
— Co chciałaby pani dostać w tym roku? — zagadnęła ją paryska jej adiutantka.
— O, to nie ważne! Dajmy temu spokój! Pozwólmy biednej dziatwie zatrzymać swoje grosze — rzekła Madame ze skromnie dobrotliwym uśmiechem.
Mademoiselle St. Pierre, znająca Madame na wylot, wysunęła dolną szczękę; dla takiego skromnie dobrotliwego wyrazu przełożonej — „son air de bonté“ miała jedną tylko pogardliwą nazwę „des grimaces“ — udawanie. — Jej samej nie przychodziło na myśl udawać przez chwilę bodaj, że wierzy w szczerość Madame.
Vite! — prędko — wołała oschle. — Niech pani wymieni ten przedmiot. Czy ma to być coś z biżuterii, czy z porcelany, srebra, towarów łokciowych lub szmuklerszczyzny?
Eh bien! Deux ou trois cuillers et autant de fourchettes en argent.[50]
Wynikiem tej rozmowy była ładna kasetka, zawierająca nakrycia srebrne za trzysta franków.
Program uroczystości tego dnia obejmował: Ofiarowanie prezentu, spożycie drugiego śniadania w ogrodzie, przedstawienie teatralne, w którym nauczycielki i uczennice występowały jako wykonawczynie ról, tańce i odświętną wieczerzę. Program ten wydał mi się prawdziwie imponujący — pamiętam dobrze wrażenie jakie na mnie wywarł. Zélie St. Pierre znała się na urządzaniu tych obchodów i aranżowała je po mistrzowsku.
Punktem kulminacyjnym było przedstawienie, wymagające całego miesiąca uprzednich przygotowań. Wybór aktorów musiał być dokonany ze szczególną starannością, po czym dopiero następowały lekcje dykcji, ruchów i wreszcie praca przy nieskończonych próbach. Jak łatwo domyśleć się, nie wystarczyłaby na podołanie temu wszystkiemu sama tylko Zélie St. Pierre: niezbędne było innego jeszcze rodzaju znawstwo, inne talenty niż te, jakimi rozporządzała wszechstronna Paryżanka. Posiadał je, na szczęście, jeden z wykładowców, Mr. Paul Emmanuel, profesor literatury. Nie udało mi się nigdy być obecną na prowadzonych przez niego wykładach sztuki aktorskiej, często jednak widywałam go, przechodzącego przez carré (jak już zaznaczyłam, zwano tak czworoboczny przedsionek, oddzielający dom mieszkalny od pomieszczeń szkolnych). Czasem też, w ciepłe wieczory, słyszałam przez otwarte drzwi wykłady Mr. Paula. Ze wszystkich stron także wpadało mi w uszy odmieniane przez wszystkie przypadki imię jego oraz opowiadane o nim anegdoty. Panna Ginevra Fanshave zwłaszcza, powołana do odegrania głównej roli w sztuce, zwykła, spędzając ze mną znaczną część wolnych godzin, szpikować swoje rozmowy i opowiadania częstymi wzmiankami o jego sposobie wyrażania się.
Uważała go za potwornie brzydkiego, zapewniając, że sam dźwięk jego głosu i echo jego kroków, są zdolne doprowadzić ją do histerycznego wstrząsu. W rzeczywistości był drobnym, smagłym człowiekiem, uszczypliwym i ponurym. I mnie również wydawało się wszystko w nim niemile szorstkie: jego ostrzyżone przy samej skórze czarne włosy, jego szerokie, blade czoło, zapadnięte, chude policzki, szerokie, nerwowo drgające nozdrza, gorączkowo pośpieszne ruchy i ostre, świdrujące spojrzenie. Był niesłychanie drażliwy: można to było wyczuć z burkliwej gwałtowności, z jaką rzucał krytyczne uwagi o grze pozostających pod jego rozkazami nieudolnych artystek-amatorek. Nie rzadko też doprowadzały go one do wybuchów zniecierpliwienia fałszywym ujmowaniem myśli autora, oschłością interpretacji, brakiem uzdolnienia artystycznego.
Ecoutez! — grzmiał w najwyższej irytacji. — Vous n‘avez pas de passions vous autres? Vous ne sentez donc rien? Votre chaire est de neige, votre sang de glace? Moi, je veux que tout cela s‘allume, qu‘il ait une vie, une âme![51]
Daremne usiłowania! A kiedy wreszcie przekonał się, że są daremne, dał nagle wszystkiemu za wygranę. Próbował pierwotnie wyuczyć je wielkiego utworu tragicznego; doprowadzony do ostateczności, podarł egzemplarz tragedii na strzępy i nazajutrz zjawił się ze scenariuszem jakiejś farsy. Przypadła im ona bardziej do smaku, łatwiej mu też było wdębić ją w okrągłe, gładkie ale jakże twarde ich łepki.

Mademoiselle St. Pierre bywała stale obecna na lekcjach pana Paula Emmanuela, dochodziły też mnie wieści, że zjednywały go jej wielce dystyngowane maniery, jej wsłuchiwanie się w jego wykład z pozornym przejęciem, jej takt i wdzięk, jak mu się zdawało, wrodzony. Posiadała w istocie dar podobania się zrazu każdemu, komu chciała podobać się; nie trwało to jednak długo: zachwyt dla niej wysychał jak rosa, rozwiewał się i ulatywał jak babie lato.
Wigilia dnia imienin Madame była prawie tak samo świętem, jak dzień właściwej uroczystości. Poświęcano ją na uprzątanie, urządzanie i dekorowanie trzech sal szkolnych. Panowało w nich niezwykle gwarne, wesołe ożywienie: ani na górze, ani na dole niepodobieństwem było dla osoby szukającej samotności znaleźć jeden chociażby odpowiedni dla siebie zaciszny kącik. Ja, na przykład, zmuszona byłam szukać schronienia w ogrodzie. Przez cały dzień przechadzałam się tam, lub przesiadywałam samotnie, grzejąc się w blaskach słońca, znajdując miły cień pośród drzew. Za jedyne towarzystwo miałam własne myśli, które wystarczały mi jednak. Dobrze pamiętam, że dnia tego nie zamieniłam dwóch zdań nawet z żadną żywą duszą, samotność nie ciążyła mi jednak. Byłam rada spokojowi, jaki mnie otaczał. Dla postronnego widza wystarczało raz lub dwa przejść przez pokoje szkolne, aby przekonać się jakie zmiany zostały w nich dokonane, jak przeistoczono jedną z sal w pięknie zielenią udekorowaną widownię, tuż obok której zarezerwowano miejsce na szatnię; w głębi widowni była specjalnie zbudowana na podobne okazje scenka z odpowiednimi kulisami. Mr. Paul Emmanuel oraz Mademoiselle St. Pierre objęli naczelne kierownictwo, a doborowy zespół uczennic pracował gorliwie pod ich przewodem.
Nadszedł wreszcie wielki dzień. Słońce wstało gorące, niebo było bez jednej chmurki i takie pozostało aż do wieczora. Wszystkie drzwi i wszystkie okna były otwarte na oścież, co nadawało wnętrzu miły charakter letniej swobody; najzupełniejsza dowolność zdawała się w istocie głównym hasłem dnia. Nauczycielki i uczennice zjawiły się na śniadanie w szlafroczkach i zakręconych papilotach: myśląc „avec délices“ — z rozkoszą — o swoich toaletach wieczorowych, zdawały się lubować rzadko udzielanym im prawem zaniedbania w stroju w ciągu całego przedpołudnia, ni to radni miejscy, poszczący przez cały dzień, aby godnie przygotować się do czekającego ich wieczorem bankietu. Około dziewiątej z rana dano nam znać o przybyciu osobistości, sprawującej funkcję osobliwie doniosłą — „du coiffeur“ — fryzjera. Było to może świętokradztwem, stwierdzić wszakże należy gwoli prawdzie, że główną swoją kwaterę rozbił on w kaplicy, aby tutaj, w obecności „bénitier“ — kropielnicy świec i krucyfiksu, odprawiać misteria swojej sztuki. Każda z dziewcząt wzywana była kolejno, aby przejść przez jego ręce, z których wyłaniała się z główką gładką jak z pudełeczka, przedzieloną nieskazitelnie geometryczną linią przedziału i oplecioną dokoła greckimi warkoczami, lśniącymi, jak gdyby były świeżo polakierowane. I ja z kolei wraz z innymi poddałam głowę moją zabiegom czarodzieja, który okazał się nim w istocie, kiedy bowiem, wydostawszy się z jego rąk, spojrzałam do lustra, nie mogłam wręcz uwierzyć w metamorfozę, jaką mi ono odzwierciadliło: tak dalece zdumiewające było bogactwo loków, uwitych z ciemnych moich włosów, że budziło obawę czy wszystkie one wyrosły naprawdę na mojej głowie, nie uspokoiłam się też dopóki mocne kilkakrotne pociągnięcie za nie w rozmaitych miejscach i kierunkach nie przekonało mnie, że obawy te są płonne. Musiałam wobec tego przyznać, że fryzjer jest pierwszorzędnym artystą, zdolnym wyczarować cuda z najmniej wdzięcznego nawet materiału.
Po zamknięciu kaplicy stały się sypialnie miejscem dokonywania podstawowych obrządków stroju, zaczynając oczywiście od obfitych, gruntownych ablucji. Było i będzie dla mnie zawsze zagadką, w jaki dzieje się to sposób, że kobiety poświęcają tak wiele czasu na zabiegi toaletowe, osiągając w zamian tak nikłe stosunkowo rezultaty? Praca ich na tym punkcie wydawała mi się tego dnia zwłaszcza tak bardzo skomplikowana, długotrwała, a wynik tak bardzo skromny! Świeżo oddana z prania — albo nowa — biała muślinowa sukienka, błękitna szarfa (kolory Matki Boskiej), para białych, czy koloru słomkowego skórkowych rękawiczek — taki był strój galowy, którego wdzianie kosztowało każdą z naszych nauczycielek i wychowanek trzy bite godziny.
Przyznać jednak należy, że, jakkolwiek skromny, był strój ten niezrównany pod względem zręczności i dokładności odrobienia, świeżości i wdzięku, jaki nadawał każdej postaci. Że zaś każda główka była uczesana w sposób idealnie twarzowy, odpowiadający zaokrąglonym zarysom ogólnej sylwetki tych rodowitych z krwi i kości Labassecouriennes — może nieco ciężkawych dla lubujących się w bardziej zwiewnym uroku — był efekt ogólny wcale pociągający.
Patrząc na jasnowłosą, przeważnie biało ubraną gromadkę, poczułam — dobrze to pamiętam — że muszę, w zestawieniu z nią, sprawiać wrażenie ciemnej plamy na nieskalanie śnieżnym tle, brakło mi jednak odwagi pójścia w ich ślady i ustrojenia się w przejrzystą białą szatę. Z konieczności oczywiście musiałam wdziać na siebie coś lekkiego, cienkiego: zbyt gorąco było na wszelkie grubsze materiały — przeszukałam też starannie tuzin sklepów co najmniej, aby wreszcie natrafić na rodzaj cienkiej krepy w popielato-różowawym odcieniu, przypominającym barwę a raczej bezbarwność mgły, spowijającej wrzosowisko w pełnym rozkwicie.
Moja tailleuse — krawcowa — życzliwie nie pożałowała trudu, aby zrobić z tego materiału co tylko się dało, jak słusznie bowiem zauważyła, był on „si triste, si peu voyant“ — taki smutny, tak mało jaskrawy — że należało podwójny nacisk położyć na staranność kroju i odrobienia. Dobrze się stało, że była ona tego zdania, ja sama bowiem nie posiadałam nic: ani kwiatka, ani klejnotu, aby ożywić tę przytłumioną, nikłą całość. Nade wszystko jednak nie posiadała cera moja naturalnego zabarwienia różowego, stanowiącego najkorzystniejsze tło ogólne każdego stroju.
Braki takie nie rzucają się nam tak bardzo w oczy i nie dają znać o sobie w codziennej rutynie obowiązków, narzucają się jednak naszej świadomości w sposób nader niemiły, ilekroć szczególna jakaś okazja domaga się osobliwego uświetnienia ogólnej naszej aparycji.
Muszę przyznać wszelako, że ja, osobiście, czułam się w tej ciemnej — w zestawieniu z ogólną białością — sukni dziwnie swobodnie i swojsko, jak na pewno nie czułabym się w żadnym stroju jaśniejszym, ani barwniejszym. Dotrzymywała mi pod tym względem towarzystwa sama Madame, której suknia była prawie w takim samym spokojnym odcieniu jak moja, poza tym, że zdobiła ją bransoleta oraz wielka, złota, wysadzana pięknymi drogimi kamieniami brosza. Spotkałyśmy się przypadkowo na schodach. Skinęła przyjaźnie głową na mój widok i uśmiechnęła się z uznaniem. Nie dlatego, aby miała uważać, że jest mi w moim stroju szczególnie do twarzy — trudno przypuścić, aby mogło ją to tak bardzo interesować — uważała wszelako, że jestem ubrana „convenablement“ i „décemment“ — odpowiednio i przyzwoicie — a Odpowiedniość i Przyzwoitość były głównymi bożyszczami, jakim hołdowała nade wszystko. Zatrzymała się nawet, położyła mi na ramieniu urękawiczkowaną rękę, w której trzymała haftowaną, uperfumowaną chusteczkę i szepnęła mi do ucha sarkastyczną uwagę o innych nauczycielkach (którym przed chwilą prawiła komplementy z racji korzystnego ich wyglądu).
— Nie istnieje nic równie niedorzecznego — rzekła — jak sposób ubierania się „des femmes mûres“ — kobiet dojrzałych — tak samo, jak ubierają się piętnastoletnie podlotki. „Quant à la St. Pierre, elle a l‘air d‘une vieille coquette, qui fait l‘ingénue“.[52]
Będąc zupełnie gotową o parę godzin wcześniej od wszystkich innych, udałam się z przyjemnością — nie do ogrodu, gdzie służba zajęta była ustawianiem długich stołów na kozłach, przynoszeniem krzeseł i ławek i nakrywaniem do kolacji — ale do pokojów szkolnych, w tej chwili pustych zupełnie, cichych, przewiewnych i czystych; ściany ich były świeżo wymalowane, posadzki zaciągnięte, wyfroterowane i pachnące woskiem; w każdym kącie pełno kwitnących roślin w wielkich donicach; założone wczoraj dopiero czyste firanki pięknie udrapowane były przy wielkich oknach.
Cofnąwszy się do pierwszej klasy, mniejszego i jeszcze milszego pokoju, niż oba pozostałe i, wydostawszy z oszklonej szafki, od której klucz był stale w moim posiadaniu, książkę o ciekawie zapowiadającym się tytule, usiadłam, aby móc czytać ją w spokoju. Oszklone drzwi tej sali szkolnej prowadziły wprost do wielkiego berceau; gałęzie akacji zwisały na szyby, sięgając aż do krzewu różanego, kwitnącego przy balustradzie przeciwległego okna. Wśród gałęzi tego krzewu uwijały się z radosnym brzękiem znęcone miodnym zapachem pszczoły. Zaczęłam czytać. W tej chwili właśnie, kiedy ciche pobrzękiwanie pracowitych owadów, miły cień, utworzony przez splecione gałęzie, ciepły, samotny spokój mojego schronienia zaczęły mącić dla mnie znaczenie przebieganych oczami kart i odrywać od nich moją uwagę, skierowując ją po manowcach marzeń ku dalekiej krainie wyśnionej — w tej samej chwili przywrócił mnie do przytomności najostrzejszy dźwięk dzwonka przy drzwiach wejściowych, jakim rozbrzmiewał kiedykolwiek ten stale nad miarę tarmoszony instrument.
Dzwonienie nie przestawało alarmować przez cały ranek: robotnicy, służba, coiffeur, tailleuses, raz w raz przychodzili i wychodzili. Nie było nadto powodu przypuszczać, aby to alarmowanie miało ustać i w godzinach popołudniowych także, spodziewano się bowiem przybycia powozami, karetami i dorożkami setki jeszcze uczennic pozamiejscowych. Nie można było również liczyć na zamilknięcie dzwonka i w ciągu wieczora nawet, kiedy licznie gromadzić się będą rodzice uczennic i znajomi ich, zaproszeni na przedstawienie. W tych warunkach był najostrzejszy nawet dźwięk dzwonka rzeczą najzupełniej naturalną, a jednak poszczególny odgłos ten miał wyjątkowy charakter, który od razu stargał i rozproszył przędziwo moich rojeń, każąc mi wzdrygnąć się lękliwie, przy czym książka stoczyła się z moich kolan na podłogę.
Nachyliłam się, aby ją podnieść, kiedy rozległ się — silny, szybki, stanowczy krok męski, zdążający w moją stronę wprost przez przedsionek, kurytarz, carré, przez pierwszy, potem przez drugi oddział i przez wielką salę. Zamknięte drzwi pierwszej klasy, w której znalazłam schronienie, nie stanowiły przeszkody dla przybywającego, rozwarły się bowiem mocno znać szarpnięte, w ich otworze ukazało się palto i „bonnet grec“ — rodzaj wydłużonego beretu — a para błyszczących oczu rozejrzała się w pierwszej chwili niepewnie, wnet wszakże wpiła się żądnie w moją twarz.
C‘est celà! — zawołał szorstki głos. — Je la connais; l‘Anglaise. Tant pis. Toute Anglaise, et par conséquent, toute bégueule qu‘elle soit — elle fera mon affaire, et je saurai pourquoi.[53].
I wnet potem, z poważną uprzejmością (wyobrażał sobie widocznie, że nie doszły moich uszu jego niezbyt uprzejme pomruki) zwrócił się do mnie i najpotworniej zniekształconą angielszczyzną bąknął: Miss... musi pani grać! Nie ruszę się stąd!
— Czym mogę służyć panu, Mr. Paul? — zapytałam. Był to Mr. Paul we własnej osobie, w stanie większego podniecenia niż kiedykolwiek.
— Musi pani grać. Nie może pani wykręcać się, ani grymasić, ani udawać skromnisi. Przejrzałem panią na wylot zaraz pierwszego wieczora, kiedy pani zjawiła się tutaj. Widzę pani moyens — środki —; potrafi pani grać, musi pani grać.
— O czym pan mówi, Mr. Paul?! Nie rozumiem pana.
— Nie ma czasu do stracenia — mówił, a raczej trzepał dalej po francusku — musimy rzucić do licha wszelkie wahania, wykręty, wszelką minoderię. Musi pani przejąć rolę.
— W wodewilu?!
— W wodewilu. Nareszcie zrozumiała pani.
Zaparło mi oddech z przerażenia. O czym ten człowiek mówi?
— Niech pani posłucha! — rzekł. — Wyjaśnię pani, o co idzie, a pani odpowie „Tak!“ albo „Nie!“ — i, zależnie od odpowiedzi pani, będę wiedział co mam o pani myśleć.
Policzki jego płonęły opanowanym z trudnością podnieceniem, najwyższym, do jakiego zdolna była jego niesłychanie pobudliwa, zapalna natura; oczy jego rzucały ostre błyski. Nie mogło ulegać wątpliwości, że wszelka, nie odpowiadająca jego zamierzeniom, niemiła mu decyzja, wszelkie opieranie się, wahanie, a nade wszystko odmawianie i nie uleganie mu, może doprowadzić go do wybuchu niepohamowanej gwałtowności. Jedynym, co mogło jako tako ukoić jego wzburzenie, było zachowanie milczenia: nie przerywając mu też ani jednym słowem, słuchałam.
— Wszystko wali się, grozi przegraną na całej linii — zaczął. — Luiza Vanderkelkov rozchorowała się — tak przynajmniej utrzymuje jej śmieszna, niedorzeczna matka; ja osobiście pewien jestem, że mogłaby grać, gdyby chciała; brak jej dobrej woli jedynie. Miała odegrać główną rolę, jak pani wiadomo, albo może nie wiadomo — mniejsza o to zresztą: bez tej roli cała sztuka jest nie do pomyślenia. Pozostało już teraz parę godzin tylko do wyuczenia się jej; nie podobna byłoby przekonać ani jednej z dziewcząt w całej szkole, nie podobna byłoby przemówić żadnej do rozsądku, aby zgodziła się podjąć tego zadania. Prawdą a Bogiem nie jest to rola ani interesująca, ani przyjemna; ich nędzny amour propre — miłość własna — ta marna właściwość, która w tak wysokim stopniu cechuje kobiety, wzdrygnęłaby się przed podobną decyzją. Kobiety angielskie bywają bądź najgorsze, bądź najlepsze spośród przedstawicielek swojej płci. Dieu sait que je les déteste comme la peste ordinairement[54] — mruknął przez zęby. — Zwracam się więc po ratunek do kobiety angielskiej. Co mi ona odpowie? Tak? czy — Nie?
Tysiące najsłuszniejszych sprzeciwów wołało głośno „nie!“ w moim mózgu. Obcy język, krótki czas na wyuczenie się, wystąpienie publiczne... Wrodzone usposobienie moje wzdrygało się, poczucie własnych możliwości kazało mi cofnąć się, szacunek dla siebie samej, czy miłość własna (ta nędzna właściwość) powstrzymywały mnie całą siłą. „Non, non, non!“ — Nie, nie, nie! — burzyło się to wszystko, kiedy wszakże spojrzałam na Mr. Paul‘a i z jego rozpłomienionych, badawczo utkwionych we mnie oczu wyczytałam, poza groźbami, jakie ciskały, prośbę błagalną, zerwała się z warg moich odpowiedź: „tak!“ — „Oui!“
Na chwilę sztywność i napięcie jego rysów złagodniały, ustępując miejsca wyrazowi zadowolenia, rozpromienienia nawet. Wnet jednak opamiętał się i przybrał ponownie ton władczy.
Vite à l‘ouvrage! — szybko do roboty! — Oto książka pani, proszę czytać.
Zaczęłam czytać. Nie robił żadnych uwag, przy niektórych tylko ustępach pomrukiwał gniewnie i niecierpliwie uderzał obcasem o podłogę. Potem on sam odczytał mi całość. Usiłowałam pilnie naśladować go. Była to bardzo niesympatyczna rola — mężczyzny — pustogłowego fanfarona. Nie podobna było włożyć serca ani duszy w odtworzenie tej postaci: znienawidziłam ją od pierwszego razu. Cała sztuka — krotochwila raczej — obracała się dokoła zabiegów, czynionych przez dwóch rywali o zdobycie ręki pięknej zalotnicy. Jeden z nich przezwany był „Niedźwiedziem“. Był to zacny i dzielny, ale nieogładzony prostak, coś w rodzaju nieoszlifowanego brylantu; drugi — płochy wietrznik, pyszałek i przeniewierca: tym wietrznikiem, pyszałkiem i przeniewiercą miałam być ja właśnie.
Robiłam co było w mojej mocy — wiedziałam, że było to niewiele — mój sposób odtwarzania wywołał jednak niezadowolenie Mr. Paula, który zaczął wyraźnie pienić się. Zdwoiłam wysiłki, dzięki czemu udało mi się przewyższyć własne możliwości. Przypuszczam, że moja dobra wola zdołała przejednać surowego krytyka. Oświadczył, że jest nawet zadowolony po części. — „Ça ira!“ — pójdzie! — zawołał, że zaś z ogrodu zaczęły dolatywać liczne głosy, a białe suknie migały raz w raz pośród drzew, dodał: „Musi pani wycofać się; musi pani być zupełnie sama, aby nauczyć się swojej roli. Proszę iść za mną!“
Nie pozostawiwszy mi ani możności ani czasu do namysłu, porwał mnie w tej samej chwili z gwałtownością wichru za sobą na górę po dwóch — nie, po trzech piętrach schodów (zapaleniec ten zdawał się, wiedziony instynktem, odnajdywać drogę wszędzie), aż wreszcie zataszczył mnie na samotne, wysokie poddasze, wepchnął do wnętrza i zamknął mnie w nim na klucz, który wsunął do swojej kieszeni, poczem znikł momentalnie.
Poddasze nie było miłym miejscem: przypuszczam, że on sam nie wiedział jak bardzo niemiłym, nie zamknąłby mnie w nim bowiem tak bez wszelkich ceremonii. W ten upalny letni dzień panował tam żar afrykański; w zimie, przeciwnie, była tu istna Grenlandia. Całe poddasze wypełnione było mnóstwem skrzyń i wszelkiego rodzaju rupieci; stare, wyszłe z użycia suknie zawieszone były na niemalowanych ścianach, pajęczyny zasnuły nieomiataną nigdy powałę. Wiadomo było, że zagnieździły się tam szczury, czarne karaluchy i chrząszcze, a nawet, wedle podawanej z ust do ust legendy miano spotkać tu raz upiorną zjawę mniszki, zwykłej krążyć po ścieżkach ogrodu jedynie. Ciemność zaległa jedną część tego poddasza, oddzieloną, jak gdyby dla spotęgowania jej tajemniczości, grubą zgrzebną kotarą, która służyć miała za rodzaj osłony dla zimowych okryć, zwisających każde ze swojego gwoździa, niby złoczyńca z haka szubienicy. Utrzymywano, jakoby mniszka ukazywać się miała spośród tych okryć, spoza kotary. Nie wierzyłam temu, nie budziła też we mnie lęku myśl o podobnej możliwości, wystraszył mnie, natomiast, widok bardzo ciemnego, opasłego szczura z długim ogonem, wysuwającego się chyłkiem z mrocznej alkowy; a bardziej jeszcze przeraziło mnie dostrzeżenie czarnych karaluchów pstrzących ruchomymi ciemnymi plamami podłogę. Te akcesoria mojego zamknięcia wyprowadziły mnie bardziej z równowagi, aniżeli rozsądek pozwoliłby mi przyznać się do tego. Nie mniej gnębiąco podziałał na mnie kurz, zaśmiecenie, zaduch i spiekota, jakie panowały tu wszechwładnie. Te ostatnie warunki zaciążyłyby mi rychło w sposób nie do zniesienia, gdyby nie udało mi się szczęśliwie odemknąć i podeprzeć otworu w powale, a tym samym umożliwić częściowy przynajmniej dopływ świeżego powietrza. Pod ten otwór podsunęłam sporych rozmiarów pustą skrzynię, na niej umieściłam mniejszą skrzynkę, jako tako starłam z obu pokrywające je pokłady kurzu, zebrałam ostrożnie dokoła siebie fałdy mojej sukni (mojej najlepszej sukni, zapamiętać winieneś, łaskawy czytelniku i dlatego przedmiotu usprawiedliwionej mojej troski o nią) i wdrapałam się na ten chwilowy nie nazbyt pewny tron. Usadowiona na nim wreszcie, zabrałam się do przyswojenia sobie tekstu roli. Ucząc się, nie zapominałam równocześnie o konieczności zwracania bacznej uwagi na zagrażające mi zewsząd czarne karaluchy, których bałam się bardziej jeszcze śmiertelnie niż szczurów.
Pierwszym moim wrażeniem było, że to, czego podjęłam się, okaże się dla mnie niemożliwym do wykonania, z tym większą też stanowczością i energią postanowiłam zrobić co będzie w mojej mocy, z góry zrezygnowana, że wynik moich usiłowań może być żałosny. Rychło wszakże przekonałam się, że jedna część tej bardzo krótkiej zresztą sztuki nie będzie zbyt trudna do pamięciowego opanowania w ciągu paru pozostających mi godzin, zaczęłam też uczyć się jej z początku szeptem, potem głośno. Zupełnie zabezpieczona przed ludzkimi uszami i oczami, śmiało odgrywałam moją rolę wobec zaludniającego poddasze robactwa. Przejąwszy się pustotą, płochością i zakłamaniem postaci, którą miałam odtworzyć i którą w gruncie rzeczy pogardzałam, zemściłam się na tym fanfaronie, obłudniku i zarozumialcze możliwym podkreśleniem, uwydatnianiem i spotęgowaniem jego zarozumialstwa, fanfaronady i obłudy.
Na tych usiłowaniach upłynęło mi całe popołudnie: zmierzchało się już, że zaś nie jadłam nic od rana, zaczął coraz mocniej doskwierać mi głód. Przyszła mi na myśl wieczerza, którą niewątpliwie raczono się już na dole w ogrodzie. (Widziałam, przechodząc przez przedsionek, koszyk pełen „Pâtés à la crême“ — ciastek z kremem — ponad które nie istniał w moim pojęciu żaden bardziej ponętny przysmak). Byłby on w tej chwili bardzo à propos — pożądany — powiedziałam sobie, w miarę też wzmagania się mojej tęsknoty za owymi pâtés, uświadamiałam sobie z coraz większą goryczą jaką niesprawiedliwością jest głodzenie mnie i zamykanie w więzieniu w dniu tak uroczystym. Mimo że poddasze było znacznie oddalone od furtki wejściowej, zamykającej ogród od ulicy i równie oddalone od drzwi prowadzących do hallu, dochodził do mnie, wprawdzie nieco przytłumiony, ale wyraźny, nie ustający ani na chwilę nieledwie odgłos dzwonka, i tak samo nie ustające toczenie się kół po wyboistym bruku. Wiedziałam, że ogród i dom są natłoczone i że wszędzie panuje wesoły, radosny nastrój. A tutaj, na górze, zaczęło ściemniać się na dobre. Przestałam już nawet dostrzegać karaluchy; drżałam, że mógłby który z nich wleźć na mój tron i, niezauważony przeze mnie, dostać się we fałdy mojego ubrania. Zniecierpliwiona i wylękniona, zaczęłam głośno wypowiadać moją rolę, byle zabić czymś czas. Doszłam już prawie do końca, kiedy skrzypnął klucz obrócony w zamku. O, jakże upragniony dla moich uszu odgłos! Mr. Paul (mogłam nawet w tym zgęszczającym się z każdą chwilą mroku rozpoznać, że był to Mr. Paul, tyle bowiem jeszcze pozostało światła, aby uwydatnić aksamitną czarność jego krótko ostrzyżonych włosów i bladość jego czoła) zajrzał do wnętrza.
— Brawo! — zawołał, otwierając drzwi szerzej i pozostając na progu. J‘ai tout entendu. C‘est assez bien. Encore.[55].
Zawahałam się na chwilę.
Encore! — powtórzył surowo. — Et point de grimaces! A bas la timidité[56]
Wyrecytowałam raz jeszcze całą rolę, od początku do końca, bez porównania gorzej jednak, aniżeli kiedy byłam sama.
Enfin elle sait — umie przynajmniej — mruknął niezupełnie zadowolony. Sam jednak rozumiał, że nie należało wszak być zbyt wymagającym w tych warunkach, dodał więc: — Może pani poświęcić jeszcze dwadzieścia minut na przygotowanie: au revoir! — do widzenia — i zamierzał wyjść.
— Proszę pana — zawołałam, zdobywając się na odwagę.
Eh bien, qu‘est ce que c‘est, mademoiselle?[57]
J‘ai bien faim.
Comment, vous avez faim? Et la collation?[58]
— Nic mi o niej nie wiadomo. Zamknięta tutaj nie widziałam jej nawet.
Ah, c‘est vrai — zawołał.[59]
W jednej chwili zrzekłam się tronu, opuściłam poddasze i powtórny, w odwrotnym kierunku, impet, który sprowadził mnie tutaj na górę, ściągnął mnie na dół do kuchni. Byłam pewna, że zatrzymam się w piwnicy dopiero. Ale nie! Szczęśliwie wylądowaliśmy w kuchni, gdzie kucharz otrzymał władczy nakaz dostarczenia mi jadła, a ja nie mniej władczy nakaz zjedzenia wszystkiego co mi podano. Ku wielkiej mojej radości ograniczyło się to jedynie na kawie, bułkach z masłem i ciastkach. Obawiałam się wina i deseru, czego nie lubiłam. W jaki sposób zdołał kucharz odgadnąć, że najbardziej pożądane były dla mnie pâtés à la crême — nie umiałabym powiedzieć; fakt jednak, że poszedł dokądś i przyniósł mi jedno kremowe ciastko. Bardzo potulnie i ochoczo zarazem zjadłam wszystko inne i wypiłam kawę, pozostawiając sobie ulubioną kremówkę na deser — pour bonne bouche. Mr. Paul czuwał nade mną przy moim posilaniu się, zmuszając mnie nieledwie do przełknięcia większych ilości, aniżeli mogłam im podołać.
A la bonne heure! — w dobrą chwilę! — na zdrowie! — rzekł, kiedy dałam mu do poznania, że naprawdę nie jestem w stanie zjeść nic więcej i, podniósłszy ręce do góry, wyraziłam tym gestem błagalną prośbę, aby uwolnił mnie od zjedzenia jeszcze jednej bułki, którą smarował właśnie dla mnie masłem.
— Zaliczy mnie pani do rodzaju tyranów, Sinobrodych, morzących kobiety głodem i zamykających je na poddaszu, a przecież nie jestem takim okrutnikiem. No, a teraz, mademoiselle, czy ma pani odwagę i czy czuje się pani na siłach wystąpić?
Wyraziłam przypuszczenie, że będę mogła wystąpić, jakkolwiek w rzeczywistości czułam się fatalnie stropiona. Trudno byłoby mi nawet powiedzieć co właściwie nękało mnie najbardziej. Na szczęście jednak, mały człowieczek należał do tych, którym nie podobna opierać się, o ile przeciwnik nie posiadał siły ujarzmiania, wystarczającej do przeciwstawienia się jego woli.
— Chodźmy w takim razie — rzekł, podając mi ramię.
Wsunęłam pod nie rękę i pospieszyłam za nim, zmuszona, chcąc dorównać jego krokom, do biegu nieledwie. W oświetlonym wielkimi lampami carré zatrzymał się na chwilę. Paradne, prowadzące do sal szkolnych podwoje były szeroko otwarte, tak samo jak drzwi ogrodowe, wychodzące na taras pięknie udekorowany drzewami pomarańczowymi w wielkich kubłach drewnianych oraz wysokimi kwitnącymi roślinami w doniczkach. Pośród kwiatów snuły się po tarasie grupy pań i panów w balowych strojach. Wnętrze wszystkich trzech klas widoczne w jednej nieprzerwanej perspektywie, wypełnione było hałaśliwą, żywo poruszającą się gromadą w powiewnych strojach różowych, błękitnych i śnieżnie białych. Zwisające z sufitu kryształowe żyrandole rzucały na ten barwny tłum jasne błyski; na końcu sali wznosiła się scena, ukryta za opuszczoną odświętną zieloną kurtyną, którą oświetlał od dołu szereg świateł rampy.
N‘est — ce pas que c‘est beau?[60] — zagadnął mnie mój towarzysz.
Powinna byłam dać twierdzącą odpowiedź, tak gwałtownie wszakże biło mi serce, że czułam je w krtani nieledwie, nie będąc w stanie wypowiedzieć ani słowa. Mr. Paul dostrzegł to, spojrzał na mnie z ukosa, usiłując podnieść mnie na duchu.
— Zrobię wszystko co będzie w mojej mocy, chciałabym jednak, ażeby było już po wszystkim — rzekłam — poczem zapytałam: — Czy będziemy musieli przedostać się przez całą tę ciżbę?
— Ani się śni: umiem lepiej radzić sobie — przejdziemy tędy, przez ogród.
W jednej chwili byliśmy na otwartym powietrzu, gdzie od razu odświeżyła mnie chłodna, cicha noc. Nie było księżyca, ale odblask wielu jarząco iluminowanych okien rzucał jasny krąg świetlny na ogród, a nawet, słabszy nieco, na aleje i ścieżki. Chmury nie przysłaniały ciemnego szafiru nieba, wspaniale rozedrganego żywymi, migotliwymi ognikami gwiazd. Jakie łagodne są noce na kontynencie! Jakie ciche, balsamiczne i bezwietrzne! Nie ma tu mgieł morskich; nie ma mrożącej do szpiku kości wilgoci: bezmgliste jak południe, świeże jak poranek.
Przebiegłszy na przełaj przez ogród, dostaliśmy się szklanymi drzwiami do pierwszej klasy. Drzwi były otwarte, podobnie jak wszystkie inne drzwi tej nocy, z łatwością też przeprowadził mnie mój towarzysz do małego gabineciku, oddzielającego dzięki przepierzeniu pierwszą klasę od wielkiej sali, przeznaczonej na uroczysty obchód. I tutaj także, w małym gabineciku, olśniła mnie mnogość świateł, ogłuszył skłócony zgiełk licznych głosów, chwyciła za gardło duszna atmosfera natłoczonego wnętrza.
De l‘ordre! Du silence! — Porządek! Cisza! — nakazał Mr. Paul. — Co to za hałas?! — krzyknął gniewnie i od razu wszystko uciszyło się. Wystarczyło kilkanaście wypowiedzianych przez niego słów i tyleż uczynionych gestów, aby wyprosić za drzwi połowę obecnych i zmusić pozostałe osoby do zachowania porządku i spokoju. Potem dopiero wprowadził mnie i przedstawił. Otworzono szeroko oczy; tu i ówdzie rozległy się tłumione chichoty. Było to dla wszystkich niespodzianką: ani im przez myśl przeszło, aby „Angielka“ mogła wystąpić w wodewilu. Ginevra Fanshave wspaniale ustrojona, jak wymagała tego jej rola, i wyglądająca prześlicznie, wpatrzyła się we mnie ze zdumieniem. Moje zjawienie się było dla niej zgrzytem, niemile zakłócającym radosne jej upojenie na myśl o wystąpieniu publicznym wobec setek olśnionych jej aparycją widzów. Ona sama nie doznawała ani tremy, ani zawstydzenia. Na pewno wykrzyknęłaby głośno na mój widok, gdyby Mr. Paul nie trzymał jej krótko, tak samo jak wszystkich innych.
Rozejrzawszy się krytycznym wzrokiem po obecnych, zwrócił się do mnie:
— I pani także musi przebrać się odpowiednio do swojej roli.
— Tak! Musi przebrać się za mężczyznę! — zawołała Zélie St. Pierre i, wyskakując naprzód i narzucając się natrętnie, dodała: — Ja sama przebiorę ją!
Nie uśmiechała mi się bynajmniej myśl wystąpienia w przebraniu męskim. Nie byłoby ono odpowiednie dla mnie. Zgodziłam się odegrać rolę mężczyzny, co się tyczyło wszakże włożenia na siebie męskiego stroju: halte — là — hola! basta! — Nie. Zatrzymam własny mój ubiór. Niech się dzieje co chce. Może Mr. Paul awanturować się i złościć do woli: zatrzymam własny mój strój. Oświadczyłam to w sposób stanowczy, głosem nieprzejednanym, mimo że cichym i bodaj nawet nieco niepewnym i drżącym.
Nie zareagował na moje oświadczenie natychmiastowym wybuchem, jak byłam na to przygotowana: stał milczący, jak gdyby oszołomiony. Ale Mademoiselle Zélie wtrąciła się ponownie:
— Będzie z niej wspaniały elegancik — petit-maïtre. Mam tu właśnie całkowity garnitur męski... wszystko, wszystko, w komplecie... Może trochę za szerokie, ale zaraz temu zaradzę. Chodźmy, chère amie, belle Anglaise![61]
Roześmiała się szyderczo, daleko było mi bowiem do belle — pięknej. Opierałam się jednak całą mocą. — Narazi pani na szwank całą pikanterię sztuki, zepsuje pani publiczności całą zabawę, poświęcając w ten sposób wszystko dla swojego amour-propre — dla swojej miłości własnej. Byłoby to zbyt niegodziwe. Monsieur nie pozwoli nigdy na nic podobnego, prawda?
Spojrzała mu w oczy. I ja także przez jedną sekundę czekałam na jego spojrzenie. Rzucił okiem na nią, a potem na mnie.
— Hola! — rzekł wreszcie, powstrzymując zapędy panny St. Pierre, usiłującej przemocą pociągnąć mnie za sobą. Wszyscy skamienieli w oczekiwaniu na jego decyzję, pewni gwałtownego jego wybuchu. Okazało się jednak, że nie był ani zły, ani zirytowany. Zauważyłam to i odzyskałam nieco odwagi.
— Nie ma pani ochoty na to ubranie? — zapytał — na męski strój?
— Nie miałabym nic przeciwko niektórym jego częściom, ale nie chcę całości.
— Jakże więc ma to być? Jak wyobraża sobie pani zgodzenie się na objęcie roli mężczyzny i wystąpienie na scenie w ubraniu kobiecym? Prawda, że to przedstawienie amatorskie — un vaudeville de pensionnat — wodewil na pensji żeńskiej —; muszę wobec tego zgodzić się na pewne modyfikacje, ale i pani również musi zaznaczyć czymś przynależność swoją do płci męskiej.
— Zaznaczę ją, oczywiście, musi jednak być mi wolno ubrać się wedle własnego pomysłu; nikt nie będzie miał prawa wtrącać się do tego, ani też narzucać mi w niczym swojej woli. Niech mi pan pozwoli ubrać się samej.
Mr. Paul, nie dodając ani słowa więcej, wziął strój męski z rąk St. Pierre i dał mi go, pozwalając, abym przeszła do ubieralni. Pozostawszy sama, uspokoiłam się i zabrałam się od razu do dzieła. Zatrzymawszy całkowicie moje ubranie kobiece, bez najmniejszej zmiany, włożyłam na nie jedynie męską kamizelkę, kołnierzyk i krawat, a na to krótki żakiecik (wszystkie te sztuki ubrania stanowiły własność brata jednej z naszych uczennic). Rozpuściwszy włosy moje, splecione w warkocze, zaczesałam pod górę opadające długimi pasmami na plecy i zgarnęłam resztę na bok, podsunąwszy wszystkie pod męski kapelusz, wzięłam rękawiczki do ręki i w tym przebraniu wyszłam. Mr. Paul czekał niecierpliwie, tak samo jak wszyscy inni. Spojrzał na mnie.
— Może to ostatecznie ujść na pensji żeńskiej — mruknął, poczem dodał bez gniewu:
Courage, mon ami! Un peu de sang froid — un peu d‘aplomb, Mr. Lucien, et tout ira bien![62]
St. Pierre roześmiała się z szyderczą zjadliwością żmii.
Podrażniona wskutek podniecenia i tremy, nie byłam w stanie przemóc się, aby nie rzucić jej uwagi, że gdyby nie była damą, a ja gentlemanem, gotowa byłabym wyzwać ją na pojedynek.
— Po odegraniu sztuki! Po odegraniu sztuki! — uspokoił Mr. Paul. — Podzielę wtedy pomiędzy was obie moje dwa pistolety i załatwimy całą sprawę ściśle według przepisów kodeksu honorowego: będzie to tylko dalszym ciągiem zadawnionego sporu pomiędzy Anglią a Francją.
Zbliżała się chwila rozpoczęcia przedstawienia. Mr. Paul, ustawiwszy nas przed sobą, wygłosił do nas krótką przemowę, niczym generał do żołnierzy przed bitwą. Nie pamiętam co powiedział poza tym, że zalecił każdej z nas, aby przejęła się poczuciem osobistej swojej małoważności. Bogu jedynie wiadomo, jak dalece rada ta była zbędną dla niektórych spośród nas. Rozległ się dzwonek. Ja i jeszcze dwie osoby grające zostałyśmy wprowadzone na scenę. Powtórnie zadźwięczał dzwonek. Miałam wypowiedzieć pierwsze słowa.
— Niech pani nie patrzy na tłum, ani nie myśli o nim — szepnął mi Mr. Paul do ucha. — Proszę wyobrazić sobie, że jest pani na poddaszu, grając wobec audytorium, złożonego ze szczurów.
Znikł. Kurtyna pociągnięta została w górę i zawisła, skurczona pod samym sufitem. Oczy moje oślepiło jarzące oświetlenie długiej, wypełnionej rozbawionym tłumem sali. Przypomniałam sobie czarne karaluchy, stare skrzynie, spróchniałe, wyrzucone do lamusa sprzęty. Wykrztusiłam pierwsze zdanie źle, ale wykrztusiłam je. Prawdziwą trudność sprawiło mi jedynie wypowiedzenie pierwszych tych słów; ujawniło mi ono fakt, że nie tyle obawiałam się tłumu, ile własnego głosu. Wszyscy ci obcy ludzie, nieznajomi, nie byli niczym dla mnie. Nie myślałam o nich wcale. Z chwilą, gdy język mój odzyskał sprawność, a głos mój — naturalny ton i właściwe brzmienie, nie myślałem już o niczym, jak tylko o osobistości, jaką odtwarzałam, i jeszcze tylko o Mr. Paulu, który mnie słuchał, śledził czujnie moją grę i w myśli podpowiadał mi, stojąc przez cały czas pomiędzy bocznymi kulisami.
Stopniowo, czując, że zaczynam zyskiwać właściwą siłę ekspresji — źródło jej musiało przede wszystkim wytrysnąć z głębi mojej duszy — zdobyłam się na tyle spokoju, że mogłam zdać sobie sprawę z obecności i gry moich współtowarzyszek. Niektóre z nich grały bardzo dobrze, zwłaszcza Ginevra Fanshave, której przypadło kokietować równocześnie dwóch ubiegających się o jej względy. Nic dziwnego, że doskonale sobie z tym radziła: była przecież w swoim żywiole. Zauważyłam, że parokrotnie zaznaczyła pewien wyraźniejszy odcień sprzyjania mojej osobie, fanfaronowi, fircykowi, jakim byłam na scenie. Z takim ożywieniem podkreślała wyróżnianie mnie, takie porozumiewawcze spojrzenia rzucała w stronę wsłuchanego w nią, oklaskującego ją tłumu, że dla mnie, znającej ją dobrze, jasnym było granie jej dla kogoś. Oko moje poszło w kierunku jej spojrzeń, jej uśmiechów, jej gestów, aby przekonać się niebawem, że miały one na względzie jeden pociągający, dystyngowanie wyglądający cel, ku któremu słały zabójcze swoje pociski. Na ich linii, górując wzrostem nad resztą publiczności, tym pewniej więc wystawiony na przyjęcie ich, stał, spokojny na pozór, faktycznie jednak wpatrzony i wsłuchany z napięciem — doktór John.
Odgrywana scena zdawała się przenikać w głąb jego duszy. Oczy jego przemawiały najwyraźniej, nie umiałam jednak rozróżnić co właściwie mówiły. Podnieciło mnie to, wysnułam też z tej wymiany spojrzeń całą opowieść, której treścią zabarwiłam odgrywaną przeze mnie rolę, mój sposób ubiegania się o Ginevrę. W „Niedźwiedziu“, czyli szczerym kochanku, dopatrzyłam się doktora Johna. Czy wzbudził on litość w moim sercu? Nie. Skrzepiłam bardziej jeszcze całą moją moc uwodzicielską, aby skutecznie z nim współzawodniczyć i wyjść z tych zawodów zwycięsko. Wiedziałam, że jestem fanfaronem tylko i fircykiem, tej wszakże, która zdolna była odrzucić jego — ja mogłam i powinna byłam właśnie podobać się w tej odgrywanej przeze mnie postaci. Wiem teraz, że grałam, jak ten, kto pragnie i zdecydowany jest wygrać kampanię, dokonać zwycięskiego podboju. Ginevra dopomagała mi skutecznie: łączne nasze usiłowania wpłynęły na wydatne przeistoczenie mojej roli: wyzłociły fanfarona i fircyka od stóp do głowy.
Mr. Paul powiedział nam pomiędzy jednym aktem a drugim, że nie ma pojęcia co nas opętało i zaznaczył na wpół z wyrzutem:
C‘est peut-être plus beau que votre modèle, mais ce n‘est pas juste.“[63]
Ja sama także nie zdawałam sobie sprawy co właściwie mnie opętało, w niewytłumaczony wszakże dla siebie sposób dążyłam do zaćmienia „Niedźwiedzia“, to znaczy — doktora Johna. Ginevra była czuła i tkliwa; jakże więc nie miałam zdobywać się na rycerskość? Trzymając się z dosłowną wiernością tekstu roli, zmieniłam zasadniczo jej ducha. Gdybym nie włożyła w jej odtworzenie całego serca i szczerego zainteresowania, nie mogłabym odegrać jej wcale. A przecież musiałam ją odegrać — zabarwiłam ją więc w sposób przypadający mi do gustu i tak zmienioną odegrałam z upodobaniem.
Co czułam tego wieczora i czego dokonałam, było dla mnie samej równie nieprzewidzianą, niemożliwą, zdało się, do ziszczenia niespodzianką, jak nadzieja dostania się w transie upojenia do siódmego nieba. Obojętnie, z niechęcią i obawą podjęłam się odegrania tej roli, aby wygodzić człowiekowi, który prosił mnie o to; rychło wszakże, zapalona, zainteresowana, zdobywająca się na odwagę, grałam, aby dogodzić samej sobie. Nazajutrz wszakże, kiedy rozważyłam całą rzecz na chłodno, potępiłam w myśli tego rodzaju przedstawienia amatorskie. Jakkolwiek też rada byłam, że udało mi się wyświadczyć przysługę Mr. Paulowi i wypróbować raz jeden bodaj własne siły w danym kierunku, postanowiłam nieodwołalnie, że nigdy już więcej nie dam wciągnąć się do czegoś podobnego. Żywa skłonność do szukania dramatycznego wyrazu okazała się czymś wrodzonym mi, związanym z właściwą moją naturą: pielęgnowanie i rozwijanie tej świeżo odnalezionej zdolności mogło darzyć mnie nieskończoną rozkoszą, nie odpowiadałoby jednak mojemu charakterowi widza jedynie, postronnego obserwatora scenerii życia. Zdolność ta i tęsknota za jej rozwinięciem i zastosowaniem musiały zostać złożone ad acta. Złożyłam je i zamknęłam na klucz decyzji, której ani Czas, ani Pokusa nie były nigdy już odtąd zdolne podważyć.
Z chwilą ukończenia, szczęśliwego ukończenia przedstawienia, uległ porywczy i despotyczny Mr. Paul kompletnej metamorfozie. Wraz z zrzuceniem z siebie odpowiedzialności kierownika wyzbył się od razu zwierzchniczej swojej surowości i nieprzystępności i w następnej zaraz chwili stanął pomiędzy nami, radośnie ożywiony, towarzyski, uprzejmy, ściskał serdecznie ręce wszystkich, dziękował każdej z wykonawczyń z osobna, oświadczając, że każda musi być kolejno jego tancerką na balu, jaki ma się odbyć. Kiedy zwrócił się z tym do mnie, odpowiedziałam mu, że nie tańczę.
— Ten jedyny raz musi pani zatańczyć — odpowiedział i gdybym nie wymknęła mu się i przez cały wieczór nie usuwała się przezornie z jego drogi, zmusiłby mnie niewątpliwie do ustąpienia mu i w tym także. Miałam już jednak dość wysuwania się do przednich szeregów; czas był dla mnie najwyższy wycofać się i zamknąć ponownie w ramach zwykłego mojego życia. Moja suknia barwy zgęszczonej mgły doskonale nadała się do noszenia pod męskim żakietem na scenie; w walcu, czy kontredansie, byłaby nie na miejscu. Zaszywszy się w cichy kącik skąd, niezauważona przez nikogo, mogłam przyglądać się i obserwować do woli, widziałam rozgrywający się przed moimi oczami cały przebieg balu z jego wspaniałością i radosnym ożywieniem, niby odgrywane dla mnie specjalnie widowisko.
I znów królowała Ginevra Fanshave urodą, wdziękiem i wesołością. Wyglądała prześlicznie, tańczyła z niezrównaną gracją, uśmiechała się czarownie. Występy podobne były triumfami — prawdziwego tego dziecka zabawy. Praca i cierpienia nie istniały dla niej, uginała się bezsilnie pod ich przemocą, broniła się też przed nimi i odrzucała je nie dając im do siebie przystępu. Wesołość jedynie rozwijała w pełni motyle jej skrzydła, iskrzyła się złotym pyłem wśród aureoli jasnych jej włosów, rozpalała ogniste błyski w jej oczach, barwiła różanym rumieńcem jej policzki, nadawała jej olśniewającą świetność klejnotu i niezrównany czar kwiatu zarazem.
Zwykłe jadło kłuło ją w zęby; codzienne napoje kurczyły jej gardło niesmakiem; odymała na nie pogardliwie usta; kremami i lodami raczyła się jak koliber wysysanymi z kwiatów sokami miodnymi. Słodkie wina były jej żywiołem, a ciastka — jej chlebem powszednim. Żyła pełnią życia na sali balowej jedynie, poza jej obrębem zwijała skrzydła i opadała znudzona.
Nie wyobrażaj sobie, czytelniku, że kwitła tak i iskrzyła się ze względu na Mr. Paula, swojego tancerza, albo też aby miała roztaczać szczodrze najczarowniejsze swoje wdzięki ku uciesze i zbudowaniu własnych towarzyszek tylko, czy rodziców i dziadków, zapełniających carré i obsiadających kanapy pod ścianami sali balowej. W ramach tak skromnego i tak pozbawionego większego znaczenia audytorium, powodowana względami tak nikłymi i znikomymi, raczyłaby Ginevra co najwyżej przetańczyć, albo raczej przespacerować, jednego kontredansa, przy czym znużenie i skwaszenie zastąpiłyby niechybnie jej ożywienie i dobry humor tego wieczora. Musiała wszelako istnieć dla niej osobliwa jakaś podnieta, działająca jak zaczyn na tę ciężką skądinąd, uroczystą masę i zaczyn ten nadawał w jej oczach całej atmosferze ruch i życie; jakaś szczególna zaprawa, dzięki której nabierała dla niej smaku wyjątkowego ta naiwna, zdałoby się, uroczystość; musiały istnieć niezwykłe jakieś powody, w pełni usprawiedliwiające roztaczanie przez Ginevrę najbardziej kuszących jej uroków.
W całej sali balowej nie podobna byłoby w istocie znaleźć widza płci męskiej, który nie byłby człowiekiem żonatym i mocno już podtatusiałym. Wyjątek stanowił Mr. Paul, jedyny mężczyzna, któremu wolno było poprowadzić tę czy owę z uczennic do tańca. Wyjątkowy ten przywilej przysługiwał mu po części z racji ustalonego od dawna zwyczaju (był krewnym Madame Beck, ulegającej mu bezwzględnie), po części zaś dlatego, że zawsze i wewszystkim przeprowadzał Mr. Paul własną wolę i robił co chciał i wreszcie dlatego również, że przy całej nerwowej zmienności swoich nastrojów i humorów, gwałtowności swojego usposobienia i swojej stronniczości — był człowiekiem nieposzlakowanego honoru, któremu śmiało można było powierzyć zastępy najpiękniejszych i najniewinniejszych dziewcząt, bez cienia obawy, aby mogło im w jego towarzystwie stać się coś złego.
Nie jedna spośród dziewcząt — pozwolę sobie zaznaczyć to w nawiasie — nie była wcale taka niewinna i taka czysta myślą; raczej było wręcz przeciwnie, żadna z nich jednak nie ośmieliłaby się zdradzić wobec Mr. Paula skalania swojego intelektu, tak samo jak nie miałaby odwagi rozmyślnie nastąpić surowemu profesorowi na jego nagniotek, śmiać mu się prosto w twarz podczas burzliwego rzucania przez niego na słuchaczki gromów, czy odezwać się głośniejszym słówkiem w chwili osobliwego jego podrażnienia, które przeistaczało ludzkie jego oblicze w maskę inteligentnego tygrysa. Otóż, Mr Paul miał prawo tańczyć z kim tylko chciał, biada też temu, kto odważyłby się przeszkodzić mu i zmącić rytm jego pas — kroków — tanecznych.
Wszyscy inni mężczyźni dopuszczani byli na fête de Madame jedynie w roli widzów — i to z (udawaną) niechęcią, pod naciskiem próśb i zaklęć, dzięki szczególnym względom i dobroci pani przełożonej. Nad wszystkimi tymi łaskawie dopuszczanymi do sanktuarium sprawowała ona przez cały wieczór czujną osobistą surveillance, trzymając ich w najdalszym, najsamotniejszym, najciemniejszym kącie carré, w który wtłaczała całą tę nieliczną osamotnioną gromadkę „de jeunes gens“ — młodych ludzi — pochodzących z najlepszych rodzin, dorosłych synów obecnych tu matek i braci panienek, kształcących się na tej pensji. Przez cały wieczór stała Madame na straży tych „jeunes gens“, opiekując się nimi czujnie i troskliwie jak matka, nieubłaganie wszakże jak smok. Odgrodziła ich jak gdyby kordonem, daremne były też ich błagania i zaklęcia, aby pozwoliła im przedostać się poza nieprzebytą tę zaporę i raz jeden chociażby zatańczyć z tą „belle blonde“ — piękną blondynką, czy z ową „jolie brune“ przystojną brunetką — czy wreszcie z tą „jeune filie magnifique aux cheveux noirs comme le jais“ — z tą wspaniałą młodą dziewczyną, z włosami czarnymi jak węgiel.
Taisez-vous! — odpowiadała Madame nieubłagana i bohaterska. — „Vous ne passerez pas à moins que ce ne soit sur mon cadavre, et vous ne danserez qu‘avec la nonnette du jardin[64] (powołując się na legendę). Po takiej odprawie majestatycznie, niby mały Bonaparte, przechadzała się w dalszym ciągu wzdłuż smutnego, zgnębionego ich szeregu, tam i z powrotem, w swojej szacie jedwabnej koloru mysiego.
Madame wiedziała coś niecoś o świecie; Madame znała naturę ludzką na wskroś. Nie sądzę, aby jakakolwiek inna przełożona pensji żeńskiej w Villette odważyła się otworzyć jej podwoje któremukolwiek „jeune homme“, Madame wszakże wiedziała, że, udzielając podobnego pozwolenia z racji tak wyjątkowej okazji, jak ta obecna, waży się wprawdzie na śmiały krok, może jednak wiele nim zyskać.
Przede wszystkim rodzice panienek byli współwinowajcami tego wykroczenia, bowiem pozwolenie udzielane bywało jedynie na ich prośby i za ich pośrednictwem. Po wtóre wpuszczenie upragnionych, a tak niebezpiecznych grzechotników przyczyniało się do tym wydatniejszego uwypuklenia pierwszorzędnego talentu Madame jako surveillante — dozorującej. Po trzecie obecność ich zaprawiała zabawę posmakiem osobliwej pikanterii: uczennice wiedziały o tym, widziały to, a widok takich złotych jabłek, lśniących z dala choć niedosięgalnych, ożywiał je w sposób, w jaki nie zdołałaby tego uczynić żadna inna okoliczność. Przyjemność, jaką miały dzieci, rozgrzewała serca rodzicielskie, dzięki czemu owiewała salę balową atmosfera zadowolenia i radości. Sami nawet jeunes gens“, mimo że trzymani z dala, byli rozbawieni — Madame nie pozwalała im ani na chwilę nudzić się — i w ten sposób doroczne święto — „la fête de Madame“ — dzień imienin Madame — miało zapewniony sukces, jakiego nie osiągały nigdy imieniny żadnej innej z przełożonych.
Zauważyłam, że z początku korzystał doktór John tego dnia z prawa swobodnego krążenia po salach szkolnych: biła od niego powaga prawdziwie męska, która okupywała nawet jego młodość i nawet na wpół okupywała jego urodę. Z chwilą wszakże rozpoczęcia się balu podbiegła ku niemu Madame.
— Chodź pan, panie wilku — zawołała, śmiejąc się — przybrał pan wprawdzie pozór skromnego baranka, musi pan jednak opuścić owczarnię. Chodź pan: mam tutaj piękną menażerię, złożoną z dwudziestu wybranych egzemplarzy, które umieściłam w carré, pozwoli pan, że umieszczę pana również w doborowym ich rzędzie.
— Zgoda, ale przede wszystkim pozwoli pani, że przetańczę raz jeden z obraną przeze mnie jedną z pani pupilek.
— Ośmiela się pan występować z podobnym żądaniem? Ależ to szaleństwo! To bluźnierstwo! Sortez, sortez, au plus vite![65]
Pociągnęła go za sobą i przemocą wtłoczyła go poza kordon, wewnątrz którego został wnet uwięziony.
Ginevra, zmęczona tańcem, jak sądziłam, odszukała mnie w mojej kryjówce, osunęła się na ławkę obok mnie i zarzuciła mi ramiona na szyję (wybuch czułości, bez którego mogłabym najzupełniej obejść się).
— Lucy Snowe! Lucy Snowe! — zawołała histerycznie, łkając nieomal.
— Co się stało?! — zagadnęłam ją sucho.
— Jak wyglądam dzisiaj? jak wyglądam? — zapytała zamiast odpowiedzieć mi.
— Jak zwykle — odparłam — jak niedorzecznie próżna istota.
— Zjadliwe stworzenie! Nie ma pani nigdy miłego słowa dla mnie. A właśnie, na złość pani i wszystkim innym zazdrosnym oszczercom, wiem, że jestem piękna; czuję to, widzę to. Zawieszono przecież wielkie lustro w ubieralni, gdzie mogę przejrzeć się od stóp do głowy. Chodźmy tam i stańmy obie przed nim.
— Zgoda. Stanie się, jak pani sobie życzy, panno Fanshave. Będziemy mogły przejrzeć się w całej okazałości.
Ubieralnia była bardzo blisko, weszłyśmy więc do niej. Ująwszy moje ramię, zaciągnęła mnie przed lustro. Nie opierając się, nie oponując ani jednym słowem, nie czyniąc żadnych uwag, stanęłam obok niej, pozwalając jej miłości własnej napawać się triumfem swoim do syta. Ciekawa byłam jedynie, jak wielką jego porcję będzie w stanie przełknąć, a raczej, czy znajdzie się dość wielka, aby mogła ją nasycić; czy jakiś cień względów dla innych zdolny będzie przeniknąć do jej serca i powściągnąć nieco jego chełpliwe upajanie się zachwytem nad własną osobą.
Nic podobnego. Wykręcała się przed lustrem dokoła i wykręcała przed nim i mnie także; obejrzała mnie i siebie ze wszystkich stron, uśmiechała się, potrząsała lokami, zdjęła i przewiązała na nowo opasującą ja szarfę, rozprostowała fałdy swojej sukni i wreszcie, puściwszy moje ramię i złożywszy przede mną dworski dyg, oświadczyła:
— Nie zamieniłabym się z panią za żadne skarby!
Uwaga ta była zbyt naiwna, aby mogła pobudzić mnie do gniewu, odparłam też:
— Bardzo słusznie.
— A co dałaby pani za to, aby być mną? — rzuciła mi wyzwanie.
— Ani dziurawego szeląga, mimo że wydać się to pani może dziwne — zapewniłam ją. — Marne z pani stworzenie.
— Nie myśli pani tak naprawdę. W głębi serca kryje pani inne o mnie pojęcie.
— Nie. W głębi mojego serca i w ogóle w sercu moim nie ma dla pani ani odrobiny miejsca. Czasem tylko, przy jakiejś okazji, zaprzątnięty bywa mózg mój rozważaniem osoby pani.
— Ślicznie — rzekła tonem wyjaśnienia — niech pani wysłucha mnie jednak i weźmie pod uwagę różnicę naszych stanowisk, a wtedy zda pani sobie sprawę, jak szczęśliwy jest mój los, a jak nędzny pani.
— Proszę, słucham.
— Przede wszystkim jestem córką człowieka, należącego do wyższej sfery towarzyskiej, jakkolwiek też ojciec mój nie jest bogaty, mam prawo liczyć na wuja. Po drugie: skończyłam zaledwie osiemnaście lat — jestem więc w najczarowniejszym rozkwicie wiosny. Po trzecie, otrzymałam wykształcenie na kontynencie i, chociaż nie umiem pisać zbyt poprawnie, posiadam najrozmaitsze talenty. Dalej: jestem ładna, nie może pani chyba zaprzeczyć temu. Mogę mieć tylu wielbicieli ilu ich zapragnę. Nie dalej, niż w ciągu dzisiejszego wieczora złamałam serca dwóch wielbicieli moich i właśnie w tak świetny humor wprawiło mnie rozpaczliwe spojrzenie, jakie jeden z nich zatopił przed chwilą w mojej twarzy. Tak wielką przyjemność sprawia mi obserwowanie ich zalewania się rumieńcem i blednięcia z kolei, obrzucania się ich wzajem rozwścieczonymi spojrzeniami i rzucania błagalnych spojrzeń na mnie. Oto ma pani przed sobą szczęśliwą moją osobę. A teraz kolej na panią, biedna istoto!
— Przypuszczam, że rodzice pani nie pochodzą z żadnej sfery i nie mają żadnych stosunków, bo przecież w przeciwnym razie nie przyjęłaby pani miejsca piastunki do dzieci, kiedy przybyła tu pani z początku; nie ma pani żadnych krewnych, nie może pani, mając dwadzieścia trzy lata, mieć pretensji uchodzenia za młodziutką; nie posiada pani urody, ani olśniewających talentów. Co się tyczy wielbicieli, wątpię nawet czy wie pani, jak taki pan wygląda; nie umie pani wcale prowadzić i podtrzymywać rozmowy na ten temat; siedzi pani jak niema, kiedy inne nauczycielki opowiadają o swoich podbojach. Przypuszczam, że nigdy nie była pani, ani nie będzie pani, zakochana, że nie zna pani wcale tego uczucia; tym lepiej zresztą, bowiem, jakkolwiek mogłaby pani sama mieć złamane serce, nie uda się pani nigdy złamać niczyjego. Niech pani powie, czy nie mam racji?
— Znaczna część tego, co pani powiedziała, jest prawdą niezłomną; równie niezłomną jak Ewangelia; w dodatku sprytnie, chociaż tak złośliwie obmyślaną prawdą. Musi w pani jednak, aby mówić tak szczerze, tkwić dobre jakieś ziarno, panno Ginevro. Nawet żmija taka, jak Zélie St. Pierre, nie odważyłaby się nigdy na powiedzenie tego, co wyszło z pani ust. Mimo to wszystko, wszakże, mimo że podobało się pani odmalować mnie i mój los w świetle tak bardzo beznadziejnym, powtarzam raz jeszcze, że nie dałabym złamanego szeląga za możność zamienienia się z panią, zyskania wraz z ciałem pani i duszy jej także.
— Tak, dlatego, że nie jestem mądra, jak się pani wydaje. Nikt na świecie poza panią nie dba dzisiaj o rozum.
— Przeciwnie, uważam, że jest pani mądra — we właściwy pani sposób oczywiście... i bardzo sprytna także. Ale wspomniała pani o łamaniu serc — o tej budującej rozrywce, której wartości nie potrafię należycie ocenić. O kim to pozwala pani próżność jej przypuszczać, że zadała mu pani dzisiejszego wieczora cios śmiertelny?
Przytknąwszy usta swoje do mojego ucha, szepnęła:
— Izydor i Alfred de Hamel są obaj tutaj dzisiejszego wieczora.
— O, są obaj?! Chciałabym zobaczyć ich.
— No, nareszcie doczekałam się wzbudzenia zaciekawienia pani. Niech pani pójdzie ze mną. Wskażę pani ich obu.
Dumnie poszła naprzód, torując mi drogę.
— Ale nie będzie pani mogła widzieć ich dobrze z pokojów szkolnych — rzekła, odwracając się do mnie. — Madame trzyma ich zanadto z daleka. Przejdźmy przez ogród, a potem wejdziemy do korytarza i w ten sposób, okrążywszy ich od tyłu, znajdziemy się bliżej nich; oberwałybyśmy porządnie, gdyby mógł nas ktoś dostrzec, nie róbmy sobie jednak nic z tego.
Na ten jeden raz ustąpiłam. Przeszłyśmy na przełaj przez ogród i, przedostawszy się stamtąd na korytarz ukrytym, rzadko używanym wejściem, zbliżyłyśmy się do carré, przy czym, ukryte w cieniu korytarza, miałyśmy otwarty widok na grupę „jeunes gens“.
Sadzę, że potrafiłabym sama, nawet gdyby mi go nie wskazano, poznać od razu zwycięskiego de Hamala. Był to typowy mały dandys, o prostym nosie i regularnych rysach twarzy. Mówię „mały dandys“, mimo że był wzrostu nie niższego niż średni, ale budowy drobnej i szczupłej: miał także małe ręce i nogi. Przystojny, o gładkiej jak kobieta twarzy, ubrany jak z pudełka, z włosami kunsztownie zawsze utrefionymi, obuty był i urękawiczkowany nieskazitelnie — czarujący w istocie. Nie mogłam oprzeć się chęci zawołania:
— O, jaki śliczny! — poczem entuzjastycznie pochwaliłam gust Ginevry i zapytałam ją, jak myśli, co też zrobił de Hamal ze szczątkami złamanego przez nią serca — czy przechował je w puzderku z wonnościami, aby zakonserwować je w esencji różanej?... Zauważyłam także z prawdziwym podziwem, że ręce pułkownika de Hamala są nie o wiele większe niż ręce samej panny Fanshave, pozwoliłam sobie też na uwagę, że to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności: będzie mógł w razie potrzeby nosić jej rękawiczki. Powiedziałam jej również, że zachwycam się jego ślicznymi loczkami, co się zaś tyczy jego niskiego, prawdziwie greckiego czoła i pięknego kształtu jego głowy, wyznałam, że brak mi słów na należyte ich określenie.
— A gdyby kochał się w pani? — podsunęła mi Ginevra z okrucieństwem triumfatorki.
— O, Boże, jakie byłoby to szczęście! — zawołałam — ale niech pani nie będzie tak bezlitosna, miss Fanshave; podsuwanie mi podobnych myśli jest nie mniejszym okrucieństwem, niż ukazywanie z dala widoków raju biednemu strąconemu z niego Kainowi.
— Podoba się więc pani?
— Tak, zupełnie tak samo, jak podobają mi się słodycze: cukierki, ciastka i konfitury, także kwiaty cieplarniane.
Ginevra podziwiała mój dobry gust; i ona sama także ubóstwiała wszystkie te rzeczy, nie trudno jej więc było przypisać i mnie również uwielbianie ich.
— A teraz, niech mi pani wskaże Izydora — rzekłam. Muszę przyznać, że bardziej jeszcze zaciekawiał mnie on, aniżeli jego rywal, ale Ginevra żywiej przejęta była de Hamalem.
— Alfred otrzymał prawo wstępu tutaj dzisiaj wieczorem za pośrednictwem ciotki swojej, pani baronowej de Dorlodot — rzekła. — I cóż, teraz, kiedy go pani widziała, rozumie pani chyba dlaczego byłam taka podniecona cały wieczór, dlaczego grałam tak dobrze, dlaczego tańczyłam z takim ożywieniem i dlaczego jestem teraz szczęśliwa jak królowa? Dieu, Dieu! — Boże, Boże! — co to była za zabawa rzucać okiem nasampierw na jednego, potem na drugiego i doprowadzać obu do szału!...
— Ale ten drugi, któż to taki? Niech mi pani wskaże Izydora.
— Nie mam ochoty.
— Dlaczego?
— Wstyd mi za niego.
— Z jakiego powodu?
— Bo... bo (szeptem) ma takie bokobrody, czerwone... pomarańczowe...
— Wiem już o tym najgorszym jego kalectwie — uspokoiłam ją. — Mniejsza o to. Niech mi go pani pokaże. Chcę zobaczyć go w każdym razie. Przyobiecuję pani, że nie zemdleję.
Rozejrzała się dokoła. W tej samej chwili właśnie ktoś stojący poza nami obiema odezwał się po angielsku:
— Obie panie stoją w przeciągu; muszą panie wyjść z tego korytarza.
— Nie ma tutaj żadnego przeciągu, panie doktorze — rzekłam, odwróciwszy się w stronę, z której dochodził głos. Był to głos doktora Johna.
— Panna Fanshave łatwo przeziębia się — dodał, patrząc na Ginevrę z niezmierną czułością. — Jest bardzo delikatnego zdrowia. Należy troskliwie strzec jej i czuwać nad nią. Proszę, niech pani zechce przynieść dla niej jakiś szal.
— Pozwoli pan, że ja osądzę co jest dla mnie najlepsze — wtrąciła panna Fanshave wyniośle. — Nie potrzeba mi żadnego szala.
— Ma pani na sobie bardzo cienką suknię; tańczyła pani; jest pani zgrzana.
— Zawsze kaznodzieja — odparła. — Nieustanne morały i pouczania.
Doktór John nie dał na to odpowiedzi jaką powinien był dać: z wyrazu jego oczu wyczytać można było wyraźnie, że serce jego jest zranione. Twarz jego pociemniała, zasępiła się; widoczne było, że cierpi. Urażony, odsunął się nieco. Wiedziałam, gdzie znajdę w pobliżu mnóstwo zarzutek i szali do wyboru; pobiegłam i przyniosłam pierwszy z brzega.
— Włoży go, chociażbym musiała użyć przemocy — rzekłam i zarzuciłam ciepły szal na cienką muślinową jej suknię, osłaniając nim starannie jej szyję i ramiona.
— Czy to jest Izydor? — zapytałam ostrym nieco szeptem.
Odęła wargi, uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
— Czy to Izydor? — powtórzyłam, potrząsnąwszy ją mocno za ramię — gotowa byłam powtórzyć ten gest tuzin razy.
C‘est lui-même — to on sam — rzekła. — Jaki nieogładzony w porównaniu z pułkownikiem-hrabią! i — oh, ciel! — o, nieba! — te bokobrody...
Dr. John oddalił się.
— Pułkownik-hrabia! — powtórzyłam. — Ta lalka, ten piesek pokojowy — ten karzełek — biedne niedorozwinięte stworzenie! Zdał się co najwyżej na lokaja doktora Johna, na jego lokaja, na jego pucybuta!... Czy to możliwe, aby ten urodziwy, rycerski mężczyzna — zjawiskowo piękny — ofiarował pani swoje zaszczytne nazwisko i szlachetne serce, gotów otoczyć opieką słabą, płytką istotę, jaką pani jest, gotów przeprowadzić panią poprzez burze i walki życiowe, a pani wzdragała się, raniła go, i dręczyła?!... Czy ma pani naprawdę taką władzę nad nim? Kto dał ją pani? Na czym ona polega? Skąd się bierze? Czy jej źródłem jest wyłącznie uroda pani, biało różowa cera i jasne włosy? Czy to właśnie wiąże tak mocno duszę jego i rzuca ją pod stopy pani, zgina kark jego pod jarzmo pani? Czy tym zdobyła pani jego uczucie, jego oddanie, jego tkliwość? Tym owładnęła pani myślami jego, wypełniła jego nadzieje, krąg jego zainteresowań? Czy tym nade wszystko pozyskała pani jego miłość, jego szlachetną, z głębi serca płynącą miłość — którą pani odrzuca? Czy gardzi pani nią? To szał chwilowy, to bredzenie chyba; nie może pani tak mówić i myśleć na serio. Kocha go pani i tęskni pani za nim, igra pani jedynie jego sercem, aby tym niezawodniej uczynić go swoim niewolnikiem?
— O, jak się pani rozpędziła! Nie rozumiem połowy z tego co pani mówi.
Zdążyłam przez ten czas wyprowadzić Ginevrę do ogrodu, gdzie posadziłam ją na ławce, oświadczając, że nie pozwolę jej ruszyć się stąd, dopóki nie wyzna mi szczerze kogo w końcu zamierza przyjąć: mężczyznę czy małpkę?
— Ten, którego zwie pani mężczyzną, jest zwykłym bourgeois[66] ma włosy barwy czerwonego piasku, i na imię mu doktór John. Cela suffit: je n‘en veux pas[67]. Pułkownik de Hamal jest szlachcicem o pierwszorzędnych stosunkach, ma nieskazitelne maniery, śliczną powierzchowność, bladą, interesującą twarz, a oczy i włosy jak Włoch. Nadto jest jego towarzystwo prawdziwie rozkoszne — oto mężczyzna zupełnie w moim guście; nie taki poważny sensat, jak tamten, ale człowiek, z którym można mówić jak się chce, czując, że jest się z nim na równi i nie ma się potrzeby wysilać na szczególne mądrości; człowiek, który nie dokucza mi i nie zadręcza mnie swoimi wzniosłościami i głębinami, namiętnościami i uzdolnieniami, dla których nie mam żadnego zrozumienia. Ma pani oto szczerą prawdę. Niech mnie pani nie trzyma tak mocno.
Rozluźniłam chwyt, jakim ją trzymałam. Skorzystała z tego, aby umknąć niezwłocznie. Nie starałam się dogonić jej.
Nie mogłam jednak oprzeć się chęci powrócenia do korytarza, aby móc raz jeszcze zobaczyć doktora Johna, spotkałam go wszakże na stopniach, wiodących do ogrodu. Stał w miejscu, gdzie wyraźnie padało na niego światło z jednego z okien. Nie podobna było omylić się na widok jego kształtnej, skończenie doskonałej w liniach i w proporcjach postaci. Wątpię, czy mógłby znaleźć się wśród całego tego zgromadzenia ktoś inny, zdolny dorównać mu. Trzymał kapelusz w ręku; jego odkryta głowa, jego twarz i pięknie zarysowane czoło tchnęły niezwykłą urodą i męskością; jego rysy nie były wydelikacone, drobne i kobiece; ani też nie były zimne, płoche i słabe. Mimo że pięknie wykute, nie były tak drobiazgowo wyrzeźbione i wygładzone, aby miały utracić na sile i wyrazistości to, co zyskałyby na wysubtelnieniu i bezdusznej symetrii. Wyrażały one chwilami głębię uczucia, którego większa jeszcze potęga osiadła milcząco w jego oku. Takim przynajmniej mnie się wydał — taką miarą oceniłam go. Niewypowiedziane, nie dające ująć się w słowa uczucie podziwu przeniknęło mnie, kiedy tak przypatrywałam się temu człowiekowi, zdając sobie sprawę, że niepodobieństwem byłoby, aby mogła znaleźć się istota, zdolna wzgardzić nim, odtrącić go.
Nie było moim zamiarem zbliżyć się do niego, ani do niego przemówić tutaj, w ogrodzie; charakter naszej znajomości nie upoważniałby mnie do podobnie poufałego wystąpienia. Chciałam tylko dostrzec go wśród tłumu, nie będąc widzianą przez niego. Spotkawszy się z nim jednak sam na sam, cofnęłam się. On, natomiast, szukał mnie widocznie, a właściwie tej, która była ze mną, dlatego też zeszedł ze schodków i poszedł w ślad za mną aleją.
— Zna pani pannę Fanshave? Niejednokrotnie pragnąłem dowiedzieć się czy pani ją zna — rzekł.
— Tak, znam ją.
— Blisko?
— Tak blisko, jak mogłabym życzyć sobie tego.
— Gdzie pani podziała ją teraz?
— Czy jestem jej stróżem? — chciałam zapytać; zamast tego jednak, odpowiedziałam: — Przemówiłam jak należy do jej sumienia i byłabym przemówiła jeszcze dobitniej, ale wyrwała się z moich rąk i uciekła.
— Czy zechce pani uczynić mi tę łaskę, aby czuwać nad nią przez ten jeden wieczór i ustrzec ją przed popełnieniem czegoś nierozsądnego — chociażby na przykład przed wybiegnięciem do ogrodu bezpośrednio po rozgrzaniu się tańcem?
— Mogłabym dopilnować jej trochę, skoro pan życzy sobie tego, zbyt jest jednak samowolna, aby chciała poddać się kontroli.
— Jest zbyt młoda — prawdziwe dziecko natury. Nie ma w niej nic sztucznego — zauważył.
— Dla mnie jest ona zagadką — odparłam.
— Naprawdę? — zdziwił się żywo zainteresowany. — Pod jakim względem?
— Trudno byłoby powiedzieć pod jakim względem — trudno byłoby zwłaszcza wyjawić to panu.
— Dlaczego mnie zwłaszcza?
— Dziwi mnie, że nie jest bardziej rada okazywanej jej przez pana tak wielkiej przyjaźni.
— Ależ nie ma ona najmniejszego pojęcia jak wielkim, jak szczerym jestem jej przyjacielem. To właśnie stanowi punkt, którego nie potrafię dostatecznie wyjaśnić jej. Czy wolno mi zapytać panią o jedno? Pragnąłbym wiedzieć czy panna Ginevra mówiła kiedykolwiek z panią o mnie?
— Mówiła ze mną często o panu, jako o „Izydorze“, muszę wszelako zaznaczyć, że dopiero w przebiegu ostatnich dziesięciu minut wykryłam, iż pan i „Izydor“ jesteście jedną i tą samą osobą. Teraz dopiero, od tak krótkiego czasu, wiem, panie doktorze Johnie, że Ginevra Fanshave jest ową, mieszkającą pod tym dachem osobą, którą interesuje się pan od dawna, że ona to jest magnesem, przyciągającym pana na Rue Fossette, że przez wzgląd na nią wkrada się pan do naszego ogrodu celem odszukania skrzynki, rzuconej przez pańskich współzawodników.
— Wie pani więc o wszystkim?
— Wiem to, co panu wyjawiłam.
— Od roku z górą zwykłem spotykać się z panną Fanshave w towarzystwie. Pani Cholmondeley, jej przyjaciółka, jest moją znajomą; dzięki temu widuję pannę Ginevrę co niedzielę. Zaznaczyła pani jednak, że często mówiła ona o mnie, nadając mi imię „Izydora“: czy mogę nie narażając pani na zdradzenie pokładanego przez pannę Ginevrę zaufania w pani — zapytać, jaki był ton, jaki nastrój tych jej zwierzeń? Bardzo mi zależy na dowiedzeniu się o tym; gnębi mnie niepewność właściwego jej ustosunkowania się do mnie.
— O, jest zmienna: waha się i zmienia kierunek jak wiatr.
— Przypuszczam jednak, że może pani wytworzyć sobie ogólne jakieś pojęcie o tej sprawie.
— Mogę, nie sądzę jednak, aby było wskazane podzielenie się z panem tym moim ogólnym pojęciem. A zresztą, gdybym nawet powiedziała, że nie kocha ona pana, nie uwierzyłby mi pan. Wiem o tym.
— Jest pani zbyt powściągliwa. Przypuszczam, że nie ma pani dobrych wiadomości do udzielenia mi. Trudno. Jeśli naprawdę czuje ona dla mnie chłód tylko, a nawet jeśli ma odrazę do mnie, starczy to za dowód, że nie jestem jej godzien.
— Wątpi pan o sobie? Uważa się pan za niższego od pułkownika de Hamala?
— Kocham pannę Fanshave nieporównanie głębiej, aniżeli de Hamal zdolny jest kochać jakąkolwiek żywą istotę, dbałbym też o nią i strzegłbym jej nieporównanie bardziej i lepiej niż on. Co się tyczy de Hamala, obawiam się, że ulega ona ułudzie: znam charakter tego człowieka, znane mi są wszystkie jego przeżycia, powikłania, przez jakie przechodził. Nie jest on wart pięknej przyjaciółki pani.
— „Moja piękna przyjaciółka“ powinnaby wiedzieć o tym; powinnaby wyczuwać i wiedzieć, kto jest jej wart — rzekłam. — Jeśli jej piękna dusza, czy jej rozum nie potrafią doprowadzić jej do zrozumienia tego, zasługuje na surową nauczkę, jaką da jej doświadczenie.
— Czy nie jest pani nieco zbyt surowa?
— Jestem niezmiernie surowa, surowsza, aniżeli chciałabym okazać to panu. Szkoda, że nie może pan słyszeć surowej krytyki, jakiej nie szczędzę mojej „piękniej młodej przyjaciółce“. Byłby pan jednak urażony brakiem uwzględniania przeze mnie delikatnej jej natury.
— Jest taka śliczna; nie można jej traktować inaczej, niż z miłością. Pani — każda kobieta starsza niż ona — musi odczuwać w stosunku do niewinnej takiej dziewczęcej czarodziejki rodzaj macierzyńskiego czy siostrzanego przywiązania. Anioł pełen wdzięku! Czy serce pani nie czuje się pociągnięte ku niej, kiedy czyni ona pani te swoje dziecięco-czyste i dziecięco-naiwne zwierzenia? Jakaż uprzywilejowana z pani istota! — westchnął.
— Jestem zmuszona od czasu do czasu powstrzymywać ją dość szorstko od czynienia mi tych zwierzeń — rzekłam. — Przepraszam pana jednak, panie doktorze, czy pozwoli mi pan zmienić na chwilę temat naszej rozmowy? Jaką boską istotą jest pan de Hamal? Jaki nieskazitelnie piękny ma nos! Gdyby chcieć wymodelować go w glinie czy w wosku, nie podobna byłoby uczynić kształtu jego doskonalszym, aniżeli uczyniła go natura. A jak klasyczne są linie jego ust i podbródka! Jego ruchy — idealnie harmonijne.
— De Hamal jest nieznośnym szczeniakiem poza tym, że jest bohaterem nader tchórzliwego autoramentu.
— Pan, doktorze Johnie, zarówno jak każdy mniej niż on wysubtelniony mężczyzna musi czuć się pociągnięty ku niemu pełnym podziwu przywiązaniem, takim, jakim przypuścić można, że Mars oraz inni bogowie o naturach bardziej pierwotnych musieli żywić dla młodego, pełnego czaru i wdzięku Apollina.
— Zarozumiały pyszałek, karciarz, wyzbyty wszelkich zasad moralnych — gniewnie przerwał mi dr. John — karzeł, którego mógłbym jedną ręką podnieść w górę za pasek, a potem rzucić do rynsztoka, gdybym chciał.
— Słodkiego takiego serafina?! — zawołałam. — Jaka myśl okrutna! Czy nie jest pan nieco zbyt surowy, panie doktorze?
Przestałam mówić. Po raz drugi tego wieczora byłam bliska zapomnienia się i wyjścia poza granice tego, co uważałam za właściwą moją naturę; wypowiedzenia nieprzemyślanych, podyktowanych porywem chwili słów, które mnie samą wprawiły w zdumienie, kiedy zastanowiłam się wreszcie nad tym co mówię. Czy, obudziwszy się dzisiaj rano, mogłam przypuścić, że tego dnia jeszcze, zanim zapadnie wieczór, odegram w wodewilu rolę wesołego kochanka, a w godzinę później będę prowadziła z doktorem Johnem zupełnie otwarcie rozmowę na temat jego beznadziejnych zalotów i będę wydrwiwała jego złudzenia? Równie mało mogłam przewidzieć podobny układ wydarzeń, jak niepodobieństwem byłoby dla mnie myśleć o pofrunięciu balonem pod obłoki, czy o wyruszeniu w podróż do Cape Horn.
Doktór i ja powracaliśmy po kilkakrotnym przemierzeniu tam i z powrotem ścieżki; refleks, padający z okna, ponownie oświetlił jego twarz: uśmiechał się, ale w oczach jego przyczaił się nieodstępnie wyraz melancholii. O, jak bardzo pragnęłam móc przynieść mu ulgę! Jak bardzo smuciło mnie jego cierpienie, zwłaszcza cierpienie, spowodowane podobną sprawą! On, posiadający tyle wybitnych, tyle niepospolitych, tyle wielkich zalet, czyżby naprawdę miał kochać bez wzajemności?! Nie wiedziałam wówczas, że rozmyślania, snute na temat zawodów miłosnych, są czynnikiem najbardziej twórczym dla pewnych umysłów, jak nie przychodziło mi również na myśl, że istnieją pewne trawy, które, pozbawione zapachu w stanie nietkniętym, wydają subtelny aromat, roztarte w ręku.
— Niech pan się nie martwi, niech pan nie będzie taki zatroskany — wybuchłam nagle. — Jeśli tli się w Ginevrze iskierka bodaj zasługiwania na pańską miłość, odpowie ona, musi odpowiedzieć na nią wzajemnością. Niech pan rozchmurzy czoło, niech pan nie traci nadziei, doktorze Johnie. Kto ma żywić nadzieję, jeśli nie pan?
W odpowiedzi na te słowa spotkało mnie to, na co zasłużyłam jak sądzę — spojrzenie pełne zdumienia i, jak mi się wydało, nagany zarazem. Rozstaliśmy się. Powróciłam do domu zlodowaciała. Zegary wieżowe zaczęły wydzwaniać północ; goście rozjeżdżali się pośpiesznie, uroczystość była zakończona, gaszono światła jedne po drugich. Nie upłynęła godzina, a wszystkie okna domu mieszkalnego były ciemne, w całym pensjonacie panowała cisza niezmącona. I ja także leżałam w łóżku, ale nie spałam. Nie było dla mnie rzeczą łatwą zasnąć po dniu tak pełnym wrażeń.




ROZDZIAŁ XV
DŁUGIE WAKACJE

Bezpośrednio po dniu fête Madame Beck — poprzedzonym trzema tygodniami zwolnionego tempa pracy szkolnej, aby móc poświęcić jak najwięcej czasu przygotowaniu się do należytego uczczenia uroczystości; po dwunastu godzinach oszołomienia zabawą, i po zupełnym wyczerpaniu z sił — nazajutrz — nastąpiła reakcja; dwa miesiące prawdziwej pilności, wytężonej, poważnej nauki. Te dwa miesiące, ostatnie „de l‘année scolaire“ — roku szkolnego — były w rzeczywistości jedynym okresem rzetelnej pracy w całym roku. Zarówno dla nauczycielek i profesorów, jak i dla uczennic, ześrodkowany był na tym okresie cały ciężar przygotowań do egzaminów dorocznych, po których ukończeniu następowało rozdanie cenzur i nagród. Kandydatki do tych ostatnich musiały pracować bardzo usilnie; nauczycielki i profesorowie musieli poświęcać wiele trudu i czasu na pchanie naprzód całej maszyny, na podciąganie pozostających w tyle i na należyte wyćwiczenie bardziej obiecujących. Ambicją wszystkich było, aby uroczysty popis publiczny wypadł jak najwspanialej, wszelkie więc środki, prowadzące do tego celu, uznane były za godziwe i dobre.
Nie zwracałam większej uwagi na to w jaki sposób radziły sobie inne nauczycielki; miałam dość do roboty z pełnieniem własnego mojego zadania, które nie należało bynajmniej do najłatwiejszych. Polegało ono na wtłoczeniu w dziewięćdziesiąt młodych mózgownic podstaw trudnej i skomplikowanej — a przynajmniej uważanej przez nie za trudną i skomplikowaną — znajomości języka angielskiego, wdrożenia dziewięćdziesięciu organów mowy do tego, co było dla nich zadaniem nie do pokonania nieomal — do zdobycia sposobu należytego wymawiania sepleniących i syczących dźwięków mowy wyspiarzy.
Nadszedł dzień egzaminu. Dzień Sądu! Wychowanki zakładu wystąpiły starannie, acz z biciem serc, ubrane w strój nacechowany odpowiadającą chwili powagą — nic przezroczystego, ani powiewnego, żadnej białej gazy, ani błękitnych wstążek. Nakazem dnia były ciemne, pod samą górę zapięte suknie wełniane.
Wydało mi się, że rola moja była tego rana osobliwie trudna do podołania jej: spośród wszystkich nauczycielek spadł na moje barki największy, główny ciężar! Żadna z koleżanek moich nie miała egzaminować uczennic sama z przedmiotu swojego nauczania — obowiązek ten brał na siebie Mr. Paul, wykładający literaturę. Ten autokrata szkolny nieugięcie dzierżył skupione w swoim ręku cugle rządów, wszystkie nici kierownicze, stale odrzucając ofiarowywaną mu w tym względzie pomoc kolegów i koleżanek. Nie chciał niczyjego współdziałania. Sama Madame nawet, która wolałaby osobiście kierować egzaminem z geografii, stanowiącej jej specjalność, zmuszona była ustąpić i podporządkować się despotycznym rządom swojego kuzyna. Odsunąwszy w ten sposób od pracy egzaminacyjnej cały zespół nauczycielek i nauczycieli stał Mr. Paul na estradzie sam jeden. Gniewało go tylko, że był zmuszony zgodzić się na jedno jedyne odstępstwo od tej reguły. Nie mógł poradzić sobie z egzaminem z języka angielskiego, którego nie znał, chcąc nie chcąc więc zmuszony był, nie ukrywając zresztą swojego niezadowolenia i zawodowej zazdrości, pozostawić ten dział właściwemu nauczycielowi, czy nauczycielce.
Nieustanna walka, toczona przez Mr. Paul z „amour propre“ każdego człowieka poza nim samym jedynie, stanowiła jedno z dziwactw dzielnego, ale gwałtownego, zachłannego tego małego człowieczka. Cechowało go osobliwe upodobanie do wszelkich publicznych popisów, na których mógł występować jako główna osoba działająca, zarazem jednak żywiołowo nie znosił czynienia tego samego przez innych. Nie dopuszczał też do podobnych występów nikogo, tłumił bezwzględnie wszelkie cudze usiłowania w tym kierunku, o ile zaś był zmuszony ustąpić, wrzał i pienił się niczym para nagromadzona pod zamknięciem.
W wigilię dnia egzaminu przechadzałam się wieczorem po ogrodzie, tak samo jak inne nauczycielki oraz wszystkie stałe pensjonarki. Mr. Emanuel podszedł do mnie w „allée défendue“. W ustach miał cygaro, jego okrycie — kroju wielce osobliwego, a raczej pozbawione wszelkiego kroju — wisiało na nim ciemne i groźne, chwast bonnet grec ponuro ocieniał jego lewą skroń; czarne bokobrody skręcały się i kłębiły, niby zjeżony włos rozgniewanego kota; jego niebieskie oczy omraczał cień posępny.
Ainsi — zaczął, stając nagle przede mną i przystępując bez wstępów do rzeczy — vous allez trôner comme une reine, demain, trôner à mes côtés? Sans doute vous savourez d‘avance les délices de l‘autorité. Je crois vous voir je ne sais pourquoi rayonnante, petite ambitieuse.[68]
Otóż faktem było, że pozostawał on co do tego w najzupełniejszym błędzie. Nie spodziewałam się, ani też nie mogłam spodziewać się ze strony jutrzejszej publiczności pochlebnej oceny, a tym bardziej zachwytów nade mną w tej samej mierze, w jakiej mógł on liczyć na nie. Nie wiem jakich uczuć doznawałabym, gdyby publiczność ta składała się z tak wielu osobistych moich przyjaciół i znajomych, jakich liczył pośród niej Mr. Paul Emanuel: mówię więc tylko o faktycznym stanie rzeczy. Na mnie rzucały triumfy szkolne słabe jeno odblaski. Dziwiłam się i dziwię się wciąż jeszcze, jak to być mogło, że w jego oczach gorzały one tak jarzącym światłem i żarem sutego ogniska. On dbał o nie zbyt wiele może, ja zaś prawdopodobnie zbyt mało. Bądź co bądź wszakże miałam i ja także moje własne słabostki, tak samo jak on. Przyjemność sprawiało mi na przykład obserwowanie przejawów zazdrości Mr. Paula; podniecała go ona i ożywiała duchowo; rzucała zmienne, szybko sobie wzajem ustępujące cienie i blaski na śniadą jego twarz, rozpalała ognie w jego fijołkowo-błękitnych oczach (zwykł utrzymywać, że jego czarne włosy i błękitne oczy są une de ses beautés“ — jednym z jego uroków). — Jego gniew miał w sobie coś pociągającego: był naturalny, szczery, wybuchający spontanicznie, poważny w swoich przejawach, zupełnie nieuzasadniony, ale nigdy obłudny, ani sztucznie udawany. Nie wyprowadziłam go ani jednym protestującym słowem z błędu co do przypisywanego mi przez niego upojenia autorytetem i ograniczyłam się jedynie na zapytaniu o jakiej porze przypadnie egzamin z angielskiego; czy z samego początku, czy też ku końcowi jutrzejszego dnia.
— Waham się jeszcze — rzekł — czy wyznaczyć go na sam początek, zanim jeszcze zgromadzi się wiele osób, kiedy tym samym ambitnej naturze pani nie będzie mogło stać się zadość wobec braku licznego audytorium, czy też ku samemu końcowi dnia, kiedy wszyscy będą zbyt znużeni, aby móc poświęcić popisom pani coś więcej po nad skąpą tylko uwagę.
Que vous êtes dur, monsieur![69] — rzekłam, udając zgnębienie.
— Powinnoby się być „dur“ wobec pani. Należy pani do rzędu istot, które muszą być trzymane krótko. Znam panią! O, znam panią! Wszyscy inni w tym domu, widząc panią przechodzącą, wyobrażają sobie, że przeszedł mimo cień bezbarwny. Co się mnie tyczy, zbadałem twarz pani raz jeden i to mi wystarcza.
— Zadowolony pan więc jest, że mnie pan rozumie?
Nie odpowiedziawszy bezpośrednio, dodał:
— Czy nie była pani zadowolona z powodzenia swojego w tym wodewilu? Obserwowałem panią i dostrzegłem w oczach pani i w wyrazie jej twarzy namiętną żądzę triumfu. Jaki ogień krzesały spojrzenia pani! Nie tylko błyski, ale płomienie; je me tins pour averti[70].
— To, co odczuwałam przy tej okazji — proszę mi wybaczyć, jeśli odważę się zarzucić panu nieskończoną przesadę na punkcie oceny moich uczuć, zarówno co do ich rozpiętości, jak jakości — miało charakter czysto abstrakcyjny. Mało obchodził mnie sam wodewil. Odrazą przejmowała mnie powierzona mi rola. Żadna nić sympatii nie zadzierzgnęła się także pomiędzy mną, a publicznością na widowni. Są to niewątpliwie zacni ludzie, czy znam ich jednak? Czy łączy ich coś ze mną? Czy może mi zależeć na ponownym wystąpieniu wobec nich jutro? Czy egzamin będzie dla mnie czymś innym jak tylko trudnym, uciążliwym zadaniem, które pragnęłabym mieć już jak najprędzej poza sobą?
— Czy mam uwolnić panią od niego?
— Byłabym z całej duszy rada, o ile tylko nie obawia się pan niepowodzenia.
— Spotkałoby mnie ono na pewno. Potrafię powiedzieć po angielsku trzy zdania i parę słów jeszcze co najwyżej. Według mnie lepiej byłoby wyrzec się w ogóle całej rzeczy: nie urządzać żadnego egzaminu ze znajomości języka angielskiego. Co pani na to?
— O ile Madame zgodzi się, zgadzam się najchętniej.
— Szczerze?
— Bardzo szczerze.
Palił w milczeniu swoje cygaro. Nagle odwrócił się do mnie.
Donnez-moi la main — niech mi pani poda rękę — rzekł, i wypogodzony nagle, bez cienia gniewu, ani zazdrości na opromienionej życzliwym uśmiechem twarzy:
— Niech mi pani poda rękę — powtórzył — nie będziemy współzawodnikami, ale przyjaciółmi. — Egzamin odbędzie się; wybiorę odpowiednio korzystny moment i, zamiast dokuczać pani i przeszkadzać, jak zamierzałem nie dalej niż przed dziesięcioma minutami — miewam takie nastroje złośliwej dokuczliwości, miewałem je zawsze, od moich lat dziecięcych — będę pani szczerze pomocny. Jest pani samotna i obca wśród nas, musi pani utorować sobie drogę i zarabiać na chleb; może okazać się przydatnym dla pani, że ludzie poznają panią. Będziemy przyjaciołmi, zgoda?
— Z całego serca, monsieur. Cieszę się, że zyskałam przyjaciela; wolę to niż wszelkie triumfy.
Pauvrette — biedulka — rzekł, odwrócił się i znikł na zakręcie alei.
Egzamin powiódł się dobrze; Mr. Paul dotrzymał słowa; robił co było w jego mocy, aby ułatwić mi moją misję. Nazajutrz odbyło się rozdanie nagród; i to również minęło; rok szkolny dobiegł kresu; uczennice porozjeżdżały się do domów; rozpoczął się okres długich wakacyj.
O, te wakacje! Czy zapomnę o nich kiedykolwiek? Madame Beck wyjechała pierwszego dnia zaraz po zakończeniu roku szkolnego do dzieci swoich, bawiących nad morzem; wszystkie trzy miejscowe nauczycielki miały krewnych czy przyjaciół, u których znalazły schronienie; wszyscy nauczyciele opuścili miasto: niektórzy udali się do Paryża, inni do Bouemarine; Mr. Paul wyruszył w pielgrzymkę do Rzymu; dom opustoszał zupełnie; nie pozostał w nim nikt prócz mnie, jednej ze służących i biednej, kalekiej, niedorozwiniętej uczennicy, kretynki, której macocha, mieszkająca na dalekiej prowincji, nie zgodziła się zabrać na czas ferii do domu.
Serce zamierało nieledwie w mojej piersi; nieukojona tęsknota boleśnie dawała wciąż znać o sobie. O, jak nieskończenie długie były dni wrześniowe! Jakie ciche, jakie martwe! Jak wielki i pusty wydawał mi się cały dom! Jak posępny był opuszczony przez wszystkich ogród, poszarzały teraz z powodu pokładów pyłu, jakie osadziło na nim lato w mieście! Już z samego początku nieszczęsnych tych ośmiu tygodni nie wyobrażałam sobie w jaki sposób zdołam je przeżyć i doczekać się ich końca. Z chwilą gdy zbrakło mi podniety stałego, obowiązkowego zajęcia, zaczął duszę moją tłoczyć smutek coraz bardziej beznadziejny. Nie zdolna była nawet darzyć mnie pociechą myśl o przyszłości, ani też umożliwić mi zniesienia smutnego stanu obecnego. Z dniem każdym wzrastało moje zobojętnienie dla życia; rezygnacja rozpaczy podsuwała niejednokrotnie myśl dania ostatecznie za wygranę dalszej walce.
Niestety! Teraz, kiedy miałam pod dostatkiem chwil wolnych do rozważenia własnej egzystencji w sposób, w jaki powinna ona być rozważana przez istoty takie jak ja, wydało mi się życie moje pustką beznadziejną: gdzie tylko okiem rzucić — piaski jałowe; nigdzie zielonych pól, nigdzie drzew palmowych, ani oazy rzeźwiącej. Nie znałam, nie mogłam znać, nadziei, tak drogiej dla młodzieży, którą podtrzymuje ona i prowadzi. Jeśli nawet pukała ona czasem do wrót mojego serca, musiało ono odgradzać się od niej zasunięciem od wewnątrz niegościnnie niedostępnej zapory. Kiedy, odrzucona w ten sposób, odwracała się ode mnie, płynęły z oczu moich potoki łez gorzkich. Nie było jednak na to rady: nie wolno było sercu mojemu gościć takiej zwiastunki zawodnej. Tak śmiertelnie obawiałam się grzechu i słabości żywienia nadziei zbyt śmiałych.
Gotów jesteś niewątpliwie, czytelniku pobożny, wypalić mi długie kazanie za to co napisałam przed chwilą; i to samo skłonny będziesz uczynić ty, moralisto; i ty także, mędrcze surowy; i ty, stoiku, zmarszczysz gniewnie czoło; ty, cyniku, szydzić ze mnie będziesz; a ty, epikurejczyku, roześmiejesz się. Pozwalam wam, każdemu z osobna, zapatrywać się na to jak wam dyktuje wasze przekonanie. Wysłucham kazania, potulnie przyjmę zmarszczkę gniewu na czole, szyderstwo i śmiech; możliwe, że macie wszyscy słuszność; może jednak, znalazłszy się w takich jak ja warunkach, postępowalibyście równie niesłusznie jak ja. Tak, czy owak, dłużył mi się pierwszy miesiąc nieskończenie, czarny i ciężki nie do zniesienia.
Kretynka nie zdawała się cierpieć. Starałam się odżywiać ją jak tylko mogłam najlepiej i zapewnić jej jak najwięcej ciepła i słońca, a jedzenie i słońce, zaś, w braku słońca, ciepło ognia kominkowego, stanowiło wszystko, czego było jej potrzeba do szczęścia. Słabemu jej rozwojowi umysłowemu najbardziej odpowiadał stan zupełnego bezruchu; jej mózg, oczy, uszy, serce, spały, zadowolone z tego, nie zdolne zbudzić się do czynu, i tym samym stan letargu był dla nich rajem.
W ciągu trzech pierwszych tygodni ferii utrzymywała się stale pogoda słoneczna, piękna i sucha, czwarty i piąty tydzień, natomiast, były burzliwe i deszczowe. Nie wiem dlaczego ta zmiana pogody oddziałała na mnie w sposób tak okrutny, dlaczego szalejące burze i ulewne deszcze skuły śmiertelnym bezwładem moją wolę i ciało moje w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli miało to miejsce dopóki panowała pogoda słoneczna. Przypuszczam, że mój system nerwowy nie był widocznie dłużej w stanie znieść egzystencji, jaką wiodłam od tylu dni i nocy w tym wielkim, pustym domu. O, jakie modły gorące wznosiłam do Niebios, błagając o ratunek i pomoc! Z jak straszliwą siłą opanowywało mnie przeświadczenie, że Los jest niezmiennym, stałym moim wrogiem, którego nie uda mi się przebłagać. Nie wzywałam nigdy z głębi duszy zmiłowania bożego, ani boskiej sprawiedliwości, aby dopomogły mi do zwalczenia okrutnego przeciwnika; doszłam do przekonania, że niezbadane, wielkie plany Stwórcy, wymagają, aby niektórzy głęboko cierpieć musieli za życia swojego tu na ziemi, przejęta też byłam niezłomną pewnością, że ja właśnie należę do ich grona.
Pewną ulgą dla mnie było, kiedy jedna z ciotek biednej kretynki przybyła wreszcie, aby zabrać zwyrodniałą moją towarzyszkę. Nieszczęśliwa ta istota bywała dla mnie czasem ciężarem nie do zniesienia; nie mogłam zabierać jej dalej niż do ogrodu, i nie mogłam także zostawiać jej ani na chwilę bez opieki; jej słaby umysł, tak samo jak jej zniekształcone ciało były skażone wrodzoną skłonnością do złego. Bezcelowa złośliwość i nieprzyjazność; niezrozumiała, dziwna potrzeba wyrządzania szkód, powodowały konieczność nieustannej mojej czujności. Że zaś bardzo rzadko odzywała się i godzinami siadywała nadąsana, wykrzywiając twarz ohydnymi, trudnymi do opisania grymasami, doznawałam uczucia, że jestem uwięziona z dziwnym jakimś, nie dającym oswoić się zwierzątkiem raczej, aniżeli z istotą ludzką. Zmuszona byłam także oddawać jej osobiste fizyczne usługi, wymagające zahartowania, stępienia na te rzeczy i obycia się z nimi pielęgniarki szpitalnej; odwaga moja narażana bywała na próby, załamujące mnie zupełnie i doprowadzające do stanu chorobliwego wręcz.
Obowiązki te nie powinny były właściwie spaść na mnie; pełniła je dotychczas jedna ze służących, nieobecna podczas ferii; w pośpiechu i zamęcie wyjazdu nie pomyślano o zastąpieniu jej kimś odpowiednim. Ciężary te i przejścia nie były bynajmniej najmniejszą dokuczliwością, jakiej zaznałam w życiu. Mimo jednak, że usługi te były odstręczająco wstrętne, bardziej niż one dręczyły mnie cierpienia duchowe, wyczerpujące mnie i nużące bezgranicznie. Pełnienie posług przy kretynce odbierało mi często chęć i możność spożywania posiłków; omdlewając nieomal z obrzydzenia, szukałam jedynego ratunku na ten stan, jedynej ucieczki przed nim w wybieganiu na świeże powietrze do ogrodu i do studni na podwórze. Nigdy wszelako pełnienie tych obowiązków nie szarpało i nie krwawiło mi serca, ani też nie wypełniało moich oczu i nie paliło moich policzków łzami gorącymi niczym rozpalony ołów, mającymi źródło w cierpieniach moralnych.
Po odjeździe kretynki mogłam pozwalać sobie do woli na dalsze przechadzki. Zrazu brak mi było odwagi wychodzenia daleko poza Rue Fossette, stopniowo wszakże zaczęłam zapuszczać się poza wrota miejskie, po czym swobodnie już wędrowałam po gościńcach, przez pola, natrafiając po drodze na cmentarze, katolicki i protestancki, na osady folwarczne, łąki, laski i zagajniki i sama nie wiem na co jeszcze. Dziwna jakaś gorączka pędziła mnie nieustannie, nie pozwalając mi zaznać spoczynku. Ruch ciągły nie wystarczał mi jednak: brak i potrzeba towarzystwa podtrzymywały śmiertelny głód mojej duszy. Spędzałam często na takich wędrówkach dni całe, od rozprażonego południa, poprzez spiekłe godziny zachodu, aż do zmierzchu wieczornego, powracając do domu dopiero w porze wypłynięcia księżyca na niebo.
Wędrując tak samotnie, rozmyślałam, co też mogą porabiać teraz wszyscy moi znajomi. Wyobrażałam sobie Madame Beck, zażywającą miłej wilegiatury nad morzem w otoczeniu dzieci swoich, swojej matki i całego mnóstwa przyjaciół, którzy obrali tę samą miejscowość na swój wypoczynek letni. Zélie St. Pierre bawiła w Paryżu u krewnych, inne nauczycielki spędzały ferie w domach swoich rodziców. Ginevrę Fanshave zabrali jacyś znajomi na bardzo przyjemny objazd wspaniałych siedzib rodowych, położonych na południu Francji. Los Ginevry wydawał mi się najszczęśliwszy. Oglądała piękne pejzaże; patrzyła na złocące się we wrześniowym słońcu żyzne równiny, na których zboże i wino dojrzewało pod dobroczynnymi jego promieniami. Miałam wyraźną wizję złocistych, opalizujących kryształowo tarcz księżycowych, których blask rozświetlał przed jej oczami ciemny szafir nieba na dalekim widnokręgu, poznaczonym majaczącą niewyraźnie zębatą linią gór.
Wszystko to jednak było niczym dla mnie. I mnie także ogrzewały promienie jesiennego słońca; i ja także oglądałam wypływające na niebo złoto-kryształowe sierpy i tarcze księżyca, a przecież pragnęłam nieomal leżeć już pod ziemią i murawą, zagrzebana głęboko, nie mogąc już ani widzieć, ani odczuwać tych wspaniałości. Nie mogłam żyć w świetle tych promieni, ani przywiązać się do nich i uczynić ich swoimi towarzyszami. Ginevra, w przeciwstawieniu do mnie, obdarzona była przez naturę szczęśliwym usposobieniem, które zbroiło ją w energię, w siły i w radość życia, umożliwiało jej korzystanie z jego rozkoszy, z pełni światła dziennego, z aromatów nocy. Najbardziej przyjazne spośród dobrych, strzegących ludzkość, geniuszów świata wzięły ją pod opiekę, roztoczywszy ze skrzydeł swoich miły dach ochronny nad jej głową. Towarzyszyła jej nieodstępnie miłość wierna, która nie pozwalała jej nigdy czuć się samotną. Czyżby miała ona być nieczuła na jej obecność? Wydawało mi się to niemożliwe: nie byłam zdolna wyobrazić sobie podobnej oschłości, pewna byłam, że kocha jednak, jakkolwiek nieco powściągliwie jeszcze, gotowa wszelako kiedyś, w przyszłości, ujawnić jak bardzo, jak prawdziwie kocha. Jej wierny bohater, na wpół może tylko świadomy był nieśmiało budzącego się jej uczucia, wystarczało to jednak, aby pocieszać go w chwilach zwątpień i koić jego obawy. Domyślałam się magnetycznego prądu sympatii pomiędzy nimi obojgiem, łączącej ich nici wzajemnego zrozumienia, które podtrzymywało związek ich serc i dusz poprzez dzielące ich przestrzenie setek mil, przesyłało — poprzez góry i doliny życzenia, modły i śluby, jakie wymieniali wzajem. Ginevra urastać zaczęła stopniowo w moim połciu do wyżyn bohaterki.
Pewnego dnia, zdając sobie trzeźwiej niż kiedykolwiek sprawę z zyskującego wciąż na sile tego urojenia, powiedziałam sobie:
— Przypuszczam naprawdę, że nerwy moje są nazbyt napięte: zbyt wiele przecierpiałam duchowo; zagraża im stan zupełnego rozprzężenia się... Co mam uczynić? Gdzie szukać ratunku? W czym znaleźć uzdrowienie?
Nie było istotnie sposobu znalezienia w podobnych warunkach leku uzdrawiającego. Wreszcie, po dniu i nocy szczególnie przytłaczającej depresji, uniemożliwiły mi objawy fizycznej choroby wstawanie z łóżka. Mniej więcej w tym samym czasie zakończyło się upalne lato i rozpoczął się towarzyszący zrównaniu dnia z nocą okres burz.
Dziewięć ciemnych, ponurych, rozdeszczonych dni, których monotonię zakłócały jedynie szalejące wichry huraganowe, przeleżałam, trawiona dziwną gorączką nerwów i krwi. Sen opuścił mnie zupełnie. Wstawałam w nocy, szukając go wszędzie, błagając niebo o możność odzyskania go. Na rozpaczliwe moje błagania odpowiadał mi jedynie brzęk wstrząsanych wichrem szyb okiennych, świsty szalejącej burzy — sen nie przychodził jednak.
Mylę się. Przyszedł raz jeden, nie był jednak dobroczynny. Zniecierpliwiony natarczywością moją, zemścił się, sprowadzając widziadła upiorne. Sądząc z posunięcia się wskazówek zegara na wieży kościoła Ś-go Baptysty, trwało moje uśpienie zaledwie piętnaście minut — krótki okres, ale wystarczający, aby zesłać na mnie nową, nieznaną dotychczas udrękę. Jak gdyby dostrzeżony w przelocie błysk wieczności przejął całe moje jestestwo grozą niewypowiedzianą. Pomiędzy północą a godziną pierwszą owej nocy poczułam przytkniętą do ust moich czarę ciemnego jakiegoś napoju, dziwnego, nie zaczerpniętego z żadnej studni. Napełniona była czara ta czymś wrzącym, wlanym w nią z bezdennego, bezkresnego morza. Cierpienie, dotykające chwilowo, odmierzone dającą się obliczyć miarą, doprawione tak, aby mogły wchłonąć je usta śmiertelnika, nie ma takiego smaku, jaki miało to właśnie. Przełknęłam przytknięty do warg moich napój, i obudziłam się pewna, że jest już po wszystkim; nadszedł koniec i przeminął. Drżąc z przerażenia — w miarę odzyskiwania świadomości — gotowa krzyknąć, wzywając z prośbą o pomoc jakąś istotę miłosierną, i wiedząc zarazem, że nie ma nigdzie w pobliżu żadnej istoty miłosiernej, która mogłaby usłyszeć to moje rozpaczliwe wezwanie — poczciwa Gotton w odległej swojej izdebce poddasza nie mogła mnie usłyszeć, — uklękłam na łóżku. Upłynęło parę godzin straszliwych. Nie podobna opisać udręki i zgnębienia duchowego, jakie przecierpiałam. Myślę, że była to najgorsza ze wszystkich potworności snu. Miałam przez chwilę wizję uwielbianych moich zmarłych, którzy niegdyś za życia kochali mnie tak tkliwie, a którzy teraz spotkali się ze mną w innym jakimś świecie, dalecy mi już i obcy. Napoiło to goryczą serce moje, przepełniło rozpaczą nieopisaną na myśl o tym, co czekać mnie może odtąd. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym pragnąć żyć i wyzdrowieć, mimo to nie do zniesienia dręczący był głos, jakim wzywała mnie Śmierć do wkroczenia w obręb nieznanego, przerażającego jej królestwa. Chciałam modlić się, zaledwie jednak zdolna byłam wypowiedzieć słowa te:
„Od młodości mojej przecierpiałam grozy Twoje z duszą zmąconą“.
Była to prawda najszczersza.
Gotton, przyniósłszy mi herbatę nazajutrz z rana, nalegała, abym wezwała lekarza. Nie chciałam jednak: nie wierzyłam, aby jakikolwiek lekarz zdolny był uzdrowić mnie.
Pewnego wieczora — nie bredziłam, byłam najzupełniej przytomna — wstałam i ubrałam się, drżąca, zaledwie zdolna utrzymać się na niepewnych nogach. Nie mogłam, nie byłam w stanie znieść dłużej martwej ciszy sypialni: upiornie białe łóżka prześladowały mnie niczym zjawy; zakończenia ich grzbietów stawały się w wyobraźni mojej trupimi czaszkami, wielkimi i wyblichowanymi przez słońce; w ich szeroko rozwartych oczodołach tkwiły zaklęte marzenia zamarłe o dawniejszym jakimś świecie i potężniejszej rasie ludzkiej. Tego wieczora bardziej niezachwianie niż kiedykolwiek wżarło się w duszę moją przeświadczenie, że Los jest twardym nieubłaganym kamieniem, a Nadzieja — bożkiem fałszywym — ślepym, wyzbytym krwi, twardym jak granit. Czułam, że próby i przeżycia, przeznaczone mi przez Boga, dosięgają punktu kulminacyjnego, muszą też zostać odwrócone własnymi moimi rękami, mimo że tak bardzo rozgorączkowanymi, słabymi i drżącymi.
Deszcz lał wciąż jeszcze, a wicher dął w dalszym ciągu mniej gwałtowny jednak i mniej rozszalały, niż przez cały dzień. Tak wydawało mi się przynajmniej. Zapadał zmierzch: przez szyby okienne widzieć mogłam nisko przepływające obłoki, podobne do zwisających smutnie chorągwi. Doznałam wrażenia, że o tej porze zmierzchu i w niebie także ponad nami panować musi smutek i współczucie z powodu cierpień, doznawanych na ziemskim padole. Przypuszczenie to ujęło ciężaru przeraźliwemu mojemu widzeniu sennemu, uczyniło mniej straszliwą myśl, że nie jestem już kochana przez nikogo, że ani jedna z istot tak bliskich mi niegdyś nie przyznaje się już do mnie. Lęk o to ustąpił miejsca nadziei, że może jednak jest inaczej niż przypuszczam. Nabrałam pewności nieomal, że nadzieja ta ziści się i ujawni wyraźnie, o ile zdołam, wydostawszy się spod tego dachu, który ciążył mi, niby zatrzaśnięte nade mną wieko trumny, wyjść za miasto i wspiąć się na ciche wzgórze, wznoszące się daleko pośród pól. Otulona w białe okrycie (musiałam być zupełnie przytomna, jeśli miałam tyle rozsądku i przezorności, aby ubrać się ciepło) wyruszyłam z domu. Dzwony jednego z pobliskich kościołów zatrzymały mnie w przejściu; zdawały się wzywać mnie na Anioł Pański, weszłam więc do wnętrza świątyni. Branie udziału w odbywaniu uroczystego nabożeństwa, widok szczerej pobożności, możność bezpośredniego zwrócenia się do Boga były nie mniej pożądane dla mnie i upragnione, aniżeli chleb dla ginącego z głodu. Uklękłam wraz z innymi na kamiennej posadzce. Był to stary, cichy kościołek, w którego wnętrzu panował zmierzch, przepojony purpurową łuną, jaką rzucało światło, przedostające się przez wysokie malowane szyby okienne.
W kościele zgromadzeni byli nieliczni pobożni, których połowa wyszła po przebrzmieniu salut — pozdrowienia anielskiego. — Stwierdziłam niebawem, że ci, którzy pozostali, uczynili to, aby wyspowiadać się. Nie ruszyłam się z miejsca. Służba kościelna pozamykała starannie wszystkie drzwi; zapadła zbożna cisza; wszystkich nas zamkniętych w kościele ogarnął skrzydłami swoimi cień uroczysty. Po krótkiej chwili, spędzonej w skupieniu modlitewnym, podeszła jedna z penitentek do konfesjonału. Obserwowałam ją pilnie. Spowiadała się szeptem; ksiądz udzielił jej, szeptem również, rozgrzeszenia, odeszła bowiem od konfesjonału wyraźnie uspokojona. Po niej podeszła następna, potem jeszcze inna. Blada jakaś dama, klęcząca obok mnie, szepnęła cichym, uprzejmym głosem:
— Niech pani idzie teraz; nie jestem jeszcze całkowicie przygotowana do odbycia spowiedzi.
Automatycznie posłuszna, podniosłam się i skierowałam się ku konfesjonałowi. Nie zrobiłam tego bez zastanowienia. Wiedziałam co robię. Z błyskawiczną szybkością obmyśliłam zamiar. Wyspowiadanie się nie mogło bardziej jeszcze zgnębić mnie moralnie, raczej możliwe było, że mnie ukoi.
Ksiądz, zasiadający w konfesjonale ani razu nie odwrócił ku mnie głowy, aby przyjrzeć mi się; spokojnym, nawykowym gestem pochylił ucho ku moim ustom. Mógł to nawet być człowiek zacny, dobry z natury, obowiązek ten wszelako stał się dla niego rodzajem formy jedynie: odbywał obrządek spowiadania penitentów z obojętnością i flegmą przyzwyczajenia. Zawahałam się; nie znałam obowiązującej formuły spowiedzi: zamiast też rozpoczęcia jej od zwykłego wstępu, rzekłam:
Mon père, je suis protestante[71].
Odwrócił się ku mnie nagle. Nie był tubylcem: księża miejscowi, urodzeni w tym kraju i pochodzący z rdzennych jego warstw, mają prawie nieodmiennie twarze płaskie, prostacze. Subtelny profil i zarys czoła tego księdza wskazały mi, że musi być on Francuzem; mimo że siwy i posunięty w lata, zachował twarz człowieka myślącego i czującego. Zapytał mnie przede wszystkim, bez gniewu jednak, dlaczego, będąc protestantką, przyszłam do niego.
Powiedziałam, że zginę, jeśli nie otrzymam mądrej rady i życzliwych słów pociechy. Od kilku tygodni jestem zupełnie osamotniona; zachorowałam; czuję się tak przeraźliwie zgnębiona, że nie wydaje mi się, abym była zdolna znieść dłużej ten ciężar, tłoczący nieustannie moją duszę.
— Czy dolega ci świadomość popełnionego grzechu lub występku, moje dziecko? — zapytał.
Uspokoiłam go co do tego, jak mogłam też najprzystępniej wyjaśniłam na czym właściwie polega moja udręka.
Zdawał się stropiony i zdziwiony.
— Przyznaję — rzekł — że zaskoczyłaś mnie, dziecko moje, znienacka. Nie miałem nigdy jeszcze w całej dotychczasowej mojej praktyce podobnego wypadku: przygotowani jesteśmy na wiele powikłań niezwykłych, należących jednak do stałej rutyny naszego posłannictwa: tym razem wszakże spotykam się z czymś takim, co robi poważny wyłom w zwykłym biegu spowiedzi. Wątpię czy znajdę dla ciebie w danych warunkach radę odpowiednią.
Nie liczyłam oczywiście, aby mógł znaleźć ją, już jednak ulga, jaką przyniosła mi możność zwierzenia się człowiekowi rozumnemu i ludzkiemu, o uświęconym charakterze kapłana, z części bodaj bólów, jakie nękały moją duszę, zrobiła mi wiele dobrego. Czułam się nieco pokrzepiona.
— Czy mam odejść, mój ojcze? — zapytałam.
— Tak, moja córko — rzekł z życzliwością w głosie.
— Nie wątpiłam, że był to człowiek życzliwy: dostrzegłam wyraźnie błysk współczucia w jego oku. — Tak, na razie lepiej będzie, abyś odeszła, zapewniam cię jednak, że słowa twoje uderzyły mnie. Spowiedź, podobnie jak wszystko inne, staje się, stać się może łatwo czczą formalnością jedynie, czymś spospolitowanym, o ile wejdzie w stały zwyczaj. Przyszłaś, córko moja, zrzuciłaś ciężar z własnego serca, podzieliwszy się ze mną tym, co cię trapi — rzadko zdarza mi się wysłuchać czegoś podobnego. Chciałbym mieć czas na obmyślenie twojego zwierzenia w należytym spokoju modlitewnym. Gdybyś należała do naszego kościoła, wiedziałbym co mam ci powiedzieć — dusza tak bardzo udręczona jak twoja, może znaleźć spokój jedynie w zupełnym odcięciu od ludzi, w stałym, regularnym pełnieniu obowiązków religijnych. Życie wśród świata, jak niewątpliwie dobrze ci wiadomo, nie daje zadowolenia naturom takim jak twoja. Świątobliwi kapłani polecali penitentkom do ciebie podobnym, aby starały się przez pokutę, zaparcie się samych siebie i pełnienie żmudnych dobrych uczynków, utorować sobie drogę ku oczyszczeniu. Tu na ziemi dane im są za strawę codzienną łzy, chleb i woda strapienia. Nagroda czeka je później dopiero, w życiu pozagrobowym.
— Co się mnie tyczy, przeświadczony jestem, że wyobrażenia te, pod których ciężarem uginasz się, córko moja, są wysłańcami bożymi, mającymi misję nawrócenia cię na łono prawdziwego Kościoła. Zrodzona jesteś do przyjęcia naszej wiary: uwierz w nią, ona jedna zdolna jest uzdrowić cię i dopomóc ci. Protestantyzm jest dla ciebie zbyt suchy, zimny i zbyt przyziemny. Im więcej myślę o twojej sprawie, tym wyraźniej widzę, że odchyla się ona najzupełniej od zwykłego biegu rzeczy. Nie chciałbym za żadną cenę stracić cię z oczu. Odejdź teraz w pokoju, córko moja, powróć jednak do mnie.
Podniosłam się z klęczek i podziękowałam mu. Zamierzałam odejść już, kiedy dał mi znak, abym zatrzymała się jeszcze.
— Nie przychodź do kościoła — rzekł — widzę, że jesteś chora, panuje tutaj zbyt wielki chłód. Przyjdź do mnie do domu: mieszkam (dał mi swój adres). — Bądź u mnie jutro z rana o dziesiątej.
W odpowiedzi na to polecenie pochyliłam w milczeniu głowę i, opuściwszy na twarz zasłonę i opiąwszy szczelnie okrycie na sobie, wysunęłam się z kościoła.
Jak sądzisz czytelniku, czy myślałam o powtórnym dostaniu się do zacnego księdza? Zupełnie tak samo nie przychodził mi zamiar ten do głowy, jak nie wpadłoby mi na myśl leźć dobrowolnie w paszczę smoka. Kapłan ten posiadał broń, którą mógł wpływać na mnie: był z natury miękki i uprzejmy; posiadał ową wrodzoną miękkość i uczuciowość typowo francuską, na którą, jak dobrze wiedziałam, byłam osobliwie wrażliwa. Nie budziły we mnie szacunku pewne rodzaje afektacji, nie byłam, natomiast, zdolna oprzeć się przejawom szczerego uczucia, prawdziwej wiary. Gdybym poszła do niego, niechybnie zdołałby przekonać mnie o kojącej sile, o wyniosłości i prawowitości uczciwego dogmatyzmu papieskiego. Usiłowałby też niewątpliwie wzbudzić we mnie i podsycać żarliwość pełnienia dobrych uczynków. Nie mam pojęcia na czym skończyłoby się to wszystko. Uważamy się za silnych na pewnych punktach, znamy słabość naszą na wielu innych: wielce prawdopodobnie też, gdybym udała się w oznaczonym dniu i godzinie pod numer 10 Rue des Mages, potoczyłby się zgoła inaczej bieg mojego życia i teraz — zamiast snuć heretycką tę opowieść — przesuwałabym paciorki mojego różańca i odmawiałabym pacierze w celi klasztoru Karmelitek przy Boulevard de Crécy w Villette. Stary ten, dobrotliwy ksiądz miał w sobie coś z Fenelona, jakakolwiek też miałaby być większość jego braci, cokolwiek miałabym myśleć o jego Kościele i wierze (których nie lubię), zachowam jego samego na zawsze we wdzięcznej mojej pamięci. Był dla mnie dobry wówczas, kiedy tak bardzo potrzebna mi była dobroć ludzka. Oby niebo wynagrodziło go za to!
Zmierzch przeistoczył się w noc, latarnie zapłonęły już na ulicach, kiedy wydostałam się z posępnego kościoła. Możliwy był teraz dla mnie powrót: przestała nękać mnie nieposkromiona, dzika tęsknota za odetchnięciem rzeźwiącym powietrzem tej nocy październikowej, za znalezieniem sie na małym wzgórzu poza murami miasta. Teraz już tylko doświadczałam pragnień, z jakimi mógł pogodzić się rozsądek: pragnęłam znaleźć się w domu; zawróciłam, jak mi się wydawało, ku Rue Fossette. Znalazłam się jednak w części miasta, której zupełnie nie znałam; była to stara część Villette, pełna wąskich uliczek, na których stały odwieczne, zmurszałe, ale malownicze w swojej odwieczności budowle. Byłam zbyt słaba, aby zorientować się od razu, zbyt mało zresztą przezorna i zbyt mało świadoma niebezpieczeństwa jakie mogło mi zagrażać, aby dbać dostatecznie o własną osobę i zwracać uwagę na to co robię. Idąc na oślep przed siebie, uwikłałam się w plątaninę zakrętów, z której nie byłam zdolna wydostać się, nie umiałam zaś zdobyć się na decyzję poproszenia kogoś z przechodniów o wskazanie mi drogi.
Burza, która przycichła w porze zachodu, usiłowała odrobić teraz stracony czas. Pionowo prawie dmący gwałtowny wicher huraganowy, który szedł z północo-zachodu, sprowadził deszcz, rozpryskujący się na wszystkie strony: bryzgi jego były lodowate, przemarzłam też wnet do szpiku kości. Pochyliłam głowę, aby uniknąć wichru i deszczu, siekły mnie wszakże nieubłaganie. Nie zrażało mnie to jednak; żałowałam tylko, że nie mam skrzydeł, aby móc ulecieć w górę z wichrem, rozpostrzeć je i, utrzymując się na nich, być porwaną przez pęd powietrza i pomknąć dokąd mnie on uniesie. W momencie kiedy zaznałam tego pragnienia, przejął mnie chłód jeszcze dokuczliwszy, choć i przed tym było mi dość dokuczliwie zimno; dotychczasowa słabość moja ustąpiła miejsca zupełnemu bezwładowi. Usiłowałam dotrzeć do wrót wielkiego gmachu, cały potężny front jego wszakże i olbrzymia kopuła zlały się przed moimi oczami w jedną czarną masę, która rozwiała się przed nimi w następnej chwili. Zamiast osunąć się na stopnie schodów wejściowych, jak zamierzałam, uczułam — tak mi się przynajmniej wydało — że wpadam głową w dół w jakąś ziejącą przepaść. Więcej nie pamiętam już nic.




ROZDZIAŁ XVI
AULD LANG SYNE[72]

Dokąd zawędrowała dusza moja podczas długiego tego omdlenia, nie umiałabym powiedzieć. Zachowała ona na zawsze w tajemnicy to, co widziała, jak i to również w jakie dziwne tej nocy zapuściła się okolice. Nie podszepnęła ani słówka o tym pamięci mojej, pogrążywszy wyobraźnię moją w otchłań zapomnienia i nieprzerwanego milczenia. Wzleciała może na wyżyny i ujrzała z dala wiekuiste schronienie swoje, mając nadzieję, że pozwolą jej wreszcie spocząć w spokoju, łudząc się, że jej bolesny związek z materią został zerwany ostatecznie. W chwili, kiedy wyobrażała to sobie, mógł jeden z aniołów bożych ostrzec ją, aby nie przestępowała wrót rajskich i sprowadzić ją z powrotem na ziemię, ponownie wcielając rozedrganą, łkającą, opierającą się, w dawne nędzne jej ramy, wyziębione i zmarnowane, w ramy, z którymi łączność nierozerwalna przykrzyła się jej nad miarę od dawna już.
Wiem, że z uczuciem bólu i niechęci przekroczyła ponownie próg swojego więzienia, przy czym z głębi jej wydarł się jęk potężny, a całą nią wstrząsnął dreszcz przeciągły. Niełatwo było dokonać ponownego sprzężenia Ducha z Materią; ich powitaniu wzajemnemu nie towarzyszyło ciepło serdecznego uścisku, ale rozpoczynająca się ponownie tortura walki.
Najsampierw odzyskałam zmysł widzenia: ujrzałam przed sobą bezmiar czerwony, niby morze krwi; obezwładniony chwilowo zmysł słuchu powrócił do mnie ogłuszając uszy moje szumem głośnym, podobnym do huku grzmotu; odzyskanie przytomności zaznaczyło się przede wszystkim gwałtownym wstrząsem lęku. Usiadłam, oszołomiona, zdumiona, niezdolna zdać sobie sprawy w jakie okolice zawędrowałam, wśród jakich istot dziwnych zbudziłam się ponownie do życia. Zrazu nie wiedziałam nic i rozglądałam się z zaciekawieniem dokoła: ściana nie była ścianą, lampa nie wydawała się lampą. Powinna byłam zdawać sobie sprawę z tego co właściwie nazywamy zjawą, jak zdawałam ją sobie z przedmiotów najzwyklejszych. Chcę powiedzieć przez to, że wszystko, na co padły moje oczy, uderzyło mnie upiornością swoją. Rychło wszakże odzyskały zmysły moje uprzednią sprawność, cały proces życia wznowił dla mnie zwykły, regularny swój tryb.
Nie wiedziałam jednak wciąż jeszcze gdzie się znajduję: po chwili dopiero zorientowałam się, że zostałam zabrana i przeniesiona z miejsca, na którym upadłam: Nie leżałam na najniższym stopniu schodów wejściowych do kościoła; mury, sufit i okna oddzielały mnie od nocy i burzy. Wniesiona zostałam do jakiegoś domu, do czyjego domu jednak?
Przychodził mi do głowy pensjonat jedynie — szkoła żeńska z Rue Fossette. Na wpół przytomna jeszcze, usiłowałam zorientować się do którego pokoju w nim zostałam wniesiona: do większej sali sypialnej, czy do jednej z małych sypialek? Byłam zdziwiona, nie mogłam bowiem poznać ani jednego mebla, który pamięć moja mogłaby skojarzyć z którąkolwiek. Brakło tu pustych białych łóżek, nie było także długiego szeregu okien.
„Nie położono mnie w pokoju Madame Beck — to pewne“ — pomyślałam. Nagle wzrok mój padł na fotel, obity błękitnym adamaszkiem. Stopniowo wykrywać zaczęłam obecność innych jeszcze krzeseł i foteli tak samo pokrytych, aż wreszcie złożyła się całość bezpośredniego mojego otoczenia na widok miłego, zacisznego saloniku, z kominkiem, na którym jasnym, wesołym ogniem buzowały szczapy smolne, rzucając świetlne błyski na płowe tło dywanu z jaskrawo-błękitnymi arabeskami na nim, na blado-kremowe ściany, po których, pośród splątanego gąszczu złotawych liści i łodyg wiły się lekkie, nie kończące się girlandy lazurowych niezapominajek. Przestrzeń pomiędzy dwoma oknami, suto zadrapowanymi błękitną, zebraną ku górze, kotarą wypełniało zwierciadło w złoconych ramach. W zwierciadle tym ujrzałam siebie samą, leżącą nie na łóżku, ale na kanapie. Wyglądałam widmowo; oczy moje rozwarte były szerzej i wpadnięte głębiej, aniżeli zazwyczaj, stanowiąc dziwny kontrast z wychudzoną, szaro-ziemistą twarzą. Teraz już stało się dla mnie oczywiste, że pokój, w którym znajdowałam się był obcym, nieznanym mi pokojem w obcym, nieznanym mi domu.
Równie oczywiste nieomal było dla mnie, że mózg mój nie powrócił jeszcze do normy, im dłużej bowiem wpatrywałam się w obity błękitnym adamaszkiem fotel, tym bardziej wydał mi się on znajomy, tak samo zresztą jak okrągła kanapka. Nieco mniej znajomy, przypominający mi jednak coś znanego wydał mi się okrągły stół pośrodku, nakryty błękitną serwetą obrzeżoną szlakiem z liści w barwach jesiennych. Nade wszystko jednak bliskimi znajomymi wydały mi się dwa małe stołeczki, obite haftowaną ręcznie materią, a także niewielkie, ujęte w hebanowe ramy krzesło, którego grzbiet i siedzenie obite były ręcznie również wyhaftowanymi na ciemnym tle, jaskrawymi kwiatami.
Uderzona widokiem znanych mi dobrze sprzętów, zaczęłam rozglądać się i badać bliżej. Dziwne to, doznawałam wszelako wrażenia, jak gdybym nagle znalazła się wśród dawnych przyjaciół; i szkockie znane powiedzenie — „auld lang syne“ — dawne dobre czasy — uśmiechało się do mnie z każdego kąta. Na gzymsie kominka umieszczone były dwie owalne miniatury, których perły nad wysoko spiętrzonymi pudrowanymi koafiurami wraziły mi się od dawna w pamięć, tak samo jak aksamitne obramowanie dokoła smukłych białych szyj, sute fałdy muślinowych chusteczek-krzyżówek, a nawet deseń koronkowych mankietów, zdobiących rękawy. Na tym samym gzemsie kominkowym stały również dwie wazki chińskie, pozostałości dawno wytłuczonego serwisu, gładkie i połyskujące jak emalia, kruche i cienkie jak łupinka jajek. W samym środku gzemsu umieszczona była, mając służyć widocznie za główną ozdobę, — klasyczna grupa z alabastru, przechowywana pod szkłem. Umiałabym wyliczyć na pamięć wszystkie zadraśnięcia, wszystkie najdrobniejsze szczerby na tych zabytkach zupełnie jak gdybym była clairvoyante — jasnowidzącą. Nade wszystko wszakże były tu dwie zasłonki-ekraniki, ozdobione nader starannie i drobiazgowo wykonanymi rysunkami ołówkowymi, utworzonymi z tak cieniuchnych kreseczek, jak najsubtelniejsze rysunki piórkowe. Wpatrując się w nie, przypomniałam sobie godziny, podczas których pochylona była nad nimi głowa dziewczęca, trzymająca ołówek pensjonarki w słabych, cierpliwych, gorliwie pracujących palcach, w tej chwili bardziej podobnych do palców szkieletu.
Gdzie znajdowałam się? Dokąd zostałam przeniesiona? Nie tylko do jakiego zakątka świata, ale do jakiego roku Pańskiego? Wszystkie te przedmioty pochodziły bowiem z dawnych, bardzo dawnych dni i z dalekiego kraju. Pożegnałam się z nimi przed dziesięciu laty; od czternastego roku mojego życia nie zetknęłam się z nimi nigdy więcej już. Słabym, ale dosłyszalnym głosem szepnęłam: — „Gdzie jestem?“
Sylwetka czyjaś, dotychczas nie zauważona przeze mnie, poruszyła się, wstała i zbliżyła się ku mnie; sylwetka, odcinająca się od otoczenia, a tym samym bardziej jeszcze wikłająca dla mnie zagadkę. Przyjrzawszy jej się bliżej, przekonałam się, że musiała to być służąca, sadząc z kolorowej perkalikowej jej sukni i typowego czepeczka na jasnych włosach. Nie mówiła ani po francusku, ani po angielsku, nie mogłam też porozumieć się z nią, aby dowiedzieć się od niej czegoś, zasięgnąć tak bardzo interesujących mnie informacyj. Zwilżyła mi tylko czoło i skronie chłodnym jakimś i mile pachnącym płynem, poprawiła poduszki pod moją głową, gestem dała mi do zrozumienia, abym nic nie mówiła, po czym usiadła przy nogach kanapy.
Usiadłszy zajęła się ponownie swoją robotą na drutach, mogłam więc przyglądać się jej swobodnie, pochylonej nad migającymi w jej rękach narzędziami pracy. Zdumiona byłam skąd wzięła się ona tutaj i co może mieć wspólnego z środowiskiem, tak bliskim mi z czasów mojego dziecięctwa. Bardziej jednak jeszcze zdumiewało mnie co owo środowisko i owe czasy mogą mieć teraz wspólnego ze mną.
Zbyt wyczerpana abym mogła zbadać intrygującą tę zagadkę, usiłowałam pogodzić się z niemożnością rozwiązania jej, mówiąc sobie, że musi to wszystko być niepojętą jakąś omyłką, snem, czy fantasmagorią rozgorączkowanej, chorej wyobraźni. W głębi duszy wiedziałam jednak, że nie jest to ani omyłką, ani snem, ani fantasmagorią: nie spałam, ani też nie fantazjowałam będąc najzupełniej przytomna i trzeźwa. Wolałabym, aby pokój, w którym znajdowałam się, nie był tak dobrze oświetlony; nie dostrzegłabym może tak dokładnie małych obrazków, ozdób, zasłonek, haftowanego pokrycia krzesła. Wszystkie te przedmioty, tak samo jak meble obite błękitnym adamaszkiem, były w rzeczywistości identycznie takie same, jak te, które tak dobrze pamiętałam i które były tak bardzo mi bliskie, jako że znajdowały się niegdyś w salonie mojej matki chrzestnej w Bretton. Wydawało mi się jedynie, że sam pokój jest zmieniony zarówno pod względem swojego obszaru, jak rozplanowania.
Przyszedł mi na myśl Bedreddin-Hassan, przeniesiony we śnie z Kairu do wrót Damaszku. Czyżby i mnie także dobry geniusz jakiś, który sfrunął na skrzydłach wichru i zabrał mnie ze stopni schodów wejściowych do kościoła, a potem uniósł „mnie w powietrze“, jak czytamy w baśni wschodniej i przeniósł ponad góry, ponad kraje, ponad morza i oceany, spokojnie złożył przy ognisku domowym w starej kochanej Anglii? Ale nie; wiem, że — owo ognisko domowe zagasło już od dawna, nie mógł więc złożyć mnie przed nim mój duch opiekuńczy, zwłaszcza, że mieszkańcy domu, w którym płonęło to ognisko, przenieśli się daleko, uniósłszy wraz z sobą swoje Penaty i Lary.
Służąca odwróciła w tej chwili głowę w moją stronę i, widząc, że mam oczy otwarte, zdradzające wyrazem swoim — tak jej wydało się przynajmniej — podniecenie i zaniepokojenie, odłożyła robotę, i podeszła do małego stolika, nalała trochę wody z karafki do kieliszka, odmierzyła do niego pewną ilość kropel z buteleczki, z kieliszkiem w ręku zbliżyła się do mnie i podała mi lekarstwo. Jaki to ciemno-zabarwiony napój? Jaki eliksir czarodziejski, czy roztwór zaczarowany?
Nie pora była już jednak pytać się o to — od razu posłusznie przełknęłam podany mi lek. Spokój zapanował w moich, tak wzburzonych przed chwilą myślach; mózg mój zalała fala dobroczynna, coraz milej kojąca, niby balsam zbawczy. Bolesna słabość opuściła moje członki, mięśnie moje obezwładniła senna drętwota. Utraciłam możność poruszania się, że jednak równocześnie utraciłam i chęć także wykonywania jakichkolwiek ruchów, nie było to dla mnie żadną przykrością. Uważna służąca postawiła ekran pomiędzy mną a światłem; widziałam ją podnoszącą się, aby to uczynić, nie przypominam sobie wszakże, abym miała widzieć ją siadającą ponownie na zajmowane przez nią uprzednio miejsce. W przerwie pomiędzy dwoma tymi aktami zasnęłam.
Kiedy przebudziłam się, wszystko uległo ponownej zmianie. Otaczało mnie pełne światło dzienne; nie było to wszakże rozsłonecznione światło dnia letniego, raczej ołowiana posępność słotnej jesieni. Byłam pewna teraz, że jestem w „pensionnat de demoiselles“. Utwierdził mnie w tym mniemaniu siekący o szyby deszcz, świst i wycie wichru wśród drzew, które wskazywały na istnienie ogrodu poza oknami, chłód, białość i osamotnienie, pośród których leżałam. Mówię „białość“, bowiem białe dymkowe zasłony, opuszczone przy francuskim moim łóżku, odcinały mi widok na wszystko inne.
Rozchyliłam je i wyjrzałam. Oko moje, nastawione na ujrzenie długiej, obszernej, malowanej na biało sali, zamrugało zdumione widokiem ograniczonej przestrzeni niewielkiego pokoju o blado-zielonych ścianach barwy wody morskiej. Zamiast pięciu wielkich, niczym nie osłoniętych okien było jedno tylko, wysokie, ocienione kunsztownymi fałdami muślinowych firanek, a zamiast dwóch tuzinów drewnianych meblowych umywalek, na każdej z których stała miska i dzbanek, była tu toaleta, strojnie, niby dama wybierająca się na bal, zadrapowana białymi przejrzystymi zwojami muślinu, upiętymi na różowym spodzie: toaletę wieńczyło ślicznie wypolerowane, spore zwierciadło, pod którym leżała elegancka poduszeczka do szpilek, przybrana dokoła falbanką z koronki. Ten stół toaletowy wraz ze stojącym przed nim niskim fotelikiem obitym biało-zielonym kretonem w kwiaty i marmurową umywalnią z blado-zielonym porcelanowym garniturem do mycia wystarczały w zupełności jako umeblowanie małego tego pokoju.
Czytelniku! Byłam przerażona! Z jakiego powodu? — gotów jesteś zapytać się. Cóż było takiego w tym skromnym, ale pełnym wdzięku sypialnym pokoju, co mogło przerazić tak dalece najbardziej nawet lękliwą, nieśmiałą osobę? Otóż to jedno tylko: sprzęty te nie mogły być rzeczywistymi, solidnymi fotelami, zwierciadłami i umywalniami — zjawami ich tylko co najwyżej — o ile zaś należałoby odrzucić hipotezę taką, jako nazbyt nieprawdopodobną, — co przyznaję, uczyniłam właśnie — nie pozostawało nic innego, jak tylko dojść do wniosku, że mój własny umysł uległ znać zaćmieniu, innymi słowy, że muszę być chyba chora i fantazjować. I w tym razie wszakże zaćmienie to musiało być osobliwego rodzaju, niepodobne do żadnego innego, jakiemu zdarzyło się kiedykolwiek dręczyć umysł ludzki.
Znałam — niepodobieństwem było, abym ich nie znała — zielony kreton, służący za obicie niskiego tego fotelika; znany mi był kunsztownie powyginany kszałt przytulnego tego krzesła; znałam rzeźbioną, błyszczącą ramę tego zwierciadła; połyskliwą bladą zieloność porcelanowego garnituru na tej umywalni, samą tę umywalnię także z jej szarym marmurowym blatem wierzchnim, z lekka rozłupanym w jednym rogu. Wszystkie te tak pamiętne mi sprzęty musiałam wszak poznać i powitać jako starych znajomych, tak samo, jak poprzedniego wieczora poznałam i powitałam meble z różanego drzewa, draperie i porcelanę w salonie.
Bretton! Bretton! i wydarzenia sprzed dziesięciu lat odbijały się w tym lustrze. Dlaczegożby jednak miało wskrzesnąć tak żywo w mojej pamięci Bretton i czternasty rok mojego życia? Dlaczego, skoro odżyły one w ogóle, nie odżyły całkowicie? Dlaczego narzuciła się mojemu wzrokowi wizja samych sprzętów tylko, gdy pokoje i całe środowisko były zupełnie inne? Tę, zalotnie przybraną falbankami z nicianych koronek i złotymi perełkami, poduszeczkę do szpilek, zrobioną ze szkarłatnego atłasu, miałam takie same prawo znać, jak miałam prawo znać zasłonki: i pierwsze i drugie były dziełem własnych moich rąk. Usiadłszy na łóżku, sięgnęłam po poduszeczkę, aby przyjrzeć jej się bliżej. Tak.. Oto litery „L. L. B.“, wyhaftowane złotymi perełkami i okolone owalnym wianuszkiem zrobionym atłaskowym białym haftem. Były to początkowe litery imienia i nazwiska mojej matki chrzestnej: „Luiza Lucy Bretton“.
Czy jestem w Anglii? W Bretton? — przyszło mi na myśl; pośpiesznie też rozsunąwszy kotary przy oknie, wyjrzałam na zewnątrz, aby zorientować się gdzie jestem, licząc na to, że zobaczę spokojne, stare, miłe oku budowle i czystą, ułożoną ze starych fliz kamiennych jezdnię ulicy Ś-tej Anny, na której końcu zarysują się przede mną strzeliste wieże katedry. Gdyby zaś nie miał odsłonić się przede mną ten właśnie widok, liczyłam raczej na ujrzenie którejś z ulic w Villette, albo też ulicy w jakimś miłym starym mieście angielskim.
A tymczasem zamiast tej wizji, miałam przed sobą taras z murawy, wyzierający spoza zagęszczonego dokoła wysokich szyb okiennych obramowania z liści i opadający ku soczystej łące gazon ocieniony drzewami, które wyrastały z gruntu, położonego poniżej — wysokimi drzewami leśnymi, jakich nie widziałam od dawna już. Uginały się one teraz, smagane podmuchami październikowego wichru; pomiędzy ich pniami dostrzegłam aleję, żółcącą się grubą warstwą jesiennych liści, których mnóstwo wirowało w powietrzu, podcinane tym samym wichrem. Nie mogłam widzieć dalszych planów krajobrazu, domyślałam się jednak, że okolica zamknięta poza wysokimi tymi bukami musi być płaska i nizinna. Miejscowość zdawała się jak gdyby odcięta od świata i była zupełnie nieznana, zdecydowanie obca.
Położyłam się ponownie. Łóżko moje umieszczone było w małej wgłębionej alkowie. Wystarczyło odwrócić głowę ku ścianie, aby wykluczyć sprzed oczu cały pokój wraz z tak bardzo oszołamiającymi mnie jego akcesoriami. Wykluczyć? Nie! Układając się odpowiednio na łóżku, celem odcięcia się od reszty pokoju, a tym samym od związanych z nim narzucających mi się natrętnie wspomnień, ujrzałam na zielonej przestrzeni ściany pomiędzy podniesionymi i upiętymi w górze firankami szeroką pozłacaną ramę, okalającą portret. Była to dobrze namalowana akwarela, jakkolwiek traktowana szkicowo jedynie; głowa chłopca, świeża, młodzieńcza, jak żywa, jak gdyby miał przemówić. Chłopiec wydawał się szesnastolatkiem, jasnej cery ze zdrową, młodą krwią, omal nie wytryskującą mu z policzków, z długimi włosami, kasztanowatymi o słonecznym blasku. Oczy chłopca patrzyły przenikliwie, usta zarysowane miał ładnie wygiętym łukiem, ułożone do wesołego uśmiechu. Na ogół była to twarz niezmiernie pociągająca, dla tych zwłaszcza, którzy mogli rościć prawo do serdeczniejszych uczuć ze strony pierwowzoru — dla rodziców jego, na przykład, czy sióstr. Byle romantyczna pensjonarka mogłaby zakochać się w samym tym portrecie jego. W oczach chłopca było coś takiego, co pozwalało przypuszczać, że gdy dorośnie i dojrzeje, błyskawicznie zapłonie w nich iskra żywego odzewu na wezwanie miłosne: trudniej byłoby przewidzieć, czy dochowają one wiernie żaru tego uczucia. Kapryśny zarys pięknych jego ust był ostrzeżeniem niejako, że zbyt wyraźnie okazywana mu, zdobyta bez większego wysiłku z jego strony miłość łatwo spotkać się może z jej lekceważeniem przez niego.
Usiłując przyjąć każde nowe odkrycie ze spokojem, na jaki tylko zdolna byłam zdobyć się, szepnęłam sama do siebie: „O, ten portrecik wisiał zazwyczaj w pokoju jadalnym nad kominkiem. Zawsze wydawało mi się, że umieszczono go zbyt wysoko. Pamiętam, że zwykłam włazić na taburet fortepianowy, aby zdjąć ten portret ze ściany, wziąć go do ręki i napatrzeć się tym wesoło iskrzącym się oczom, których błysk spod orzechowych rzęs zdawał się uwięzionym na płótnie uśmiechem. Pamiętam też jak bardzo podobało mi się żywe zabarwienie policzków i wyraz oczu. Trudno było mi także wyobrazić sobie coś bardziej uroczego niż ten wykrój ust, czy zarys podbródka; i ja nawet w ówczesnej nieświadomości swojej czułam jak bardzo są one piękne, rozważałam też zadawane sobie samej pytanie:
— Czy możliwe, aby to, co tak bardzo czaruje, zdolne było zarazem ranić boleśnie?
Pewnego razu, tytułem próby, podniosłam maleńką Miss Home i powiedziałam jej, aby przyjrzała się portretowi.
— Podoba ci się ten portret, Polly? — zapytałam. — Ale mała nie odpowiedziała nic, wpatrywała się tylko długo w malowaną twarz chłopca, wreszcie wrażliwe oczy jej omroczył cień smutku.
— Niech mnie pani spuści na podłogę — rzekła.
Spuściłam ją, pomyślawszy:
— I to dziecko również wyczuwa podświadomie czar niebezpieczny, jakim tchną rysy chłopca.
Wszystko to odżyło nagle w mojej pamięci.
— Tak, miał wady, niewątpliwie, mimo to rzadko spotkać można było naturę subtelniejszą, szlachetniejszą i bardziej rycerską.
Rozważania moje znalazły wyraz ostateczny w głośnym wypowiedzeniu imienia: „Graham!“
— Graham! — powtórzył głos jakiś, odzywający się tuż przy moim łóżku. — Chce pani widzieć Grahama?
Podniosłam oczy. Zagadka wikłała się coraz bardziej; zdumienie moje doszło do punktu kulminacyjnego. O ile niesłychanie dziwnym wydało mi się dostrzeżenie dobrze zapamiętanego portreciku na ścianie tego pokoju, tym dziwniejszy i bardziej niepojęty czekał mnie widok, kiedy odwróciłam głowę i spotkałam się oko w oko z nie mniej dobrze zapamiętaną postacią kobiecą. Przede mną stała niewiasta, której istotność — bynajmniej nie zjawowa z racji dość pokaźnej jej tuszy — nie mogła ulegać wątpliwości. Niewiasta była dostatnio ubrana we wdowie jedwabie i w czepeczek koronkowy, zręcznie upięty na jej macierzyńsko dostojnych, mocno siwiejących włosach. Twarz jej tchnęła dobrocią: zbyt wyrazista i energiczna, aby mogła być nazwana piękną, świadczyła po dawnemu o rozumie i charakterze. Bardzo niewiele zmieniła się, może nieco tylko spoważniała, trochę też przybladła. Nie podobna było wątpić, że to moja chrzestna matka, a nie wizja jedynie pani Bretton, czy zjawa jej widmowa.
Zachowałam pozorny spokój, byłam jednak niezmiernie podniecona, serce moje tłukło przyśpieszonym gwałtownie tętnem, cała krew spłynęła mi z twarzy, zesztywniałej nagle i zmrożonej.
— Gdzie jestem, proszę pani? — zapytałam.
— W bardzo bezpiecznym schronieniu; dobrze umieszczona na razie; może pani pozostać u nas zupełnie spokojnie dopóki nie powróci pani do zdrowia; tymczasem jeszcze sprawia pani wrażenie osoby chorej.
— Jestem zupełnie oszołomiona; nie wiem czy mam wierzyć świadectwu moich zmysłów, czy może omamiają mnie one i w błąd wprowadzają. Mówi pani po angielsku; nie mylę się wszak?
— Słyszy pani to chyba? Ja sama byłabym zdumiona, gdybym miała prowadzić dłuższą rozmowę po francusku.
— Pochodzi pani z Anglii?
— Niedawno przybyłam stamtąd. A pani, czy dawno jest w tym kraju? Jak widzę, zna pani mojego syna?
— Czyżby? Możliwe, że znam. Czy to syn pani na tym portrecie?
— Tak, to jego portret kiedy był małym chłopcem. Patrząc właśnie na ten portret, wymieniła pani jego imię.
— Graham Bretton?!
Starsza kobieta skinęła głową.
— Mówię zatem z panią Bretton, pochodzącą z Bretton?
— Oczywiście. A pani, jak słyszę, jest nauczycielką języka angielskiego w jednej ze szkół tutejszych: syn mój mówił mi o tym.
— Kto znalazł mnie i gdzie, proszę pani?
— Syn mój opowie pani o tym wszystkim, nie od razu jednak. Jest pani teraz jeszcze zbyt słaba i oszołomiona, aby móc rozmawiać; niech pani postara się zjeść to, co pani przyniosą na śniadanie, a potem zasnąć.
Bez względu na wszystko co przeszłam, pomimo zmęczenia fizycznego, zaburzeń duchowych, i narażenia się na wpływ fatalnej niepogody — stan mój poprawił się wyraźnie. Spadła gorączka, będąca głównym fizycznym objawem chorobowym i podkopująca mój organizm; dzięki temu może, ja, która od dziewięciu dni nie byłam w stanie przełknąć kęsa strawy, cierpiąc tylko nieustannie na męki pragnienia, poczułam nagły głód, rzuciłam się też łapczywie na suszoną grzankę, którą pozwolono mi dodać do przyniesionej na śniadanie filiżanki herbaty. Był to wprawdzie mały kawałek tylko, wystarczył jednak: podtrzymał moje siły aż do czasu, kiedy w dwie godziny później służąca podała mi filiżankę bulionu i sucharek.
Zaczęło zmierzchać się, wicher nie przestał jednak dąć z nieosłabłą gwałtownością, a deszcz lał w dalszym ciągu strumieniami. Leżenie w łóżku uprzykrzyło mi się i zmęczyło mnie. Pokój, jakkolwiek ładny i przytulny, był mały. Miałam wrażenie zamknięcia, tęskno mi też było do wyjścia z niego i zaznania zmiany. Przygnębiająco oddziaływał na mnie również zgęszczający się zmrok i nieco przenikliwy chłód. Pragnęłam oglądać coś innego widzieć ludzi, ogrzać się przy kominku. Nie przestawałam poza tym myśleć o synu dostojnej starszej niewiasty: kiedy zobaczę go? Niewątpliwie nie wcześniej, aż nie wyjdę z tego pokoju.
Służąca przyszła przesłać mi łóżko na noc. Chciała w tym celu otulić mnie kołdrą i posadzić na fotelu, odmówiłam jednak i zaczęłam ubierać się. Po ukończeniu tego procesu usiadłam, aby wytchnąć nieco po bądź co bądź męczącym jeszcze dla mnie zadaniu. W tej pozycji zastała mnie pani Bretton, która weszła w tej chwili do pokoju.
— Ubrana? — uśmiechnęła się w sposób tak dobrze mi znany i pamiętny. Uśmiech jej był miły, jakkolwiek bynajmniej nie łagodny.
— Czujesz się więc lepiej, moje dziecko? Odzyskałaś zupełnie siły?
Przemawiała do mnie w sposób tak dalece przypominający jej dawne zwracanie się do mnie, że przyszło mi na myśl, czy nie zaczyna mnie poznawać. Ten sam ton z lekka protekcjonalny i serdecznie opiekuńczy brzmiał w jej głosie; zachowała przy mówieniu do mnie ten sam wyrozumiale życzliwy wyraz twarzy, z jakim spotykałam się z jej strony, będąc podlotkiem, i jaki tak bardzo lubiłam. Wiedziałam wówczas, że ten ton z lekka protekcjonalny nie jest oparty u niej na poczuciu własnego majątku, czy wyższej jej pozycji socjalnej (pod tym względem zresztą nie zachodziła pomiędzy nami nierówność, należałam do tej samej klasy towarzyskiej co ona), ale jedynie na usprawiedliwionych podstawach przewagi wieku. Był to z jej strony naturalny stosunek wyniosłe opiekuńczy, drzewa do trawy. Nie krępując się też, poprosiłam, aby pozwoliła mi zejść na dół.
— Zbyt smutno i zimno jest mi w tym pokoju — wytłomaczyłam się.
— Jak najchętniej, o ile czujesz się dość silną, moje dziecko, do zniesienia tej zmiany — odparła. — Chodźmy więc — dodała, ujmując mnie pod ramię. Zeszłyśmy w ten sposób o jedno piętro niżej po wysłanych dywanem schodach na podest, na który otwarte były wysokie drzwi, wiodące do znanego mi już błękitnego salonu. Jak wesoło i przytulnie wyglądał w świetle lampy z bursztynu i różowej łunie ognia, płonącego na kominku! Dla dopełnienia pociągającego obrazu przygotowany był stół do herbaty, do której nakryto w sposób typowo angielski. Poznałam od razu tak bardzo pamiętne mi nakrycie; masywny srebrny samowar staroświeckiego kształtu urny, srebrny również spory dzbanek do mleka, cienkie, przezroczyste nieomal jak szkło, porcelanowe filiżanki, i takież spodeczki i talerzyki, ciemno-szkarłatne z bogato złoconymi obwódkami. Pamiętałam nawet rodzaj drożdżowego ciasta, pieczonego w specjalnej formie, którego nie brakło nigdy przy podwieczorku w Bretton. Graham lubił je, i teraz także, jak zawsze, stało ono przy nakryciu jego wraz ze srebrnym nożem i widelcem do krajania ciasta. Spodziewano się zatem przyjścia Grahama na herbatę; może był już w domu i za kilka minut zobaczę go...
— Proszę, usiądź dziecko — uprzejmie zaproponowała mi moja przewodniczka, wyczuwszy znać, że, przekraczając próg pokoju, zachwiałam się zlekka. Doprowadziła mnie do kominka i chciała posadzić mnie na kanapce, ja jednak, w obawie, aby tuż przy ogniu nie było mi za gorąco, minęłam kanapkę i w cieniu jej znalazłam krzesełko, które wydało mi się bardziej odpowiednie dla mnie. Narzucanie swojej woli komukolwiek nie było nigdy zwyczajem pani Bretton, i tym razem także nie zaoponowała i pozwoliła mi usiąść gdzie chciałam. Nie dała mi jednak ruszyć się i sama przyniosła mi filiżankę herbaty, po czym zabrała się do czytania gazety. Lubiłam niegdyś przypatrywać się ruchom mojej matki chrzestnej; były takie młode i takie sprawne. Pani Bretton musiała mieć teraz około pięćdziesięciu lat, a może pięćdziesiąt z ogonkiem, ani duch jej wszakże, ani ciało nawet, nie zdawały się być poważniej draśnięte zębem czasu. Mimo że okazałej tuszy, była zwinna i zręczna, pogodna przeważnie, chwilami jednak potrafiła być gwałtowna. Dobry stan zdrowia i wesołe usposobienie utrzymywały niezmiennie wiosenną jej świeżość.
Zauważyłam, że, czytając, nadsłuchuje — prawdopodobnie na przyjście syna. Nie należała do osób, zwykłych przyznawać się do niepokoju, burza srożyła się jednak w dalszym ciągu, gdy więc Graham był w taką pogodę poza domem, rozumiałam, że macierzyńskie jej serce musi trwożyć się o niego i przeżywać z nim razem świsty wichru i potoki deszczu.
— Spóźnia się już o dziesięć minut — rzekła, rzuciwszy okiem na swój zegarek, w następnej chwili wszakże podniesienie oczu sponad gazety i lekkie pochylenie głowy w kierunku drzwi wskazały mi, że musiał dojść jej uszu upragniony odgłos. Czoło jej rozjaśniło się; równocześnie i moje ucho także podchwyciło szczęknięcie zatrzaśniętej żelaznej furtki, potem skrzypienie kroków na piasku i wreszcie jęknięcie dzwonka wejściowego. Przyszedł... Matka naparzyła świeżą herbatę i przysunęła bliżej do kominka miękko wysłany i obity błękitnym adamaszkiem fotel, jej własny, z prawa przynależny jej fotel, był jednak widocznie w tym domu człowiek, który mógł śmiało i bezkarnie uzurpować sobie to prawo. A kiedy ten człowiek przyszedł na górę — co uczynił niebawem po dokonaniu, jak przypuszczam, pewnych zabiegów toaletowych, niezbędnych w tak huraganowy, ulewny wieczór, wszedł do pokoju bez pukania.
— Czy to ty, Grahamie? — spytała pani Bretton, ukrywając radosny uśmiech przy wypowiedzeniu pytania tego tonem rozmyślnie szorstkim.
— A któż inny, mógłby to być, mamo? — odpowiedział niepunktualny przybysz, bez skrupułu obejmując równocześnie w posiadanie tron, z którego abdykowała matka.
— Zasługiwałbyś właściwie na dostanie zimnej herbaty za spóźnienie się.
— Jestem spokojny, że nie dostanę tego, na co zasłużyłem; samowar buzuje aż miło.
— Przysuń sobie fotel do stołu, leniwcze: nie umiesz siadać na innym fotelu, tylko właśnie na moim; gdybyś miał iskierkę bodaj poczucia przyzwoitości, nie zajmowałbyś nigdy tego fotela, pozostawiając go zawsze twojej Starszej Pani.
— Słusznie. Powinienbym, tylko że Starsza Pani upiera się stale przy podsuwaniu mi go. Jakże się miewa twoja pacjentka, mamo?
— Może wystąpi na widownię i sama odpowie na to pytanie? — rzekła pani Bretton, zwracając się ku mojemu kącikowi, który opuściłam na tę zachętę. Graham dworsko zerwał się, aby mnie przywitać. Stał w całej okazałości przy kominku, najzupełniej usprawiedliwiając wyglądem swoim nietajoną dumę matki.
— Zeszła pani na dół — rzekł — czuje się więc pani lepiej — o wiele lepiej, jak widzę. Muszę przyznać, że nie przypuszczałem, abyśmy mieli spotkać się w ten sposób, tutaj. Byłem przerażony wczoraj wieczorem i gdybym nie był zmuszony udać się śpiesznie do umierającego pacjenta, nie byłbym na pewno opuścił pani. Ale moja matka jest sama kawałkiem doktora, a nasza Marta — doskonałą pielęgniarką. Widziałem, że pani zemdlała tylko, co samo przez się nie jest niczym groźnym. Muszę zbadać dopiero czym omdlenie to było spowodowane, jak również dowiedzieć się bliższych szczegółów. Na razie chcę wierzyć, że pani naprawdę czuje się lepiej.
— O wiele lepiej — odparłam spokojnie. — Bardzo panu dziękuję, panie doktorze Johnie.
Bowiem, czytelniku mój, tym dorodnym młodym człowiekiem — tym uwielbianym synem pani Bretton a moim łaskawym gospodarzem, był doktór John, on sam we własnej osobie. Co dziwne jednak, stwierdziłam ten fakt bez zdumienia prawie. A co jeszcze bardziej dziwne, kiedy usłyszałam kroki Grahama na schodach, wiedziałam jaką twarz i postać ujrzę przed sobą, na czyj widok mają być przygotowane moje oczy. Odkrycie to nie było dokonane przeze mnie tego dnia dopiero; od dawna już świtać zaczęła myśl ta w mojej świadomości. Doskonale oczywiście pamiętałam młodego Brettona, jakkolwiek też dziesięć lat (od szesnastu do dwudziestu sześciu) musi z konieczności znacznie zmienić chłopca, który dojrzał przez ten czas na mężczyznę, nie mógł jednak czas ten dokonać takiej zmiany, która wystarczyłaby do zupełnego oślepienia moich oczu i zmącenia mojej pamięci.
Doktór John Graham Bretton zachował jeszcze pewną pokrewność z dawnym szesnastolatkiem; miał niezmienione jego oczy i niektóre z jego rysów, nade wszystko wyraziście ukształtowaną dolną połowę twarzy. — Po tym wszystkim poznałam go rychło. Po raz pierwszy poznałam go przy owej zaznaczonej o kilka rozdziałów wstecz okazji, kiedy mój nieostrożnie utkwiony w nim badawczo wzrok wywołał nieco opryskliwe skarcenie mnie przez niego. Dalsze przyglądanie mu się i obserwowanie go potwierdziło na każdym punkcie zasadność owego pierwotnego przypuszczenia mojego. Odnajdowałam w gestach, ruchach, w całej jego postaci i nawykach dojrzałego mężczyzny, ziszczenie wszystkich zapowiedzi, jakie rokował młody chłopiec. W jego głębokim, męskim głosie dosłuchiwałam się brzmienia chłopięcego z dawnych dni. Pewne zwroty i sposoby wyrażania się, cechujące Grahama przed dziesięciu laty, charakteryzowały doktora Johna i teraz jeszcze, tak samo jak lekkie drgania oczu i warg, uśmiech jego, nagły błysk, roziskrzający się w jego tęczówce spod swoiście zarysowanego jego czoła.
Powiedzieć coś na ten temat, napomknąć o moim odkryciu — byłoby rzeczą niezgodną z moim sposobem myślenia i odczuwania. Wolałam, wprost przeciwnie, zachować to odkrycie dla siebie. Przyjemność sprawiało mi móc zaskoczyć go stojącego z chmurą na czole w osobliwym oświetleniu, którego błyski uwydatniały zarys jego głowy i drgały dokoła jego nóg, pozostawiając całą postać w cieniu.
Wiedziałam, że nie sprawiłoby na nim wielkiego wrażenia, gdybym podeszła do niego i oznajmiła mu: — „Ma pan przed sobą Lucy Snowe!“ Dlatego też trzymałam się w ukryciu, uważana przez niego za nauczycielkę, o której nazwisko nigdy nie pytał, nie widziałam więc potrzeby podawania go. Słyszał, że nazywają mnie „Miss“, albo „Miss Lucy“ nigdy, natomiast nie słyszał wymienianego nazwiska mojego „Snowe“. Co się zaś tyczy nagłego, bezpośredniego rozpoznania mnie — mimo że moja powierzchowność uległa mniejszej może zmianie niż jego — nie zdawało się nigdy zanosić nawet na to — dlaczego więc miałabym narzucać mu się z przypomnieniem mojej osoby?
Podczas obrządku picia herbaty zachowywał się dr. John uprzejmie, jak to było stale w jego zwyczaju a po posileniu się, kiedy zastawa do herbaty została wyniesiona, urządził sobie wygodne siedzenie, spiętrzywszy kilka poduszek, w rogu kanapy i zachęcił mnie, abym zajęła miejsce pośród nich. On i jego matka dorzucili drew na ogień kominka, nie upłynęło też dziesięć minut od chwili naszego zajęcia miejsc dokoła niego, kiedy zauważyłam, że oczy matki Grahama wpatrzone są badawczo we mnie. Kobiety zdradzają w niektórych rzeczach większą spostrzegawczość niż mężczyźni.
— Stanowczo! — wykrzyknęła nagle — rzadko zdarzyło mi się widzieć większe podobieństwo! Czy zauważyłeś to, Grahamie?
— Co miałem zauważyć? Co znów stało się naszej Starszej Pani? Dlaczego wpatrujesz się w panią tak uporczywie, mamo? Nie jesteś wizjonerką, mam nadzieję?
— Powiedz mi, Grahamie, kogo przypomina ci ta młoda osoba? — zapytała syna, wskazując na mnie.
— Ależ, mamo, wprawiasz naszego gościa w zakłopotanie. Zawsze ci powtarzam, że twoja bezpośredniość jest największą twoją wadą; nie zapominaj, że ta pani nie zna ciebie jeszcze i nie zdążyła przywyknąć do twoich wyskoków.
— O, przypatrz się jej teraz, kiedy spuszcza oczy, kiedy odwraca głowę! do kogo jest podobna?
— Doprawdy, mamo, skoro już upierasz się przy mówieniu zagadkami, może zechciałabyś łaskawie podać nam od razu ich rozwiązanie.
— I powiadasz, że znasz ją od dłuższego czasu już, odkąd zacząłeś bywać jako lekarz na pensji przy Rue Fossette? Nigdy jednak nie wspomniałeś mi ani słowem o uderzającym tym podobieństwie.
— Nie mogłem wspominać ci o czymś, co nigdy nie przychodziło mi na myśl i czego nie widzę i w tej chwili jeszcze. O czym właściwie mówisz, mamo?
— Głupi chłopcze! Spójrz na nią!
Graham skierował posłusznie wzrok w moją stronę. Nie mogłam znieść tego już dłużej. Wiedziałam czym musi to skończyć się, uważałam więc za właściwe przyspieszyć rozwiązanie.
— Doktór John — rzekłam — miał zawsze, od czasu naszego rozstania się przy ulicy Ś-tej Anny tyle do roboty i tak bardzo zaprzątnięte myśli czym innym, że, mimo iż ja sama poznałam w nim już przed paroma miesiącami Grahama Brettona, nie przychodziło mu nigdy na myśl rozpoznać we mnie Lucy Snowe.
— Lucy Snowe! Tak, wiedziałam! Odgadłam! — zawołała pani Bretton, i, podbiegłszy ku mnie, objęła mnie serdecznie i ucałowała. Są kobiety, które zaznaczyłyby podobne rozpoznanie gwałtownymi wybuchami czułości, chociażby nawet nie stanowiło ono dla nich tak bardzo radosnej niespodzianki. Dawanie upustu uczuciom w gwałtownych wybuchach nie było wszelako zwyczajem mojej matki chrzestnej, która starała się możliwie ograniczyć i przytłumić wzruszenie z powodu radosnego odkrycia, poprzestawszy na kilku słowach tylko i wymieniwszy jeden serdeczny, szczery uścisk. Pozwalam sobie jednak przypuścić, że pani Bretton była zadowolona, co się zaś mnie tyczy, wiem, że byłam rada nad wyraz. Kiedy my obie odnawiałyśmy w ten sposób dawną naszą znajomość, Graham, siedzący naprzeciwko mnie, w milczeniu przetrawiał swoje zdumienie.
— Mama nazywa mnie głupim chłopakiem — rzekł w końcu — myślę też, że muszę naprawdę chyba być głupi: tak często przecież widywałem panią, a przez chwilę nawet nie przyszło mi na myśl podejrzewać coś podobnego. Ale teraz widzę wszystko jasno jak na dłoni. Lucy Snowe?! Ależ tak, naturalnie! Przypominam ją sobie doskonale! I oto teraz ona sama siedzi przede mną! Nie może to ulegać wątpliwości Ale — dodał — pani chyba nie widziała we mnie przez cały czas dawnego znajomego? Nigdy ani słówkiem nie zająknęła się pani o tym.
— Przeciwnie. Poznałam pana.
Doktór John nie odpowiedział nic na to. Przypuszczam, że moje zachowanie w tej sprawie wydać mu się musiało nadmiernie ekscentryczne, powstrzymał się wszakże od wszelkich komentarzy na ten temat. Uważałby prawdopodobnie za natrętne zuchwalstwo bliższe dopytywanie się o powody mojej powściągliwości na tym punkcie. Jakkolwiek też był niewątpliwie zaciekawiony, nie chciał zaspokoić swojej ciekawości badaniem śledczym, które w jego pojęciu byłoby dopuszczeniem się karygodnej niedyskrecji.
Ja sama odważyłam się zapytać tylko doktora Johna, czy przypomina sobie fakt uporczywego mojego wpatrywania się w niego pewnego razu. Zniecierpliwienie, jakie zdradził wówczas, bezwiednie może, brzmieniem swojego głosu, wciąż jeszcze tkwiło w mojej pamięci ostrzem zasłużonego wyrzutu.
— Tak, przypominam sobie! — zawołał — przypominam sobie nawet, że byłem zły na panią.
— Uważał mnie pan za nazbyt zuchwałą, prawda?
— Nie, bynajmniej. Jednakże wobec zwykłej pani nieśmiałości i powściągliwości dziwiło mnie to nieco i niepokoiło zarazem. Łamałem sobie głowę, jaka potworność we mnie kazała pani przyglądać mi się tak badawczo, nie odwracając ode mnie skromnie spuszczanych zazwyczaj oczu.
— Rozumie mnie pan teraz?
— Najzupełniej.
W tym momencie wdała się w rozmowę naszą pani Bretton. Daleka od skrupułów, jakimi kierował się jej syn, zarzuciła mnie wszelkiego rodzaju pytaniami. Aby zadowolnić jej ciekawość zmuszona byłam cofnąć się pamięcią do minionych dni, odtworzyć wszystkie przeżyte przejścia i troski i wyjaśnić jej powody pozornego mojego trzymania się z daleka koniecznością porania się w pojedynkę z Życiem, ze Śmiercią, z Klęskami, ze złym Losem. Z kolei oni oboje opowiedzieli mi o zmianach, jakie zaszły w ich życiu. Okazało się, że i u nich także nie poszło wszystko gładko: fortuna, niegdyś taka szczodra dla nich, odwróciła się od nich i przestała darzyć ich po dawnemu swoimi łaskami. Odważna wszelako i energiczna matka, mająca do pomocy tak dzielnie współwalczącego przy jej boku zapaśnika w osobie syna, była należycie uzbrojona do stoczenia zwycięskiej walki ze światem. Doktór John był z rodzaju tych, przy których kołysce czuwać musiały dobroczynne wróżki. Może też urodził się pod pomyślną gwiazdą. Przeciwności mogły najsrożej szczerzyć do niego mordercze swoje kły, potrafił zawsze wszelako rozbroić je i pokonać siłą swojego uśmiechu. Silny, stale dobrej myśli, stanowczy, zarazem rycerski, nie działający nieopatrznie, acz nieustraszenie odważny, był jak stworzony do zwycięskiego przeciwstawienia się wyrokom Losu i zyskania z kamiennie nieubłaganych jego oczu błysku przyjaznego nieomal.
W dziedzinie pracy zawodowej, jaką obrał, było już teraz powodzenie jego najzupełniej ustalone. Przed trzema miesiącami, jak opowiedzieli mi oboje, wynajął ten dom (mały pałacyk, odległy o pół mili angielskiej od Porte de Crécy) ze względu na zdrowie swojej matki, której powietrze miejskie stanowczo nie służyło. Kiedy sprowadził ją do tego domu, zabrała z sobą, opuszczając Anglię, dawne umeblowanie z ulicy Ś-ej Anny w Bretton, te przynajmniej ze sprzętów których nie chciała, czy nie uważała za właściwe sprzedać. Stąd moje oszołomienie wobec zjaw tak dobrze mi niegdyś znanych sprzętów: foteli, krzeseł, zwierciadeł, a także samowara i zastawy do herbaty.
Kiedy zegar wybił jedenastą, zwrócił się doktór John do matki:
— Miss Snowe musi udać się teraz na spoczynek — rzekł — blednie coraz bardziej. Jutro pozwolę sobie zadać jej kilka zawodowych pytań, dotyczących powodu jej zasłabnięcia. Zmieniła się znacznie od lipca, kiedy widziałem ją, występującą, nie bez talentu, w roli pięknego pożeracza serc. Jestem pewien, że z fatalną przygodą, jaka spotkała ją tej nocy, wiązać się musi osobliwa jakaś przyczyna, na dzisiaj wszakże dość wypytywania się ją o cokolwiek. Dobranoc pani, Miss Lucy.
Powiedziawszy to, uprzejmie doprowadził mnie do drzwi i trzymając zapaloną świecę woskową w ręku, oświetlił mi drogę na pierwsze piętro.
Po odmówieniu modlitwy wieczornej i położeniu się do łóżka, zasnęłam z błogim uczuciem, że mam przyjaciół. Nie narzucali mi się oni wprawdzie z gwałtownym oświadczaniem mi swojej miłości, nie byli złączeni ze mną węzłami pokrewieństwa, nie byli nawet ludźmi bliskimi, do których mogłabym z tego tytułu rościć poważniejsze prawa, ale wiedziałam, bądź co bądź, że mogę liczyć na szczerą życzliwość, z ich strony, a nawet na pewne przywiązanie. Instynktownie lgnęło do nich moje przepełnione wdzięcznością serce, nauczona wszakże smutnym doświadczeniem, błagałam Rozsądek, aby w porę mnie powstrzymał.
— Nie pozwól mi myśleć o nich zbyt często, ani z nadmierna miłością — zaklinałam — każ mi zadowolnić się niewielkim łykiem, zaczerpniętym z żywego tego źródła; spraw, abym nie biegła spragniona ku zbawczym jego wodom; abym nie wyobrażała sobie, że posiada ono słodszy smak, aniżeli zwykły posiadać źródła na ziemi. O, Boże, spraw, abym czuła się dostatecznie pokrzepiona widywaniem tych przyjaciół moich z rzadka i na krótko, nie monopolizując ich na wyłączną własność, ale spokojnie korzystając z ich towarzystwa: zupełnie spokojnie!
Powtarzając jeszcze te słowa, ułożyłam się na poduszce, wciąż od nowa powtarzając je, zrosiłam poduszkę łzami.




ROZDZIAŁ XVII
LA TERRASSE

Walki te z własną naturą, z nie dającą się poskromić skłonnością własnego serca mogą wydać się znikome i bezcelowe, w ostatecznym wszelako wyniku wywierają one wpływ dodatni. Przyczyniają się w słabym stopniu może, ale niewątpliwie, do nadania czynom i całemu zachowaniu kierunku, który Rozum pochwala, a któremu Uczucie przeciwstawia się może zbyt często: wpływają bezsprzecznie na zmianę ogólnego nastawienia życiowego, umożliwiając dokładniejsze jego uregulowanie, zapewniając mu większą równowagę i pozorny przynajmniej spokój. Świat widzi przecież pozór tylko, to jedynie, co jest na powierzchni, nie sięgając do głębszych pokładów duszy i pozostawiając Bogu to, co leży pod powierzchnią. Człowiek równy nam, równie słaby jak my, nie powołany do tego, aby był naszym sędzią, może nie być dopuszczony do głębszych tych nurtów podskórnych: Stwórcy naszemu jedynie ukażmy tajniki ducha, jakiego w nas tchnął — do Niego zwróćmy się z prośbą o pouczenie jak znosić winniśmy cierpienia, wyznaczone nam z Jego woli, — klęknijmy przed Nim i módlmy się z pełnią wiary o światło w ciemności, o siłę w żałosnej słabości, o cierpliwość w ostatecznej potrzebie. Nadejdzie niewątpliwie taka godzina, jakkolwiek może nie nasza godzina, w której poruszą się czekające bezczynnie wody, a zwiastun uzdrowienia ukaże się nam w jakiejś postaci, jakkolwiek nie w tej może, w której śniliśmy o nim, w której ukochaliśmy go, i z tęsknoty za którą wykrwawiały się nasze serca. Pod jego przewodem i za jego sprawą kaleka i ślepiec, niemy i opętany, — skierowani zostaną do ożywczej, uzdrawiającej kąpieli. O, Zwiastunie, ukaż się jak najprędzej! Tysiące leżą dokoła jeziora, łkając i rozpaczając, że poprzez wolno płynące lata są świadkami pleśnienia jego wód wskutek ich zastania się. Długie są czasokresy Niebios: orbity anielskich wysłańców wydają się bezkresne wzrokowi śmiertelników; mogą obejmować wieki; cykl jednego wyjścia i powrotu obejmować może niezliczone pokolenia, a przez ten czas zanikać może wielokrotnie pamięć pyłka, zrodzonego do krótkiego życia w cierpieniu i poprzez przecierpiany ból obracającego się ponownie w pył, Jak wielu okaleczonym i opłakującym milionom, ukazuje się pierwszy i jedyny anioł, któremu ludy Wschodu nadają imię Azraela!...
Probowałam wstać nazajutrz z rana. Podczas mojego ubierania się i popijania od czasu do czasu z karafki stojącej wraz ze szklaneczką na mojej umywalni po łyku wody, aby orzeźwić się nieco i pokonać słabość, która tak bardzo utrudniała mi proces ubierania się, weszła do mnie pani Bretton.
— Ależ to niedorzeczność! — brzmiało jej pierwsze powitanie poranne. — Nic z tego! — dodała i, wziąwszy mnie od razu w obroty w swój energiczny, władczy sposób, który tak bardzo podobał mi się, stosowany przez nią uprzednio do syna, przeciwstawiającego mu się z całą stanowczością, w ciągu dwóch minut unieruchomiła mnie ponownie w wielkim francuskim moim łóżku.
— Będziesz tu leżała do popołudnia — oznajmiła mi. — Mój chłopiec wydał takie rozporządzenie przed wyjściem z domu, a mogę cię zapewnić, że mój syn jest panem, którego rozkazom musisz podporządkować się. Przede wszystkim zjesz śniadanie.
Przyniosła je niebawem, dźwigając własnymi sprawnymi, silnymi rękami suto zastawioną tacę i ani myśląc wyręczać się służbą. Postawiwszy przy mnie śniadanie, usiadła na moim łóżku i nie podniosła się przez cały czas mojego posilania się. Nie każdego, nawet spośród najbardziej cenionych przez nas przyjaciół i darzonych przez nas sympatią znajomych, z którymi chętnie obcujemy, radzi bylibyśmy mieć przy sobie nieustannie, przyjmować oddawane nam przez niego usługi i być traktowanymi przez niego z poufałością pielęgniarki w stosunku do pielęgnowanego przez nią pacjenta. Oko nie każdego przyjaciela, którego obecność koi nas zazwyczaj i pociesza, jest światłem w pokoju chorego, ale oko pani Bretton było nim dla mnie; obecność jej i oddawane mi przez nią posługi pielęgniarki były mi zawsze upragnione. Jadło i napoje nie smakowały mi nigdy tak bardzo, jak wówczas, kiedy przechodziły przez jej ręce. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wejście jej do pokoju nie czyniło go dla umie od razu milszym i weselszym. Nasze natury mają te same i tak samo dziwne upodobania i antypatie. Są jednostki, przed którymi cofamy się potajemnie, i z którymi pragnęlibyśmy możliwie unikać osobistego zetknięcia, mimo że rozum nasz uznać w nich musi ludzi dobrych; są, natomiast, inni, którzy posiadają bezsprzeczne wady usposobienia, czy nawet charakteru, a z którymi chętnie jednak współżyjemy, jak gdyby otaczająca ich atmosfera miała dar wpływania na nas korzystnie. Żywe czarne oczy mojej matki chrzestnej, jej tryskające zdrowiem smagłe policzki, jej ciepła, sprawna ręka, jej zależne od chwilowych porywów wyskoki, jej dzielność i stanowczość dobroczynnie oddziaływały na mnie, ni to klimat zdrowiodajny. Syn zwykł nazywać ją „Starszą Panią“, a mnie ogarniało zawsze miłe zdumienie na widok żwawości i energii kobiety dwudziestopięcioletniej, cechujących niezmiennie wciąż jeszcze jej osobę i wszystko, co z niej promieniowało.
— Chętnie przyniosłabym tutaj moją robotę — rzekła, odbierając mi opróżnioną filiżankę po herbacie — i siedziałabym tutaj z tobą przez cały dzień, gdyby ten despotyczny John Graham nie postawił stanowczego veta przeciwko podobnym moim zachciankom.
— Zapamiętaj sobie, mamo — powiedział, wychodząc z domu — żebyś nie zamordowywała twojej chrzestnej córki plotkowaniem.
— Zalecił mi wyraźnie, abym siedziała w moim własnym pokoju i szczędziła ci miłego mojego towarzystwa. Wydaje mu się, jak mówi, że przechodziłaś nerwową gorączkę, moja Lucy. Tak przynajmniej sądzi z twojego wyglądu. Czy było tak naprawdę?
Odpowiedziałam, że nie wiem dokładnie co mi było, bardzo jednak cierpiałam w istocie, zwłaszcza duchowo. Nie uważałam za właściwe udzielać pani Bretton bliższych wyjaśnień w tym względzie, jako że szczegóły bolesnych moich przeżyć dotyczyły tej strony mojej egzystencji, w której trudno byłoby spodziewać się brania udziału przez moją matkę chrzestną. Jakie nowe strefy życia odsłoniłoby moje wyznanie przed tą naturą zasadniczo zdrową i pogodną? Różnica, zachodząca pomiędzy mną a nią, mogła być uosobiona w widomym kształcie okazałego okrętu, żeglującego bezpiecznie po spokojnych, gładkich wodach wraz z całą swoją załogą i dzielnym, przezornym, wesołym kapitanem na czele, a barką życiową, leżącą przez większą część roku bezczynnie odłogiem w starym, zmurszałym, ciemnym doku i wyruszającą na morze wówczas jedynie, kiedy fale groźnie piętrzą się w burzliwą pogodę, kiedy zwały chmur opadają nisko, dotykając nieledwie powierzchni wody; kiedy niebezpieczeństwo i śmierć rządzą po społu tajnikami głębin. Nie. „Luiza Bretton“ nie znajdowała się nigdy w taką noc i wśród podobnej grozy poza przystanią bezpieczną; jej załoga nie mogłaby wyobrazić sobie jej wobec grozy podobnej. Dlatego żeglarz, kierujący na wpół zatopioną swoją barką życiową, nie dzieli się z nikim smutnymi doświadczeniami i doznaniami swoimi, nie pozwala sobie na snucie żadnych o nich opowieści.
Wyszła z mojego pokoju, a ja chętnie pozostałam w łóżku. Jak poczciwie ze strony Grahama, że pamiętał o mnie, wychodząc z domu!
Dzień spędziłam samotnie, nadzieja wieczora wszakże skróciła dla mnie samotne godziny i opromieniła je radością. Czułam się zresztą słaba i dla tego odpoczynek wydawał mi się pożądany. Po przeminięciu godzin porannych, — tych godzin, które darzą nawet ludzi nie mających żadnego zajęcia poczuciem pewnych obowiązków, koniecznych do spełnienia, zabiegów, czekających na ich dokonanie — po przeminięciu ruchliwego tego czasu i uciszeniu się, wraz z nastąpieniem popołudnia, odgłosów biegania służby po schodach i uwijania się jej w pokojach, ogarnął mnie miły nastrój rojeń sennych.
Mój cichy mały pokoik wydał mi się ni to pieczara w morzu. Tonął cały w jednolitym białym i blado-zielonym zabarwieniu, przypominającym pianę i głębię wodną; bielony gzems dokoła sufitu był ozdobiony ornamentacją z muszel, w rogach sufitu snuły się postacie delfinów. Jedyna nawet plama barwna, jaką tworzył na tym tle jednostajnym czerwony atłas poduszeczki do szpilek, zbliżona była odcieniem do korala; w ciemnej, połyskującej lustrzanej szybie zwierciadła, przeglądać się mogły najady i syreny wodne. Zamknąwszy oczy, słyszałam przycichający ryk wiatru, którego poświsty uderzały o fasadę domu, niby napływająca fala o ścianę skalną. Słyszałam jak słabły i cichły w dali, niczym fala przypływu, oddalająca się od wybrzeża tam w górze — od świata, wznoszącego się tak wysoko, że przypływ najpotężniejszych fal, pęd najtęższych ich łamaczy mogły docierać do tych głębin podwodnych, jako cichy szept kołysanki jedynie.
Na tych rojeniach sennych upłynęło mi całe popołudnie aż do nadejścia wieczora, do chwili, kiedy Marta przyniosła lampę. Z pomocą jej zręcznych, usłużnych rąk ubrałam się szybko i, silniejsza, aniżeli tego rana, zeszłam na dół do błękitnego salonu sama, bez niczyjej asysty.
Jak się okazało, zakończył doktór John swój cykl wizyt lekarskich wcześniej niż zazwyczaj; jego sylwetka była pierwszą, z jaką spotkało się moje spojrzenie, gdy przestąpiłam próg salonu. Stał w zagłębieniu okiennym, naprzeciwko drzwi, zajęty odczytywaniem drobnego druku gazety przy resztce światła, jakie dawał mający się ku schyłkowi dzień. Ogień na kominku gorzał jasno, na stole, natomiast, stała niezapalona jeszcze lampa, a zastawa herbatnia nie była jeszcze wniesiona.
Moja matka chrzestna, moja czynna matka chrzestna, która, jak dowiedziałam się w następstwie, spędziła cały dzień poza domem, na wpół leżała na miękko wysłanym głębokim fotelu, drzemiąc w tej chwili. Syn jej na mój widok pośpiesznie podszedł do mnie. Zauważyłam, że stąpał bardzo ostrożnie, aby nie obudzić śpiącej: jego miękki głos nie miewał nigdy akcentów ostrzejszych; miarkowany, jak w tej chwili, obliczony był raczej na kołysanie do snu, aniżeli na budzenie z niego.
— To cichy mały pałacyk — château — zameczek — jak tutaj nazywają, — zaznaczył, zapraszając mnie do zajęcia miejsca przy oknie — nie wiem, czy pani miała możność zauważenia go podczas swoich spacerów; nie jest widzialny od strony gościńca; uszedłszy około mili angielskiej od Porte de Crécy, skręcić należy i pójść ścieżką, która niebawem staje się ocienioną aleją i prowadzi wzdłuż łąk do samych drzwi naszych. Nie jest to dom nowoczesny. Raczej zbudowany został w dawnym stylu Basse-Ville; nie tyle jako château, ile manoir — dwór — Nosi nazwę „La Terrasse“ dlatego, że front jego wznosi się sponad szerokiego porosłego murawą występu, z którego szereg stopni prowadzi wzdłuż zielonego zbocza ku alei. Niech pani spojrzy w tamtą stronę! Wschodzi księżyc, którego światło ślicznie przedziera się poprzez otwory pomiędzy gąszczem liści.
Gdzie właściwie księżyc nie wygląda pięknie? Czy istnieje pejzaż bardziej zacieśniony lub rozleglejszy, którego nie czarowałoby, nie otaczałoby aureolą szczególnej świętości lśnienie jego kuli? Różowy o płomiennym zabarwieniu wypływał on w owej chwili ponad niedalekim wałem. Podczas naszego obserwowania jego wznoszenia się coraz wyżej, przybrał on odcień bardziej złocisty i po krótkiej chwili wynurzył się zupełnie złoty już na rozjaśnione teraz niebo. Czy światło księżyca wpływało na doktora Brettona kojąco, czy gnębiąco? Czy przemawiało do niego swoją romantycznością? Sądzę, że tak. Mimo że nie był z rodzaju wzdychających trubadurów, westchnął, przyglądając mu się: westchnął z cicha, sam do siebie; westchnienie to było znać wtórem do jego myśli. Zbędnym byłoby zastanawiać się bliżej nad przyczyną chwilowego jego smętku. Wiem, że wzbudził go w nim widok piękna; myśl jego ulatywała niewątpliwie ku Ginevrze. Poczułam, że skoro wiem o tym, jest moim obowiązkiem wymienić imię tej, która wypełniała jego myśli. Był, oczywiście, w każdej chwili gotów najchętniej podjąć ten temat: w oczach jego wyczytałam żywe zainteresowanie, z trudnością hamowany pęd do mówienia o ukochanej i chęć dania upustu swoim uczuciom dla niej. Zawahałam się od czego zacząć, aby nie wprawić go w zakłopotanie, którego chciałam zaoszczędzić mu za wszelką cenę. Czułam, że wystarczy wymienić imię jego bogini, a wytryśnie od razu niepowstrzymany potok litanii miłosnej. Obmyśliłam wstępne zdanie:
— Czy wiadomo panu, że panna Fanshave podróżuje z panią Cholmondeley?
Otwierałam już usta, aby zadać mu to pytanie, kiedy nagle przekreślił moje plany poruszeniem innego tematu.
— Pierwszym moim zadaniem dzisiaj rano — rzekł i, wyzbywając się od razu wszelkich sentymentów i powracając na ziemię ze swojej wędrówki podobłocznej, usiadł na najbliższym krześle — było udać się na Rue Fossette, aby uspokoić waszą cuisinière — kucharkę — że jest pani w bezpiecznym schronieniu, w dobrych rękach. Niech sobie pani wyobrazi, że nie zdążyła ona wcale jeszcze zauważyć nieobecności pani w domu: była przekonana, że śpi pani spokojnie w sali sypialnej. Sądząc z tego, łatwo domyśleć się, jak starannie była pani doglądana i pielęgnowana!
— O, to zupełnie zrozumiałe — pośpieszyłam uspokoić go. — Gotton nie mogła nic więcej zrobić dla mnie poza przynoszeniem mi od czasu do czasu filiżanki ziółek, sławnej ich tisane, i kawałka chleba, ja zaś tak często w ciągu ostatniego tygodnia odmawiałam przyjęcia jednego i drugiego, że mogło uprzykrzyć się zacnej niewieście bezcelowe dreptanie z kuchni zakładowej na górę do sypialni, skończyło się też na tym, że tylko raz dziennie przychodziła przesłać mi łóżko. Proszę mi wierzyć jednak, że jest to istota bardzo dobra z natury, niewątpliwie też z przyjemnością usmażyłaby mi kotlet jagnięcy — ulubiony ich cotelette de mouton, — gdybym tylko była w stanie zjeść go.
— Jak mogła Madame Beck pozostawić panią zupełnie samą?
— Madame Beck nie mogła przecież przewidzieć, że rozchoruję się.
— Nerwowy system pani był w znacznym stopniu przyczyną jej cierpienia.
— Nie wiem jaka wina obciąża mój system nerwowy, faktem jest wszelako, że czułam się przeraźliwie zgnębiona.
— Wobec tego nie ma co karmić pani pigułkami czy kordiałami. Nie potrafią one skrzepić nikogo na duchu. Moja sztuka kończy się na progu hipochondrii, zagląda tylko i widzi izbę tortur, nie może jednak ani powiedzieć wiele, ani zrobić. Najbardziej przydałoby się pani wesołe towarzystwo; powinna pani możliwie mało pozostawać sama, używać dużo rozrywek i ruchu.
Milczałam w odpowiedzi na te uwagi, których słuszność najzupełniej uznawałam. Stale powtarzane, zgodnie z przyjętym w podobnych wypadkach zwyczajem, brzmiały one zupełnie rozsądnie.
— Miss Snowe — zaczął doktór John od nowa, wyczerpawszy znać, ku szczerej mojej uldze, dyskusję w sprawie mojego zdrowia, łącznie z moim systemem nerwowym — czy wolno mi zapytać panią o jej wyznanie? Jest pani katoliczką?
Podniosłam na niego oczy ze zdziwieniem.
— Katoliczką? — Nie. Co mogło nasunąć panu podobną myśl?
— Nasunął mi ją sposób, w jaki oddana pani została w moje ręce onegdaj wieczorem.
— Oddana zostałam w pańskie ręce?! Nie pamiętam nic w istocie. Mogę dowiedzieć się od pana dopiero szczegółów całego wydarzenia.
— Otóż stało się to w okolicznościach, które prawdziwie wprawiły mnie w zdumienie. Przez cały dzień zajęty byłem przy niebezpiecznie chorym na bardzo ciekawą chorobę pacjencie; wobec rzadkiego wydarzenia się cierpienia tego typu nastręczało leczenie szczególne trudności. Udało mi się kiedyś jednak obserwować podobny wypadek w jednym ze szpitali paryskich... Ale prawda! Niewiele może to panią interesować!... Uwolniłem się wreszcie od mojego chorego dzięki zaaplikowaniu mu środków, które ułagodziły najbardziej dokuczliwe i niepokojące objawy, jakie towarzyszą tej chorobie — gwałtowne bóle — udałem się też w drogę powrotną do domu. Najbliższy szlak mój, który obrałem ze względu na wyjątkowo ciemną, słotną i wietrzną noc, prowadził przez dolne miasto — Basse-Ville. Przejeżdżając mimo starego kościoła, należącego do zakonu mniszek — Béguines — dostrzegłem przy świetle palącej się ponad głęboką wnęką wejściową latarni — księdza, który dźwignął w górę ze schodków przed kościołem ciężki jakiś przedmiot. Latarnia płonęła dostatecznie jasno, aby wyraźnie uwypuklić rysy księdza, którego poznałem też od razu. Miałem okazję widywania go często u chorych zarówno bogatych, jak biednych, przeważnie jednak u tych ostatnich. Jak mi się wydaje, musi to być zacny starzec, znacznie lepszy niż większość współtowarzyszy jego posłannictwa w tym kraju. Przewyższa on ich w każdym razie walorami intelektualnymi i poczuciem obowiązku. Spojrzenie moje i księdza skrzyżowało się. Zawołał mnie, prosząc abym zatrzymał mój wehikuł. Ciężarem, dźwigniętym przez niego ze stopni kościoła, okazała się kobieta, zemdlona czy umierająca. Wyskoczyłem z wolantu.
— To pańska rodaczka — rzekł ksiądz. — Uratuj ją, doktorze, o ile żyje jeszcze...
— „Moją rodaczką“ — jak stwierdziłem wnet, okazała się nauczycielka języka angielskiego na pensji Madame Beck. Była nieprzytomna, blada, jak gdyby nie miała ani kropli krwi w żyłach, zmarznięta na kość nieledwie.
— Co to wszystko znaczy? — zapytałem.
— Ksiądz opowiedział mi ciekawą historię. Była pani podobno tego wieczora przy jego konfesjonale; uderzyło go niezwykłe wyczerpanie pani i wyraz cierpienia na jej twarzy, co, wraz z niektórymi wypowiedzianymi przez panią słowami...
— Słowami, wypowiedzianymi przeze mnie?!... Co mogłam powiedzieć?
— Wyznała pani niewątpliwie straszne jakieś swoje zbrodnie; nie zdradził jednak co to było. Pieczęć tajemnicy, obowiązująca spowiednika w sprawie wyznań, uczynionych mu przy konfesjonale, nałożyła knebel na jego gadatliwość i zarazem na moją ciekawość. Zwierzenia pani nie uczyniły jednak z zacnego tego księdza jej nieprzyjaciela. O ile mi się wydaje, tak bardzo było mu żal młodej osoby, która znalazła się poza domem w taką noc, że uważał za swój obowiązek prawego chrześcijanina bacznie obserwować panią po wyjściu pani z kościoła, aby nie utracić pani z oczu, dopóki nie dostanie się pani z powrotem pod własny dach. Możliwe, że godny kapłan, na wpół świadomie nawet, poszedł zarazem za głosem osobliwego swojego powołania i chciał przekonać się gdzie pani mieszka... Czy wyjawiła mu to pani w swojej spowiedzi?
— Nie wyjawiłam. Wprost przeciwnie, starannie unikałam cienia bliższych wskazówek w tym względzie. Co się zaś tyczy samego faktu mojego przystąpienia do spowiedzi, przypuszczam, że pan, panie doktorze, będzie uważał mój postępek za szalony. Proszę mi wierzyć jednak, że nie byłam w stanie oprzeć się chęci szukania ratunku tą drogą bodaj. Kto wie, czy całe moje postępowanie nie było wynikiem tego, co pan nazywa stanem „mojego systemu nerwowego“. Nie potrafię wypowiedzieć słowami tego co mnie nękało, zapewniam pana jednak, że dni moje i noce stały się nie do zniesienia. Nie przestawało dręczyć mnie nade wszystko poczucie okrutnej pustki i samotności. Uczucie to musiało wreszcie znaleźć jakieś ujście, o ile nie miało zabić mnie. Porównać je mogę jedynie z prądem (na pewno zrozumie pan mnie, panie doktorze), jaki przepływa przez serce, i jaki, o ile aneuryzmat, czy innego rodzaju stan chorobowy, zatyka naturalne jego drogi, szuka ujścia anormalnego. Potrzeba mi było towarzystwa, potrzebna mi była przyjaźń, potrzebna mi była rada. Nie mogąc znaleźć ani jednego z niezbędnych mi tych do życia czynników w całym pustym domu, poszłam szukać ich w kościele i w konfesjonale. To co mówiłam, nie było ani zwierzaniem się, ani opowiadaniem. Nie popełniłam nic złego: życie moje nie było dość czynne, aby mogło znaleźć się w nim miejsce na jakikolwiek ciemny uczynek ani wyimaginowany, ani rzeczywisty; tym samym więc, wszystko co uzewnętrzniłam z głębin własnej duszy, było mętną, rozpaczliwą skargą jeno.
— Lucy, powinnaby pani na pół roku co najmniej udać się w podróż: tak spokojna zazwyczaj natura pani stała się niemożliwie przedraźniona! Niech licho porwie Madame Beck! Czy ta fertyczna wdówka nie ma wcale oleju w głowie, żeby skazywać najlepszą swoją nauczycielkę na samotne zamknięcie przez całe lato?
— Nie było to wcale winą Madame Beck — rzekłam — nie jest to niczyją na całym świecie winą, nie chcę też, aby obarczano nią kogokolwiek.
— Kto więc zawinił, moja Lucy?
— Ja, doktorze Johnie, ja sama tylko i wielkie niewiadome, na którego szerokie barki składam chętnie góry potępienia; i ja i ono byliśmy tak wykuci, aby móc dźwigać mnie i mój Los.
— W takim razie ta właściwa winowajczyni, to „ja“ musi bardziej dbać o siebie na przyszłość — uśmiechnął się praktyczny, młody doktór, dodając: — moja recepta brzmi: zmiana powietrza, zmiana otoczenia. To nade wszystko. Powróćmy jednak do naszych spraw — do naszych jagniąt — jak mówią tutaj — à nos moutons. Jak dotychczas, père Silas — ojciec Silas (mówią, że jest Jezuitą) pomimo zręcznej swojej taktyki nie dowiedział się więcej, aniżeli pani chciała, aby wiedział: zamiast skierować dyktowaną gorączkowym majaczeniem wędrówkę swoją ku Rue Fossette — musiała pani istotnie mieć wysoką gorączkę...
— Nie, doktorze, gorączka spadła właśnie tej nocy. Niech pan nie posądza mnie o majaczenie. Wiem, że tak nie było.
— Niech i tak będzie! Była pani tak przytomna, jak ja w tej chwili. Zgadzam się nie wątpić o tym. Fakt jednak, że wędrówka pani skierowana została w stronę odwrotną, nie do pensjonatu. Tuż przy Béguinage, pośród wichru, ulewy i ciemności, i pod ich naporem, zemdlała pani i upadła. Ksiądz pospieszył pani na pomoc, a wnet, jak wiemy, zjawił się i lekarz także. Łącznymi siłami umieściliśmy panią w wehikule i przywieźliśmy tutaj. Père Silas, mimo że jest stary, sam zaniósł panią na górę i złożył na kanapie. Pozostałby niewątpliwie przy pani, tak samo jak ja, dopóki nie ocknęłaby się pani z omdlenia, gdyby w tej samej chwili nie przybiegł zdyszany wysłannik od umierającego pacjenta, którego tak niedawno opuściłem, a do którego wzywała nas obu ostatnia pomoc do niesienia: ostatnia wizyta lekarza i ostatnia przedśmiertna posługa kapłana; namaszczenie świętymi olejami, musiało być dokonane niezwłocznie. Pośpieszyliśmy obaj po społu: père Silas i ja; matka moja spędzała wieczór poza domem, poruczyliśmy więc panią opiece Marty, wydawszy jej polecenia, które spełniła z powodzeniem, jak się zdaje. A teraz, kiedy wie pani już wszystko, niech mi pani powie: jest pani katoliczką?
— Jeszcze nie — odparłam z uśmiechem. — Ale proszę, niech pan nie pozwoli, aby père Silas dowiedział się gdzie mieszkam; usiłowałby prawdopodobnie nawrócić mnie. Chciałabym tylko, aby wyraził mu pan, gdy go pan zobaczy, najserdeczniejsze moje podziękowania. O ile miałabym zbogacić się kiedykolwiek, nie omieszkam posłać mu trochę pieniędzy na jego jałmużny... Proszę, spójrz pan, panie doktorze: matka pańska obudziła się; powinien pan zadzwonić, aby przyniesiono herbatę.
Uczynił to, a kiedy pani Bretton wyprostowała się na fotelu, oburzona na samą siebie za ulegnięcie karygodnej słabości — jak uważała — zarazem bezwzgędnie zdecydowana przeczyć, aby miała uciąć drzemkę — żartobliwie natarł syn na nią.
— Ts... mamusiu, nie przerywaj sobie snu. Wyglądasz w twoim uśpieniu, jak obraz niewinności.
— W moim uśpieniu, Johnie Grahamie! Co ty pleciesz? Wiesz dobrze, że nigdy nie usypiam we dnie; zdrzemnęłam się tylko na chwilkę.
— Oczywiście! Na jedno mgnienie oka! Sen czarodziejski. Zawsze w takich wypadkach przypominasz mi Tytanię, mamo.
— Pewnie dlatego, że ty sam jesteś taki podobny do Spodka.
— Słyszała pani kiedykolwiek, miss Snowe, osobę tak dowcipną jak mama? Jest najdowcipniejszą kobietą jej tuszy i wieku.
— Zatrzymaj swoje komplementy dla siebie, mój paniczu i nie lekceważ własnej tuszy: zdaje się ona znacznie potęgować ostatnio. Powiedz sama, Lucy, czy nie jest on wiernym obrazem Johna Bulla, i to wcale nie w stadium początkowym jego okazałości? Był dawniej smukły jak węgorz, a teraz widzę zagrażające mu niebezpieczeństwo stania się bawołem. Zdradza skłonności pożeracza wołowiny[73]. Zapamiętaj sobie, Grahamie: jeśli roztyjesz się, wyprę się ciebie!
— Mogłabyś z równym skutkiem wyprzeć się samej siebie, mamo! Bo widzi pani, miss Lucy, jestem niezbędny do szczęścia naszej Starszej Pani. Uschłaby, zżółkłaby i zzieleniałaby z melancholii, gdyby zbrakło jej moich niegodziwych sześciu stóp do pomstowania na nie. Utrzymuje ją to przy życiu — nie daje zakisnąć zdrowemu zaczynowi jej humoru.
Oboje siedzieli teraz naprzeciwko siebie wzajem, po obu stronach kominka. Żartobliwe utarczki ich nie ujawniały osobliwych skarbów uczuć, ale wyraz twarzy i oczu każdego z nich stokrotnie wynagradzał ten brak. Najcenniejszy, największy skarb całego życia pani Bretton zamykał się w granicach łona jej syna; w jego sercu pulsowało najżywsze jej tętno. Co się jego tyczy, dzielił on swoje uczucia pomiędzy miłość synowską a innego rodzaju miłość; niewątpliwie też była beniaminkiem jego ta inna, jako zrodzona ostatnio. Ginevra! Ginevra! Czy wiadomo już było pani Bretton u czyich stóp złożyło swoje serce jej własne młode bóstwo? Czy pochwaliłaby ten wybór? Trudno byłoby mi odpowiedzieć na to; niewątpliwie jednak, gdyby znała istotny stosunek panny Fanshave do Grahama, jej zmienne nastroje, przechodzące od chłodu do przymilania mu się, od odpychania go do wabienia; gdyby mogła podejrzewać bodaj jak boleśnie raniła go ta syrena; gdyby mogła być naocznym świadkiem, jakim ja byłam, gnębienia go przez zwodnicę, świadkiem dręczenia go wyróżnianiem w jego obecności człowieka, nie dorównywającego mu pod żadnym względem, człowieka, czynionego przez nią narzędziem upokorzenia Grahama — o, niewątpliwie nazwałaby pani Bretton Ginevrę głupią gęsią, czy też przewrotną kobietą, albo też jednym i drugim zarazem. I ja także byłam najzupełniej tego samego zdania.
Ten drugi wieczór przeszedł równie mile, jak pierwszy — bodaj nawet jeszcze milej; korzystaliśmy z łatwiejszej i głębszej wymiany myśli. Nie powracaliśmy już więcej do dawnych trosk, znajomość nasza była mocniej ugruntowana, czułam się jeszcze szczęśliwsza, swobodniejsza i bardziej zadomowiona tutaj. Tej nocy, zamiast usnąć wśród płaczu, pogrążyłam się w krainę marzeń sennych, dostawszy się do niej ścieżką, obrzeżoną miłymi jeno myślami.




ROZDZIAŁ XVIII
SPRZECZAMY SIĘ

Przez pierwsze dni mojego pobytu w La Terrasse, nie siadał Graham nigdy obok mnie, ani też, podczas zwykłego swojego przemierzania pokoju tam i z powrotem, nie zbliżał się ku miejscu, gdzie siedziałam; stale sprawiał wrażenie pochłoniętego jakimiś troskami, poważniejszego niż zazwyczaj. Podejrzewałam wówczas, że myśli jego krążyć muszą dokoła panny Fanshave, spodziewałam się co chwilę zerwania się jej imienia z jego ust. Byłam w każdym razie stale w pogotowiu na przyjęcie czułych jego zwierzeń. Nakazałam własnej cierpliwości pozostawanie wciąż pod bronią, a sympatia moja dla niego zniewalała mnie do stałego odnawiania jej zasobu, aby móc darzyć go nią ni to z rogu obfitości. Pewnego dnia wreszcie, po krótkiej walce wewnętrznej, którą dostrzegłam i uszanowałam, poruszył ten temat. Dotknął go delikatnie, anonimowo niejako.
— Przyjaciółka pani spędza swoje wakacje na podróżowaniu, jak słyszę?
— „Przyjaciółka“! — Zaprawdę! — pomyślałam nie bez ironii, nie uważałam jednak za właściwe zaoponować. Niech myśli co i jak mu się podoba: chce uważać ją za moją przyjaciółkę — niech i tak będzie. Zgadzam się na tego rodzaju posądzenie. Nie mogłam jednak, tytułem próby chociażby, powstrzymać się od zapytania kogo właściwie ma na myśli.
Usiadł przy moim stoliku do robót; wyraźnie zdenerwowany wziął do ręki kłębuszek bawełny i zaczął odwijać go bezmyślnie.
— Czy Ginevra — zaczął i wnet poprawił się — czy panna Fanshave udała się wraz z państwem Cholmondeley na objazd południowej Francji?
— Tak.
— Czy panie korespondujecie z sobą?
— Zdziwi się pan, jeśli powiem, że nigdy nie przychodziło mi na myśl starać się o zdobycie tego przywileju.
— Miała pani okazję widywania jej listów?
— Tak. Kilku, do jej wuja.
— Nie brak w nich było prawdopodobnie ani polotu, ani owej przedziwnej „naïveté“ zarazem; tyle ognia płonie w jej duszy, a równocześnie tak mało w niej sztuczności.
— Pisuje w sposób nader przejrzysty i zrozumiały, o ile przynajmniej dotyczy to jej listów do pana de Bassompierre: tak wyraźnie i jasno tłomaczą się, że nie podobna ich nie rozumieć (listy Ginevry do bogatego jej krewniaka miewały przeważnie charakter dokumentów handlowych, niedwuznacznych żądań pieniędzy).
— A jej charakter pisma? Jest na pewno ładny, subtelny, prawdziwy charakter pisma wytwornej damy, prawda?
Był rzeczywiście taki; przyznałam mu, że przypuszczenie jego jest zupełnie słuszne.
— Jestem przekonany, że wszystko co panna Fanshave robi, jest dobrze zrobione — rzekł — że zaś nie spieszno mi było odezwać się potakująco, i przyznać tym samym rację jego uwadze, dodał:
— Czy mogłaby pani, która zna ją dobrze, wymienić mi jakikolwiek z jej braków?
— Robi wiele rzeczy bardzo dobrze — pomiędzy innymi niezrównanie uprawia „flirt“ — dodałam w myśli.
— Jak sądzi pani, kiedy wróci ona do miasta? — zapytał.
— Pozwoli pan, panie doktorze Johnie, że wyjaśnię panu przede wszystkim pewną okoliczność. Zbytnio zaszczyca mnie pan przypisywaniem mi wyższego stopnia poufałości z panną Fanshave aniżeli ten, z jakiego mam szczęście korzystać. Ginevra nie zwierzała mi się nigdy ani ze swoich tajemnic, ani ze swoich planów. Osobistych najbliższych jej przyjaciół znajdzie pan w innej, aniżeli moja, sferze ludzi: pośród takich Cholmondeley‘ów na przykład.
Był przekonany, że powoduje mną zazdrość podobna do jego własnej.
— Niech jej pani nie bierze za złe — rzekł — niech ją pani sądzi z większą wyrozumiałością; olśniewa ją nadmiernie nieco blask stosunków światowych, rychło wszakże przekona się jak bardzo płytcy są ci ludzie, powróci też do pani ze zdwojonym przywiązaniem i pogłębioną ufnością. Wiem coś niecoś o tych Cholmondeley‘ach: to ludzie powierzchowni, lubiący popisywać się, samolubni. Może mi pani wierzyć, że Ginevra w głębi duszy ceni panią nieskończenie wyżej od dziesiątków takich jak oni.
— Bardzo pan łaskaw — odparłam krótko. Chęć wyparcia się przypisywanych Ginevrze uczuć dla mnie paliła mi wargi, opanowałam jednak niewczesny mój zapał. Zgodziłam się uchodzić za poniżoną, wzgardzoną i odtrąconą, tęskniącą za odzyskaniem roli powiernicy dystyngowanej panny Fanshave, wierz mi wszakże, czytelniku, że nie łatwo było mi zdecydować się na to.
— Rozumie pani wszelako — mówił Graham w dalszym ciągu — że, pocieszając panią w ten sposób, nie mogę znajdować podobnej pociechy dla samego siebie; nie mogę żywić nadziei, aby miała ona w przyszłości ocenić sprawiedliwie i mnie także. De Hamal jest jednostką zupełnie bezwartościową, czuję jednak, że podoba on się jej. Nieszczęsne zaślepienie!
W tym momencie straciłam ostatecznie cierpliwość. Bez żadnych przygotowań i wstępów wybuchłam od razu. Przypuszczam, że przebyta niedawno choroba i pozostała po niej słabość przyczyniły się do tego załamania.
— Panie doktorze — oświadczyłam — jeżeli kto ulega zaślepieniu, to pan właśnie. Na wszelkich punktach poza tym jednym szczególnym, jest pan zdrowo myślącym, odważnym, szczerym, trzeźwym, jasno zapatrującym się na rzeczy mężczyzną: na tym jedynym punkcie stał się pan bezwolnym sługą, niewolnikiem. Oświadczam panu wręcz, że o ile sprawy dotyczą panny Fanshave, nie zasługuje pan na szacunek; ja w każdym razie nie mam go dla pana.
Podniosłam się i, wielce wzburzona, wyszłam z pokoju.
Drobna ta scysja odbyła się z rana; zetknęłam się z doktorem Brettonem ponownie tego wieczora. Przekonałam się wówczas, jak bardzo zbłądziłam. Nie był on ulepiony ze zwykłej gliny, ani też nie złożyły się na ukształtowanie go pospolite materiały. Zewnętrznie wydawał się silny i odporny, głębiej wszakże ukryte składniki jego istoty duchowej były koronkową robotą o kobiecej nieledwie subtelności wykonania; delikatniejsze, o wiele delikatniejsze, aniżeli można było spodziewać się, aniżeli można byłoby podejrzewać w nim nawet po latach bliższego z nim obcowania. W istocie też dopóki nad miarę ostre szarpnięcie jego nerwów nie zdradziło skutkami swoimi niezwykłej ich nadwrażliwości i kunsztowności ich budowy, można było nie domyślać się tego wcale, zwłaszcza że nie należał do natur osobliwie pochopnych do roztkliwiania się nad innymi. Zdolność przejmowania się poruszeniami serca i duszy innych ludzi i dar podchwytywania w lot cudzych odczuwań — są dwiema różnymi właściwościami; nieliczni posiadają jedną i drugą w jednakiej mierze; niektórzy nie posiadają żadnej. Doktora Johna cechowała jedna z nich w stopniu najdoskonalszym. Że zaś jak przyznałam, nie był on obdarzony i drugą również w stopniu równie wielkim, zmuszona jestem prosić czytelnika, aby zechciał powstrzymać się od wyciągania z tego stwierdzenia zbyt daleko idących wniosków i uznania go za nieczułego, zimnego. Byłoby to wnioskowaniem zgoła fałszywym, należał on bowiem, wprost przeciwnie, do natur wyjątkowo współczujących i wspaniałomyślnych. Wystarczyło szczerze i otwarcie wyznać mu troski swoje i potrzeby, aby ręka jego otwierała się szczodrze. Nie był nigdy głuchy na wyjawianie przed nim cudzych bolączek. O ile jednak spodziewalibyśmy się po nim osobliwego jakiegoś wysubtelnienia odczuwań, cudów intuicji, spotkałoby nas na pewno rozczarowanie. Tego wieczora, kiedy doktór John wszedł do salonu jasno oświetlonego już lampą, przejrzałam go od razu na wskroś.
Ustosunkowanie się jego do osoby, która poważyła się nazwać go „niewolnikiem“ i uznała go na jakimkolwiek punkcie niegodnym jej szacunku, musiało być osobliwe. Nie probował nawet przeczyć, aby epitet niewolnika, zarówno jak odmówienie mu szacunku na jakimkolwiek punkcie, nie były zasłużone. Gotów był nawet spokojnie przyznać możliwość podobnych braków u siebie. W zasadności czynionych mu przeze mnie zarzutów upatrywał przyczynę niepowodzenia, które tak mąciło i zatruwało spokój jego ducha i poiło go tak wielką goryczą. To samoudręczanie się znajdowało wyraz zewnętrzny w jego zachowaniu, które i mnie i jego matce wydało się dziwnie poważne, może nawet nieco oziębłe. Nie wyczuwało się w nim gniewu, rozgoryczenia, czy żalu, ani też drobiazgowych pretensji do kogokolwiek. Nawet w tym zgnębieniu swoim jaśniał pięknem prawdziwie męskiej szlachetnej dostojności. Kiedy, nie czekając na służącę, przysunęłam jego krzesło do stołu i drżącymi nieco rękami podałam mu filiżankę herbaty, skinął głową i rzekł:
— Dziękuję pani, panno Lucy — tak uprzejmym tonem miękkiego zawsze głosu, jakiego nigdy jeszcze nie słyszałam z jego ust.
Co się tyczy mnie samej, miałam przed sobą jedną tylko drogę i jeden powzięłam plan: muszę za wszelką cenę, o ile mam w ogóle zasnąć tej nocy, okupić karygodną gwałtowność mojego wystąpienia. Podobny stosunek nie zda się na nic; nie byłabym w stanie znieść go; nie udawałam ani na chwilę przed samą sobą, abym zdolna była podtrzymywać w tych warunkach stan wojenny pomiędzy mną a nim. Gotowa byłam raczej znieść wszystko: samotność pensjonatu, klasztorną ciszę i zastój bezruchu, aniżeli żyć poróżnioną z doktorem Johnem. Co zaś do Ginevry, pozwolę jej ustroić się w srebrzyste skrzydła gołębicy, czy wszelkiego innego symbolizującego anielską łagodność ptaka i wznieść się na najbardziej niebosiężne szczyty, pośród najbardziej niedostępne gwiazdy, gdzie wyimaginowany najwyższy lot jej wielbiciela umieścić zechce konstelację jej wdzięków: nigdy więcej nie poważę się krytykować, a tym bardziej rozwiewać tej ułudy.
Przez długi czas usiłowałam skrzyżować z nim spojrzenie. Oko jego wielokrotnie spoczywało na mnie, nie mając wszakże nic do powiedzenia mi, odwracało się, pozostawiając mnie stropioną i zawiedzioną. Po wypiciu herbaty przesiedział czas jakiś spokojny i smutny, czytając książkę. Pragnęłabym móc zdobyć się na odwagę podejścia do niego i zajęcia miejsca przy nim, wydawało mi się jednak, że gdybym odważyła się na podobną śmiałość, ujawniłby niezawodnie wrogi swój do mnie stosunek, a bodaj oburzyłby się nawet. Pragnęłam całą duszą przemówić, a nie zdobywałam się na szepnięcie chociażby. Kiedy matka jego wyszła z pokoju, nie wytrzymałam już dłużej nękającej mnie zgryzoty i jęknęłam zdławionym głosem:
— Panie doktorze!...
Podniósł oczy sponad książki; oczy te nie były ani zimne, ani nieprzyjazne, ust jego nie skrzywił uśmiech cyniczny. Zdawał się gotów wysłuchać co mam mu do powiedzenia; jego usposobienie było zbyt łagodne i szlachetne, aby miał zacinać się i gorzknieć w burzliwym nastroju.
— Panie doktorze, niech mi pan wybaczy nieopatrzne moje słowa! Proszę niech mi je pan naprawdę wybaczy!
Uśmiechnął się.
— Były trafne może i usprawiedliwione, panno Lucy. Jeśli nie żywi pani dla mnie szacunku, pewien jestem, że nie zasługuję nań w istocie. Obawiam się, że jestem niezdarnym, niepoprawnym głupcem; nie umiem widocznie postępować jak należy, gdziekolwiek bowiem pragnąłbym podobać się, okazuje się, że nie jestem zdolny zyskać uznania.
— O, nie może pan twierdzić, aby tak być miało. A gdyby nawet było tak, czy nie jest to raczej wynikiem fałszywego ujmowania sprawy przez innych, a nie winą własnego pańskiego charakteru? Nade wszystko wszakże, proszę, niech mi pan pozwoli cofnąć wypowiedziane niebacznie słowa. Głęboko poważam pana pod każdym względem, bez wyjątku. Czymże innym bowiem jeśli nie najwyższą doskonałością pańską wytłomaczyć daje się to pańskie szacowanie siebie samego tak nisko, a innych tak wysoko?
— Czyż mógłbym szacować zbyt wysoko Ginevrę?
Ja sądzę, że tak, pan zaś jest przeświadczony, że nie. Pozostańmy każde przy swoim mniemaniu. Nade wszystko wszakże, proszę, niech mi pan wybaczy. Na tym mi jedynie zależy.
— Czy naprawdę mogłaby pani posądzać mnie o żywienie urazy z powodu jednego złego słowa?
— Tak, jestem pewna, że nie jest pan zdolny do tego. Proszę jednak, niech mi pan powie wyraźnie:
— „Wybaczam pani, Lucy!“
— Niech pan powie mi to aby serce moje przestało krwawić z żalu.
— Niech pani uspokoi swoje serce, tak samo jak ja uspokoję moje, bo naprawdę zraniła je pani, Lucy. A teraz, kiedy ból już minął, nie tylko wybaczam pani, ale jestem pani wdzięczny, jako osobie szczerze pragnącej mojego dobra.
— Tak, ma pan słuszność, szczerze, z całej duszy, pragnę pańskiego dobra.
Na tym zakończył się nasz spór.
Zechciej wybaczyć mi, czytelniku, jeśli w toku tego opowiadania przekonasz się, że sąd mój o doktorze Johnie jest nazbyt zmienny. Oddaję tutaj moje doznawania w tej postaci, w jakiej odczuwałam je w danym czasie; opisuję charakter doktora Johna takim, jakim wydawał mi się w opisywanej przeze mnie chwili.
Przedziwna subtelność i szlachetność jego natury ujawniła się w tym chociażby, że po owym nieporozumieniu był dla mnie serdeczniejszy, niż poprzednio. Co więcej, wydarzenie to, które, w moim pojęciu, powinno było w pewnym stopniu oddalić go ode mnie, wpłynęło w istocie na zmianę wzajemnych naszych stosunków, nie w tym sensie wszakże, jakiego tak bardzo obawiałam się. Do owego czasu dzieliło nas coś niewidzialnego, ale wyczuwalnie chłodnego, jakaś zapora bardzo cieniutka, bardzo przejrzysta, a jednak niewątpliwie mrożąca, jak gdyby przegroda lodowa nie dopuszczała pomiędzy nami obojgiem możności bezpośredniego porozumiewania się. Tych kilka cieplejszych słów, jakkolwiek rozgrzanych gniewem tylko, rozpuściło tchnieniem swoim cienką lodową zaporę, która runęła niebawem pod ich ciepłem. Od tego dnia, jak mi się wydaje, przez cały czas trwania naszej zobopólnej przyjaźni, nie pozostawał ze mną nigdy, ani na chwilę, w rozmowach naszych na stopie ceremonialnej. Zdawał się wyczuwać, że ilekroć zechce mówić o sobie samym, o tym, co najbardziej go interesowało, sprawi mi tym najżywszą satysfakcję, najbardziej odpowie moim najgłębszym pragnieniom. Zrozumiałe jest, oczywiście, że w dalszym ciągu słyszałam wypowiadane przez niego nader często imię „Ginevry“.
Ginevra! Widział ją oczami duszy tak dobrą, tak piękną; mówił z tak tkliwą miłością o jej powabach, o jej słodyczy, o jej niewinności, że, wbrew trzeźwej mojej świadomości istotnego stanu rzeczy, odblask tego zachwytu bezwiednie dla mnie samej opromienił i moje nawet pojęcie o jej osobie. Zmuszona wszakże jestem szczerze wyznać ci, czytelniku, że mówił on często niedorzeczności; i to wszakże nie było zdolne zachwiać i wyprowadzić z równowagi mojego wyrozumienia dla niego.
Wystarczała mi najzupełniej ta jedna lekcja. Przekonała mnie ona, jakim bólem nie do zniesienia byłoby dla mnie sprawienie mu przykrości, a tym bardziej rozczarowania. W dziwny, dotychczas jeszcze niepojęty dla mnie sposób stałam się największą w świecie egoistką, najzupełniej niezdolną oprzeć się rozkoszy ulegania jego woli i pragnieniom, odpowiadania wtórem zgodnym na jego nastroje. Nie przestawał wprawdzie wydawać mi się niedorzecznym, kiedy uparcie wątpił w możliwość, w zdolność swoję pozyskania wzajemności panny Fanshave. Uparciej niż kiedykolwiek utrwalało się we mnie przeświadczenie, że kokietowała go ona jedynie, aby tym silniej go podniecić, ale że w głębi serca chłonęła pożądliwie każde jego słowo, każde jego spojrzenie.
Czasem draźnił mnie doktór John wbrew mojemu postanowieniu cierpliwego wysłuchiwania i znoszenia wszystkiego. Wśród nieopisanej, żółcią zaprawionej rozkoszy słuchania go tak mocny cios trafiał w krzemienny pokład mojej stanowczości, że krzesał zeń dawny znów ogień.
Pewnego dnia wreszcie stwierdziłam, pragnąc zapewnieniami moimi ukoić jego zniecierpliwienie, że ja sama, w głębi duszy, zdobyłam pewność nieledwie zgodzenia się panny Fanshave prędzej czy późnej.
— Pewność! Łatwo to powiedzieć, czy jednak ma pani jakieś podstawy, aby tak sądzić?
— Najniezawodniejsze podstawy.
— O, Lucy, niech mi je pani wyjawi!
— Zna je pan równie dobrze jak ja; dziwię się też, że, znając je, nie ufa pan niezachwianie wierności Ginevry. Wątpić w tych warunkach, to znieważać ją nieledwie.
— Zapala się pani i zaczyna pani mówić prędko, nie mogąc złapać tchu; może pani mówić jeszcze prędzej i bardziej jeszcze zadyszeć się, ale musi pani wyjaśnić mi dokładnie co pani ma na myśli! Musi pani!
— Dam panu to wyjaśnienie. W niektórych wypadkach jest pan, doktorze Johnie, szczodrym, wspaniałomyślnym człowiekiem: wielbicielem, zawsze gotowym do składania ofiar. Gdyby ojcu Silasowi udało się kiedykolwiek nawrócić pana, udzielałby mu pan hojnie jałmużny dla jego ubogich, stroiłby pan jego ołtarze świecami i kwiatami, uczyniłby pan co byłoby w pańskiej mocy, aby zbogacić ołtarz wielbionej przez pana świętej. Ginevra, doktorze Johnie...
— Cicho! — powstrzymał mnie — niech pani nie mówi dalej.
— Nie uciszę się, nie zamilknę, będę mówiła w dalszym ciągu! Ginevra miała ręce pełne darów pańskich więcej razy, aniżeli zdolny pan jest policzyć. Wyszukiwał pan dla niej najkosztowniejsze cieplarniane kwiaty; łamał pan sobie głowę nad obmyślaniem prezentów dla niej, prezentów ofiarowywanych w możliwie najdelikatniejszy sposób, na jaki kobieta jedynie, zdałoby się, zdolna byłaby zdobyć się. Panna Fanshave posiada także zbiór klejnotów, na których nabycie musiała szczodrość pańska posunąć się do granic szaleństwa nieledwie.
Skromność, jakiej sama Ginevra nie okazała nigdy w tej sprawie, zalała teraz gorącym rumieńcem twarz jej wielbiciela.
— Ależ skąd znowu! — obruszył się, odcinając w zapale nożyczkami moimi pasemko jedwabiu. — Poważyłem się ofiarować jej te drobiazgi, aby sprawić przyjemność samemu sobie. Czułem, że panna Fanshave wyświadcza mi łaskę, decydując się przyjąć je.
— Wyświadczyła panu więcej niż łaskę. Przyjmując je, zobowiązała się tym samym honorem, że wywdzięczy się panu w jakiś sposób za ten dar, o ile bowiem byłaby świadoma, że nie będzie mogła spłacić tego długu godnym odzewem na pańskie uczucia, byłoby jej obowiązkiem wręczyć panu równowartość handlową w postaci odpowiedniej ilości sztuk złota.
— Ależ nie rozumie jej pani, Lucy! Jest zbyt bezinteresowna, aby miała odpowiednio cenić moje podarunki, których wartości nie zna i nie domyśla się w prostocie swojego ducha.
Roześmiałam się: słyszałam ją, wymieniającą przypuszczalną cenę każdej sztuki z osobna. Dobrze było mi też wiadomo, że sprawy pieniężne, względy materialne, plany zdobycia gotówki czy odpowiednio cennych wartości, i sposoby urzeczywistnienia tych planów stanowiły ulubiony temat jej rozważań w ciągu lat całych.
— Szkoda, że pani nie mogła widzieć jej w momentach ofiarowywania jej przeze mnie tych drobiazgów — mówił w dalszym ciągu. — Była taka obojętna, taka nieporuszona! Nie zdradzała najmniejszego zainteresowania się nimi, nie zdawało się nawet sprawiać jej przyjemności przyglądanie się im. Jedynie przez uprzejmość czy niechęć urażenia mnie, pozwalała, aby bukiet czy inny dar leżał przy niej, a nawet zgadzała się zabierać go. Albo też, o ile udawało mi się zapiąć bransoletkę na jej jak gdyby utoczonym z kości słoniowej ramieniu, chociażby nawet ofiarowany klejnocik był Bóg wie jak piękny (zawsze starannie wybierałem to, co wydawało mi się najpiękniejsze) blask jego nie olśniewał nigdy jej oczu, zaledwie też raczyła rzucić przelotne spojrzenie na mój dar.
— W takim razie, nie przywiązując do niego wartości, powinnaby odpiąć go i zwrócić panu?
— Nie! Zbyt dobra jest, aby wyrządzić mi podobną obelgę. Raczyła zdawać się zapominać o mojej śmiałości i przyjmowała mój dar ze spokojem i obojętnością wielkiej damy łaskawie puszczającej w niepamięć tego rodzaju przewiny. Jakże więc może mężczyzna w tych warunkach dopatrywać się w przyjmowaniu jego darów upragnionego przez siebie objawu. Co się mnie tyczy, gdybym nawet złożył u jej stóp wszystko co posiadam, a ona zechciała przyjąć to w dobroci swojej i niezdolności powodowania się jakimikolwiek niskimi, przyziemnymi względami, nie przyszłoby mi na myśl przypuszczać, aby miało to o krok bodaj posunąć naprzód moją sprawę.
— Doktorze Johnie — zaczęłam. — Miłość jest ślepa. — W tej samej chwili wszakże subtelny błysk, jakim zaiskrzył się błękit jego oczu, przypomniał mi dawne czasy, przypomniał mi portret chłopięcy Grahama, każąc mi podejrzewać nieomal, że głoszona przez niego wiara w naïveté panny Fanshave nie była tak bardzo szczera. Skłonna byłam nawet zaryzykować wniosek, że przy całych jego zachwytach nad jej urodą, usprawiedliwianie przez niego jej słabostek oparte jest na trzeźwiejszym zdawaniu sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy, aniżeli możnaby sądzić z jego sposobu wyrażania się o niej. A zresztą, mógłby to być błysk przypadkowy tylko, a może też przejaw chwilowego wrażenia jedynie. Nie zastanawiając się tedy bliżej, czy był on jedynie dziełem przypadku, czy też gestem rozmyślnym, rzeczywistością, czy owocem mojej wyobraźni wyłącznie, zakończyłam rozmowę.




ROZDZIAŁ XIX
KLEOPATRA

Mój pobyt w La Terrasse został przedłużony o dwa tygodnie poza koniec ferii. Zawdzięczałam dłuższy ten odpoczynek życzliwym staraniom pani Bretton. Kiedy pewnego dnia syn jej oświadczył kategorycznie:
„Lucy nie jest jeszcze wzmocniona dostatecznie na siłach, aby móc bezkarnie powrócić do tej swojej orki w pensjonacie“ —
Pojechała od razu na Rue Fossette i odbyła tam rozmowę z przełożoną, która wyraziła zgodę na przedłużenie mojego wypoczynku, niezbędnego do zupełnego odzyskania przeze mnie sił. Zaszczycona zostałam tym nawet, bez czego mogłabym najdoskonalej obejść się — uprzejmą wizytą Madame Beck.
Pewnego dnia przybyła dama ta wynajętym wehikułem do château. Posądzam ją, że chciała naocznie przekonać się jak wygląda siedziba zamieszkiwana przez doktora Johna. Jak się zdawało, ładne położenie i mile urządzone wnętrze przeszły wszelkie jej oczekiwania; unosiła się nad wszystkim co widziała: błękitny salon nazwała: „Une pièce magnifique“ — wspaniałą komnatą — wylewnie i wielosłownie winszując mi zyskania przyjaciół tak godnych, sympatycznych i tak bardzo zasługujących na szacunek — „tellement dignes, aimables et respectables“ — dodała również zręczny komplement skierowany w moją stronę. Kiedy zjawił się doktór John, podbiegła ku niemu z młodzieńczą żywością, dając równocześnie upust niesłychanej wylewności słów, wyrażających powinszowania i najwyższe zachwyty nad jego „château“, nad „madame sa mère, la digne châteleine“ — godną kasztelanką — także nad jego własnym wyglądem w istocie kwitnącym, a w danym momencie podniesionym jeszcze dobrotliwym, rozbawionym uśmiechem, z jakim stale słuchał płynnej, kunsztownej francusczyzny Madame Beck. Słowem była Madame w najświetniejszym usposobieniu tego dnia olśniewała kaskadami pochwał, uniesień i wszelakich komplementów i uprzejmości. Na wpół rozmyślnie, a na wpół powodowana chęcią dowiedzenia się o pewne sprawy szkolne, odprowadziłam ją do jej wehikułu, po czym zajrzałam raz jeszcze do jego wnętrza, kiedy usadowiła się w nim już i drzwiczki jego zostały zatrzaśnięte. W ciągu krótkiego tego ułamka czasu jakaż zmiana dokonała się na jej twarzy! Na chwilę przed tym uśmiechnięta, rozpromieniona, żartująca, nagle, w ciągu jednej sekundy, sposępniała, nachmurzona niczym sędzia, pogrążona w głębszej zadumie, niż mędrzec. Dziwna kobieta!
Powróciwszy do pokoju zaczęłam droczyć się z doktorem Johnem na temat zakochania się w nim Madame. Jak beztrosko roześmiał się! Jaki żartobliwy ognik roziskrzył się w kącikach jego oczu na wspomnienie rzucanych przez nią kunsztownych frazesów, które powtarzał, naśladując potoczystość jej mowy! Posiadał wybitne poczucie humoru, czyniące go najmilszym w świecie towarzyszem — w chwilach, kiedy zdolny był zapomnieć o pannie Fanshave.

Przesiadywanie w ciszy i w słońcu uważane jest za najlepszy lek dla ludzi słabych, których zbroi w siły żywotne. Kiedy mała Żorżetka Beck była rekonwalescentką po długotrwałej chorobie, zwykłam brać ją na ręce i przechadzać się z nią po ogrodzie wzdłuż obrastających południową ścianę i dojrzewających w słońcu kiści winogronowych. Promienie tego słońca pieściły jej bladą twarzyczkę tak samo skutecznie, jak darzyły słodyczą i pęczniły złociste grona.
Istnieją usposobienia pogodne, promienne i serdeczne, które wpływają równie dobroczynnie na ubogich duchem, jak promienie słoneczne na słabych cieleśnie. Do takich natur wybranych należeli niewątpliwie: doktór Bretton i jego matka. Lubili oboje siać dokoła siebie szczęście, jak inni — cierpienie. Czynili to instynktownie, bez widocznego wysiłku, jak się zdawało, nieświadomie dla samych siebie: sposoby uszczęśliwiania przychodziły im do głowy spontanicznie.
Codziennie przez cały czas mojego pobytu w ich domu tworzono nowe jakieś projekty, mające na względzie dostarczenie miłej dla mnie rozrywki. Mimo stałego wypełnienia całego dnia wizytami u chorych, usiłował doktór John tak zawsze urządzić się, aby móc towarzyszyć nam na naszych wycieczkach. Nie umiałabym powiedzieć w jaki sposób potrafił pogodzić z tym liczne swoje obowiązki, tak umiejętnie jednak grupował je, że codziennie pozostawało mu parę godzin wolnych. Widywałam go często zapracowanego, a nawet przepracowanego, nigdy jednak nie zatracał spokoju, humoru, ani równowagi. Wszystko co robił, było dokonywane ze sprawnością i wdziękiem niewyczerpanego, zdało się, zasobu sił, z czarującą pogodą nie załamującej się nigdy energii.
Pod jego przewodem poznałam w ciągu radosnych tych dwóch tygodni lepiej i dokładniej Villette i jego okolice, zbliżyłam się bardziej do tubylczych mieszkańców, aniżeli w ciągu ośmiu miesięcy mojego przebywania na pensji Madame Beck. Oprowadzał mnie po wszystkich ciekawszych ulicach i gmachach, których nazwy nawet nie obijały się wcale prawie do owego czasu o moje uszy; chętnie i z szczerym ożywieniem udzielał mi wyczerpujących o nich wiadomości, nie uważając nigdy za nazbyt uciążliwe dla siebie wyjaśnianie mi najrozmaitszych szczegółów, ja zaś nigdy nie miałam dość słuchania go. Nie zwykł traktować żadnej sprawy chłodno i powierzchownie, rzadko zadowalniał się uogólnianiem i pobieżnym załatwianiem się z poruszanym tematem. Zdawał się tak samo lubować w podawaniu miłych szczegółów, jak ja to czyniłam; analizował charaktery wnikliwie, zarazem wszakże nie nazbyt, a często nawet nie dość krytycznie. Wszystkie te właściwości nadawały żywą barwność rozmowom z nim, a jego bezpośrednie czerpanie uwag z własnej obserwacji, nie zaś powtarzanie, raczej kradzenie ich z książek — zarówno suchych faktów, jak trafnych poglądów — czyniły dyskutowanie z nim równie podniecającym swoją świeżością, jak pociągającym rzadkim swoim czarem. Wydawało mi się, że usposobienie jego zmienia się nieustannie na lepsze; co dnia wstawał w podnioślejszym i pogodniejszym nastroju niż był dnia poprzedniego.
Jego matkę cechowała w równie wybitnym stopniu wrodzona dobroć i uczynność; dobroć i uczynność Grahama wszakże miały głębsze podłoże. Przekonałam się, towarzysząc mu do Basse-Ville — dzielnicy gęsto zaludnionej przez biedotę — że jego odwiedziny tutaj były tyleż odwiedzinami filantropa, ile lekarza. Zrozumiałam, że pełniąc z upodobaniem swą dobroczynną misję i nie uważając bynajmniej, aby miał ponosić z tego tytułu osobliwe jakieś zasługi, dokonywał na rzecz wszystkich tych nędzarzy niezliczonych uczynków miłosiernych. Otoczony też był szczerym uwielbieniem; ubodzy pacjenci jego w szpitalach witali w nim z zapałem swojego zbawcę.
Ale dość — nie wolno mi z wiernego sprawozdawcy — opisywacza przeistoczyć się w stronniczego, zapalonego chwalcę. Wiem, oczywiście, wiem aż nadto dobrze, że doktór John nie był doskonałością tak samo zupełnie, jak nie byłam nią ja również. Ujawniał w każdym kierunku ułomności czysto ludzkie: nie było takiego dnia, ani takiej chwili przez cały czas, jaki spędziłam w jego towarzystwie, aby w czynie, w mowie lub spojrzeniu nie zdradził jakiegoś rysu, bardzo dalekiego od boskości. Bogowie nie bywają tak przeraźliwie próżni, ani tak lekkomyślni, jak bywał on często. Żaden z nieśmiertelnych nie mógłby przypominać go zdolnością puszczania w niepamięć wszystkiego innego poza tym co działo się w danej chwili, ani jego rychło przemijającym upajaniem się chwilą obecną, ujawnianym samolubnie w umiejętności wyciągania z niej możliwie najwięcej czynników schlebiających jego miłości własnej. Z rozkoszą podsycał zachłanne to uczucie, nie myśląc o cenie, płaconej za to przez jego ofiary, nie dbając ile je kosztuje podporządkowywanie się tym jego instynktom.
Chciałabym, aby łaskawy czytelnik zauważył pozorną sprzeczność, jaka zachodzi pomiędzy podanymi mu dwoma poglądami na Grahama Brettona — jako na osobę prywatną i publiczną, to znaczy występującą w stosunkach domowych i na zewnątrz. W pierwszej roli przedstawiony on został jako zapominający o samym sobie, równie skromny w ujawnianiu swojej tężyzny życiowej, jak poważny w dokonywaniu swoich czynności. W drugiej swojej postaci, w jakiej występuje przy domowym ognisku, najzupełniej świadom jest tego, co posiada i tego czym jest; znajduje przyjemność w składanych mu hołdach, nieopatrznie podnieca do zachwytów nad swoją osobą, których dowody mile łechcą jego próżność. Obydwa wizerunki wiernie odpowiadają rzeczywistości.
Trudno było sprawić doktorowi Johnowi przyjemną niespodziankę spokojnie i w tajemnicy. Ilekroć było się pewnym, że przygotowanie jakiegoś przeznaczonego na jego użytek drobiazgu dokonane zostało w ukryciu przed nim i że, jak zwykli to czynić mężczyźni, posłuży się nim, o ile znajdzie dany przedmiot na podorędziu, nie badając bliżej skąd się wziął, wprawiał dr. John nagle w zakłopotanie rzuconą z uśmiechem uwagą, świadczącą, że doskonale widział całą robotę od początku do końca, że wiedział o całym projekcie, śledził postęp i kolejne etapy roboty aż do ostatniego momentu. Był zadowolony, że otoczenie pamięta o nim i dba o jego wygody; oczy jego i usta zdradzały wyraźnie to zadowolenie.
Wszystko to byłoby bardzo piękne, gdyby nie uzupełniał swojej życzliwej i nie narzucającej się czujności chęcią bezpośredniego wywiązania się z tego co nazywał swoim długiem. Ilekroć matka jego wykonywała pracę jakąś dla niego, wynagradzał ją ostrzeniem na niej swojego dowcipu w sposób jeszcze bardziej ożywiony, uszczypliwszy i dowcipniejszy, aniżeli ten, w jaki zwykł wyrażać tkliwe swoje uczucia dla niej. O ile wykrywał, że Lucy zatrudnia ręce swoje taką robotą, obmyślał w nagrodę za to miłe z niej żarciki.
Zdumiona bywałam często świetną jego znajomością Villette; znajomością nie tylko ograniczającą się na jej otwartych ulicach, ale rozciągającą się na wszystkie jej galerie, sale i muzea; do każdych drzwi, poza którymi znajdowało się cośkolwiek godnego widzenia, do każdej sali, poświęconej jakiemukolwiek działowi sztuki czy nauki, zdawał się posiadać uświęcone zaklęcie: „Sezamie, otwórz się!“ Nie miałam nigdy zdolności do oddawania się poważnie sztuce czy nauce, nieświadomy wszakże, ślepy instynkt skłaniał mnie ku sztuce raczej. Lubiłam zwiedzać galerie obrazów, a zwłaszcza być pozostawioną w nich samą. W towarzystwie utrudniała mi nieszczęsna idiozynkrazja zarówno samo oglądanie, jak i odczuwanie piękna oglądanych rzeczy. W obcym otoczeniu, zmuszona do podtrzymywania stale rozmowy na aktualne tematy, byłam po pół godzinie już śmiertelnie wyczerpana fizycznie i zupełnie pozbawiona zdolności logicznego wnioskowania. Nie spotkałam nigdy starannie edukowanego dziecka — nie mówiąc już o wykształconej osobie dorosłej — które nie potrafiłoby zawstydzić mnie ujawnianą inteligencją swoją przy gromadnym zwiedzaniu galerii obrazów, zabytków historycznych, gmachów publicznych czy wszelkich w ogóle przedmiotów powszechnego zainteresowania.
Doktór Bretton był przewodnikiem, jakiego było mi właśnie potrzeba; wprowadzał mnie zawczasu, zanim jeszcze galerie zdołały zapełnić się, pozostawiał mnie tam dwie albo trzy godziny i przychodził po mnie po odrobieniu najpilniejszych wizyt lekarskich. Przez te parę godzin czułam się szczęśliwa, nie będąc zmuszaną do zachwytów i uniesień, mogąc oglądać, badać i formułować wnioski i sądy samoistnie. W początku tego zwiedzania wydarzały się często scysje i wynikające stąd walki pomiędzy narzuconą mi obcą wolą, a mocą własnego przekonania. Pierwsza z nich domagała się zachwytu dla tego, co uważane było powszechnie za zasługujące na zachwyt; druga — przeciwstawiała ogólnemu temu pędowi osobistą niezdolność składania czołobitnych hołdów — wbrew własnemu poczuciu. — Szydziłam wówczas z samej siebie, zacinałam się biczem samokrytyki, usiłowałam pobudzić się do wysubtelnienia własnego smaku, do zaostrzenia własnej wrażliwości. Im większe wszakże czyniłam samej sobie zarzuty, na tym większy natrafiałam opór. Przekonawszy się stopniowo, że wynikiem uczciwych tych wysiłków było niepojęte uczucie znużenia i zniechęcenia, zaczęłam zastanawiać się, czy nie lepiej dać za wygranę niewdzięcznej tej pracy. A kiedy doszłam do przekonania, że istotnie lepiej byłoby, pozwoliłam sobie na ignorowanie dziewięćdziesięciu dziewięciu ze stu wystawionych płócien.
Wydało mi się, że oryginalny, nie naśladowany, dobry obraz jest taką samą rzadkością, jak oryginalna, nie naśladowana i dobra książka. W końcu też nie wahałam się ani trochę powiedzieć sobie, stając przed którymkolwiek z uznanych chef d‘oeuvres — arcydzieł — podpisanych wielkimi nazwiskami:
— Nie przypomina to ani trochę natury. Naturalne światło dzienne nie miewa nigdy tej barwy. Nie bywa nigdy takie zmącone ani podczas burzy, ani w dzień pochmurny, jak namalowano je tutaj, pod niebem koloru farbki, które nie jest eterem. A to zielsko, nasmarowane na nim, to nie są drzewa.
W niektórych bardzo dobrze wykonanych, przystojnych, zażywnych postaciach niewieścich nie mogłam w żadnym razie dopatrzeć się bogiń, za jakie one same zdawały się uważać. Dziesiątki kunsztownie wykończonych małych obrazków flamandzkich, także szkiców, świetnie nadających się na ilustracje książek poświęconych modom, bowiem prezentujących najrozmaitsze stroje z najprzedniejszych materiałów, świadczyły o chwalebnej pracowitości, której podobało się znajdować ujście w zamalowywaniu tych płócien. Natrafiało się jednak tu i owdzie na przejawy przemawiającej do przekonania prawdy, na rozjaśniające scenerię błyski. Potęga przyrody ujawniała się tutaj w postaci zwałów zawiei śnieżnej, tam znów olśniewała pełnią światła i ciepła w obrazie dnia słonecznego na południu. Głębia wyrazu, jakim tchnął ten czy ów portret, świadczyła o wnikliwym wczuciu się w duszę modela; jedna z twarzy na tym obrazie historycznym w sposób uderzający przypomniała mi żywym synowskim swoim podobieństwem, że zrodził ją geniusz.
Pokochałam te wyjątki; stały mi się one drogimi przyjaciółmi.
Pewnego dnia o cichej, wczesnej porze znalazłam się sama prawie w galerii, gdzie jeden szczególnie wyróżniony obraz potwornych rozmiarów umieszczony został w możliwie najlepszym świetle, oddzielony przeciągniętym dokoła niego sznurem od pogrążonych w zachwycie przed nim nim znawców. Dla ich to wygody postawiono miękko wysłaną ławkę, aby, znużeni oddawaniem arcydziełu należnego hołdu na stojąco, mogli czynić to w dalszym ciągu, siedząc wygodnie. Obraz ten zdawał się sam uważać i był uważany za króla całej kolekcji arcydzieł.
Wyobrażał on kobietę, znacznie większych, jak mi się wydało, rozmiarów, niż mogły istnieć w naturze. Obliczyłam, że dama ta, postawiona na odpowiednio potężnej, zastosowanej do olbrzymiej masy jej ciała wadze, wykazałaby niezawodnie ciężar od czternastu do szesnastu kamieni[74]. Sprawiała w istocie wrażenie doskonale odżywianej górami befsztyków i innego mięsiwa — nie mówiąc już o chlebie, jarzynach i pochłanianych przez nią płynach — aby móc osiągnąć podobną szerokość i wysokość, tę masę świetnie rozwiniętych mięśni, to nagromadzenie ciała i tłuszczu. Spoczywała, na wpół leżąc, na posłaniu — trudno było właściwie powiedzieć dlaczego wobec otaczającej ją pełni światła dziennego. Zdawała się też cieszyć wybornym zdrowiem i zasobem sił, wystarczającym na dokonywanie przez nią pracy dwu zwykłych kucharek. Nie mogła użalać się również na słabość krzyża, powinna więc była stać, a przynajmniej siedzieć prosto. Nie wiadomo było właściwie z jakiej racji wylegiwała się na miękkim posłaniu w biały dzień w samo południe. Powinna była również mieć na sobie przyzwoite jakieś szaty: suknię, która okrywałaby ją dostatecznie, co bynajmniej nie miało miejsca. Z obfitości materiału — dwudziestu siedmiu yardów, jak wydało mi się na oko, użytych na draperie — nie potrafiła wykombinować dla siebie dostatecznie okrywającego ją ubrania. Trudno byłoby też znaleźć usprawiedliwienie fatalnego nieładu, jaki ją otaczał. Garnki i rądle — należałoby może powiedzieć: wazy i puchary — stłoczone były tu i owdzie na przednim planie; łączyło się z nimi całe śmietnisko kwiatów, a olbrzymia, w nieładzie spiętrzona masa materacy i poduszek wyścielała łoże, opadając na podłogę nawet. Zajrzawszy do katalogu, dowiedziałam się, że znakomity ten utwór sztuki plastycznej nosił nazwę „Kleopatra“.
Siedziałam, przyglądając się dziełu temu z podziwem (wobec postawionej tu ławki nie uważałam za właściwe pozbawiać się wygody skorzystania z niej). Im dłużej wpatrywałam się w obraz, tym mniej ulegało dla mnie wątpliwości, że jakkolwiek niektóre ze szczegółów, jak: róże, złote czary, klejnoty i tym podobne, były malowane bardzo ładnie i finezyjnie, stanowiła całość olbrzymie, obliczone na efekt smarowidło. Podczas tych moich rozważań zaczęła zapełniać się sala, pusta w chwili mojego wejścia do niej. Nie zwracając uwagi na tę okoliczność (która zresztą mało mnie obchodziła) siedziałam w dalszym ciągu na kanapce, raczej aby należycie wypocząć, aniżeli aby przyglądać się ogromnej tej, smagłolicej cygańskiej królowej, której widok, prawdę powiedziawszy, uprzykrzył mi się rychło. Dla odświeżenia też oczu i umysłu zaczęłam rozglądać się po ślicznych, drobnych obrazkach przedstawiających martwą naturę: polne kwiaty, owoce, mchy i paprocie leśne, ułożone w koszyku jajka, podobne do pereł, oglądanych poprzez przejrzyście zieloną wodę morską. Wszystko to skromnie zawieszone było pod rzucającym się natrętnie w oczy olbrzymim płótniskiem.
Nagle uczułam lekkie uderzenie po ramieniu. Wzdrygnęłam się i odwróciłam głowę poza siebie. Stanęłam oko w oko z pochyloną nade mną twarzą, gniewnie zmarszczoną, nieomal przerażoną.
Que faites-vous ici? — zapytał czyjś głos.
Mais, monsieur, je m‘amuse[75].
Vous vous amusez, et à quoi, s‘il vous plaît? Mais d‘abord, faites moi le plaisir de vous lever; prenez mon bras, et allons de l‘autre cote[76].
Zrobiłam jak mi kazał. Mr. Paul Emanuel (był to on) powrócił z Rzymu. Człowiek, który tak wiele podróżował, zwiedziwszy taki kawał świata, nie zdawał się jednak sądzić braku karności pobłażliwiej, aniżeli przed dodaniem tego nowego listka do wieńca wawrzynu, zdobiącego jego czoło.
— Pozwoli pani, że odprowadzę panią do jej towarzystwa — rzekł w momencie naszego przechodzenia po społu przez salę.
— Nie mam tu żadnego towarzystwa.
— Nie jest pani chyba sama tutaj?
— Tak panie, jestem sama.
— Przyszła tu pani bez niczyjej opieki?
— Nie, proszę pana. Przyprowadził mnie doktór Bretton.
— Dr. Bretton i szanowna matka jego oczywiście?
— Nie. Sam tylko doktór Bretton.
— I to on polecił pani przyjrzeć się temu obrazowi?
— Bynajmniej; odnalazłam go ja sama.
Włosy pana Paula były przystrzyżone krótko, tuż przy skórze, ni to puch kruczy; gdyby nie to, stanęłyby niewątpliwie dębem na jego głowie. Zrozumiawszy wreszcie do czego zmierza, doznałam szczególnej przyjemności w zachowaniu oziębłego spokoju i doprowadzeniu go tym do pasji.
— Zdumiewające zuchwalstwo wyspiarki! — zawołał profesor — Singulières femmes que ces Anglaises[77]
— O czym pan mówi?
— O czym mówię?! Jak śmie pani, młoda osoba, siedzieć spokojnie i z obojętnością młodego mężczyzny patrzeć na taki obraz?!
— Ma pan słuszność. To bardzo brzydki obraz, nie rozumiem jednak dlaczego nie miałabym oglądać go?
Bon, bon! — dobrze, dobrze! — Nie mówmy o tym więcej. Nie powinna pani znajdować się tutaj sama.
— A jeżeli jednak nie mam żadnego towarzystwa, żadnej opieki, jak pan to nazywa? A zresztą, jaka różnica czy jestem sama, czy w towarzystwie? Nikt nie interesuje się mną.
Taisez vous et asseyez-vous là!... là![78] — rzekł stawiając wymownym gestem krzesło w najbardziej posępnym kącie przed szeregiem szczególnie nudnych obrazów-cadres — jak je nazywał.
Mais, monsieur.
Mais, mademoiselle, asseyez-vous et ne bougez pas, entendez-vous? — Jusqu‘on vienne vous chercher, ou que je vous donne permission[79].
Quel triste coin! — zawołałam — et quels laids tableaux![80]
— „Laids“ — beznadziejne smutne były naprawdę. Wszystkie cztery objęte były w katalogu ogólnym tytułem: „La vie d‘une femme“ — Życie kobiety. — Malowane były osobliwą techniką — płaskie, martwe, blade i bez wyrazu. Pierwsza przedstawiała une jeune fille — młodą dziewczynę — wychodzącą z kościoła z modlitewnikiem w ręku; w bardzo skromnej sukni; oczy miała spuszczone, usta ściągnięte — obraz najnędzniejszej, najbardziej przedwcześnie dojrzałej hipokrytki. Następne z kolei malowidło było wizerunkiem „Mariée“ — oblubienicy — w długim białym welonie, klęczącej na klęczniku — prie-Dieu — w swojej komnacie, z rękami złożonymi do modlitwy, to znaczy, z przytkniętymi do siebie wzajem końcami palców obu dłoni. Oczy miała podniesione w górę w sposób uwidoczniający całe białka. Trzeci obraz, zatytułowany „Jeune mère“ — młoda matka — wyobrażał niewiastę, pochyloną nad rozdętym, jak gdyby z gliny ulepionym niemowlęciem, którego twarz przypominała blady księżyc w pełni. Czwarty — „Veuve“ — wdowa — czarna kobieta, trzymająca za rękę małą czarną dziewczynkę, obie wpatrzone badawczo w elegancki francuski pomnik, wystawiony w jakimś kącie Pere-la-Chaise. Wszystkie te cztery „Anges“ — anioły — były ponure i szare ni to włamywacze nocni, zimne i mgliste jak duchy. Jakie okropne kobiety. Jakie przeraźliwie nudne musiało być współżycie z nimi! Nieszczere, skwaśniałe, bezkrwiste, bezmózgie zera! Tak samo ohydne w swoim rodzaju, jak rozleniwiona, ciemnoskóra olbrzymka, Kleopatra, w swoim.
Niemożliwością było ześrodkować uwagę przez dłuższy czas na tych arcydziełach, dlatego też po chwili odwróciłam oczy od nich i zaczęłam rozglądać się po całej galerii.
Tłum widzów zdążył już zgromadzić się przed lwicą galerii, z której bliskości zostałam wygnana. Nieomal połowę tego tłumu stanowiły panie, jak jednak wyjaśnił mi w następstwie pan Paul, były to „des dames“ — panie zamężne — którym wolno było przyglądać się temu, na co żadnej „demoiselle“ — pannie — nie przystoi rzucić okiem nawet.
Powiedziałam mu otwarcie, że nie mogę zgodzić się z podobną teorią, której znaczenia nie umiem dopatrzeć się, on wszakże ze zwykłym swoim absolutyzmem kazał mi zamilknąć, zarzucając mi ignorancję i nieprzystojną porywczość. Nigdy chyba nie zasiadał na katedrze profesorskiej człowiek bardziej despotyczny niż pan Paul. Zauważyłam przy sposobności, że on sam zupełnie swobodnie przypatrywał się obrazowi, a nawet nie odrywał przez dłuższy czas oczu od rozłożystej piękności; zarazem jednak nie zapominał rzucać od czasu do czasu okiem w moją stronę, aby, jak przypuszczam, upewnić się, czy spełniam jego polecenie i nie wyłamuję się spod surowego jego zakazu. Po chwili ponownie zwrócił się do mnie.
Pragnął dowiedzieć się, czy byłam chora, przypuszczając z góry, że odpowiedź moja będzie potakująca.
— Tak, ale teraz mam się już zupełnie dobrze.
— Gdzie spędziła pani ferie?
— Przeważnie na Rue Fossette, część ich wszakże u pani Bretton.
— Czy to prawda, że pozostawiono panią samą jedną na Rue Fossette?
— Niezupełnie samą: była ze mną Marie Broc (kretynka).
Wzruszył ramionami; na twarzy jego odmalowały się różnego rodzaju, szybko ustępujące sobie wzajem uczucia. Znał dobrze Marie Broc; nie minęła ani jedna jego lekcja w trzecim oddziele (w którym zgromadzono najbardziej tępe, robiące najpowolniejsze postępy uczennice), aby nie pobudzała go ona do najostrzejszych konfliktów wzajemnych pomiędzy najbardziej sprzecznymi doznaniami. Jej odrażająca powierzchowność, jej odpychający sposób zachowania się, jej częstokroć nie poddające się żadnym wpływom usposobienie drażniły jego wrażliwość, budząc w nim najgwałtowniejszą antypatię; łatwo wpadał w ten nastrój, ilekroć raniło coś jego smak estetyczny, czy też ilekroć przeciwstawiano się despotycznej jego woli.
Z drugiej wszakże strony nieszczęsny los biednej kretynki przemawiał żywo do jego poczucia litości, której nie zwykł nikomu odmawiać — nie leżało to w jego usposobieniu — stąd ponawiały się codziennie staczane przez niego walki pomiędzy zniecierpliwieniem i wstrętem z jednej strony, a poczuciem litości i sprawiedliwości — z drugiej. Należy wyznać na jego pochwałę, że pierwsze z tych pobudek rzadko brały nad nim górę, kiedy jednak zdarzało się to, ujawniał Monsieur Paul budzącą grozę stronę swojego charakteru. Skłonny był do żywienia uczuć namiętnych, gwałtownych; jego nienawiść i jego życzliwość wyrażały się jednako silnie: jego zdolność opanowywania zarówno uczuć dodatnich jak ujemnych nie była władna osłabić rzucającej się w oczy gwałtowności jego pasji. Siłą rzeczy niejako narzucało się przypuszczenie, że wobec podobnych skłonności budzić on musiał w umysłach pospolitych niechęć i obawę, błędem wszelako byłoby lękać się go. Nic nie wyprowadzało go bardziej z równowagi, aniżeli okazywana mu lękliwa nieufność; i, odwrotnie, nic nie było zdolne koić go bardziej niż czynione mu łagodnie i szczerze wyznanie. Na to wszelako zdobyć się mógł ten tylko, kto znał go na wskroś i rozumiał, a tacy należeli do rzadkich wyjątków.
— Jak pani dawała sobie radę z Marie Broc? — zapytał po chwili milczenia.
— Robiłam co mogłam; strasznie jednak było pozostawać z nią sam na sam.
— To słabość serca ze strony pani! Brak odwagi? A może nawet litości. Nie posiada pani zalet nieodzownych do wyszkolenia się na Siostrę Miłosierdzia.
(Był człowiekiem szczerze religijnym: polegająca na ofiarności i samozaparciu, strona religii katolickiej budziła w nim głęboki szacunek i wywoływała oddźwięk hołdu dla niej w jego duszy).
— Nie wiem doprawdy; usiłowałam opiekować się nią i dbać o nią, jak potrafiłam najlepiej, kiedy jednak przyjechała jej ciotka, aby ją zabrać, było to dla mnie ulgą niewypowiedzianą.
— O, tak, jest pani egoistką! Istnieją kobiety, które poświęcają się pielęgnowaniu podobnie nieszczęśliwych stworzeń w przepełnionych nimi szpitalach. Ale pani nie umiałaby zdobyć się na to.
— A czy pan sam potrafiłby?
— Kobiety, zasługujące prawdziwie na tę nazwę, winnyby nieskończenie przewyższać naszą brutalną, skłonną do błądzenia i dogadzania samej sobie płeć, zdolnością pełnienia tego rodzaju obowiązków.
— Myłam ją, utrzymywałam ją w czystości, karmiłam ją, starałam się ją zabawić; zamiast mówić ze mną wszakże, stroiła do mnie ohydne grymasy.
— I wyobraża sobie pani, że dokonała pani wielkiego dzieła?
— Nie. Ale tak wielkiego, na jakie mogłam zdobyć się.
— Najlepszy dowód, że możliwości pani są nader ograniczone, skoro pielęgnowanie jednej idiotki przyprawiło panią o chorobę.
— Nie to przyprawiło mnie o chorobę. Przechodziłam nerwową gorączkę — dusza moja była chora.
Vraiment! Vous valez peu de chose. — Naprawdę! Nie wiele jest pani warta. — Nie jest pani ulepiona z gliny bohaterskiej; odwaga pani nie wystarcza na podtrzymanie pani w samotności; zbroi ona panią jedynie w zuchwalstwo przyglądania się z zimną krwią wizerunkom Kleopatry.
Łatwo byłoby okazać gniew wobec dokuczliwego, nieprzyjaznego tonu małego człowieczka. Nigdy jednak dotychczas nie byłam rozgniewana na niego, nie miałam też wcale ochoty, ani zamiaru rozpoczynania teraz dąsów.
— Kleopatra! — powtórzyłam spokojnie. — I pan także przyglądał się Kleopatrze. Jakiego zdania jest pan o tym obrazie?
Cela ne vaut rien — odparł. — Une femme superbe, une taille d‘impératrice, des formes de Junon, mais une personne, dont je ne voudrais ni pour femme, ni pour filie, ni pour soeur. Aussi vous ne jetterez plus un seul coup d‘oeil de ce côté[81].
— Właśnie że patrzyłam na nią i patrzę, podczas kiedy pan mówi do mnie. Mogę doskonale widzieć ją z tego kąta.
— Niech się pani odwróci do ściany i studiuje te cztery obrazy z życia kobiety.
— Przepraszam pana, monsieur Paul, ale są zbyt ohydne; jeśli jednak podobają się panu, pozwoli pan, że uwolnię to krzesło i pozostawię panu możność zachwycania się nimi bez przeszkód.
Mademoiselle — rzekł, układając twarz do pół uśmiechu, a właściwie do zamierzonego uśmiechu, który w rzeczywistości był ponurym skrzywieniem się raczej. — Wy, wychowanki protestantyzmu, zdumiewacie mnie wręcz. Wy, obywające się bez czyjejkolwiek opieki młode Angielki spacerujecie spokojnie pośród rozpalonego do czerwoności żelastwa i potraficie uniknąć oparzenia się. Przypuszczam, że gdyby którąkolwiek z was wrzucono do najbardziej rozżarzonego wielkiego paleniska Nebuchadenazara, wyszłaby z niego nietknięta przez ogień.
— Mogę prosić pana o łaskawe posunięcie głowy o cal w tamtą stronę?
— A to w jakim celu? Na co pani znów zagapiła się? A może poznaje pani kogoś ze znajomych w tej grupie jeunes gens?
— Tak. Tak mi się wydaje. Dostrzegam pomiędzy nimi kogoś, kogo znam.
Dostrzegłam w istocie głowę zbyt ładną, aby mogła należeć do kogo innego, niż do groźnego pułkownika de Hamala. Jaka wytworna, wyrafinowana w każdym calu postać. Jaka zręczna, elegancka sylwetka! — Jakie kobieco drobne i kształtne nogi i ręce! Jak pańsko wyniosłym ruchem przytyka do oczu lorgnon! Z jakim zachwytem wpatruje się w obraz Kleopatry, a potem jak ujmująco uśmiecha się i szepce coś do osoby, stojącej poza nim. O, jaki rozumny człowiek! Jaki przedni posiada gust, jaki niezrównany takt! Obserwowałam go od dziesięciu minut może, zauważyłam też, jak niesłychanie porwany jest smagłą urodą okazałej tej Wenus Nilu. Tak bardzo interesowało mnie jego zachowanie, tak pochłonięta byłam możnością studiowania, raczej odgadywania jego charakteru z twarzy jego i ruchów, że zapomniałam chwilowo nawet o panu Paulu. W pewnym momencie grupa jakaś przedzieliła jego i mnie. A może też uraziło go moje wpatrywanie się w innego i rozmyślnie wycofał się z pola mojego widzenia? Faktem było w każdym razie, że kiedy powtórnie rozejrzałam się dokoła, nie dostrzegłam go już.
Wypatrujące go oko moje napotkało nie jego, ale inną, niepodobną zupełnie do niego, postać, bardzo wyraźną i łatwo dostrzegalną wśród stłoczonej ciżby, wyróżniającą się zarówno wzrostem jak ruchami. Zbliżał się w moją stronę doktór John, tak bardzo niepodobny rysami twarzy, całą sylwetką i odcieniem cery do ciemnowłosego, cierpkiego, uszczypliwego małego profesorka, jak niepodobny byłby owoc Hesperydów do tarki wyrosłej wśród dzikiego gąszczu tarniny, albo jak odważny, ale łagodny i posłuszny koń arabski niepodobny jest do dzikiego, upartego „sheltie“ — kucyka szkockiego. Widoczne było, że doktór John szuka mnie, nie dostrzegł jednak jeszcze kąta, do którego wsadził mnie za karę surowy nauczyciel szkolny. Czekałam spokojnie na mojego przewodnika i opiekuna, po chwili wszakże podnieciło moje zainteresowanie coś zgoła osobliwego.
Doktór John zbliżył się do Hamala i zatrzymał się przed nim. Wydało mi się, że przyjemność sprawia mu spoglądanie ponad głową tamtego. I doktór Bretton także przyjrzał się Kleopatrze. Wątpię czy mogła mu podobać się; nie wdzięczył się i nie uśmiechał zdawkowo, jak mały hrabia; usta jego były odęte pogardliwie, oko obojętne, nie okazujące ani cienia zachwytu, zarazem nie ujawniające uczuć odmiennych. Po chwili odszedł od obrazu, pozostawiając innym miejsce przy nim. Widziałam, że czeka teraz na mnie i dlatego wstałam i poszłam mu naprzeciw.
Obeszliśmy raz jeden galerię dokoła; w towarzystwie Grahama było to prawdziwą przyjemnością. Lubiłam zawsze przysłuchiwać się temu, co miał do powiedzenia o obrazach i książkach. Nie udając znawcy, wypowiadał otwarcie swoje zdanie, nie zapożyczone od nikogo, tchnące świeżością myśli, bardzo często trafne i jędrne. Miło także było opowiadać mu o rzeczach, o których nie wiedział: słuchał tak uważnie, pouczając się tak chętnie, nie żywiąc żadnych skrupułów, ani obaw, czy pochyleniem pięknej swojej głowy, aby wysłuchać zająkliwie sformułowanego przez kobietę wyjaśnienia, nie obniży męskiego swojego autorytetu. A kiedy on z kolei miał mi coś do zakomunikowania, czynił to tak jasno, dobitnie i treściwie, że słowa jego pozostawały trwale wyryte w mojej pamięci. Nie zapomniałam nigdy ani jednego z danych mi przez niego wyjaśnień, żadnego z przytoczonych mi przez niego faktów.
Po wyjściu naszym z galerii zapytałam go co myśli o Kleopatrze. Przed tym jeszcze rozśmieszyłam go opowiedzeniem, jak profesor Paul Emanuel odpędził mnie od niej i kazał oglądać prawdziwe dzieła sztuki, owe cztery naiwne obrazki, które pokazałam i Grahamowi także.
— O! — odął lekceważąco wargi. — Moja matka jest przystojniejsza od niej. Słyszałem unoszących się nad Kleopatrą francuskich chłystków, określających ją jako „le type du voluptueux“ — symbol lubieżności. — Gdyby tak być miało w istocie, muszę powiedzieć, że typ lubieżnicy nie jest bynajmniej w moim guście. Niech pani porówna tę mulatkę z Ginevrą!




ROZDZIAŁ XX
KONCERT

Pewnego dnia pani Bretton, wszedłszy pośpiesznie do mojego pokoju, zażądała, abym otworzyła szafę, powyciągała szuflady i pokazała jej moje toalety, co też uczyniłam bez słowa zapytania o cel i powód dość dziwnego żądania.
— Nic z tego wszystkiego nie nada się — rzekła, obejrzawszy całą moją garderobę. — Musisz mieć nową suknię.
Wyszła i wnet powróciła w towarzystwie krawcowej. Kazała wziąć moją miarę.
— Chcę — oznajmiła — ubrać cię wedle mojego własnego gustu i ująć tę mało ważną zresztą sprawę we własne ręce.
W dwa dni później przyniesiono mi — różową suknię!
— To nieodpowiednie dla mnie — pośpieszyłam zapewnić, czując, że raczej gotowa byłabym przebrać się w kostium chińskiej damy dworu.
— Przekonamy się czy to odpowiednie dla ciebie czy nie — odparła moja chrzestna matka. — Zapamiętaj sobie — dodała tonem stanowczym, wobec którego nie istniała możność sprzeciwu ani oporu — że włożysz na siebie dzisiaj wieczorem tę suknię.
Postanowiłam w duchu, że nie włożę jej, że żadna siła ludzka nie zmusi mnie do ustrojenia się w podlotkowskie te różowości. Różowa suknia! Nie dla mnie! Ani też ja dla niej! Nie przymierzyłam jej nawet.
Po wręczeniu mi sukni oświadczyła moja chrzestna matka, że mam tego wieczora pojechać z nią i z Grahamem na koncert, na wspaniały koncert — wyjaśniła — jaki ma odbyć się w głównej sali koncertowej miejscowego Towarzystwa Muzycznego. Wystąpią najbardziej wyróżniające się uczennice Konserwatorium. Po koncercie urządzona ma być loteria „au bénéfice des pauvres“ — na korzyść biednych — i, co najważniejsze, król, królowa i książę następca tronu — Prince de Labassecour — przyobiecali uświetnić koncert swoją obecnością. Graham, przysyłając bilety, zaznaczył, że ze względu na obecność domu panującego należy wystąpić w galowych strojach. Zwrócił także uwagę, że musimy być gotowe punktualnie o siódmej.
Około szóstej zaprowadzono mnie na górę. Bezwolna, nie pytana wcale o zdanie, nie zdolna oponować, musiałam podporządkować się cudzym nakazom, cudzemu, objętemu nade mną despotycznie kierownictwu. Różowa suknia została włożona na mnie, przyćmiona tylko nieco udrapowaniem na niej czarnej koronki. Oświadczono mi, że jestem „en grande tenue“ — w galowym stroju — i kazano mi obejrzeć się w lustrze. Uczyniłam to nie bez lękliwego drżenia, wnet jednak z jeszcze bardziej lękliwym drżeniem odwróciłam się od zwierciadła. Wybiła siódma. Przybył doktór Bretton. Moja chrzestna matka i ja zeszłyśmy na dół. Pani Bretton ustrojona była w ciemno-brązową aksamitną suknię. Idąc za nią, w jej cieniu, zazdrościłam jej tych ciemnych, dostojnie opływających ją majestatycznych fałd. Graham czekał na nas na progu salonu.
— O, Boże, byle tylko nie pomyślał, że ustroiłam się tak, aby ściągnąć na siebie uwagę — modliłam się w duchu.
— Proszę, Lucy, kilka kwiatków dla pani — rzekł, wręczając mi wiązankę. Nie wyraził ani jednym słowem zdania swojego o mojej sukni, zaznaczywszy aprobatę życzliwym uśmiechem jedynie i kiwnięciem głową z zadowoleniem. Uspokoiło mnie to od razu. Pierzchły moje obawy wydania się śmieszną w tym nieodpowiednim dla mnie stroju. Suknia była zresztą odrobiona z wielką prostotą, bez wszelkich zbędnych falbanek i ozdób. Przerażała mnie jedynie jasna jej barwa i przejrzystość tkaniny, z jakiej była zrobiona. Skoro jednak Graham nie dostrzegł w moim stroju nic niedorzecznego, ani rażącego, pogodziłam się wnet z różową suknią i ja sama również.
Przypuszczam, że ludzie, przywykli do bywania co wieczór w miejscach zabaw publicznych, nie są zdolni do odczuwania owego niezwykle podniosłego nastroju odświętnego, w jakim wchodzą do sali koncertowej, czy na widownię teatralną ci, dla których wielką rzadkością jest korzystanie z tego rodzaju rozrywek. Nie umiałabym powiedzieć, czy spodziewałam się wielkiej przyjemności z tego koncertu, jako że nie miałam nazbyt jasnego pojęcia o jego charakterze, sama już jednak jazda do gmachu Towarzystwa Muzycznego była dla mnie prawdziwą rozkoszą. Przytulność zamkniętej karety w chłodną, ale przepiękną noc, wesołe towarzystwo osób tak bliskich mi i tak życzliwych; widok gwiazd, połyskujących poprzez konary i gałęzie drzew podczas toczenia się kół naszego pojazdu wzdłuż szerokiej alei, a potem szersze i swobodniejsze odsłonięcie się rozgwieżdżonego nieba, kiedy wjechaliśmy na otwarty gościniec; przedostanie się nasze przez jasno oświetlone wrota miejskie, których straż poddała nas pobieżnej, wielce dla mnie zabawnej inspekcji — wszystkie te drobiazgi miały dla mnie, nienawykłej do czegoś podobnego, osobliwy urok nowości. Ile z tego przypisać należało otaczającej mnie atmosferze przyjaźni, nie miałam pojęcia: doktór John i jego matka byli oboje w jaknajlepszym nastroju, drocząc się z sobą z zabawnym ożywieniem przez cały czas jazdy, tak szczerze serdeczni oboje dla mnie, jak gdybym była osobą im najbliższą.
Droga nasza prowadziła przez kilka najwspanialszych ulic Villette, jarząco oświetlonych i, mimo tak późnej pory, bardziej tętniących ruchem pieszym i kołowym, aniżeli w samo południe. Jak świetne wydały mi się wystawy sklepowe! Jak radośnie i rozlewnie przepływała fala życia po gładkich chodnikach i szerokiej jezdni. Przyglądając się temu wszystkiemu, przypomniałam sobie Rue Fossette — otoczony wysokim murem ogród, dom pensjonatowy i mieszkalny, i ciemne, — wielkie „classes“ — sale szkolne — po których zwykłam wędrować o takiej samej właśnie godzinie, samotna, wpatrzona w gwiazdy przez wysokie, niczym nieosłonięte okna, wsłuchana bezwiednie w dochodzące z refektarza odgłosy monotonnie odklepywanej „lecture pieuse“. Wkrótce będę znów wpatrywała się tak i wsłuchiwała. Ten cień przyszłości od razu przytłumił i omroczył dla mnie promienną radosność chwili obecnej.
Wsiąkliśmy wreszcie w szeroki strumień pojazdów, zdążających w jednym i tym samym kierunku, rychło też olśnił oczy nasze wspaniale oświetlony front wielkiego gmachu. O tym, co miałam zobaczyć wewnątrz, słabe zaledwie, jak to już zaznaczyłam, miałam pojęcie. Nigdy w życiu do owego dnia nie przestąpiłam wszak progu miejsca, przeznaczonego na zabawy publiczne.
Wysiedliśmy pod portykiem, gdzie panował już ogromny ruch i zgromadzony był liczny tłum, nie pamiętam jednak dokładnie bliższych szczegółów, poprzedzających moje wstępowanie po stopniach majestatycznej klatki schodowej, uderzającej imponującymi swoimi rozmiarami i wygodnymi, łatwymi do wchodzenia po nich stopniami. Wyścielał je puszysty dywan szkarłatny, doprowadzający do wielkich, uroczyście zawartych podwoi, udekorowanych również szkarłatnymi draperiami.
Nie zdołałam zauważyć nawet mocą jakich czarów i zaklęć zniewolone zostały podwoje te do rozsunięcia się, rozsunęły się wszakże, ukazując moim olśnionym oczom ogromną, szeroką i wysoką salę, której ściany, biegnące zaokrąglonymi, dzięki ścięciu kantów, liniami, a także kopulasty strop sufitu, wydawały mi się zrobione z matowego złota (na taki w istocie odcień były wymalowane z wielkim kunsztem). Ten matowo złoty odcień uwydatniał się bardziej jeszcze dzięki gzemsom, ozdobom i wyżłobieniom górnego szlaku, dzięki, olśniewającym śnieżną jak alabaster bielą, liliom i błyszczącemu złotu liści, z jakich uwite były girlandy. Draperie, natomiast, dywan i poduszki, wyściełające fotele, były wszystkie jednostajnego, niczym niezmąconego koloru ciemno-szkarłatnego. Ze stropu zwisał olbrzymich rozmiarów, jarzący mnóstwem rzeczywistych i odbitych świateł, pająk z górskiego kryształu, jak mi się wydawało, skrzący się gwiazdami w każdej grani, w każdej kulce, niby w perełce rosy, barwiący się kolorami ni to rozszczepionej w nim tęczy, czy rozpuszczonymi w nim klejnotami. W rzeczywistości był to zwykły kandelabr tylko, moim wszelako nienawykłym do takich wspaniałości oczom wydał on się dziełem czarodziejów Wschodu. Skłonna byłam nieledwie do szukania wielkiej, ciemnej, chmurnej dłoni — Niewolnika Lampy — krążącej pośród świetlanej, wonnej atmosfery kopuły, aby strzec cudownego, zaklętego w niej skarbu. Poszliśmy dalej — nie zdawałam sobie wcale sprawy dokąd — kiedy nagle na jednym z zakrętów, ujrzałam grupę, zbliżającą się ku nam z przeciwległej strony. Widzę teraz jeszcze tę grupę, jaką ukazała mi się w pierwszym momencie. Przystojna dama w średnim wieku, strojna w ciemny aksamit, młody człowiek, który mógł być jej synem — najpiękniejsza, wydało mi się twarz i najkształtniejsza postać, jaką oglądałam kiedykolwiek — i trzecia jeszcze osoba w różowej sukni i zarzuconym na nią czarnym koronkowym okryciu.
Zauważyłam wszystkie te postaci — trzecią równie wyraźnie jak pierwszą i drugą — i, wziąwszy przez ułamek sekundy wszystko troje za osoby obce, mogłam bezstronnie ocenić na pierwszy rzut oka ich wygląd. Nie zdołało jednak ustalić się to pierwsze ułudne wrażenie, a już rozwiała je świadomość, że znalazłam się przed wielkim zwierciadłem, wypełniającym przestrzeń pomiędzy dwiema kolumnami i że grupą, którą miałam przed sobą, było odbicie w zwierciadle tym nas trojga: pani Bretton, jej syna i moje własne. Po raz pierwszy wówczas i jedyny w moim życiu miałam okazję widzenia się taką, jaką widzą mnie inni. Nie mam potrzeby roztrząsać bliżej wyniku tej „okazji“. Spowodowała ona zgrzyt dysharmonii, który przeszył mnie uczuciem żalu; nie był nazbyt schlebiający, ostatecznie jednak należało być wdzięczną poniekąd — mogło być gorzej.
Zajęliśmy wreszcie miejsca, z których dobrze widzieć można było całą tę obszerną i oślepiającą, ale ciepłą i wesołą salę. Była już wypełniona po brzegi świetnym zgromadzeniem. Nie wiem, czy kobiety były naprawdę bardzo piękne, ich stroje wyróżniały się w każdym razie wielką elegancją i nieposzlakowanym gustem. Mieszkanki kontynentu — te nawet spośród nich, których w domowym pożyciu nie cechuje bynajmniej wdzięk osobliwy, posiadają kunszt wydawania się na arenie publicznej pełnymi ujmującego uroku. Bez względu na to, jak nieokrzesane i nieopanowane są u siebie w domu, w szlafroku, papilotach i pantoflach, jest w całej ich postaci, w przezornie zachowanym na odświętne okazje, wdzięcznym pochyleniu głowy i ramion, w wyrazie ich ust i oczu coś czarującego, w co przystrajają się urzędowo wraz z przywdziewaniem na siebie „grande toilette“ — toalety od wielkiego dzwonu — i klejnotów — „parure“.
Tu i owdzie wyróżniały się postaci wyjątkowo piękne, uosabiające osobliwy rodzaj urody, nigdy, jak mi się wydaje, nie oglądany w Anglii: solidne, osadzone na silnym wiązaniu kostnym, po mistrzowsku wyrzeźbione kształty, zdające się nie posiadać kantów, podobne prężnością swą do wykutych w marmurze kariatyd. Postać bogini dłuta Fidiasza nie może być doskonalsza i bardziej majestatyczna. Rysy tutejszych piękności przypominają te, jakie holenderscy malarze nadają swoim madonnom; klasycznie regularne, nieco nadmiernie może zaokrąglone, nieposzlakowane w liniach, ale tępe, a ich pozbawiony wyrazu, niezmącony, beznamiętny spokój porównać można jedynie do śnieżnych bezkresów podbiegunowych. Kobietom o takim typie urody nie są potrzebne klejnoty, rzadko też noszą je; ich gładkie włosy, splecione w grube bicze warkoczy, stanowią wystarczające obramowanie jeszcze gładszych policzków ich i czoła; toalet ich nie może nigdy cechować zbyt wielka prostota; ich krągłe, pięknie toczone ramiona i cudownie kształtne szyje nie potrzebują bransoletek, ani naszyjników.
Z jedną z takich piękności miałam kiedyś zaszczyt i rozkosz pozostawać w stosunkach dość zażyłych: niezachwiana siła wrosłej głęboko w jej serce miłości dla własnej osoby była godna najwyższego podziwu; mogła ją przewyższyć jedynie jej wyniosła niezdolność dbania o jakąkolwiek inną żyjącą istotę. W żyłach jej nie zdawała się płynąć żywa krew: wypełniała je i nieomal zapychała gęsta, spokojnie ociężała limfa.
Taka właśnie Junona siedziała wprost przed nami. Była niejako celem, ku któremu kierowały się oczy wszystkich. Najzupełniej świadoma, że tak jest, zdawała się jednak nieczuła na magnetyczny wpływ utkwionych w niej spojrzeń. Zimna, krągła, jasnowłosa, o cerze olśniewającej, była piękna ni to biała o złoconym kapitelu kolumna, wynosząca się tuż obok niej.
Zauważywszy, że uwaga doktora Johna skierowana jest nieustannie w jej stronę, błagałam go szeptem, aby „na miłość boską opancerzył dobrze swoje serce. Nie wolno panu zakochać się w tego rodzaju niewieście, gdyż, uprzedzam pana, mógłby pan umrzeć u jej stóp, a nie wywzajemni się panu cieplejszym uczuciem“.
— Ślicznie — odparł — skąd jednak może pani wiedzieć, że widok jej bezwzględnej niewrażliwości nie będzie dla mnie najsilniejszą pobudką do składania jej hołdów? Beznadziejność zdaje się być najpotężniej działającą na moje uczucia podnietą, ale — dodał, wzruszając ramionami — nie wie pani nic o tych rzeczach. Zwrócę się z tym lepiej do mojej matki.
— Mamo, zagraża mi niebezpieczeństwo — oznajmił, zwracając się do pani Bretton.
— Wyobrażasz sobie, że mnie to interesuje tak bardzo? — odcięła się.
— O, jaki okrutny jest mój los! — wykrzyknął. — Nigdy nie miał żaden syn równie wyzbytej wszelkich uczuć matki, jak ja. Nie przychodzi jej nawet na myśl, aby mogła spaść na nią taka klęska, jak synowa.
— Jeżeli nawet nie przychodzi mi to na myśl, to na pewno nie z powodu braku podobnego miecza damoklesowego, zawisłego nad moją głową: nie przestajesz grozić mi tym od dziesięciu lat. „Mamo, zamierzam ożenić się wkrótce“ — powtarzałeś od chwili, kiedy jako tako dorosłeś.
— Przekonasz się, niewierna, że groźba ta urzeczywistni się lada dzień. Nagle, kiedy wydawać ci się będzie, że jesteś najbardziej zabezpieczona, wyruszę jak Jakób czy Ezaw, czy każdy inny patriarcha, i wezmę sobie żonę: może spośród tych, które są córkami tego kraju.
— Na twoją własną odpowiedzialność uczynisz to, Johnie Grahamie! Tyle tylko mogę ci powiedzieć.
— Widzi pani, panno Lucy, ta moja wyrodna matka chciałaby, abym został starym kawalerem. A to wszystko przez zazdrość! Ale, proszę cię, mamo, spójrz na tę imponującą istotę w blado-niebieskiej atłasowej sukni z włosami bledziej kasztanowatymi, na których lśnią się „reflets satinés“ — atłasowe połyski — jak na jej sukni. Przyznaj mamo, czy nie byłabyś dumna, gdybym pewnego pięknego poranku sprowadził ci do domu taką boginię i przedstawił ci ją, jako panią Bretton junior?
— Nie sprowadzisz żadnej bogini do La Terrasse: w tym małym château nie ma miejsca na dwie panie, zwłaszcza o ile ta druga będzie odznaczała się takim wzrostem, objętością i masywnością, jak ta ogromna lalka wystrugana i ulepiona z drzewa, z wosku, z atłasu i z glansowanej skórki na rękawiczki.
— Ależ, mamo, pomyśl tylko! Wypełniłaby tak wspaniale twój błękitny fotel!
— Wypełniłaby mój fotel?! Nie zgadzam się na cudzoziemską uzurpatorkę! Byłby on dla niej łożem madejowym... Ale cicho, Johnie Grahamie! Zamknij usta i otwórz oczy!
Przez cały czas słownej tej utarczki pomiędzy doktorem Johnem a jego matką do sali, która wydawała mi się już w chwili naszego wejścia wypełniona po brzegi, napływały coraz nowe fale ludzkie, aż wreszcie półkole przed estradę przeistoczyło się w zwartą masę głów, wtłoczoną we wznoszące się amfiteatralnie rzędy od podłogi aż pod sam sufit prawie. I estrada także, specjalnie wzniesiona na tę uroczystość, obszerniejsza, niż bywają estrady zazwyczaj, pusta jeszcze przed pół godziną, kipiała teraz życiem: dokoła dwóch fortepianów, umieszczonych w pośrodku, stłoczona była hałaśliwa gromada biało ubranych młodych dziewic, uczennic Konserwatorium. Zauważyłam ich zlot na estradę podczas zabawnego przekomarzania się doktora Johna z matką na temat jasnowłosej piękności w blado-niebieskich atłasach i obserwowałam z zaciekawieniem proces ustawiania ich i dyrygowania nimi. Gromadzie dziewic towarzyszyli dwaj panowie, z których w każdym poznałam znajomego. Jeden z nich, wyglądający jak artysta, z długimi włosami i brodą, był znanym pianistą, a zarazem najlepszym nauczycielem gry fortepianowej w Villette. Dwa razy w tygodniu przychodził na pensję Madame Beck, gdzie udzielał lekcji muzyki kilku uczennicom, których rodzice byli dość bogaci, aby móc sobie pozwolić na doskonalenie córek swoich w pianistyce pod tak wytrawnym kierunkiem. Nazywał się Mr. Joseph Emanuel i był przyrodnim bratem Mr. Paula, którego rozpoznałam w drugim z obu panów, towarzyszących biało ubranej gromadce.
Mr. Paul bawił mnie; uśmiechnęłam się też do samej siebie, przyglądając się jego zaaferowaniu. Był wyraźnie w swoim żywiole; stał na pierwszym planie wobec olbrzymiego zgromadzenia, dyrygując setką młodych dziewic, pewien, że każda z nich truchleje na jego widok, wpatrzona w niego, jak w tęczę. Brał całą rzecz najzupełniej na serio: nie szczędził energii i usiłowań, a nade wszystko bezwzględnej surowości. Co robił tu właściwie? Co miał wspólnego z muzyką i z Konserwatorium? On, który zaledwie zdolny był odróżnić jedną nutę od drugiej? Wiedziałam, że sprowadziła go tutaj wiecznie podżegająca go chęć popisu i wystawiana się na pokaz — nieszkodliwa dlatego jedynie, że taka naiwna. W tej chwili wyraźne było, że jego przyrodni brat Mr. Joseph, podporządkowuje mu się w takim samym stopniu, jak wszystkie te młode dziewczęta. Zachłanny i drapieżny, niczym jastrząb, wydał mi się Mr. Paul! Taki zachłanny i drapieżny!
Po chwili ukazało się na estradzie kilku znanych śpiewaków i muzyków; zjawienie się tych gwiazd było sygnałem zniknięcia podobnego do komety małego profesorka. Niezdolny był znieść obecności istot wybitnych, opromienionych sławą: o ile nie mógł zaćmiewać, wolał wycofywać się.
Wszystko zdawało się już przygotowane: jedyna tylko część sali czekała na zapełnienie jej — część, przystrojona szkarłatnymi draperiami, takimi samymi, jak paradna klatka schodowa i drzwi, umeblowana miękko wysłanymi i okrytymi mnóstwem barwnych poduszek ławkami, ustawionymi po obu stronach dwóch tronowych foteli, ponad którymi wznosiły się przysługujące majestatowi królewskiemu baldachiny uroczyste.
Dano sygnał, podwoje rozsunęły się, cała zgromadzona publiczność zerwała się z miejsc, orkiestra odegrała hymn i, przy ogłuszających dźwiękach chóralnego powitania entuzjastycznego, wszedł król, a z nim królowa i cały dwór Labassecour.
Nigdy jeszcze do owego dnia nie oglądałam prawdziwego żywego króla ani królowej, łatwo więc sobie wyobrazić, jak bardzo naprężałam wzrok, aby wchłonąć w siebie obraz obu głów ukoronowanych. Ktokolwiek po raz pierwszy ma sposobność zetknąć się oko w oko z majestatem królewskim, doznać musi poniekąd zdumienia, graniczącego z rozczarowaniem nawet. Podświadomie wyobrażał sobie króla i królową, siedzących stale na tronie, z koroną na głowie i dzierżących w ręku berło. I ja także, podświadomie spodziewając się ujrzenia wyimaginowanych w tej postaci króla i królowej, doznałam na widok żołnierza w średnim wieku i dość młodej damy, uczucia zawodu zarazem i wcale miłej niespodzianki.
Dobrze zapamiętałam króla zwłaszcza, pięćdziesięcioletniego mniej więcej, nieco zgarbionego, siwiejącego już: w całym tym zgromadzeniu nie było ani jednej twarzy, przypominającej go rysami. Nie czytałam nigdy nic bliższego o jego charakterze, ani też nie opowiadano mi nigdy nic o nim, mimo to jednak wyraźne znaki hieroglificzne, jak gdyby rylcem żelaznym wyryte na jego czole, dokoła jego oczu i z obu stron jego ust, uderzyły mnie instynktownie, na pierwszy rzut oka, jako coś zagadkowego. Rychło wszakże, jeżeli nawet nie wiedziałam, to wyczułam przynajmniej, co mają oznaczać te nie wypisane niczyją ręką, a tak wyraźne przecież znaki. Miałam przed sobą człowieka, cierpiącego w milczeniu, melancholika. Oczy te oglądały widma. — Od dłuższego już czasu czekały i śledziły przybywanie i odchodzenie najdziwaczniejszego — i najbardziej uprzykrzonego z widm — widma Hipochondrii. Może i teraz widział je na tej estradzie, wprost naprzeciw siebie, pośród całego świetnego tego tłumu. Hipochondria zwykła w ten sposób zjawiać się nagle pośród najliczniejszych zgromadzeń — ciemna i ponura, jak Los, blada jak Cierpienie i niezmożona jak Śmierć. Jej towarzyszowi i ofierze w jednej osobie, uwolnionemu od niej na chwilę, wydaje się, że jest szczęśliwy. — „O, nie, nie wyobrażaj sobie, że tak jest — mówi mu ona — przychodzę, jestem.“ — Słowa te mrożą krew w jego żyłach i kirem smutku przysłaniają światło w jego oku.
Powiedzieć gotowi niektórzy, że to obca korona, tłocząca czoło królewskie, żłobi na nim osobliwą tę bruzdę; inni znów skłonni są dopatrywać się w tym stygmacie smutku królewskiego pomazańca skutków wczesnego jego osierocenia. Na wyrycie tej oznaki widomej wpłynęło niewątpliwie coś z jednego i drugiego po trosze, najsilniej wszakże i najgłębiej zatruł duszę króla najbardziej ponury, najzawziętszy wróg ludzkości — wrodzona melancholia. Królowa wiedziała o tym: wydało mi się, że odbłysk głębokiej troski o królewskiego małżonka omraczał cieniem przytłaczającym własną jej dobrotliwą twarz. Monarchini ta sprawiała wrażenie łagodnej, rozumnej, pełnej wdzięku kobiety. Nie była pięknością; a w każdym razie nie przypominała wszystkich tych kobiet o solidnie ugruntowanych wdziękach, o sercach zimnych jak marmur, jakie opisałam niedawno. Postać królowej była smukła raczej; rysy jej twarzy, mimo że dystyngowane, zbyt wyraźnie przypominały familijne rysy panujących dynastii, aby mogły same przez się sprawiać miłe wrażenie. W tej chwili wszakże wyraz, okraszający dumny ten profil, był wyjątkowo przyjemny; mimo woli jednak nasuwało się łączenie go w myśli z zapamiętanymi wizerunkami, na których uwiecznione były podobne rysy, znamionujące osobniki o cechach ujemnych: słabe, zmysłowe, czy podstępne, zależnie od tego, jak chciał traf. Jedynym bezsprzecznie własnym rysem królowej były jej oczy, bosko rozjaśnione światłem miłosierdzia, dobroci i tkliwego współczuwania. Nie sprawiała wrażenia surowej władczyni, ale dobrej, kochającej kobiety, wytwornej damy. Obok niej siedział jej mały synek, następca tronu Labassecour, oparty o kolana matki. Raz w raz w ciągu tego wieczora dostrzegłam wzrok monarchini, skierowany w stronę siedzącego obok niej małżonka, którego posępność nie uchodziła jej zatroskanych oczu, pragnąc też oderwać jego uwagę od tłoczących duszę jego smutnych myśli, usiłowała kierować je na syna. Pochylała często głowę, aby wysłuchać uwag chłopczyny, a potem z miłym uśmiechem powtarzała je mężowi. Pogrążony w zadumie król wzdrygał się, starał się skupić uwagę, słuchał, rozjaśniał twarz na moment, niezmiennie wszakże, z chwilą gdy przebrzmiewały słowa jego opiekuńczego anioła, wpadał w poprzedni posępny nastrój. Żałosny i znamienny był to widok! Nie umniejszał jego tragizmu fakt, że zarówno arystokracja, jak burżuazja Labassecour nie zdawały się dostrzegać smutnych tych cech szczególnie wyróżniających monarchę: nie zdołałam wykryć ani na jednej twarzy spośród wszystkich obecnych śladu wzruszenia czy przejęcia się.
Królowi i królowej towarzyszył ich dwór, a także kilku ambasadorów obcych mocarstw, którzy ściągnęli również z sobą przybywającą w owym czasie w Villette elitę cudzoziemską. Członkowie dworu królewskiego, ambasadorowie i wybitni cudzoziemcy zajęli obite szkarłatem i wymoszczone poduszkami ławy po obu stronach foteli królewskich. Przeważnie jednak usiadły na nich panie, większość panów stała; szereg ich odzianych w czarne fraki i wypełniających tylny plan sprawiał wrażenie ciemnej ozdoby, dodanej dla uwydatnienia wspaniałości tualet i sylwetek siedzących na przodzie dam. Wspaniałość ta podlegała zresztą odmianom i stopniowaniu świateł i cieni: przestrzeń środkową zajmowały matrony strojne w aksamity i atłasy, w pióra i klejnoty; ławki, wysunięte bardziej na plan przedni, na prawo od fotela królowej, zdawały się przeznaczone wyłącznie dla młodych dziewcząt, dla kwiatu — a raczej dla pączka — arystokracji Villette. Nie widać było tutaj ani klejnotów, ani spiętrzonych piórami fryzur, ani odbłysków aksamitu czy atłasu: prostota, skromność i urok młodości panowały niepodzielnie w tym gronie dziewczęcym. Widziało się tu same młode główki, oplecione skromnie warkoczykami i wdzięczne jasne sylwetki (zamierzałam napisać zwiewne, byłoby to jednak zupełną nieprawdą: niektóre z tych „jeunes filles“, zaledwie szesnasto — czy siedemnastoletnich, odznaczały się formami tak krzepkimi i solidnymi, że nie powstydziłaby się ich okazałej tuszy dwudziestopięcioletnia niewiasta angielska). Ten szereg ujmujących postaci, strojnych w białe, blado-różowe, czy lazurowe sukienki nasuwał wizje nieba i aniołów. Rozpoznałam wśród tych „różowo-białych“ okazów dwie znajome twarze. Były to dwie uczennice pensji Madame Beck — Mesdemoiselles Mathilde et Angélique, które w ostatnim swoim roku nauki pensyjnej powinny były przechodzić kurs klasy najwyższej, ale którym ich rozwój umysłowy nie pozwalał przekroczyć granic drugiego oddziału. Lekcji angielskiego udzielałam im ja oczywiście, nielada zadaniem było też dla mnie nauczyć je jako tako wiernie przełożyć stronniczkę „Wikarego z Wakefield“. W ciągu trzech miesięcy była jedna z nich moim vis à vis przy stole, miałam więc możność naocznie stwierdzić nieprawdopodobne ilości domowego chleba, masła i konfitur, jakie pochłaniała przy „second déjeuner“ — drugim śniadaniu. Potęgował jeszcze te ilości jej zwyczaj chowania do kieszeni kromek, których nie była w stanie skonsumować na razie. Tak wyglądała istotna, nieupiększona idealizowaniem prawda.
Znałam jeszcze jedną z anielskich tych postaci — najładniejszą, a w każdym razie wyglądającą najmniej sztywno i obłudnie z całej gromady. Zajmowała ona miejsce obok córki para angielskiego, zacnej również, ale niemile wyniosłej dziewczyny: obie przybyły w orszaku ambasady brytyjskiej. Owa znajoma moja wyróżniała się drobną, smukłą figurką, zupełnie odmienną od kształtów wszystkich tych cudzoziemek; i włosy jej także nie oplatały ciasno głowy, tworząc, jak u większości, rodzaj oblegającej ją ściśle lśniącej jedwabistej czapeczki; wyglądały naprawdę jak włosy, falując na jej głowie i opadając długimi, puszystymi, wijącymi się lokami. Gawędziła z ożywieniem, należąc, jak się zdawało, do typu istot beztroskich, zadowolonych z samych siebie i ze stanowiska, jakie zajmowały w wielkim świecie. Nie patrzyłam na doktora Brettona, wiedziałam jednak, że i on także dostrzegł Ginevrę Fanshave (ona to była oczywiście). Przycichł nagle, odpowiadając lakonicznie, na uwagi swojej matki; często także wymykało się z piersi jego ciężkie westchnienia. Dlaczego właściwie wzdychał? Powiedział przecież, że lubi zdobywać miłość przemocą, przezwyciężając w tym celu wszelkie trudności; a tutaj znajdował pełną możność uczynienia zadość temu swojemu upodobaniu. Wybrana jego serca wznosiła się wysoko ponad nim, szybując w opromieniającej ją glorii, w sferze dla niego niedostępnej. Nie miał możności zbliżyć się do niej; nie był zresztą pewien, czy obdarzyłaby go przelotnym spojrzeniem bodaj. Obserwowałam ją, aby przekonać się, czy uczyni to. Miejsca nasze były dość bliskie ławek obciągniętych szkarłatną materią; siedzący na nich musieli z konieczności widzieć nas, tym bardziej więc dostrzec nas musiało oko tak bystre i rozglądające się tak badawczo dokoła, jak oko panny Fanshave. Rychło istotnie skierowała je w naszą stronę, a przynajmniej na doktora Brettona i jego matkę. Co się mnie tyczy, ukryłam się bardziej w cieniu, poza polem jej widzenia, nie chcąc być przez nią rozpoznana od razu. Patrzyła uporczywie na doktora Brettona, nie odrywając od niego oczu, a potem wyniosłym gestem przyłożyła do nich lorgnon, aby móc lepiej przyjrzeć się jego matce. Po minucie czy dwóch takiego przypatrywania się, szepnęła coś ze śmiechem do ucha najbliższej swojej sąsiadce, w tej samej chwili wszakże rozpoczął się koncert, zniewolona więc była skierować rozstrzeloną swoją uwagę na to, co działo się na estradzie.
Nie widzę potrzeby szczegółowego opisywania samego koncertu; nie przypuszczam, aby miało interesować czytelników wrażenie, jakie wywarły na mnie produkcje, nie byłoby zresztą warto moich impresji, jako że były to impresje zupełnej ignorantki na tym punkcie. Młode adeptki Konserwatorium, nad miarę wystraszone widocznie, zdradzały niezwykłą tremę, która nie mogła oczywiście wyjść na dobre ich grze. Klawisze dwóch wielkich fortepianów dygotały pod zdenerwowanymi palcami. Pan Joseph Emanuel stał przy artystkach podczas ich gry, nie posiadał jednak ani taktu, ani siły wpływania na nie swojego krewniaka, który w podobnych okolicznościach, zmusiłby na pewno swoje pupilki do zapanowania po bohatersku nad ich tremą. Mr. Paul postawiłby shisteryzowane debiutantki pomiędzy dwa ognie: obawy przed widownią i obawy przed nim samym, i natchnąłby je odwagą desperacką, czyniąc tę drugą grozę nieporównanie sroższą od pierwszej. Mr. Joseph nie potrafił dokonać tego.
Po strojnych w białe muśliny pianistkach wystąpiła piękna, mimo że o wyglądzie posępnym dama w wieku zupełnie dojrzałym, ubrana w białą atłasową szatę. Śpiewała. Śpiew jej sprawił na mnie wrażenie zaklinań czarownika. Ciekawa byłam jak ona to robi, w jaki sposób udaje jej się tak nagle obniżać głos i podnosić, urządzając nim przedziwne jakieś łamańce. Faktem było jednak, że zwykła szkocka piosenka, zaśpiewana przez nieuczonego śpiewaka ulicznego, daleko głębiej nieraz przemawiała mi do duszy.
Z kolei wystąpił jakiś pan, który, zginając się wielokrotnie wpół w ukłonach przed parą królewską i przytykając równie często biało urękawiczkowaną dłoń do własnego serca, wydawał pełne goryczy okrzyki, skierowane przeciwko jakiejś „fausse Isabelle“ — fałszywej Izabelli. — Zdawał się specjalnie ubiegać o współczucie królowej, o ile jednak nie miałabym mylić się zasadniczo, skierowana była uwaga monarchini ku estradzie raczej z chłodnym spokojem uprzejmości, aniżeli z przejęciem i szczerym zainteresowaniem. Duchowa udręka, jaka nękała śpiewaka, wpływała na mnie tak przytłaczająco, że rada byłam, kiedy wreszcie przestał dawać jej wyraz w estradowych swoich popisach.
Kilka produkcji chóralnych wydało mi się najlepszą częścią koncertu. Występowali przedstawiciele najlepszych zespołów prowincjonalnych, opaśli brzuchacze o sylwetkach baryłek, autentyczni Labassecouriens. Śpiewali pełnymi głosami, nie żałując gardzieli ani płuc: ich uczciwe wyczyny miały jeden przynajmniej niewątpliwie dodatni wynik: uszy słuchaczy doznawały dzięki nim wrażenia potęgi.
Przez cały czas produkcji: nieśmiałych duetów, pewnych siebie solowych występów wokalnych, śpiewów chóralnych, tak ogłuszających, jak gdyby wykonawcy ich mieli płuca mosiężne — jednym okiem tylko patrzyłam na to, co odbywało się na estradzie i tak samo jednym tylko uchem słuchałam; drugie oko i ucho były stale skierowane ku doktorowi Brettonowi: nie mogłam ani zapomnieć o nim, ani przestać zadawać sobie pytania, co czuł, o czym myślał, czy bawił go koncert, czy też nudził go przeciwnie. Po długim milczeniu przemówił wreszcie:
— I cóż, jak się pani podoba to wszystko, panno Lucy? Taka jest pani milcząca — rzekł zwykłym swoim pogodnym głosem.
— Milczę — odparłam — bo jestem tak bardzo zainteresowana wszystkim: nie tylko samą muzyką, ale wszystkim dokoła mnie.
Zrobił kilka jeszcze uwag z takim spokojem i z takim opanowaniem, że zaczęłam wątpić, aby i on także miał dostrzec to, co ja widziałam, szepnęłam też:
— Jest tutaj panna Fanshave. Zauważył ją pan?
— Tak. I zauważyłem, że i pani dostrzegła ją również.
— Jak pan sądzi, czy przyszła z panią Cholmondeley?
— Pani Cholmondeley jest tutaj w bardzo licznym towarzystwie. Tak. Ginevra była w jej orszaku, a pani Cholmondeley z kolei była w orszaku Lady X..., która znów należy do orszaku Królowej. Gdyby dwór królewski Labassecour nie był jednym z mniejszych dworów europejskich, których ceremoniał pokazowy jest nie o wiele bardziej imponujący od ich życia codziennego, familijnego, i których galowa odświętność jest jedynie tym samym obyczajem domowym w niedzielnym przybraniu jedynie, brzmiałoby to wszystko bardzo wspaniale.
— Ginevra musiała widzieć pana, sądzę?
— I ja tak przypuszczam. Niejednokrotnie kierowałem oczy w jej stronę już po tym kiedy pani przestała patrzeć na nią, miałem też zaszczyt być świadkiem pewnego drobnego zajścia, którego widok został pani zaoszczędzony.
Nie zapytałam co to być mogło. Czekałam na dobrowolne udzielenie mi przez niego wyjaśnienia w tym względzie, co też nastąpiło niebawem.
— Panna Fanshave — rzekł — siedziała obok towarzyszki — młodej damy z najwyższej arystokracji. Znam przypadkiem lady Sarę z widzenia; jej dostojna matka wezwała mnie kiedyś jako lekarza. Córka jest dumną młodą dziewczyną, nie ma w sobie jednak ani cienia wyniosłego zuchwalstwa, wątpię też czy Ginevra wiele zyskała w jej oczach wydrwiwaniem swoich sąsiadów.
— Jakich sąsiadów?
— Nikogo innego, tylko matki mojej i mnie. Co się mnie tyczy, jest to zupełnie naturalne: czy może być ktoś bardziej nadający się jako cel pośmiewiska, niż młody lekarz z burżuazji? Ale moja matka! Nigdy jeszcze dotychczas nie poważył się nikt wyśmiewać z niej! Wie pani, te pogardliwie odęte wargi i sarkastycznie skierowane w naszą stronę lorgnon wzbudziły we mnie ciekawe uczucie.
— Niech pan nie zaprząta sobie tym głowy, panie doktorze. Nie warto. Ginevra, będąc w nastroju tak zawrotnego upojenia, w jakim wyraźnie jest dzisiaj, nie zawahałaby się i nie miałaby najmniejszego skrupułu wyśmiewania samej tej łagodnej, smutnie zamyślonej królowej, czy nawet melancholijnego jej małżonka. Nie kieruje nią złośliwość, ale jedynie nie licząca się z niczym bezmyślność. Dla takiej, mającej puchy w głowie pensjonarki nie istnieje nic świętego.
— Zapomina pani jednak, że nie przywykłem zapatrywać się na pannę Fanshave jako na „mającą puchy w głowie pensjonarkę“... Była dla mnie bóstwem — aniołem moich marzeń!
— Hm! Na tym właśnie polegał pański błąd.
— Jeśli wolno mi wyznać szczerze, bez czczej gadaniny czy romantycznego upiększania, był taki moment przed sześcioma miesiącami, kiedy uważałem ją za boską istotę. Pamięta pani naszą rozmowę o prezentach? Nie byłem zupełnie szczery wobec pani przy dyskutowaniu na ten temat: bawił mnie zapał, z jakim go pani podjęła. Chcąc dokładnie poznać pani pogląd i wykorzystać wiadomości jej w tej sprawie, pozwoliłem, aby pani przypuszczała, że jestem bardziej zaślepiony i mniej świadomy istotnego stanu rzeczy, aniżeli byłem w istocie. Ta właśnie próba prezentów pierwsza otworzyła mi oczy na to, że Ginevra jest zwykłą śmiertelniczką. Uroda jej nie przestała jednak czarować mnie: nie dalej, niż przed trzema dniami — niż przed trzema godzinami nawet — byłem w pełni jej niewolnikiem. Kiedy przeszła obok mnie dzisiaj wieczorem promienna glorią swojej piękności, głębokie wzruszenie, jakiego doznałem na jej widok, było najbardziej godnym jej urody hołdem, jaki mogłem jej złożyć. Gdyby nie to jedno nieszczęsne szyderstwo, byłbym w dalszym ciągu najpokorniejszym jej sługą. Gdyby obrała mnie za cel swojego wydrwiwania, zraniłaby mnie tym, nie uczyniłaby mnie jednak tak łatwo obcym sobie; nie stargałaby łączącej mnie z nią więzi uczuciowej; skierowaniem drwiny swojej w moją stronę nie osiągnęłaby w ciągu dziesięciu lat tego, co uczyniła w jednej chwili, poważając się zadrwić z mojej matki.
Umilkł. Nigdy dotychczas nie widziałam tyle ognia i tak mało światła słonecznego w niebieskich oczach doktora Johna, jak w tym momencie.
— Lucy — rzekł po chwili — niech pani przyjrzy się dobrze mojej matce i niech pani powie szczerze, bez obawy i stronniczości, jaką wydaje się ona pani w tej chwili?
— Taką jaką wydawała mi się zawsze — godną najwyższego szacunku angielską niewiastą z klasy średniej; dobrze, dostatnio, mimo, że poważnie ubraną, niezdolną nigdy udawać, naturalnie zrównoważoną i pogodną.
— Taką wydaje mi się ta kochana moja i mnie także! Weseli mogą śmiać się wraz z mamą, słabi jednak tylko zdolni są śmiać się z niej. Nie pozwolę, aby ktokolwiek wyśmiewał się z niej; nie stanie się to, z moją wiedzą i aprobatą przynajmniej; ani też bez mojej wzgardy... bez mojej antypatii... bez mojego...
Urwał. Czas był po temu najwyższy, w tak wielkie wpadł podraźnienie, większe niż, jak zdawałoby się, zasługiwała na to rzecz sama. Nie wiedziałam jednak wówczas, że był świadkiem zajścia, powodującego podwójne oburzenie jego na pannę Fanshave. Płomienny rumieniec, jakim rozgorzały jego policzki, drganie rozszerzonych jego nozdrzy, ostre skrzywienie jego pięknie zarysowanej dolnej wargi, jakim wyraził uczucie najwyższej pogardy, ukazały mi go w nowej, prawdziwie pociągającej fazie, mimo że roznamiętnienie, rzadko wydarzające się człowiekowi zazwyczaj łagodnemu i pogodnemu, nie należy do osobliwie miłych widoków. Nie podobało mi się też mściwe podniecenie, jakim rozedrgane było jego młode, krzepkie ciało.
— Przeraziłem panią, Lucy? — zapytał.
— Nie rozumiem dlaczego jest pan tak bardzo rozgniewany.
— Wie pani dlaczego? — szepnął mi do ucha. — Oto dlatego, że Ginevra nie jest ani aniołem, ani kobietą niewinnej, czystej myśli.
— Głupstwa pan gada! A co najmniej przesadza pan. Ginevra nie byłaby zdolna prawdziwie skrzywdzić nikogo.
— W moim pojęciu zdolna byłaby najzupełniej. Aż nadto nawet. Teraz ja widzę tam, gdzie pani jest zaślepiona w dalszym ciągu. Ale dajmy pokój temu tematowi. Mam ochotę podroczyć się z mamą. Wmówię jej, że oklapła, albo że zdrzemnęła się... Mamo, proszę cię, otrząśnij się! Śpisz?
— Ej, Johnie, żebym ja tobą nie potrząsnęła! Zrobię to na pewno, jeżeli nie będziesz sprawował się przyzwoiciej. Może zechcielibyście zamilknąć, ty i Lucy, żeby można było lepiej słyszeć śpiew?
Chór grzmiał w tej chwili właśnie z całej siły potężnych zbiorowych swoich płuc, przygłuszając spiżowymi ich dźwiękami prowadzony przez nas półgłosem dialog.
Ty słyszysz śpiew, mamo?! Gotów jestem postawie o zakład moje spinki do mankietów, jak ci wiadomo prawdziwe, przeciwko twojej broszce z fałszywych kamieni...
— Mojej broszce z fałszywych kamieni, Grahamie?! Bluźnierco! Świętokradco! Wiesz przecież, że to drogocenny brylant!
— O, to jeden z twoich przesądów, jedna z legend, w którą wierzysz uparcie: oszukano cię na tym kupnie. Wyprowadzono cię w pole.
— Nie tak łatwo oszukać mnie, ani wyprowadzić w pole, jak sobie wyobrażasz. Skąd do ciebie znajomości pośród dam dworu, Johnie? Zauważyłam, że dwie spośród nich wpatrywały się w ciebie nader bacznie w ciągu ostatniej pół godziny.
— Wolałbym, żebyś nie patrzyła na nie.
— Dlaczego nie? Dlatego, że jedna z nich drwiąco przypatrywała mi się przez swoje szkiełko? Ładna, ale głupia. A może boisz się, że jej chichoty onieśmielą twoją Starszą Panię?
— Mądra, nieporównana, cudowna Starsza Pani! Mamo, wolę jednak ciebie niż dziesięć żon!
— Nie rozczulaj się, Johnie, bo jeszcze zemdleję ze wzruszenia i będziesz musiał wynieść mnie z sali. A gdybyś był naprawdę zmuszony dźwignąć taki ciężar, zmieniłbyś ostatnio wypowiedziane zdanie twoje i zawołałbyś: — „Matko, dziesięć żon nie mogłoby zaciężyć mi gorzej, dokuczyć mi bardziej, niż ty jedna!“

Po skończonym koncercie rozpoczęła się loteria „au bénéfice des pauvres: przerwa między pierwszym a drugą umożliwiła wszystkim swobodny wypoczynek, powodując miłe ogólne poruszenie i ożywienie. Białe stadko opuściło estradę, otoczone wnet gorliwie uwijającą się dokoła niego gromadą młodych panów, zajętych przygotowaniami do ciągnięcia fantów. Najbardziej ożywioną z całego grona okazała się ta sama, dobrze mi znana figurka, nie wysoka, ale bardzo ruchliwa, zdolna energią i ruchliwością prześcignąć trzech rosłych mężczyzn. O, jak żwawo, z jakim zapałem krzątał się i uwijał Mr. Paul! Jak władczo rzucał na wszystkie strony rozkazy! A równocześnie jak ofiarnie nie szczędził własnych rąk przy pracy! Pół tuzina pomocników było na jego rozkazy, aby usunąć fortepian i pełnić tym podobne posługi, uważał jednak za niezbędne podstawić i własne także ramię pod ciężar. Nadmiernie ożywiona jego krzątanina była tyleż drażniąca, ile niezbędna w jego własnym mniemaniu; ja przynajmniej burzyłam się na nią w duszy, szydząc z całego tego czynionego przez niego zamętu. Zarazem jednak, irytując się na niego i krytykując go w myśli, nie mogłam oprzeć się uczuciu, że wszystko co mówi i co robi nacechowane jest pewną dość miłą naïveté. Zmuszona byłam także — nie mogłam być ślepą na nie — dopatrzeć się pewnych mocno wyrażonych cech charakterystycznych jego twarzy, tym bardziej uderzających teraz, prawem kontrastu, na tle przeważającej większości fizjonomii tępych, płaskich, obojętnych, pozbawionych wyrazu: Nie mogłam nie dostrzec głębokiej, skupionej siły i bystrości jego wzroku, władczego zarysu jego czoła, bladego, szerokiego i wypukłego, ruchliwości jego zmieniających wciąż swój wyraz ust. Brakło mu imponującego spokoju siły, posiadał wszakże, w stopniu najwyższym, zapał, dzielność i obrotność.
Na widowni panowało niezwykłe podniecenie: większość powstawała z miejsc i nie siadała ponownie, chcąc rozprostować kości; niektórzy przechadzali się nawet, wszyscy rozmawiali, żartowali i śmieli się. Udrapowana na szkarłatno część sali uderzała szczególnym ożywieniem. Chmara wyfraczonych panów była teraz w rozsypce, zmieszana z gromadą tęczowo strojnych pań; dwaj czy trzej panowie w mundurach wojskowych podeszli do króla, który wszczął z nimi rozmowę. Królowa, wstawszy ze swojego fotela, przeszła wzdłuż szeregu młodych dziewcząt, pochylających przed nią głęboko główki i nisko przysiadających w dworskim ukłonie; do każdej z nich zwróciła się z kolei z uprzejmym słówkiem, życzliwym spojrzeniem i miłym uśmiechem. Z obiema ślicznymi młodymi Angielkami: lady Sarą i Ginevrą Fanshave — zamieniła kilka zdań; kiedy odeszła od nich, obie, a zwłaszcza Ginevra, zdawały się promienieć dumą i radością. Przyskoczył do nich wnet zastęp panów: najbliżej Ginevry znalazł się hrabia de Hamal.
— Można się tu udusić w tej sali z gorąca! — zawołał doktór Bretton, zrywając się z nagłym zniecierpliwieniem — Lucy, mamo, nie miałybyście panie ochoty przejść się trochę na świeżym powietrzu?
— Idź z nim, Lucy — rzekła pani Bretton. — Nie mam ochoty ruszać się z miejsca.
Pozostałabym i ja także chętnie na moim, życzenie Grahama wszelako było dla mnie rozkazem — poszłam z nim.
Po upale panującym w sali było powietrze nocne osobliwie przenikliwe, mnie przynajminej wydało się takim. Graham nie spostrzegał znać tego. Nie było jednak wiatru; ani jedna chmurka nie plamiła rozgwieżdżonego nieba. Otulona byłam narzutką futrzaną. Przeszliśmy się parę razy po jezdni; znalazłszy się w świetlnym kręgu latarni, skrzyżował Graham wzrok swój z moim.
— Wydaje się pani zamyślona, Lucy: czy to przeze mnie?
— Obawiam się tylko, czy nie jest pan zmartwiony.
— Ani trochę; niech pani będzie dobrej myśli i nie robi sobie nic z tego, tak samo, jak nie robię sobie z tego nic i ja także. Kiedykolwiek przyjdzie mi umrzeć, jestem pewien, że nie nastąpi to z powodu złamanego serca. Mogę być zraniony, mogę nawet zwiesić bezradnie głowę przez czas jakiś, jak dotychczas jednak żaden ból, ani choroba serca, nie podkopały mojego organizmu. Zawsze chyba widywała mnie pani wesołym w domu, prawda?
— Tak. Na ogół.
— Jestem rad, że panna Ginevra pozwoliła sobie wydrwić moją matkę. Nie oddałbym naszej Starszej Pani za tuziny młodych piękności. Szyderstwem tym wyświadczyła mi panna Fanshave niezrównaną usługę. Dziękuję pani za nie, panno Fanshave! — zawołał, zrywając kapelusz z falujących swoich loków i składając ironiczny ukłon.
— Tak — powtórzył — jestem jej wdzięczny. Odczułem dzięki niemu, że dziewięć dziesiątych mojego serca było zdrowych jak rydz, a tylko jedna dziesiąta jego krwawiła z powodu lekkiego draśnięcia: ukłócie, które wyleczyło się samo przez się w jednym mgnieniu.
— Na razie jest pan rozgniewany, podniecony i wzburzony. Do jutra zmieni pan zdanie: będzie pan czuł i myślał inaczej.
— Ja — miałbym być podniecony i wzburzony?! Nie zna mnie pani. Wprost przeciwnie; nie ma już we mnie ani śladu podniecenia, ani żaru. Jestem chłodny jak ta noc, która może być jednak zbyt chłodna dla pani. Powróćmy!
— Zbyt nagła to zmiana, panie doktorze Johnie.
— Bynajmniej; a gdyby nawet miała być nagła, istnieją ważkie po temu przyczyny — dwie ważkie przyczyny: jedną z nich wyjawiłem pani. Ale teraz, wracajmy!
Nie łatwo przyszło nam dostać się z powrotem na nasze miejsca. Loteria rozpoczęła się, powodując ogólny zamęt; tłumy zatarasowały korytarz, wzdłuż którego musieliśmy przechodzić, co zmusiło nas do zatrzymania się przez dłuższą chwilę. Kiedy rozejrzałam się przypadkiem dokoła, — wydało mi się bowiem, że usłyszałam wymienione głośno moje imię — dostrzegłam zupełnie blisko nieuniknionego, wszechobecnego Mr. Paula. Patrzył na mnie surowo i wnikliwie — nie tyle na mnie właściwie, ile na moją różową suknię, przy czym błysk wyraźnie szyderczy zaiskrzył się w jego oku. Nie był dla mnie nowiną jego surowy krytyczny stosunek do sposobu ubierania się zarówno uczennic, jak nauczycielek na pensji Madame Beck, co te ostatnie miały mu wielce za złe, uważając zbędną taką krytykę za dokuczliwe zuchwalstwo z jego strony. Ja osobiście nie doświadczyłam do owego dnia tej dokuczliwości: ciemny mój strój codzienny nie mógł razić nikogo, a więc i jego także. Tego wieczora nie byłam w nastroju potulnego znoszenia niczyich krytyk, ani uwag szyderczych, wolałam też udać raczej, że nie dostrzegam ani jego obecności, ani jego milczącej nagany. Wolałam zwrócić głowę w stronę rękawa wieczorowego stroju doktora Johna, uważając rękaw ten za milszy i bardziej krzepiący, przyjaźniejszy i darzący większą otuchą, aniżeli posępna, jawnie nieprzyjazna twarz małego profesorka. Dr. John zdawał się nieświadomie sankcjonować niejako to moje przekładanie jego ubrania — oczywiście i osoby także — spojrzał bowiem na mnie przyjaźnie i rzekł tonem życzliwej zachęty:
— Niech pani trzyma się mojego boku, Lucy — ci tłoczący się i przepychający łokciami Bürgers — obywatele — nie mają szacunku, ani względów dla nikogo.
Nie mogłam jednak zastosować się do jego polecenia. Ulegając — bezwiednie może — jakiemuś wpływowi hypnotycznemu, czy innemu — rzuciłam ponownie okiem dokoła, aby przekonać się, czy Mr. Paul jest jeszcze, czy już poszedł... Tak, stał na tym samym miejscu, wpatrzony w dalszym ciągu we mnie, ze zmienionym wszakże wyrazem twarzy. Przeniknął widocznie moją myśl, odgadł mój zamiar uniknięcia spotkania się z nim oko w oko. Szydercze ale nie gniewne pierwotne spojrzenie ustąpiło miejsca ponurej złości, a kiedy, chcąc go przebłagać, ukłoniłam mu się pochyleniem głowy, odwzajemnił mój ukłon najsztywniejszym i najzimniejszym kiwnięciem, na jakie tylko stać go było.
— Kogo rozgniewała tak pani na siebie, Lucy? — zapytał doktór Bretton z uśmiechem.
— Jednego z profesorów na pensji Madame Beck: wielce zacietrzewionego małego człowieczka.
— Tak. Wygląda w tej chwili, jak uosobienie złości: czym ukrzywdziła go tak pani? O, Lucy, Lucy, niech mi pani wyjaśni co to może znaczyć?
— Zapewniam pana, że nie ma w tym żadnej tajemnicy. Mr. Emanuel jest bardzo wymagający, a ponieważ patrzyłam na rękaw pańskiego ubrania, zamiast dygnąć przed nim i złożyć mu głęboki ukłon, uważa, że nie zachowałam się wobec niego z należytym szacunkiem.
— Ten mały — zaczął doktór John. Nie wiem co dodałby jeszcze, gdybym w tej chwili nie została odepchnięta od niego przez napór ciżby ludzkiej i rzucona nieomal pod nogi tłumu. Mr. Paul gwałtownie przedarł się łokciami przez wszystkich stojących mu na zawadzie, torując sobie drogę z tak krańcowym lekceważeniem nie tylko wygody, ale wręcz bezpieczeństwa wszystkich obecnych, że wynikiem tego wyładowania jego energii było stłoczenie się wzajemne jednych z drugimi.
— Sądzę, że jest on „un méchant“ — złośnikiem — jak sam nazwałby takiego jak on — rzekł doktór Bretton, kiedy znów szczęśliwie odnalazłam się przy nim.
I ja także byłam tego samego zdania.
Zwolna i z wysiłkiem przedostawaliśmy się przez pasaż, zanim wreszcie udało nam się powrócić na nasze miejsca. Ciągnienie losów loteryjnych trwało prawie godzinę. Było to zabawne, tętniące życiem i wesołością widowisko, że zaś każdy z nas zaopatrzony był w bilety, braliśmy udział w ogólnym zainteresowaniu wynikiem każdego kolejnego obrotu koła. Przechodziliśmy wraz z wszystkimi innymi od nadziei większej wygranej do rozczarowania z powodu doznanego zawodu. Dwie malutkie dziewczynki, pięcio i sześcioletnia, wyciągały numery, po czym następowało ogłoszenie z estrady przypadających wybrańcom fortuny wygranych. Wygrane te były bardzo liczne, przeważnie niezbyt wielkiej wartości. Traf chciał, że i ja i doktór John wygraliśmy po jednym fancie: mnie dostała się papierośnica, a jemu damski stroik na głowę — rodzaj powiewnego biało-srebrnego turbanu, przybranego, niby śnieżnym obłoczkiem, pękiem piórek z jednego boku. Dr. Bretton chciał koniecznie zamienić się ze mną, nie dałam się jednak nakłonić do tego. Do dnia dzisiejszego przechowuję papierośnicę: ilekroć patrzę na nią, przypominają mi się dawne czasy i jeden prawdziwie szczęśliwy wieczór.
Doktór trzymał swój turban w wyciągniętej ręce pomiędzy wskazującym i dużym palcem, patrząc na to cacko z niesłychanie komiczną mieszaniną szacunku i zakłopotania. Po dostatecznym nacieszeniu się swoją wygraną, obojętnie zamierzał złożyć zwiewne cacko na podłodze pomiędzy własnymi nogami, zdając się nie mieć pojęcia co począć z tym fantem (w dosłownym znaczeniu tym razem). Gdyby matka nie przyszła mu z pomocą, wcisnąłby go sobie ostatecznie pod pachę, niby szapoklak. Szczęśliwie wszakże zdążyła jeszcze odebrać mu stroik i włożyć go do pudełka, z którego został wyjęty.
Graham był wesoły i ożywiony przez cały wieczór i ta jego wesołość i ożywienie wydawały się zupełnie niewymuszone i naturalne. Niełatwo opisać jego zachowanie i wygląd, było w nich wszelako coś osobliwego, coś oryginalnego w swoim rodzaju. Niezwykłość ta polegała w moim pojęciu na zdolności panowania nad sobą, powściągania swoich pasji oraz na głębokim podłożu zdrowej, samorodnej siły, która umożliwiała mu wychodzenie zwycięsko, bez większych wysiłków, z doznawanych zawodów i rozczarowań i wyrywanie trującego ich żądła. Jego zachowanie się teraz przypomniało mi zalety, jakie zauważyłam w nim w momentach niesienia przez niego pomocy lekarskiej biedakom, więźniom i innym cierpiącym i upośledzonym z Basse-Ville: był tak samo stanowczy, jak wówczas, cierpliwy i łagodny. Któż mógłby nie kochać go? Nie zdradzał nigdy owej słabości, zwykłej nękać chwiejność naszych odczuwań rozważaniami w jaki sposób mamy umocnić je i podtrzymać: nigdy rozdrażnieniem własnym czy nieusposobieniem nie mącił spokoju i nie tłumił wesołości innych; z ust jego nie zrywała się nigdy uszczypliwa, raniąca do głębi uwaga krytyczna; oko jego nie przeszywało nigdy jadowitą swoją strzałą niczyjego serca na wskroś; pozostawanie w promieniu jego osoby zapewniało spokój, darzyło bezpiecznym schronieniem, otaczało atmosferą pogody i słońca.
Nie wybaczył jednak pannie Fanshave, ani też nie zapomniał o jej przewinieniu. Wątpię, czy, rozgniewany i dotknięty prawdziwie, dałby się kiedykolwiek przebłagać — poczuwszy się raz obcym, czy zbliżyłby się ponownie. Patrzył na nią niejednokrotnie: ani ukradkiem, ani pokornie, ale gestem uporczywie wnikliwego śledzenia jej. De Hamal stale teraz tkwił przy niej; tuż obok siedziała pani Cholmondeley. Wszyscy troje zaabsorbowani byli wesołą, podniecającą rozmową, jaka w tym samym stopniu ożywiała siedzących na obciągniętych purpurą ławach, co i plebejuszowską część sali. W przebiegu szczególnie ożywionej dyskusji podniosła Ginevra kilkakrotnie rękę swoją i ramię, na którym iskrzyły się ognie, rzucane przez cenne kamienie, jakimi wysadzona była piękna jej bransoletka. Dostrzegłam, że widok tej ozdoby rozpalił i w oku doktora Johna błyski, ale wyraźne błyski ironii. Roześmiał się:
— Myślę, że najlepiej zrobię, składając mój turban na zwykłym moim ołtarzu ofiarnym; tam przynajmniej może on być pewien łaskawego przyjęcia; żadna gryzetka nie zwykła przyjmować darów łatwiej i bardziej ochoczo niż ona. Dziwne to! Bo przecież ostatecznie pochodzi z dobrego gniazda!
— Nie wie pan jednak, panie doktorze Johnie, w jaki sposób została wychowana — rzekłam. — Przerzucana przez całe swoje życie z jednej cudzoziemskiej pensji na drugą, mogłaby nieświadomością złego usprawiedliwić większość swoich braków i błędów. A nadto, sądząc z własnych jej opowiadań, musieli i rodzice jej również otrzymać podobne wychowanie.
— Domyślałem się zawsze, że nie są to ludzie zamożni, przyznam też, że świadomość ta sprawiała mi niegdyś rzetelne zadowolenie — odparł.
— Wiem od niej samej, że w domu jej rodziców panuje ubóstwo nieomal: Ginevra nie ukrywa wcale tych rzeczy, mówi o nich zupełnie otwarcie. Ma niewątpliwie tę wielką zaletę, że nie kłamie jak te wszystkie cudzoziemki. Jej rodzice mają licznych krewnych i bogatych znajomych, co, w ich pojęciu, wymaga odpowiedniego występowania na zewnątrz, aby dostosować się do tamtych stopą życiową. Konieczności — nieodzowne według nich — w połączeniu z wrodzoną bezmyślnością — złożyły się na jak najdalej idący, nie liczący się z niczym brak skrupułów w zdobywaniu środków pokazowej tej egzystencji. Taki jest prawdziwy stan rzeczy, jedyny z jakim stykała się od dziecka aż po dzień dzisiejszy.
— I ja tak sądzę. Pragnąłem jednak urobić ją na coś lepszego. Ale widzi pani, Lucy, jeśli mam być zupełnie szczery, doznałem nowego zupełnie uczucia dzisiaj wieczorem, widząc ją i de Hamala. Poczułem to, zanim jeszcze zraziła mnie impertynencja, z jaką pozwoliła sobie przyglądać się mojej matce. Dostrzegłem wymianę spojrzeń pomiędzy Ginevrą a de Hamalem bezpośrednio po jej wejściu do sali koncertowej. Spostrzeżenie to ukazało mi ich oboje w nowym zupełnie, fatalnym świetle.
— Co pan przez to rozumie? Wiedział pan wszak od dawna o ich flirtowaniu z sobą wzajem?
— O, flirt! Mógłby on być niewinną grą dziewczęcą, przynętą obliczoną na podniecenie prawdziwego, wiernego wielbiciela! To wszakże o czym mówię, nie było flirtem; była to wymiana spojrzeń, zdradzająca tajemne porozumienie wzajemne — gra ani dziewczęca, ani niewinna. Nie mógłbym nigdy pojąć za żonę kobiety zdolnej do wymieniania podobnych spojrzeń, chociażby nawet była ona piękna jak Wenus. Raczej gotów byłbym poślubić skromną wieśniaczkę w krótkiej spódniczce i wysokim czepeczku, bylebym tylko mógł mieć pewność, że mam do czynienia z istotą uczciwą.
Nie umiałam powstrzymać uśmiechu. Pewna byłam, że przesadza teraz doniosłość całej sprawy: Ginevra, pomimo istotnej swojej płochości, była jednak uczciwa w zasadzie. Powiedziałam mu to. On jednak potrząsnął przecząco głową, oświadczając, że nie zgodziłby się zaufać jej czci, jaką ma dla swojego nazwiska.
— To jedyna rzecz — odparłam — którą mógłby pan śmiało jej zaufać. Potrafiłaby bez skrupułu narażać na straty sakiewkę i własność swojego męża, niebacznie wystawiać na próby jego cierpliwość i wyprowadzać go z równowagi, nie sądzę wszelako, aby miała pozwolić samej sobie czy komu innemu na najlżejsze skażenie jego honoru.
— Staje się pani jej adwokatką — rzekł. — Czy chciałaby pani, abym wprzągł się od nowa w dawne moje jarzmo?
— Nie; rada jestem, że widzę pana wyzwolonego, wierzę też, że pozostanie pan długo wolny. Niech pan jednak będzie zarazem sprawiedliwy.
— Jestem sprawiedliwy. Sprawiedliwy jak Radamantus.[82] Gdy jednak poczuję się zupełnie obcym, nie potrafię sądzić inaczej, niż surowo... Ale niech pani uważa: Król i Królowa wstają. Podoba mi się Królowa: Sprawia wrażenie takiej dobrej i łagodnej. I matka moja także jest nadmiernie przemęczona; nie dowieziemy naszej Starszej Pani żywej i całej do domu, jeżeli nie zabierzemy jej zaraz. Bardzo jesteś zmęczona, mamo?
— Ja miałabym być zmęczona, Johnie?! — zawołała pani Bretton, sprawiająca istotnie wrażenie tak samo świeżej i rześkiej, jak jej syn. — Mogłabym podjąć się siedzenia dłużej tutaj od was wszystkich. Pozostańmy oboje, ja i ty, do rana, a przekonamy się kto z nas będzie zieleńszy o wschodzie słońca.
— Nie podjąłbym się takiej próby, bo ty, mamo, jesteś naprawdę najbardziej niewiędnącą z wiecznie zielonych roślin i najświeższą ze wszystkich niewiast. Niech więc słabe zdrowie i wrażliwe nerwy twojego syna starczą ci za usprawiedliwienie mojej prośby o rychły nasz powrót do domu.
— Gnuśny młodzieńcze! Pragnąłbyś niewątpliwie być już w łóżku; ha, trudno, widzę, że będzie trzeba ulec ci. I Lucy także wygląda jak przywiędły kwiat. Nie wstyd ci, Lucy? Kiedy byłam w twoim wieku, nie czyniło mnie ani o źdźbło bledszą spędzanie przez cały tydzień wieczorów poza domem. Chodźcie, chodźcie, oboje. Możecie też śmiać się dowoli z waszej Starszej Pani, która ani myśli pozostawiać tutaj pudełka z turbanem. Zabiorę je.
Zabrała pudło w istocie. Zaofiarowałam się wyręczyć ją, propozycja moja została odrzucona wszakże z życzliwą wzgardą: moja matka chrzestna oświadczyła, że zupełnie wystarczy mi pamiętanie o samej sobie, bez brania na moje barki dodatkowych ciężarów.
Nie zmuszona już — wobec odjazdu Króla i Królowej i powstałego wnet potem jeszcze gorszego zamętu — do ceremonialnego zachowania się, wyszła pani Bretton pierwsza, energicznie torując nam obojgu drogę poprzez tłum. Graham poszedł za nią, podżartowując ze swojej matki, że wygląda jak najzręczniejsza prawdziwa gryzetka, oglądana kiedykolwiek z pudłem od stroików przewieszonym przez ramię, podkpiwał także z jej zakochania się w lazurowym turbanie, który ujrzymy niebawem niewątpliwie na jej głowie.
Noc była bardzo chłodna i bardzo ciemna teraz już. Nie trwało jednak długo odnalezienie naszego pojazdu, w którym ulokowaliśmy się ciepło i przytulnie, niczym w promieniach ognia kominkowego. Powrót do domu był jeszcze przyjemniejszy bodaj, aniżeli jazda nasza na koncert. Był przyjemny, mimo że woźnica, który spędził u „marchand de vin“ — w winiarni — część czasu swojego oczekiwania na nas, zawiózł nas ciemnym samotnym gościńcem znacznie dalej niż było potrzeba, ominąwszy zakręt drogi, jaki wiódł wprost do La Terrasse. Rozgadani i roześmiani, nie zdawaliśmy sobie sprawy z jego błądzenia, aż wreszcie pani Bretton zwróciła uwagę, że, jakkolwiek château jest w istocie w jej pojęciu miejscem nader odległym od wszelkich siedzib ludzkich, nie przypuszczała wszelako nigdy, aby był położony na końcu świata, jak widzi teraz. Jedziemy już jakie półtory godziny — rzekła — a wciąż jeszcze nie skręciliśmy w aleję, prowadzącą do La Terrasse.
Pod wpływem uwagi matki wyjrzał Graham na drogę. Dostrzegłszy jedynie tonące we mgle poza niewidzialnymi zagrodzeniami pola, obrzeżone nieznanymi mu szeregami lip o poprzycinanych konarach, zaczął orientować się co właściwie zaszło. Nie było innej rady, jak tylko kazać woźnicy stanąć, po czym wyskoczył Graham z pojazdu, zajął miejsce na koźle i sam ujął cugle. Dzięki niemu przybyliśmy cało i zdrowo do domu spóźnieni nie więcej niż o półtorej godziny.
Marta nie zapomniała o nas: na kominku wesoło buzował ogień, a na stole w jadalni czekała apetycznie zastawiona wieczerza. Radzi byliśmy pierwszemu i drugiej. Późny brzask zimowego dnia zaczął już szarzeć, kiedy znaleźliśmy się wreszcie w naszych sypialniach. Zdjęłam z siebie różową suknię i czarną koronkową narzutkę w znacznie radośniejszym nastroju, aniżeli ten, w jakim pozwoliłam ustroić się w nie. Nie wszyscy może, olśniewający wspaniałością toalet na koncercie, mogli powiedzieć o sobie to samo, nie wszystkim bowiem przypadło w udziale szczęście przyjaźni, darzącej takim uczuciem spokoju, bezpieczeństwa i, miarkowanych rozsądkiem, skromnych nadziei.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


ROZDZIAŁ XXI
REAKCJA

Jeszcze tylko trzy dni, a potem konieczność powrotu na pensję. Nieomal odliczałam na zegarze poszczególne minuty tych godzin ostatnich. O, jak bardzo pragnęłam móc powstrzymać nieubłagany ich bieg! Przesuwały się jednak podczas mojego czujnego, pełnego niepokoju śledzenia ich i znikały bezpowrotnie w momencie, kiedy wciąż jeszcze myślałam z lękiem o tym, że przeminęły.
— Lucy nie odejdzie od nas dzisiaj — rzekła pani Bretton przy rannym śniadaniu tonem przymilnej prośby. — Wie przecież, że będziemy mogli jeszcze raz uzyskać dla niej zwłokę.
— Nie chciałabym prosić o nią, chociażby miało wystarczyć w tym celu jedno słowo bodaj — odparłam. — Pragnę mieć już poza sobą chwilę rozstania i znaleźć się znów na Rue Fossette. Muszę odjechać dzisiaj z rana, zaraz po śniadaniu. Kosz mój jest zapakowany i zasznurowany.
Okazało się jednak, że mój odjazd uzależniony był od Grahama. Ofiarował się odwieźć mnie, a tak złożyło się, że był zajęty przez cały dzień i powrócił do domu dopiero o zmierzchu. Nastąpiła mała utarczka słowna pomiędzy mną a gościnnymi moimi gospodarzami. Pani Bretton i jej syn nalegali na mnie, abym pozostała w ich domu przez tę jedną noc jeszcze. Omal nie rozpłakałam się, tak pilno było mi odjechać. Pragnęłam już rozstać się z nimi, jak przestępca na miejscu stracenia pragnie, aby topór spadł już jak najprędzej na jego szyję. Chce mieć jak najrychlej ten straszliwy ból poza sobą. Ani domyśleć się mogli, jak bardzo pragnęłam i ja również skończyć z tą chwilą okrutną. Nie byli w stanie zrozumieć mnie na tym punkcie. Nie doświadczyli nigdy niczego podobnego!
Było już zupełnie ciemno, kiedy doktór Jobn dopomógł mi wysiąść ze swego wolanta przed drzwiami Zakładu Wychowawczego Madame Beck. Latarnia przy wejściu była zapalona, mżył typowy deszcz listopadowy, który nie ustawał przez cały dzień: światło latarni rzucało drgające błyski na mokry chodnik przed domem. W taki sam wieczór przed rokiem niespełna po raz pierwszy przestąpiłam ten próg pośród takiej samej zupełnie scenerii. Zapamiętałam kształt kamieni bruku, którym przyglądałam się, nie mając nic innego do roboty w chwili czekania na otworzenie się przede mną tych drzwi, przed którymi stałam samotna, prosząca. I wówczas również na krótką przelotną chwilę spotkałam tego, który teraz towarzyszył mi tutaj. Czy kiedykolwiek przypomniałam mu to pierwsze nasze spotkanie albo też wyjaśniłam mu je? Nie, nie uczyniłam tego nigdy, ani też nie miałam nigdy ochoty uczynienia tego: była to miła myśl, zazdrośnie tajona przez mnie na dnie mojej pamięci, gdzie spoczywała nieporuszona.
Graham pociągnął za dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast: była to właśnie pora wieczorna, w której uczennice przychodnie powracały do swoich domów i dlatego Rozyna stała w pogotowiu, aby otwierać przychodzącym po panienki.
— Niech pan nie wchodzi — rzekłam, on jednak, nie usłuchawszy mnie, zatrzymał się na chwilę w jasno oświetlonym przedsionku. Nie chciałam, aby dostrzegł łzy w moich oczach; miał zbyt współczujące serce, którego nie należało ranić bez potrzeby takim przejawem bólu. Dążeniem doktora Johna było zawsze leczyć — a przynajmniej koić, przynosić ulgę, ilekroć uleczenie nie leżało w jego mocy.
— Niech się pani zdobędzie na odwagę, droga Lucy. Niech pani pamięta zawsze, że moja matka i ja jesteśmy i pozostaniemy zawsze szczerymi, wiernymi przyjaciółmi pani. Nie zapomnimy o pani nigdy.
— Ani też ja nie zapomnę nigdy o pańskiej matce, ani o panu, doktorze Johnie.
Wniesiono mój bagaż, wymieniliśmy ostatni uścisk dłoni; doktór odwrócił się już, aby odejść, zatrzymał się jednak: nie wystarczyło mu znać to, co powiedział, do uczynienia zadość szlachetnym popędom duszy jego i serca.
— Lucy — szepnął, zbliżywszy się raz jeszcze do mnie — czy będzie pani czuła się bardzo samotna tutaj?
— Z początku — tak.
— Moja matka odwiedzi panią wkrótce, a tym czasem wie pani co zrobię? Będę pisywał do pani, ot, byle głupstwa, jakie przyjdą mi na myśl, aby tylko dodać pani otuchy, rozweselić panią nieco. Pozwala mi pani?
— O, szlachetne, rycerskie serce! — pomyślałam, potrząsnęłam jednak głową i rzekłam z uśmiechem: — Niech pan nie myśli wcale o nakładaniu na siebie podobnego obowiązku. Pan miałby pisać do mnie?!... Nie będzie pan nigdy miał na to czasu.
— Znajdę czas! Muszę znaleźć! Do widzenia!
Poszedł. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nim — topór spadł — ból przeszył mnie swoim ostrzem.
Nie pozostawiając sobie czasu na odczucie go, ani na rozmyślanie o nim, przełknęłam łzy, jak gdyby były winem i weszłam od razu do bawialni Madame, aby przywitać ją i wyrazić jej należny szacunek.
Przyjęła mnie z doskonale odegraną serdecznością — była nawet wylewna, mimo że udzielona mi przez nią audiencja trwała krótko. Po dziesięciu minutach pożegnała mnie. Z salle à manger — jadalni — przeszłam do refektarza, gdzie uczennice i nauczycielki były już zgromadzone na naukę wieczorną; i znów zostałam powitana, tym razem jednak, jak sądzę, z nie tylko udawaną serdecznością. Kiedy było wreszcie i po tym przywitaniu także, mogłam udać się do sypialni.
— Czy Graham naprawdę napisze? — zadałam sobie pytanie, gdy, znużona przeżyciami dnia, osunęłam się na krawędź łóżka.
Rozum, przekradając się ku mnie poprzez mroki długiego tego, posępnego pokoju, podszeptywał rozważnie:
— Może nawet napisze raz jeden. Jest taki dobry i zacny, że zdobędzie się raz jeden bodaj na ten wysiłek. Nie może to jednak trwać na dłuższą metę — prawdopodobnie nawet nie powtórzy się po raz drugi bodaj. Wielkim szaleństwem byłoby opierać jakieś nadzieje na takim przyrzeczeniu — obłędem byłoby dopatrywać się w chwilowej, utworzonej przez deszcze kałuży, zawierającej co najwyżej jeden łyk wody, stale wytryskującego źródła, dostatecznie zraszającego całą okolicę.
Opuściwszy głowę na pierś, przesiedziałam przez godzinę jeszcze. Rozum nie przestawał podszeptywać mi ostrzeżeń, kładąc na ramieniu moim zwiędłą ze starości dłoń, mrożąc ucho moje lodowatym chłodem sinych swoich warg starczych.
— A gdyby nawet — mówił — gdyby nawet miał napisać, to i cóż z tego? Myślisz o przyjemności, jaką sprawi ci odpisywanie mu? O, głupia, niedorzeczna dziewczyno! Ostrzegam cię! Odpowiedź twoja musi być lakoniczna. Nie licz na płynącą stąd rozkosz dla serca — ani na przyjemność dla intelektu, jaką obdarzyć cię może ta korespondencja; nie pozwalaj sobie na wylewność uczuć, nie dawaj swobodnego ujścia żadnym popędom duszy i serca, nie ulegaj pokusie beztroskiej wymiany myśli, nie żyw nadziei na związek serc...
— Rozmawiałam z Grahamem, a nie karciłeś mnie przecież — próbowałam perswadować bezlitosnemu Rozumowi.
— Nie — przyznał. — Nie było potrzeby. Rozmową jest doskonałym ćwiczeniem dla twojego intelektu. Nie potrafisz prowadzić jej z należytą swobodą. Rozmawianie nie jest dla ciebie równoznaczne z zapominaniem o twojej niższości, z podtrzymywaniem w sobie ułud: mowie twojej nadaje osobliwe piętno cierpienie, braki, niedostatek...
— Ale przecież — przerwałam mu — tam, gdzie nie ma obecności cielesnej, a rozmowa grzeszy brakiem wyrobienia, nie podobna błądzić szukaniem w mowie pisanej pełniejszego wyrazu, aniżeli ten, na jaki zdolne są zdobyć się drżące, niepewne usta?
— Podtrzymuj w sobie tę wiarę na własną odpowiedzialność — odparł Rozum — i na własną również odpowiedzialność pozwól wierze tej wpływać na charakter twoich listów.
— O ile jednak czuję, czyż nie mam nigdy wypowiadać tego?
— Nigdy! — oświadczył Rozum z naciskiem.
Jęknęłam pod obuchem jego nieprzejednanej stanowczości. Nigdy! O, jaki wyraz nieubłagany! Okrutnik ten — Rozum — nie pozwoli mi podnieść oczu, ani uśmiechnąć się, ani łudzić się nadzieją: nie uspokoi się dopóki nie będę zupełnie zmiażdżona, wyzbyta resztek odwagi, złamana ostatecznie na duchu. W jego mniemaniu zrodzona zostałam na świat po to jedynie, aby zapracować na kawałek chleba, czekać z poddaniem na mękę śmierci i stale, przez całe życie, wątpić i rozpaczać. Może ma on słuszność; cóż jednak dziwnego, że skłonni jesteśmy czasem buntować się przeciwko niemu, wymykać się z pod karcącej jego różdżki i pozwalać chwilami wyobraźni naszej — jego jasnej, miłej nieprzyjaciółce — na pobujanie swobodne — na snucie słodkich wizji nadziei, cudownej, boskiej, z nieba zesłanej nam pocieszycielki. Musimy zrywać od czasu do czasu pęta, jakie nakłada na nas Rozum bez względu na straszliwą, czekającą nas za to karę. Rozum jest diabelsko mściwy; dla mnie, niczym zła macocha, miał on zawsze w zanadrzu żądło trujące. Jeśli byłam mu posłuszna, czyniłam to jedynie pod wpływem lęku, a nie miłości. Gdyby nie owa siła przyjaźniejsza, stale, mimo że tajemnie, dochowująca mi wierności, nie żyłabym od dawna już wskutek jego prześladowania mnie, krępowania surowymi ograniczeniami, mrożenia chłodem, maltretowania twardymi deskami zimnego łoża, zadawania mi nieustannych ciosów bolesnych.
Jakże często wypędzał mnie Rozum nocą, wśród zimy, na zlodowaciały śnieg, rzucając mi za całe pożywienie poobgryzane kości, których nie chciał tknąć pies nawet i zapewniając, że Los nie przeznacza dla mnie nic innego, nie przyznaje mi prawa domagania się czegoś lepszego...
W takich chwilach podnosiłam oczy w górę i na niebie wpośród krążących gwiazd, z których największa i najjaśniejsza słała ku mnie łagodnie kojący swoi promień, dostrzegałam głowę. Duch, tkliwszy i bardziej dobroczynny, niż Rozum ludzki, spływał na bezszelestnych swoich skrzydłach, rozsiewając dokoła atmosferę wiekuistego lata, niosąc balsamiczne wonie nigdy nie więdnących kwiatów i drzew, których owoc darzy życiem, przywiewając tchnienia czyste ze świata, któremu nie jest potrzebne słońce, aby go oświetlić. Dobry ten anioł nasycił głód mój pokarmem słodkim i nieznanym, zebranym pośród pokłosia anielskiego przez duchy opiekuńcze, gromadzące swoje sperlone rosą żniwo o pierwszej, najwcześniejszej godzinie boskiego poranka. Tkliwie osuszył on nie do zniesienia gorzkie łzy, waz z którymi spływa życie samo, ukoił cichym spoczynkiem znużenie śmiertelne, tchnął nadzieję i nowy impuls do życia w bezduszną, paraliżującą rozpacz beznadziejności. Boski, współczujący, pomocny wpływ. Kiedykolwiek zegnę modlitewnie kolana przed kim innym, aniżeli przed Bogiem, będzie to przed twoimi białymi, uskrzydlonymi stopami, pięknie jaśniejącymi na wyżynach i na równinie. Świątynie były wznoszone na cześć Słońca, ołtarze poświęcano Księżycowi. Ale, o glorio tysiąckroć większa! Na twoją chwałę nie wznosiły niczyje ręce świątyń, ni ołtarzy, niczyje usta nie czciły cię modlitwą, serca wszelako wielbiły cię i dochowały ci wierności poprzez wieki. Siedziba twoja zbyt obszerna jest na otoczenie jej murami, zbyt wysoka, aby wznieść kopułę ponad nią — świątynia, której posadzką jest przestwór — rytuał, którego tajniki ujawniają się w przedziwnej harmonii światów!
Władczyni najwyższa! aby móc ostać się i przetrwać, miałaś wielką armię męczenników; aby uszczęśliwiać ludzkość — twój wybrany zastęp najgodniejszych. Bóstwo niewątpliwe, istotą twoją niweczysz elementy upadku i rozkładu.
Ta córa Niebios przypomniała sobie o mnie tego wieczora. Widziała łzy moje i dlatego zestąpiła z wyżyn do mojego łoża, niosąc mi słowa pocieszenia.
— Śpij! — rzekła, — Śpij spokojnie. Ozłocę sny twoje!
Dotrzymała słowa, czuwając nad moim wypoczynkiem nocnym. O świtaniu wszakże objął Rozum ponownie straż nade mną. Zbudziłam się z nagłym wzdrygnięciem: deszcz siekł jednostajnie o szyby, a wiatr wył gniewnie w regularnych odstępach. Nocna lampka, ustawiona w pośrodku sypialni na czarnym okrągłym cokóle, przygasała powoli; rozpoczął się nowy dzień. O, jak bardzo współczuję tym, których cierpienia duszy budzą nagłym wzdrygnięciem zamiast podniecić i natchnąć nową energią czynu. Tego rana wzdrygnięcie, z jakim zbudziłam się, było tak silne, że poderwało mnie z łóżka, niby chwyt ręki olbrzyma. Jak szybko ubrałam się o przejmującym chłodzie brzasku dziennego! Jaki głęboki haust lodowato-zimnej wody nalałam sobie z mojej karafki i wypiłam duszkiem! Woda była zawsze moim kordiałem, do którego, jak inni pijacy, uciekałam się żarliwie, ilekroć gnębił mnie smutek.
Niebawem obwieścił dzwonek reveillée — porę budzenia się — całej szkole. Ubrawszy się, zeszłam sama do refektarza, w którym napalono w piecu, dzięki czemu panowało tu miłe ciepło. W całym domu poza refektarzem było zimno, przejmujące typowo surowym chłodem zimy na kontynencie. Mimo że był dopiero początek listopada, wiatr wiejący z północy zmroził lodowatym swoim tchnieniem cały nieomal obszar Europy. Pamiętam, jak bardzo nie podobały mi się czarne piece, kiedy zapoznałam się z nimi po raz pierwszy; z czasem jednak nauczyłam się łączyć z nimi pojęcie przytulnego ciepła, polubiłam je też, jak w Anglii lubimy ogień płonący na kominku.
Usiadłszy przy ciemnym tym pocieszycielu, miałam możność spokojnie pogrążyć się w rozmyślanie nad życiem i jego zmiennymi losami, nad przeznaczeniem i jego wyrokami. Spokojniejsza i bardziej zrównoważona niż nocy poprzedniej, nakreśliłam sobie cały szereg nakazów i reguł życiowych, nie dozwalających — pod grozą najsurowszych kar — na wszelkie jałowe rozpamiętywanie minionego szczęścia, nakazujących cierpliwe przedzieranie się przez zawiłości i zawody chwili obecnej, czerpanie siły i energii w oparciu o wiarę, tłumienie pędu do bałwochwalczego wielbienia i przekreślanie raz na zawsze wszelkich tęsknot za wyśnioną krainą obiecaną. Wiedziałam, że do jej rzek nie dotrzemy nigdy może, chyba tylko w gorączkowych wizjach konania, a soczyste jej łąki pastewne oglądać moglibyśmy jedynie z pustynnego mogilnego szczytu wyżyny Nebo na krańcu Martwego Morza.
Stopniowo połączone poczucie skrzepionej siły i bólu zarazem opancerzyło moje serce, podtrzymując je, a przynajmniej powściągając jego kołatanie i uzdolniło mnie do pełnienia moich zadań codziennych. Podniosłam głowę.
Jak już zaznaczyłam, siedziałam przy piecu, wmurowanym w ten sposób w ścianę, dzielącą refektarz od carré, aby mógł ogrzewać oba pomieszczenia. W tej samej ścianie, tuż obok pieca, przebite było okno, wychodzące również na carré. Podniósłszy w pewnej chwili głowę, ujrzałam w szybie okna chwast bonnet grec, wysokie czoło i dwoje bystro patrzących, przenikliwych oczu; spojrzenie ich utkwione było we mnie dziwnie badawczo. Nie wiedziałam do owego momentu, że policzki moje były mokre od łez, nagle jednak poczułam ich słoną wilgoć na mojej twarzy.
Dziwny był to dom, gdzie nie znalazłbyś kącika wolnego od natrętnej wścibskiej ciekawości ludzkiej, gdzie nie można było uronić łzy, ani zamyśleć się głębiej, aby nie znalazł się pod ręką szpieg, podglądający czujnie i usiłujący odgadnąć co może kryć się pod tymi przejawami. Co wszelako sprowadziło tutaj tego pozadomowego, męskiego szpiega o tak niezwykłej godzinie? Jakie prawo miał wtrącać się w ten sposób do mnie? Żaden inny profesor nie odważyłby się przekroczyć carré przed dzwonkiem szkolnym. Ale Monsieur Emanuel nie liczył się ani z rozkładem dnia, ani z regulaminem: chciał przejrzeć jakąś księgę, złożoną w bibliotece pierwszej klasy; szukał jej i po drodze mijał właśnie refektarz. Rozglądając się wciąż swoim zwyczajem na wszystkie strony: przed siebie, poza siebie, na lewo i na prawo, dostrzegł mnie przez szybę okienka, otworzył bez ceremonii drzwi i stanął na progu.
Mademoiselle, vous étes triste?[83]
Monsieur, j‘en ai bien le droit[84]
Vous êtes malade de coeur et d‘humeur[85] — dodał. — Smutna jest pani zarazem buntuje się pani przeciw temu. Widzę na policzkach pani dwie łzy, o których wiem, że są gorące jak dwie iskry i słone, jak dwa kryształy morskie. Kiedy mówię, przygląda mi się pani tak dziwnie. Czy mam powiedzieć pani, co mi się przypomina, gdy obserwuję panią?
— Zostanę wezwana wkrótce na modlitwę, proszę pana; niewiele mam czasu na rozmowę o tej porze dnia. Wybaczy pan...
— Wybaczę wszystko — przerwał mi — jestem w tak wyrozumiałym nastroju, że ani szorstka odprawa, ani obelga nawet, nie byłaby w stanie zirytować mnie. Otóż przypomina mi pani młodą płochliwą dziką sarenkę leśną, świeżo pochwyconą, nieoswojoną jeszcze, przyjmującą z błyskiem gniewu w oczach i z lękiem zarazem obcego, natrętnego przybysza.
Niczym nieusprawiedliwiona poufałość! Bezzasadnie szorstka, o ile skierowana do uczennicy; w stosunku do nauczycielki nie do przyjęcia. Sądził, że wywoła nią żywe odparcie; niejednokrotnie bywałam świadkiem podniecania przez niego do wybuchu jednostek bardziej gwałtownych, mnie wszakże — powiedziałam sobie — nie uda mu się sprowokować do gniewu. Milczałam.
— Wygląda pani na osobę, gotową sięgnąć chętnie po łyk słodkiej trucizny, otrząsając się, natomiast ze wstrętem na zdrową goryczkę.
— Nigdy istotnie nie lubiłam goryczy, nie uważam jej też za zdrową. A temu co słodkie, czy będzie to trucizna, czy pokarm żywiący, nie może pan odmówić jednej przynajmniej pociągającej zalety — słodyczy. Kto wie, czy nie lepiej umrzeć rychlej przyjemną śmiercią, aniżeli wlec przez długie lata żywot, wyzbyty wszelkiego uroku.
— A jednak — odparł — jest obowiązkiem pani zażywać codziennie przeznaczoną sobie dawkę goryczy; zmusiłbym panią do wchłonięcia jej, o ile byłoby to tylko w mojej mocy. Co zaś dotyczy umiłowanej trucizny, gotów byłbym bodaj roztrzaskać czarę, która ją zawiera.
Ostro odwróciłam głowę od niego, po części dlatego, że jego obecność była dla mnie zdecydowanie przykra, zarazem też dlatego, że pragnęłam uniknąć dalszych pytań: obawiałam się, że w moim obecnym nastroju wysiłek dawania odpowiedzi mógłby wytrącić mnie z równowagi i pozbawić zdolności panowania nad sobą.
— Proszę — dodał łagodniej — niech mi pani powie prawdę, smutek pani jest spowodowany rozstaniem z przyjaciółmi, czy tak?
Przypodchlebna jego łagodność była równie nie do zniesienia, jak badawcza jego ciekawość. Monsieur Paul wszedł do pokoju, usiadł na ławce w odległości jakich dwóch yardów ode mnie, usiłując z niezwykłą jak na niego cierpliwością i wytrwałością wciągnąć mnie do rozmowy. Usiłowania jego były jednak daremne — nie mogłam mówić. Zwróciłam się wreszcie do niego z błagalną prośbą, aby pozostawił mnie w spokoju. W momencie wypowiedzenia tej prośby, głos mój załamał się; głowa moja opadła na oparte na stole ramiona. Rozpłakałam się. Łkałam długo i gorzko. Przesiedział przy mnie jakiś czas jeszcze. Nie mówiłam nic i nie podniosłam oczu dopóki jego oddalające się kroki nie uspokoiły mnie, że odszedł wreszcie. Łzy przyniosły mi ulgę.
Miałam jeszcze chwilę czasu na umycie oczu przed śniadaniem, wydaje mi się też, że zasiadłam do niego równie spokojna i pogodna, jak wszyscy inni, na pewno tylko nie tak wesoła i rozbawiona, jak młoda osóbka, która zajęła przy stole miejsce wprost naprzeciwko mnie, utkwiwszy we mnie parę nieco małych, ale radośnie rozbłysłych oczu i wyciągnąwszy do mnie poprzez szerokość stołu białą rękę na powitanie. Podróże miss Fanshave, miłe rozrywki, jakich używała pod dostatkiem i wreszcie flirty, jakich sobie nie skąpiła, wpłynęły nader dodatnio na jej powierzchowność: twarz jej wypełniła się, policzki jej były krągłe i rumiane jak jabłuszka. Widziałam ją ostatnio w eleganckiej toalecie wieczorowej. Nie wydawało mi się wszakże, aby miała teraz wyglądać mniej uroczo w zwykłym ubraniu szkolnym, w gładkiej, skromnej sukni z ciemno-granatowej wełny w niewyraźną czarną kratkę. Bodaj nawet nadawała ciemna ta sukienka osobliwy powab jej urodzie, bardziej jeszcze, prawem kontrastu, uwydatniając jasność jej cery, świeżość jej kwitnącej twarzy, i olśniewającą złocistymi połyskami puszystość jej splotów.
— Rada jestem, że pani powróciła, surowy Tymonie. — Tymon było jednym z tuzina przezwisk, jakie mi nadawała. — Nie ma pani wcale pojęcia jak często brak mi było pani w ponurej tej dziurze.
— O, naprawdę? W takim razie, skoro byłam pani potrzebna, chciała pani czegoś ode mnie; miała pani może pończochy do zacerowania?
Nie wierzyłam ani na chwilę w bezinteresowność Ginevry.
—Opryskliwa i cierpka, jak zawsze! — oburzyła się. — Mogłam się tego spodziewać. Nie byłaby pani sobą, gdyby nie odpowiedziała pani szorstko na serdeczne zwrócenie się do niej. Ale mniejsza o to, staruszko. Mam nadzieję, że tak samo jak zawsze lubi pani kawę i tak samo jak zawsze nie lubi pani tych tutejszych podłużnych bułek — pistolets. — Ma pani ochotę na urządzenie handlu zamiennego?
— Może pani zrobić, jak się pani podoba.
Podobało jej się zawsze zmuszać mnie do ustępowania jej i do podporządkowywania się, jej woli. Nie lubiła kawy podawanej na pensji z rana: napój ten nie był u Madame Beck ani dość mocny, ani dość słodki jak na jej gust, natomiast, jak wszystkie zdrowe młode dziewczyny, miała tęgi, zdrowy apetyt, nigdy też nie można jej było nastarczyć owych pistolets, smacznych w istocie, codziennie z rana świeżo pieczonych, ciepłych jeszcze i przyjemnie chrupiących. Każdemu z domowników podawano pewną określoną ich ilość, że zaś porcja ta przekraczała moje zapotrzebowanie pieczywa do kawy rannej, oddawałam stale połowę Ginevrze, nie licząc się z tym nawet, że i wiele innych osób w zamian oddawało mi czasem trochę swojej kawy. Tego dnia rada byłam z dodatkowego tego łyku: nie byłam głodna, tylko straszliwie spragniona. Nie wiem także dlaczego, o ile tak się składało, że dwie osoby musiały dzielić jedną filiżankę, czy jeden talerz, jak to bywało na wycieczkach na przykład, kiedy po długiej przechadzce zatrzymywałyśmy się gdzieś na folwarku, aby napić się czegoś, urządzałam się zawsze w ten sposób, aby dzielić kubek czy szklaneczkę do picia z Ginevrą, pozwalając jej przy tym korzystać z lwiej części podanego nam białego piwa, słodkiego wina owocowego, czy świeżo udojonego mleka. Tak bywało stale: wiedziała dobrze o tej mojej ustępliwości względem niej, mimo też wiecznych naszych utarczek nie dochodziło nigdy pomiędzy nami do poróżnienia się na dobre.
Po śniadaniu zwykłam udawać się do pierwszej, to znaczy, najwyższej klasy i przesiadywać tam samotnie, czytając lub rozmyślając (częściej to ostatnie) aż do dziewiątej, kiedy, wraz z wybiciem zegara, otwierały się szeroko podwoje klas przed chmarą spieszących do zajęć pensjonarek stałych i przychodnich. Z tą chwilą rozpoczynał się w szkole ożywiony ruch, trwający z krótkimi przerwami do piątej po południu.
Zaledwie zdążyłam usiąść tego rana na zwykłym moim miejscu w pierwszej klasie, kiedy zapukano do drzwi.
Pardon, mademoiselle — przeprosiła mnie jedna z pensjonarek, wszedłszy do pokoju klasowego, aby zabrać ze swojej kasetki jakąś potrzebną jej książkę czy kajet, po czym wycofała się na palcach, szepcąc w chwili mijania mnie:
Que mademoiselle est appliquée! — Jaka pani pilna!
Appliquée?! W samej rzeczy! Atrybuty pilności rozłożone były przede mną, nie robiłam jednak nic i nie miałam zamiaru nic robić. Często przypisuje nam w ten sposób świat zasługi, których w rzeczywistości wcale nie ponosimy. Sama nawet Madame Beck uważała mnie za typ bas-bleu — sawantki — zwykła też powtarzać poważne ostrzeżenia, abym nie oddawała się studiom tak usilnie, „bo krew może uderzyć mi do głowy“. Wszyscy na pensji przy Rue Fossette podtrzymywali legendę „uczoności miss Lucy“, z wyjątkiem jedynie, Monsieur Paula, który niezbadaną zupełnie dla jemu samemu tylko znaną drogą wcale trafnie ocenił moje rzeczywiste kwalifikacje umysłowe. Ze zwykłą też złośliwością swoją lubił szeptać mi do ucha satyryczne uwagi o ich skąpym zasobie. Ja sama nie troszczyłam się nigdy o braki moje na tym punkcie. Szczerze lubię snuć własne moje myśli; wiele przyjemności sprawiało mi i sprawia zawsze czytanie nielicznych jednak książek; nigdy, natomiast, nie znosiłam połykania mnóstwa ich. Najchętniej czytuję zawsze te, których styl, czy wypowiadane w nich myśli i uczucia zdradzają właściwą naturę autora, odrzucam zaś z niechęcią książki, pozbawione wyraźnego charakteru, chociażby były najmędrsze i posiadały najwięcej zalet literackich. Zdaję sobie dokładnie sprawę, że, o ile dotyczy to własnego mojego umysłu, zadowolniła się Opatrzność obdarzeniem mnie ograniczonymi środkami i możliwościami, wdzięczna jej wszelako jestem i za tę odrobinę: nie posiadam wyższych ambicji, ani też nie dążę do zdobycia wyższej kultury umysłowej.
Zaledwie zamknęły się drzwi za ową ugrzecznioną uczennicą, kiedy, tym razem bez żadnej ceremonii, nie uprzedziwszy nawet o swoim najściu zapukaniem dla formy chociażby, wpadł drugi z kolei natręt. Gdybym nawet oślepła nagle, wiedziałabym kto to taki. Wrodzona moja powściągliwość i stałe trzymanie się z dala dopomogły mi do zapoznania się w sposób pożytecznie ostrzegawczy dla mnie z cechami charakteru i obyczajami moich współtowarzyszek i współmieszkanek pensyjnych, rzadko też zdarzało mi się do owego czasu cierpieć z powodu szorstkiego, czy natrętnego traktowania mnie przez kogokolwiek. W początkach zainstalowania się mojego na pensji Madame Beck zdarzało się tu i owdzie, że jakaś bardziej nieokrzesana Niemka pozwalała sobie poklepać mnie poufale po plecach i wezwać do urządzenia wyścigu z nią, albo też która z hałaśliwych Labassecouriennes chwytała mnie za ramię, aby pociągnąć mnie za sobą na plac gier i zabaw. Często również proponowano mi wzięcie udziału w biegu dokoła słupa z unoszeniem się możliwie najwyżej w górę, czyli tak zwanym „Pas de géant“ — kroku olbrzyma — albo też w osobliwym rodzaju gry w chowanego, zwanym „Un, deux, trois“ — raz, dwa, trzy. Wszystko to jednak ustało od dość dawna już bez zmuszania mnie do przykrej konieczności opryskliwej odmowy. Nie byłam już teraz narażona na zbyt poufałe traktowanie mnie przez nikogo, z wyjątkiem jednej jedynej istoty. Że jednak była nią Angielka, łatwiej mogłam znieść poufałość z jej strony. Ginevra Fanshave bez żadnych skrupułów chwytała mnie w chwili, kiedy przechodziłam przez carré, porywała i okręcała mnie w dzikim, zawrotnym kołowrocie walca, po łobuzowsku rada, że udawało jej się bezceremonialnością swoją oszołomić mnie i stropić. I teraz także wpadła Ginevra Fanshave, nie licząc się z tym, że przerywa mi chwilę „skupienia przy studiach“.
— Czas na panią do ćwiczeń fortepianowych — zwróciłam jej uwagę — powinna pani już być w małym salonie.
— Nie pójdę dopóki nie rozmówię się z panią, chére amie. Wiem gdzie pani spędziła swoje wakacje, i w jaki sposób zaczęła pani wreszcie hołdować życiu towarzyskiemu, bawić się i korzystać z rozrywek, jak każda inna belle — ślicznotka. — Widziałam panią ostatnio na koncercie, ubraną odpowiednio, tak samo, jak ubieramy się my wszystkie. Kto jest pani tailleuse — krawcową?
— Niemądre gadanie! Moja tailleuse? Też pani wymyśliła! — Nic z tego! Proszę wynosić się, panno Ginevro! Nie życzę sobie towarzystwa pani w chwili obecnej.
— Co mnie może obchodzić, że pani nie życzy sobie mojego towarzystwa, jeśli ja życzę sobie paninego, petite farouche — mała niedotykalsko. Dieu merci — chwała Bogu — wiemy jak sobie radzić z naszą utalentowaną rodaczką, z uczoną „ourse Britannique“ — niedźwiedzicą brytyjską. — Tak więc, niedźwiedziątko, zna pani Izydora?
— Znam Johna Brettona.
— Cicho! — syknęła, zatykając sobie uszy palcami. — Przedziurawia mi pani bębenki uszne szorstkimi swoimi anglicyzmami! Jakże się miewa ukochany nasz John? Niech mi pani opowie coś o nim. W smutnym nastroju musi być biedaczysko. Co powiedział na moje zachowanie się wobec niego i jego rodzicielki owego wieczora? Prawda, że byłam okrutna?
— Wyobraża sobie pani, że zwróciłam na panią uwagę?!
— O, był to rozkoszny wieczór! Boski de Hamal! A jaką przednią miałam zabawę patrząc na tamtego, ginącego z zazdrości i nie odważającego się podejść bliżej! A ta stara dama — moja przyszła teściowa! Obawiam się tylko, że ja i lady Sara troszkę za śmiało pozwoliłyśmy sobie podkpiwać z niej.
— Lady Sara nie brała wcale udziału w tym „podkpiwaniu,“ a co się tyczy pani zachowania, może pani być zupełnie spokojna: pani Bretton nie tylko przeżyje pani podkpiwanie z niej, ale łatwo upora się z nim.
— Możliwe. Stare niewiasty są wytrzymałe. Ale ten jej biedny syn! Niech mi pani powie jak on to przyjął. Widziałam, że był strasznie zgnębiony. Co powiedział?
— Powiedział, że wyglądała pani tak, jak gdyby w duszy czuła się pani już Madame de Hamal.
— Naprawdę? — zawołała rozpromieniona. — Zauważył to? O, jak cudownie! Pewna byłam, że jest doprowadzony do szału z zazdrości.
— Panno Ginevro! Czy zupełnie na serio zerwała pani z doktorem Brettonem? Czy naprawdę pragnie pani, aby zrzekł się wszelkich praw do pani?
— O, dobrze pani wiadomo, że nie mógłby, nie byłby w stanie wyrzec się mnie. Chcę tylko wiedzieć, czy szalał z zazdrości.
— Tak. Szalał, niczym zając w marcu.
— W jaki sposób udało się wam, matce jego i pani, dostać go do domu?
— W jaki sposób? Nie lituje się pani wcale nade mną i nad jego matką? Czy może sobie pani wyobrazić jakiego wysiłku musiałyśmy użyć, aby utrzymać go w powozie, gdy biedak miotał się w szale opętańczym, doprowadzając tym wszystkich do obłędu nieomal. Woźnica nawet stracił zupełnie głowę, wskutek czego zabłąkaliśmy się w drodze powrotnej.
— Co też pani mówi? Coś mi się wydaje, że drwi pani ze mnie. Proszę panią, panno Lucy...
— Zapewniam panią, że to najprawdziwsza prawda, tak samo jak prawdą jest, że nie mogłyśmy utrzymać doktora Brettona w powozie. Wyrwał się nam i pojechał sam konno, aby nie mieć nas przy sobie.
— A co się stało potem?
— Potem, kiedy przyjechałyśmy nareszcie do domu? O, nie da się wcale opisać scena, jaka nastąpiła.
— Niech mi ją pani opisze! To takie zabawne!
— Zabawne dla pani, panno Fanshave, ale — dodałam, marszcząc surowo brew — wiadomo pani wszak, że to co dla jednego jest zabawą, może być śmiercią dla innego.
— Dalei, dalej, niech pani opowie co było dalej, droga, najdroższa Timonko!
— Nie, doprawdy nie mogę, chyba że da mi pani dowód posiadania chociażby odrobiny serca.
— Może pani być pewna, że posiadam go nie tylko odrobinę, ale olbrzymią moc! Nie wiedziała pani o tym?
— Dobrze. W takim razie będzie pani w stanie wyobrazić sobie doktora Brettona, odsuwającego przede wszystkim gwałtownym gestem swoją wieczerzę — zimne kurczę, i mleczko cielęce, jego ulubione, specjalnie przygotowane dla niego potrawy pozostały na stole nietknięte. Potem — ale w jakim celu miałabym rozwodzić się nad upiornymi tymi szczegółami? Niech pani wystarczy fakt, że nigdy, w najbardziej burzliwych momentach jego dziecięctwa, nie miała matka jego tyle pracy przy ułożeniu go do łóżka i utuleniu go do snu, jak tego wieczora.
— Nie mógł uleżeć spokojnie?
— Nie, nie mógł uleżeć spokojnie. Trzeba było przytrzymywać go siłą.
— A co mówił przy tym?
— Domyśla się pani chyba rozpaczliwego jego wzywania boskiej swojej Ginevry, miotającego najstraszliwsze klątwy na tego szatana, de Hamala, bredzącego o złotych lokach, o błękitnych oczach, białych ramionach i lśniących bransoletach...
— Naprawdę?! Widział więc bransoletę?!
— Czy ją widział? Miał tak samo wyraźną jej wizję, jak ja widzę ją w tej chwili, i może po raz pierwszy dostrzegł piętno, jakie odcisnęła ona na pani ramieniu, panno Ginevro... Ale teraz, dość tego — dodałam surowym, mentorskim tonem, podnosząc się równocześnie. — Proszę iść do swojego fortepianu! — nakazałam, otwierając przed nią drzwi.
— Nie opowiedziała mi pani wszystkiego.
— Radzę nie czekać lepiej na moje opowiedzenie pani wszystkiego. Tego rodzaju zbędna zupełnie szczerość nie mogłaby sprawić pani przyjemności. Proszę iść!
— Zła, niegodziwa istoto! — burknęła, usłuchała mnie jednak. Pierwsza klasa stanowiła terytorium, podlegające mojej bezpośredniej władzy, wobec czego była Ginevra zmuszona podporządkować się wydanemu jej nakazowi opuszczenia go.
O ile mam jednak wyznać prawdę, nie byłam nigdy mniej niezadowolona z niej, aniżeli tego dnia. Przyjemnie było myśleć o kontraście, jaki zachodził pomiędzy rzeczywistością, a moim opisem, przypominać sobie pogodny, radosny nieomal nastrój doktora Jobna podczas jazdy powrotnej, wyborny apetyt, z jakim spożywał swoją wieczerzę i chrześcijańską rezygnację, z jaką udał się na spoczynek. Wówczas jedynie, kiedy widziałam go prawdziwie nieszczęśliwym, odczuwałam żal głęboki do zwiewnej, tak anielsko wyglądającej sprawczyni jego cierpień.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Minęły dwa tygodnie. Wprzęgłam się ponownie w jarzmo szkolne, dzięki czemu gwałtowny ból zmiany ustąpił miejsca tępemu cierpieniu nawyku. Pewnego popołudnia, przechodząc przez carré po drodze do pierwszej klasy, gdzie miałam być obecna przy wykładzie „literatury i stylistyki“, ujrzałam odźwierną, Rozynę, stojącą przy jednym z wysokich, wielkich okien. Postawa jej była, jak zwykle, niedbała: jedną rękę trzymała w kieszeni fartuszka, drugą podnosiła w tej chwili do oczu list, którego kopertę z wypisanym na niej adresem i odciśniętą pieczątką usiłowała widocznie odcyfrować.
List! Wizja listu, podobnego do tego nie odstępowała mnie od tygodnia co najmniej. Ostatniej nocy śniła mi się nawet taka sama zupełnie koperta. Niepokonany prąd magnetyczny pociągnął mnie teraz ku trzymanemu przez Rozynę białemu kwadratowi, nie wiem jednak, czy odważyłabym się prosić naszą odźwiernę o prawo rzucenia okiem chociażby na upragniony przedmiot moich rojeń we śnie i na jawie, od którego czerwonej pieczątki woskowej nie byłam w stanie oderwać olśnionego nią wzroku. Myślę jednak, że prześlizgnęłabym się mimo Rozyny i listu, zdjęta śmiertelną trwogą przed możliwym rozczarowaniem; tym bardziej niespokojnie zabiło też moje serce, kiedy wydało mi się, że słyszę kroki jej poza sobą. Nerwy moje spłatały mi figla jednak, wprowadziły mnie w błąd; był to szybki krok profesora literatury, przebiegającego w tej chwili przez kurytarz. Uciekłam przed nim. Gdybym zdążyła przed przybyciem profesora usiąść spokojnie przy moim biurku, zajęta utrzymaniem klasy w karnym pogotowiu oczekiwania na jego wejście, nie zwróciłby na mnie może uwagi. O ile wszakże zatrzymałabym się w carré, nie uniknęłabym na pewno badawczego wzroku Monsieur Paula i odpowiedniego zagabnięcia mnie. Dlatego uciekłam przed nim. Miałam szczęśliwie czas usiąść, nakazać i uzyskać ciszę, wyjąć moją robotę i zabrać się do niej wśród ogólnego natychmiastowego posłusznego umilknięcia, kiedy Monsieur Paul wpadł do klasy jak bomba, wnosząc z sobą od razu zapowiedź burzy.
Wejście jego odbyło się z błyskawiczną szybkością, jak zwykle, zamiast jednak wbiec pędem na katedrę, zatrzymał się przy moim biurku. Zwrócony twarzą w stronę moją i okna, a plecami do uczennic i do pokoju, spojrzał na mnie w sposób, który winien był skłonić mnie do zerwania się na równe nogi i zapytania go o co mu właściwie idzie. Wzrok ten wyrażał gniew, oburzenie i najwyższą nieufność zarazem.
Voilà! Pour vous — Oto! dla pani! — rzekł, wyciągając rękę z kieszeni i rzucając na moje biurko list, który przed chwilą widziałam w ręku Rozyny, list, ktorego śnieżnie biała kwadratowa koperta z jaskrawo-czerwoną plamą woskowej pieczęci, ziejącej, niby oko Cyklopa, w punkcie środkowym, odcisnęła się tak wyraźną wizją na siatkówce oka mojej duszy. Wiedziałam, czułam, że jest to list, stanowiący ziszczenie moich nadziei, spełnienie się moich pragnień, list przynoszący mi wyzwolenie ze wszystkich moich wątpliwości, okup za przecierpiane trwogi i męki. Monsieur Paul ze zwykłym bezceremonialnym swoim wtrącaniem się do wszystkiego, wziął list od Rozyny, aby wręczyć mi go osobiście.
Powinno było mnie to właściwie rozgniewać, nie zdobyłam się jednak ani przez sekundę nawet na uczucie gniewu. Miałam przecież w ręku nie lakoniczną karteczkę, ale cały list, kopertę, która na pewno zawiera jeden arkusik co najmniej. Już na dotyk zapowiadała zawartość pokaźną, zdolną zadowolnić najśmielsze moje pragnienia. Wyraźnie wypisany był na niej adres: „Miss Lucy Snowe“, męskim, stanowczym, równym charakterem pisma. Czerwona pieczęć z wosku, przyłożona była z precyzyjną dokładnością, pewną ręką, która nie zadrżała, odciskając na białej kopercie tak dobrze znane mi i tak drogie inicjały: „J. G. B.“
Doznałam uczucia szczęścia — radosnego wzruszenia, które napędziło mi do serca gorącą falę krwi, rozlewając się żywym cieniem po moich żyłach. Tym razem spełniły się moje nadzieje; trzymałam w ręku solidny, namacalny dowód szczęścia: nie złudne marzenie tylko, nie zwiewną wizję jedynie, ani też jeden z owych wysnutych z fantazji obrazów, bez których ludzkość żyć nie mogłaby, mimo że dają one pokarm dla duszy jeno, a nie dla ciała — ale boski, często jakże trujący dla śmiertelnych, dar z Niebios zesłany. Była to owa ofiara, której stary, umierający patriarcha żądał od syna swojego, Ezawa, przyobiecując mu w zamian pobłogosławienie go ostatnim swoim tchnieniem. Z głębi duszy podziękowałam Bogu, który w nieskończonej łaskawości Swojej i dobroci, raczył obdarzyć mnie takim szczęściem bezmiernym.
Pomimo głębokiego przejęcia i wzruszenia, zdołałam zachować pozorny spokój, z jakim podziękowałam oddawcy:
— Dziękuję panu, bardzo panu dziękuję, monsieur!
Monsieur odął wargi, spojrzał na mnie gniewnie i zawrócił ku katedrze. Nie był, stanowczo nie był dobrym, kochanym człowieczkiem, jakkolwiek posiadał pewne cechy dodatnie.
Czy zabrałam się z miejsca do odczytania mojego listu? Czy pochłonęłam „słodką truciznę“ od razu, jednym haustem, jak gdyby boża manna spływała z niebios codziennie?
Zbyt rozważna byłam na to. Koperta z adresem — z woskową pieczątką, na której widniały wyraźnie odciśnięte trzy litery — była aż do zbytku hojnym darem, opromieniającym chwilę obecną. Wysunęłam się cichaczem z pokoju, zaopatrzyłam się w klucz od dużej sypialni, zamykanej stale za dnia i pospieszyłam z drżeniem niepokoju ku mojemu burku. W obawie, aby Madame Beck nie wyszpiegowała mnie i nie przekradła się w ślad za mną na górę, otworzyłam szufladę, wyciągnęłam szkatułkę i, nasyciwszy raz jeszcze wzrok widokiem adresu i pieczęci na kopercie, przytknąwszy z uczuciem uwielbienia, zawstydzenia i rozkoszy zarazem pieczęć do moich ust, owinęłam nietknięty, nienaruszony skarb w srebrny papier i schowałam do szkatułki, po czym zamkniętą na kluczyk szkatułkę włożyłam do szuflady, i zamknąwszy ją z kolei starannie, powróciłam do klasy, czując, że baśnie czarodziejskie i dary dobrych wróżek nie są dziecięcym marzeniem jedynie. Nieznany mi dotychczas upojny obłęd! List, to źródło mojego upojenia, pozostawał wciąż jeszcze nieodczytany: liczba wierszy nawet, jakie zawierał, była dla mnie słodką niewiadomą.
Kiedy weszłam ponownie do klasy, zastałam Monsieur Paula w napadzie opętańczego rozwścieczenia. Któraś z uczennic nie odpowiadała dość wyraźnie czy dość dosłyszalnie dla jego uszu, a teraz ona sama i inne także wraz z nią, płakały, gdy Monsieur Paul miotał na nie pioruny swojego gniewu, blady, jak płótno, z wielkiego uniesienia. Zabawne, że kiedy ukazałam się, wpadł z furią na mnie.
— Czy jestem, czy nie jestem wychowawczynią tych dziewcząt? Czy uważam za mój obowiązek uczyć je zachowywać się jak przystoi młodym damom? Czy to ja pozwalam im, a nawet — nie wątpi o tym — zachęcam je do dławienia ich języka macierzystego w swoich krtaniach, do tarcia go i drobienia między zębami, jak gdyby, powodowane niskimi jakimiś pobudkami, wstydziły się wypowiadanych słów?! Czy robią to przez skromność? O, zna się on dobrze na tych rzeczach! To raczej nędzny zakłamany sentymentalizm — groźna zapowiedz najgorszych instynktów. Zamiast znosić te grymasy i te wykrzywiania się, te rozcierania w zębach, ohydne to zniekształcanie i wykoszlawianie szlachetnego języka macierzystego, tę sztuczną, wstrętną afektację i ten doprowadzający do szału krnąbrny, zacięty upór uczennic najwyższej klasy, woli raczej rzucić je na pastwę szeregu petites maîtresses — nauczycielek dla początkujących — i poświęcić się nauczaniu abecadła maleństw z klasy trzeciej.
Cóż miałam odpowiedzieć na ten niepoczytalny wybuch? Nic oczywiście. Miałam nadzieję, że pozwoli mi milczeć. Moje milczenie sprawiło wszelako, że burza rozsrożyła się od nowa.
— Nie raczę zatym nawet udzielić odpowiedzi na te pytania? Tutaj, na tym miejscu, w tym buduarze zarozumiałych pierwszoklasistek z jego pretensjonalnymi szafkami na książki, z jego malowanymi na zielono pulpitami, z jego śmietnikiem kwiatowym, z jego godnymi rupieciami oprawnymi w ramki obrazkami i mapami, z jego cudzoziemską surveillante nade wszystko! — tutaj, w tym miejscu, zdaje się panować przekonanie, że profesor literatury nie jest godzien zaszczycenia go odpowiedzią na jego pytania! Tak, tak, panują tu nowe poglądy, przemycane — nie wątpi o tym — wprost z „la Grande Bretagne“. — Wielkiej Brytanii. — Czuć je z daleka wyspiarską arogancją i wyspiarskim zuchwalstwem.
Zapanowała martwa cisza. Dziewczęta, z których żadna nie uroniła nigdy łzy z powodu wyrzutów i napaści żadnego innego z wykładowców i żadnej z wykładowczyń, tonęły teraz w potokach łez, rozpryskując się, niby posągi ze śniegu, pod wpływem niepohamowanego żaru słów Monsieur Emanuela: ja jedna tylko, siedziałam nieporuszona nieomal, odważając się nawet zabrać ponownie do przerwanej chwilowo ręcznej mojej roboty.
Coś szczególnego — bądź w zachowywaniu przeze mnie w dalszym ciągu milczenia, czy może w jednostajnym ruchu mojej ręki przy haftowaniu — wyburzyło znać Monsieur Emanuela ponad wszelką miarę, skoczył bowiem jak tygrys z katedry i, podbiegłszy do pieca, stojącego tuż przy moim biurku, rzucił się z furią na jego małe żelazne drzwiczki. Wyrwawszy je nieomal z zawiasów, rozsypał paliwo po podłodze.
Est-ce que vous avez l‘intention de m‘insulter?[86] — syknął stłumionym wściekłością szeptem, udając równocześnie, że poprawia ogień w piecu.
Czułam, że czas już najwyższy uśmierzyć nieco — o ile to możliwe — szaleńczy jego wybuch.
Mais Monsieur — odparłam — ani myślałam znieważać pana. Byłam jak najdalsza od tego. Pamiętam przecież aż nadto dobrze pańskie powiedzenie kiedyś, że mamy być przyjaciółmi.
Nie chciałam pozwolić mojemu głosowi zadrżeć, drgnął jednak: raczej, sądzę, pod wpływem podniecenia doznaną tego dnia rozkoszą, aniżeli przerażenia wybuchem Monsieur Paula. Muszę przyznać jednak, że w gniewie jego było coś takiego — osobliwe jakieś roznamiętnienie — które mogło poruszyć do głębi, a nawet pobudzić do łez. Nie czułam się ani trochę zgnębiona i nieszczęśliwa, ani nawet wystraszona, a jednak rozpłakałam się.
Allons! allons! — niech się pani uspokoi! — Niech się panie wszystkie uspokoją — dodał, rozejrzawszy się po całej klasie i spostrzegłszy potop ogólny — Tak, tak! Jestem stanowczo brutalem i potworem! Posiadam jedną tylko chustkę do nosa — szepnął zawstydzony — gdybym miał ich dwadzieścia, ofiarowałbym każdej z pań po jednej. Że jednak mam tylko jedną, niech więc wasza surveillante będzie waszą przedstawicielką. Proszę, Miss Lucy.
Rzekłszy to, wyciągnął z kieszeni czystą, jedwabną chustkę. Każdy, kto nie znał Monsieur Paula, kto nie był przyzwyczajony do jego wybuchów i nagłych popędów, obruszyłby się na pewno na tę ofertę i odrzuciłby ją oczywiście. Ja jednak czułam zbyt wyraźnie, ze byłoby to posunięciem zgoła fałszywym; najlżejsze wahanie się wpłynęłoby fatalnie na zaledwie zapoczątkowane zawarcie traktatu pokojowego. Wstałam, aby wziąć od niego chusteczkę, którą przyjęłam z należnym ukłonem, otarłam nią oczy, i, usiadłszy ponownie na moim miejscu, zatrzymałam sztandar rozejmu, złożony starannie na kolanach, unikając aż do końca lekcji tknięcia naparstka, nożyczek i muślinu. Dostrzegłam, że Monsieur Paul niejednokrotnie zazdrośnie rzucał okiem na moje szycie i haft; wiedziałam, że śmiertelnie ich nienawidzi, uważając je za źródło roztargnienia, odciągające mnie od skupiania należytej uwagi na jego osobie i na jego słowach. Wykład jego tego dnia był wyjątkowy porywający, utrzymany do samego końca w tonie życzliwym i przyjacielskim. Zanim jeszcze dobiegła lekcja końca, rozproszyły się chmury, zajaśniało w pełni słońce, a łzy ustąpiły miejsca uśmiechom.
Wychodząc z klasy, zatrzymał się raz jeszcze przy moim biurku.
— A list pani? — zapytał tym razem w sposób nie tak szorstki.
— Nie przeczytałam go jeszcze, monsieur.
— Tak! Rozumiem! Jest zbyt drogi, aby przeczytać go od razu. Zachowuje go sobie pani na później, tak samo jak ja, kiedy byłem małym chłopcem, zachowywałem sobie na później wyjątkowo pięknie dojrzałą brzoskwinię, z liczby tych, jakie zwykłem dostawać!
Domysł jego był tak bliski prawdy, że nie byłam w stanie powstrzymać się od zdradzenia żywym rumieńcem, jak dalece powiedzeniem tym trafił w samo sedno.
— Przyobiecuje sobie pani miłą chwilę przy czytaniu tego listu, który otworzy pani wówczas dopiero, kiedy będzie pani zupełnie sama — n‘est-ce pas? — prawda? — O, uśmiech pani i jej rumieniec są dostateczną odpowiedzią! Trudno! Nie należy być zbyt surowym. La jeunesse n‘a qu‘un temps![87]
Monsieur, monsieur! — zawołałam, a raczej szepnęłam, aby go powstrzymać od odejścia. — Niech pan nie odchodzi, zanim nie zdążę wyprowadzić pana z błędu. To list od przyjaciela tylko. Nie przeczytawszy nawet co zawiera, mogę zapewnić pana o tym.
Je conçois, je conçois; on sait ce que c‘est qu‘un ami. Bon jour, mademoiselle.[88].
— Proszę pana, tu pańska chustka.
— Niech ją pani zachowa, dopóki list nie będzie przeczytany, a potem dopiero odniesie mi ją pani; z oczu pani odczytam charakter listu.
Po jego odejściu i po uprzednim jeszcze wybiegnięciu uczennic do berceau, a stąd do ogrodu na zwykłą rekreację przed obiadem, podawanym o piątej, stałam przez chwilę, rozmyślając i w roztargnieniu okręcając sobie chustkę Monsieur Paula dokoła ramienia. Nagle, niewiadomo pod jakim wpływem: przebłysku złotych wspomnień wesołego mojego pełnego radości i ożywienia dziecięctwa, zadowolenia z odzyskania wolności po całodziennej wytężonej pracy, a nade wszystko rozkosznej świadomości posiadania skarbu ukrytego w skrzyneczce w moim pulpicie — zaczęłam bawić się chustką, podrzucając ją, jak piłkę, w górę, a potem chwytając ją w powietrzu. Zabawę tę przerwało przytrzymanie mojej ręki przez obcą dłoń, wyłaniającą się z rękawa palta i wyciągniętą ku mojemu ramieniu; dłoń ta pochwyciła chwilową moją zabawkę i zabrała ją z gniewnym pomrukiem:
Je vois bien que vous vous moquez de moi et de mes effets[89].
Ten mały człowieczek był naprawdę straszny: wszędobylski, oszałamiający swymi niespodziewanymi, zgoła nieprzewidzianymi kaprysami tych, którzy mieli z nim do czynienia; nie wiedziało się nigdy z czym, gdzie i kiedy wyskoczy nagle jak z procy.




ROZDZIAŁ XXII
LIST

Kiedy wszystko ucichło w domu; kiedy było już po hałaśliwej godzinie rekreacji, kiedy zapadł zmrok wieczorny i sala refektarzowa przytulnie oświetlona została lampą; kiedy półpensjonarki porozchodziły się do swoich domów i kiedy zamilkł wreszcie nieustanny brzękliwy dzwonek i ustał stuk otwieranych i zamykanych ustawicznie drzwi wejściowych; kiedy Madame bezpiecznie usadowiła się w salle à manger w towarzystwie matki swojej i dzieci oraz kilku przyjaciół; — wówczas dopiero mogłam wyślizgnąć się do kuchni, gdzie wyprosiłam dla siebie pół świecy na szczególną okazję. Moja przyjaciółka, Gotton, bardzo chętnie udzieliła mi jej i życzliwie odpowiedziała:
Mais certainement, chou-chou, — vous en aurez deux, si vous voulez[90].
Z świecą w ręku bezszelestnie pobiegłam do sypialni.
Jak bardzo jednak zmartwiłam się, zastawszy tu jedną z uczennic, leżącą w łóżku z powodu nagłej niedyspozycji. Rozczarowanie moje wzmogło się jeszcze, kiedy wśród muślinów i koronek nocnego czepeczka rozpoznałam „la figure chiffonnée[91] panny Ginevry Fanshave. Mimo że leżała w tej chwili uśpiona, mogłam liczyć na pewno, że obudzi się i ogłuszy mnie swoją gadaniną w momencie, kiedy rozmowa z nią będzie mi najbardziej nie na rękę. W istocie też, kiedy przyjrzałam się jej baczniej, ostrzegło mnie zaledwie dostrzegalne drganie jej powiek, że jej pozorny spokój jest bodaj podstępem jeno, aby móc tym czujniej podpatrzeć każde „poruszenie Tymonki“. Wiedziałam z doświadczenia, że nie należy ufać Ginevrze. A tak bardzo pragnęłam znaleźć się w sypialni zupełnie sama, aby móc w spokoju odczytać mój bezcenny list.
Nie było innej rady, musiałam iść do jednej z klas. Odszukawszy skarb mój w szufladzie pulpitu i wyjąwszy go ze szkatułki, zeszłam z nim na dół. Niepowodzenie prześladowało mnie jednak. W klasach odbywało się cotygodniowe generalne sprzątanie i czyszczenie: ławki stały spiętrzone na biurkach i stołach; w powietrzu biało było od tumanów kurzu; wilgotne fusy kawy (używane przez służące w Labassecour zamiast pozostałych po naparzaniu listków herbaty stosowanych w tym celu w Anglii) leżały grubą warstwą na podłodze; klasy przedstawiały obraz zupełnego chaosu. Zawiedziona, ale nie zniechęcona, wycofałam się, zdecydowana za wszelką cenę znaleźć jakiś kącik samotny.
Zabrawszy klucz ze znanego mi schówka, wdrapałam się na trzecie piętro, na którego ciemnym, wąskim podeście klatki schodowej, otworzyłam stare zmurszałe drzwiczki, weszłam i od razu zanurzyłam się w czeluści głębokiego, ciemnego, zimnego poddasza. Tutaj nikt już chyba za mną nie trafi; nikt mi nie przeszkodzi, nawet i sama Madame. Zamknęłam za sobą drzwi poddasza; umieściłam świecę na starej komodzie, zaledwie trzymającej się na stoczonych przez robaki nóżkach, otuliłam się szalem, co było niezbędne wobec panującego tu lodowatego zimna, wzięłam list i, drżąc z przejęcia i słodkiego wzruszenia, złamałam pieczęć.
— Czy będzie długi, czy krótki? — było pierwszą moją myślą przy otwieraniu koperty.
Był długi.
— Czy będzie chłodny, czy serdeczny?
Był serdeczny.
Wobec powściągliwych, trzymanych mocno na uwięzi, więcej niż skromnych moich nadziei, wydał mi się bardzo serdeczny nawet; wobec tęsknot moich i niczym nie syconych pragnień, wydał mi się może serdeczniejszy jeszcze niż był w istocie.
Na tak niewiele liczyłam, tak bardzo obawiałam się rozczarowania, że tym pełniejszą rozkoszą napawało mnie ziszczenie najśmielszych moich oczekiwań. Jak wielu ludzi przechodzi przez życie, nie zaznawszy ani razu podobnego uczucia! Biedna nauczycielka angielskiego, kuląca się z zimna na ciemnym, zatęchłym poddaszu, i, przy mdłym świetle kapiącej w lodowatym powietrzu świecy, odczytująca list utrzymany w zwykłym tonie przyjaznym, życzliwym — oto było w zasadzie wszystko: a przecież życzliwość ta wydała jej się wówczas boską i dlatego czuła się szczęśliwsza, aniżeli większość królowych w ich pałacach.
Szczęście, płynące z tak płytkiego źródła, musiało z natury rzeczy być krótkotrwałe jeno, dopóki wszakże trwało, było prawdziwe i niezrównane; bańka mydlana, ale jakże słodka, jak tęczowa! — istna rosa miodna. Dr. John napisał do mnie obszernie; napisał do mnie chętnie, napisał z przyjemnością; napisał w nastroju dobrotliwym, zatrzymując się z promiennym zadowoleniem na epizodach, jakie przesunęły się przed jego i moimi oczami — na miejscach zwiedzanych przez nas po społu — na rozmowach przez nas prowadzonych — na wszystkich owych drobnych sprawach kilku ostatnich cichych, szczęśliwych tygodni. Najgłębszą wszakże istotą doznawanej przeze mnie rozkoszy było radosne przeświadczenie, że skierowanych do mnie tak wspaniałomyślnie słów nie dyktowała wyłącznie chęć sprawienia przyjemności mnie tylko, — ale zarazem sprawienia jej i samemu sobie także. Przyjemności, której sprawienia sobie nigdy może nie będzie już więcej pragnął, ani szukał powtórnie — przypuszczenie to było pod każdym względem pewnością nieomal — dotyczyło ono przyszłości wszelako. Chwila teraźniejsza nie była zmącona cieniem nawet bólu, braku czy skazy; napoiła mnie czystym, pełnym, doskonałym uczuciem szczęścia. Jak gdyby musnęły mnie w przelocie skrzydła anielskie, dotknąwszy z miękką, kojącą pieszczotą mojego serca, na którym spoczęły przez chwilę. O, doktorze Johnie, zadał mi pan nie jeden ból w następstwie: wybaczone będzie panu wszakże wszelkie zło — szczerze i chętnie wybaczone — za tę jedną zapamiętaną na zawsze drogą mi, dobrą chwilę!
Czy istnieją złe duchy, stwory, pochodzenia nieziemskiego, zdolne zazdrościć ludziom szczęścia? Czy istnieją złe, krążące w powietrzu i zatruwające je dla człowieka tchnienia? Co krążyło dokoła mnie?
Ucho moje uderzył na obszernym, samotnym tym poddaszu osobliwy jakiś szmer. Z niezawodną pewnością usłyszałam przekradające się tutaj po podłodze kroki; jak gdyby wyślizgujące się z głębi ciemnego kąta, zapełnionego wyglądającymi ni to duchy złowieszcze starymi ubraniami. Odwróciłam się: pełgające światło świecy mdło oświetlało długie poddasze, mimo to, jako żywo, dostrzegłam w pośrodku upiornego tego pomieszczenia postać całą czarno-białą: wąska, oblegająca dolną część postaci spódnica była czarna, głowa, obandażowana, zakwefiona wualem — biała.
Możesz mówić, czytelniku, co chcesz; możesz uważać mnie za shisteryzowaną, czy nawet dotkniętą chwilowym obłędem; utrzymywać, że podniecenie wytrąciło mnie ze zwykłej równowagi; przypuszczać, że śniło mi się to tylko — przysięgam ci wszakże na wszystko co mi święte, że widziałam — widziałam najwyraźniej — owej nocy na poddaszu — postać, podobną do MNISZKI.
Krzyknęłam, zrobiło mi się słabo. Gdyby postać ta zbliżyła się do mnie, zemdlałabym na dobre. Cofnęła się wszakże, a ja rzuciłam się ku drzwiom. W jaki sposób udało mi się zbiec ze wszystkich schodów trzech piętr na dół — nie wiem sama doprawdy. Instynktownie ominęłam refektarz, pobiegłam wprost w kierunku bawialni Madame i, wpadłszy tu, krzyknęłam:
— Jest ktoś na poddaszu! Byłam tam! Widziałam! Niech wszyscy państwo pobiegną na górę i przekonają się.
Powiedziałam „wszyscy państwo“, pokój wydał mi się bowiem pełen ludzi, mimo że w rzeczywistości były w nim tylko cztery osoby: Madame Beck, jej matka, Madame Kint, chwilowo niezdrowa i dlatego przebywająca u córki; brat Madame Beck, pan Wiktor Kint i jeszcze jeden pan, rozmawiający z Madame Kint w chwili, kiedy wpadłam do bawialni, i odwrócony plecami do drzwi.
Śmiertelne moje przerażenie i stan bliski omdlenia nadały twarzy mojej trupio blady wygląd. Dygotałam, zlodowaciała z przestrachu. Wszyscy zerwali się stropieni i pobiegli do mnie. Błagałam, aby pośpieszyli na poddasze; obecność mężczyzn skrzepiła mnie i dodała mi otuchy, jak gdyby darząc pewnością pomocy. Skierowałam się ku drzwiom, dając im znak, aby poszli za mną. Chcieli mnie powstrzymać, powiedziałam im jednak, że muszą pójść dokąd im wskażę, muszą zobaczyć na własne oczy to, co ja widziałam: niesamowitą, upiorną postać, stojącą w pośrodku poddasza.
W tej samej jednak chwili przypomniałam sobie list, który w pośpiechu ucieczki pozostawiłam na komódce obok świecy. Mój bezcenny list! Dla odzyskania tego skarbu gotowa byłam walczyć z duchami i z diabłami bodaj! Popędziłam na górę, tym szybciej, że wszyscy inni pospieszyli za mną. Musieli pośpieszyć za mną — wiedziałam o tym.
Niestety! Kiedy wpadłam na poddasze, panowała tu ciemność nieprzejrzana. Świeca zgasła, czy została zdmuchnięta. Na szczęście jedna z osób — Madame, jak przypuszczam — ze zwykłym swoim spokojem i trzeźwością, pomyślała o zabraniu z sobą lampy z pokoju. Z chwilą, kiedy biegnący za mną znaleźli się na poddaszu, rozproszył krąg światła nieprzejrzane mroki, pozwalając dostrzec zgaszoną świecę na komódce. Gdzie jednak podział się list? Szukałam teraz już listu tylko, a nie mniszki.
— Mój list! Mój list! — krzyczałam i zawodziłam, nieprzytomna nieledwie z rozpaczy i, osunąwszy się na podłogę, załamywałam bezradnie ręce. O, losie okrutny! Dlaczego sądzona mi była taka męka nadludzka? Dlaczego wyrwany mi został w sposób urągający wszelkim prawom natury ten jedyny mój błysk pociechy, zanim jeszcze zdążyłam zakosztować jego rozkoszy?!
Nie wiem co robili inni: nie mogłam śledzić ich. Zadawali mi pytania, na które nie byłam w stanie odpowiadać; zaglądali wszędzie i przetrząsali wszystkie kąty; robili uwagi z powodu dostrzeżonej tej czy owej zmiany w zawieszeniu ubrań, jakiejś rysy na szybie górnego okienka, czy pęknięcia jej nawet — sama nie wiem zresztą, co mówili.
— Coś — czy ktoś — było — czy był — tutaj — przyznano logicznie.
— O, zabrali mi mój list! — jęczałam i zawodziłam, nie przestając z uporem maniaczki czołgać się po podłodze i obszukiwać jej cal za calem.
— Jaki list? Jaki list, droga panno Lucy? — zapytał znany, o jak dobrze znany mi głos. Czy mogłam wierzyć własnym uszom? Nie! Podniosłam oczy. Czy mogłam zaufać własnym oczom? Czy poznałam brzmienie głosu? Czyżbym naprawdę miała przed sobą autora listu? Czy tym człowiekiem, stojącym obok mnie na ponurym, mroźnym poddaszu, miałby być w rzeczywistości John Graham? Dr. Bretton we własnej osobie?!
Tak. To był on. Wezwano go tego samego wieczora jako lekarza do cierpiącej Madame Kent; on właśnie był owym drugim mężczyzną, obecnym w salle à manger w chwili kiedy wpadłam tam, przerażona upiorną zjawą.
— Czy to był mój list, panno Lucy?
— Tak. Pański własny list. List, który pan do mnie napisał. Ukryłam się tutaj na poddaszu, aby móc przeczytać go w spokoju. Nie mogłam znaleźć żadnego innego kąta, gdzie byłabym zupełnie sama, mając list dla samej siebie wyłącznie. Chowałam list przez cały dzień, nie otworzyłam go nawet aż do wieczora; zaledwie zdążyłam rzucić nań okiem: nie mogę znieść myśli utracenia go. O, mój list! mój list!
— Cicho, Lucy! Niech się pani nie martwi i nie płacze tak okrutnie! Czy to warto? Cicho! Niech pani opuści mroźne, to poddasze; Madame Beck postanowiła posłać po policję, aby przekazać jej bliższe zbadanie tajemniczej tej sprawy. Uważam, że nie ma dla nas teraz celu pozostawanie tutaj dłużej. Zejdźmy na dół.
Ciepła ręka ujęła zimne moje palce i sprowadziła mnie na dół do ogrzanego pokoju, gdzie oboje, doktór John i ja, usiedliśmy przy piecu. Mówił ze mną i uspokajał mnie z niewypowiedzianą dobrocią, przyobiecując dwadzieścia listów za ten jeden utracony. O ile istnieją słowa i krzywdy podobne do noży, których głębokie cięcia i zadane przez nie rany nie goją się nigdy — dotkliwe krzywdy i obelgi, zadane zazębionym, napojonym trucizną ostrzem — istnieją również słowa pociechy, wypowiadane tonem tak głęboko i nieuchwytnie subtelnym, że ująć je może jedynie tkliwie odczuwające serce, które zachowuje na wieki ich zbawcze echo: kojące serdeczne słowa, zapamiętane na całe życie, wspominane z niesłabnącą nigdy czułością i zjawiające się na wezwanie z jednakim zawsze, nigdy nie przygasającym blaskiem, który opromienia nawet kruczą, złowieszczą chmurę Śmierci. Przekonywano mnie w następstwie, że doktór Bretton nie był bynajmniej taką doskonałością, jaką wyobrażałam go sobie; że istotnego jego charakteru nie cechowała wcale taka głębia, ani wzniosłość, stałość i siła, w jakie stroiła go moja wyobraźnia. Nie wiem ile było w tym słuszności: mnie wydawał się równie nieoceniony, jak chłodna orzeźwiająca krynica spragnionemu wędrowcowi — jak słońce drżącemu z zimna więźniowi. Pamiętam bohaterstwo, jakiego dawał niejednokrotnie dowody. Nie przestaję uważać go za bohatera po dzień dzisiejszy.
Zapytał mnie z uśmiechem, dlaczego list ten tak bardzo mi jest drogi, dlaczego zależy mi na nim tak bardzo. Pomyślałam, — nie powiedziałam jednak tego — że jest dla mnie równie cenny, jak krew w mych żyłach. Odpowiedziałam zamiast tego, że bardzo mało otrzymałam w moim życiu listów, o które dbałabym tak bardzo, jak o ten właśnie.
— Pewien jestem, że pani nie czytała go — rzekł — gdyby było odwrotnie, nie przypisywałaby mu pani tak wielkiej wartości.
— Przeczytałam go, ale raz jeden tylko. Pragnęłam móc odczytać go poraz drugi. Martwię się bardzo, że go utraciłam. — Przy tych słowach nie byłam ponownie w stanie powstrzymać się od łez.
— Lucy, Lucy, biedna moja chrzestna siostrzyczka (o ile istnieje takie pokrewieństwo) oto masz twój list! Naprawdę nie jest on wart takich łez i tak czule przesadnego przywiązania do niego.
Ciekawy, charakterystyczny manewr! Jego spostrzegawcze, bystre oko dostrzegło list na podłodze tam, gdzie ja daremnie go szukałam; jego ręka, równie żywa i sprawna w ruchach, pochwyciła go. Ukrył list w kieszeni. Gdyby moje zgnębienie i niepokój były o źdźbło mniej szczere i gwałtowne, wątpię czy przyznałby się w ogóle do znalezienia mojej zguby i czy zwróciłby mi ją. Łzy o temperaturze o jeden stopień niższej, aniżeli te, jakie przelałam, zabawiłyby doktora Johna co najwyżej, nie wzruszyłyby go jednak.
Zadowolenie z odzyskania skarbu, który uważałam już za utracony, kazało mi zapomnieć o obrzuceniu doktora Brettona zasłużonymi wyrzutami za dokuczliwe przekomarzanie się ze mną; radość moja była tak wielka, że nie byłam zdolna jej ukryć, wydaje mi się wszelako, że uzewnętrzniłam ją raczej zachowaniem moim, aniżeli słowami. Niewiele powiedziałam.
— Zadowolona jest pani teraz? — zapytał doktór John.
Odparłam, że jestem nie tylko zadowolona, ale szczęśliwa.
— A jak czuje się pani fizycznie? — dodał. — Uspokoiła się już pani? Nie bardzo, jak widzę, bo wciąż jeszcze dygoce pani, jak liść na wietrze.
Mnie wszelako wydawało się, że jestem już zupełnie opanowana; nie czułam w każdym razie żadnego niepokoju, ani zgnębienia. Uważałam, że najzupełniej odzyskałam tak mocno zachwianą równowagę.
— Mogłaby pani zdać mi dokładnie sprawę z tego co pani widziała? Opowiadanie pani było fatalnie chaotyczne. Była pani blada jak ściana, wspomniała pani tylko o „czymś“, nie określając bliżej co mogłoby to być. Czy był to mężczyzna? Czy było to zwierzę? Co to było takiego.
— Nie potrafię powiedzieć dokładnie co widziałam — odrzekłam. — Chyba, że ktoś inny jeszcze zobaczy to również; będę mogła wówczas uzupełnić cudze świadectwo; w przeciwnym razie byłabym zdyskredytowana, posądzona o bredzenie.
— Niech pani stara się opisać mi możliwie dokładnie, jako lekarzowi, co pani widziała — rzekł doktor Bretton. — Traktuję panią teraz ze stanowiska zawodowca. Czytam w niespokojnie roziskrzonych oczach pani wszystko, co chciałaby pani ukryć może: To samo zdradzają policzki pani, z których uciekła cała krew, ręce pani, których drżenia nie jest pani w stanie opanować. Niech mi pani zaufa, panno Lucy, i opowie mi wszystko.
— Wyśmieje mnie pan...
Jeśli mi pani nie powie, nie dostanie pani ode mnie ani jednego listu więcej.
— O, teraz już kpi pan wyraźnie ze mnie.
— Odbiorę pani i ten pierwszy, ten jedyny list nawet: napisałem go, mam więc prawo żądać jego zwrotu.
Wyczułam lekką drwinę w jego głosie: przywróciło mi to od razu spokój i równowagę, na wszelki wypadek wszakże złożyłam list i ukryłam go przed oczami doktora Johna.
— Nic pani nie pomoże ukrywanie listu, będę go miał kiedy tylko zechcę. Nie zna pani wcale zręczności mojego chwytu; śmiało mógłbym pokazywać sztuki magiczne. Mama mówi nawet czasem, że osobliwie zgodnie władać potrafię językiem i oczami, pani jednak nie dostrzegła u mnie nigdy tej właściwości, prawda, panno Lucy?
— Owszem, owszem, dostrzegłam ją, kiedy pan był małym chłopcem jeszcze. Dostrzegałam w panu obie te cechy, które posiadał pan wówczas w znacznie wyższym stopniu, aniżeli obecnie. Teraz bierze pan wszystko siłą, a siła jest wrogiem subtelności. W dalszym ciągu jednak ma pan, panie doktorze Johnie, to, co tutaj, w Labassecour, nazywają „un air fin“ — cechę człowieka sprytnego i przenikliwego, nie mogącą wprowadzić nikogo w błąd. Madame Beck dostrzegła to i...
— I podobało jej się to, bo sama posiada tę cechę — dokończył doktór John ze śmiechem. Ale Lucy, niech mi pani da ten list. Nie zależy pani przecież na nim naprawdę.
Nie odpowiedziałam ani słowem na taką prowokację. Kiedy Graham zaczyna wesoło podrwiwać, nie należy zbytnio pozwalać mu na to. W pewnej chwili właśnie nowego rodzaju uśmiech zarysował się dokoła jego ust: uśmiech bardzo miły, uraził mnie jednak — w oczach jego zaiskrzył się nowy błysk — nie był on nieprzyjazny, ale też i nie mógł działać uspokajająco. Wstałam, aby odejść i nieco smutnym głosem życzyłam mu dobrej nocy.
Ze zwykłą swoją wrażliwością — z tą osobliwą, lękliwie tropiącą swoją właściwością — wyczuł od razu nie ujętą w słowa skargę, jak gdyby cień wyrzutu, uczynionego mu przeze mnie w myśli. Z cechującą go prostolinijnością zapytał też, czy jestem urażona. Potrząsnęłam głową na znak przeczenia.
— Pozwoli mi pani w takim razie pomówić z sobą nieco poważniej, zanim pani odejdzie. Znajduje się pani w stanie wielkiego nerwowego podraźnienia. Mimo, że usiłuje pani panować nad sobą, pewien jestem, sądząc z wyrazu oczu pani i z całego pani zachowania, że kiedy była pani dzisiaj wieczorem sama jedna na tym zabójczym, ponurym jak grób poddaszu, w tym cuchnącym stęchlizną siedlisku gruźlicy i wszelkich chorób, w istnym tym więzieniu pod ołowianym dachem[92] — w miejscu którego progu nie powinna pani nigdy przestępować — otóż że widziała pani tam, albo też wydawało się pani, że pani widziała jakąś zjawę, szczególnie obliczoną na oddziałanie na wyobraźnię pani. Wiem, że nie jest pani, ani też nie była pani nigdy skłonna do przesadnego lękania się rozbójników, złodziei i t. p. Nie jestem jednak pewien, czy zjawa, mająca charakter upiorny, nie podziałałaby wstrząsająco na umysł pani. Mogę panią uspokoić. Wszystko to sprawa nerwów, jak widzę.. Niech mi pani jednak określi bliżej tę wizję.
— Nie powie pan nikomu?
— Nikomu — zapewniam panią. Może pani zaufać mi tak bezwzględnie, jak zaufała pani ojcu Silasowi. Doktór jest w samej rzeczy bezpieczniejszym spowiednikiem, aniżeli ksiądz, chociażby nawet nie miał siwych włosów.
— A nie wyśmieje mnie pan?
— Gdybym nawet miał wyśmiać panią, to tylko dla własnego dobra pani. Nie byłby to na pewno śmiech szyderczy. Nieśmiała natura pani nie łatwo zdobywa się na ufność, niech mi pani jednak wierzy, Lucy, że jestem prawdziwym jej przyjacielem.
Wyglądał teraz jak prawdziwy przyjaciel: znikł ów nie dający opisać się uśmiech i błysk oka, znikło zastraszające odęcie warg, drganie nozdrzy, łukowate podniesienie i wygięcie brwi; twarz jego cechował teraz spokój i skupiona uwaga, mile łagodzące jej wyraz. Czując, że mogę mu zaufać, opowiedziałam ściśle co widziałam. Już dawniej, kiedy oboje, on i ja, odbywaliśmy w ciepłe popołudnia październikowe przejażdżkę po Bois de l‘Etang, opisałam mu związaną z tymi murami legendę.
Usiadł i zamyślił się. W tej samej chwili usłyszeliśmy kroki reszty towarzystwa schodzącego na dół.
— Czy gotowi są przeszkodzić nam? — rzekł, spoglądając z gniewem na zamknięte drzwi.
— Nie przyjdą tutaj — odparłam, znajdowaliśmy się bowiem w małym saloniku, w którym Madame nie zwykła nigdy przesiadywać wieczorami. Przypadkiem jedynie, był tutaj piec dość ciepły jeszcze. Przewidywania moje okazały się słuszne: minąwszy drzwi, przeszli wszyscy do salle à manger.
— Teraz — powrócił do przerwanej naszej rozmowy — będą snuli fantastyczne domysły i opowiadali sobie historie o złodziejach, o włamywaczach i tym podobnych grozach: pozostawmy ich w tym mniemaniu. Ostrzegam panią, aby pani nic im nie mówiła i trzymała się niezachwianie rozumnego swojego postanowienia nie opisywania nikomu zjawy mniszki, jaka ukazała się pani. Możliwe, że ukaże się ona pani ponownie — niech to pani nie przeraża jednak.
— Sadzi pan więc — rzekłam, wzdrygnąwszy się mimo woli — że była to tylko wizja moja, płód chorej wyobraźni, że wizja ta rozwiała się obecnie, mogłaby jednak niespodzianie stanąć ponownie przed moimi oczami w dniu i w chwili, kiedy najmniej będę spodziewała się jej?
— Myślę, że musiał to być rodzaj zjawy ułudnej, która narzuciła się pani, jak się obawiam, w wyniku długotrwałej wewnętrznej walki duchowej.
— O, doktorze Johnie, przerażenie ogarnia mnie na myśl, że mogłabym w istocie podlegać podobnym ułudom! Zjawa ta jednak wydawała mi się dziwnie rzeczywista! Czy nie istnieje sposób uleczenia tego stanu, niedopuszczenia do powtórzenia się czegoś podobnego?
— Szczęście jest najlepszym i jedynym lekarstwem — wesoły, pogodny nastrój najskuteczniejszą prezerwatywą. Niech pani stara się o utrzymanie go.
Nie istnieje w moim pojęciu szyderstwo bardziej puste i beztreściwe, aniżeli rada utrzymania wesołego, pogodnego nastroju. Co oznacza ona właściwie? Szczęście i pogoda umysłu nie są jak kartofle, które można hodować, sadząć je w starannie uprawionym nawozem gruncie. Uczucie szczęścia jest glorią, której promienność zsyłają na nas niebiosa. Jest rosą boską, która spada na duszę człowieka w słoneczne poranki letnie z szkarłatnego kwiecia i złocistych owoców raju.
— Starać się być szczęśliwą — powtórzyłam za całą odpowiedź. — A czy pan stara się być szczęśliwym?... Jak to pan robi?
— Jestem pogodny z natury, a przeciwności losu nie potrafiły mnie nigdy zmóc. Wszelkie niepowodzenia wywoływały u matki mojej i u mnie samego gniewny pomruk jedynie; nie dawaliśmy się im jednak, a nawet drwiliśmy z nich, czym stropione, omijały nas i szły dalej.
— Nie widzę w tym jednak żadnego starania się o szczęście, żadnego hodowania go.
— Nie pozwalam sobie ulegać melancholijnym nastrojom.
— Owszem: widziałam pana ulegającego im.
— Z powodu Ginevry Fanshave, prawda?
— Czy nie czuł się pan chwilami nieszczęśliwym z jej winy?
— Głupstwo! Nonsens! Widzi pani, że wyleczyłem się już z tego.
O ile śmiejące się oczy, twarz tchnąca promiennym zadowoleniem i zdrową energią, miały świadczyć o jego uleczeniu, był w istocie uleczony, i to całkowicie.
— Tak, nie wygląda pan na mocno strapionego, ani nawet na wyraźnie nieusposobionego — przyznałam.
— A dlaczegóżby i pani także, Lucy, nie miała wyglądać tak i czuć się tak samo jak ja? — odważną, energiczną, gotową stawić czoło wszystkim mniszkom i wszystkim flirtom w całym chrześcijaństwie? Zapłaciłbym złotem, za możność widzenia pani drwiącej ze wszystkiego. Niech pani spróbuje tej sztuki.
— A gdybym tak sprowadziła panu teraz pannę Fanshave?
— Zapewniam panią, droga Lucy, że nie poruszyłoby mnie to ani trochę. Mogłoby poruszyć mnie w jedynym tylko wypadku — gdybym widział z jej strony prawdziwe, głębokie uczucie. Jedynie za taką cenę zdolny byłbym wybaczyć jej.
— Naprawdę?! A przecież uśmiech jej był dla pana szczęściem tak niedawno jeszcze?!
— Jestem przeistoczony, Lucy, przeistoczony! Przypomina sobie pani, że nazwała mnie pani niegdyś niewolnikiem? Otóż teraz jestem już wolnym człowiekiem!
Sprężył się: z całej jego postawy, z dumnego podniesienia głowy, z jego świetlistych oczu i rozjaśnionej twarzy promieniała pełnia swobody, która była czymś więcej niż wyzwoleniem — była pogardą dla dawnych niewolniczych jego więzów.
— Panna Fanshave — dodał — zbudziła i podtrzymywała we mnie nastrój uczuciowy, który minął już obecnie: wszedłem teraz w odmienną fazę, zdecydowany żądać miłości w zamian za miłość — namiętności za namiętność — i to odmierzonej sutą miarą nawet.
— O, doktorze! doktorze! — przypomniałam mu — powiedział pan kiedyś, że w naturze pańskiej leży zdobywanie miłości w trudnych warunkach — że prawdziwe uczucie zdolna jest zrodzić w panu dumna nieprzystępność jedynie!
Roześmiał się i odpowiedział:
— Natura moja jest zmienna: nastrój jednej godziny bywa czasem przedmiotem szyderstwa dla następnej... I cóż, Lucy, — zmienił nagle temat rozmowy, wkładając równocześnie rękawiczki do odejścia:
— Jak pani sądzi, czy mniszka zjawi się dzisiaj raz jeszcze?.
— Nie przypuszczam, aby miała zjawić się.
— Niech jej się pani pokłoni ode mnie, gdyby jednak zjawiła się — niech jej pani odda pozdrowienie od doktora Johna i niech ją pani poprosi, aby zechciała łaskawie oczekiwać jego odwiedzin: Czy była to ładna mniszka? Czy miała przystojną twarz? Nie powiedziała mi pani tego jeszcze, a to właśnie jest punktem prawdziwie doniosłym.
— Twarz jej była osłonięta czymś białym — rzekłam — ale oczy jej błyszczały.
— Niech licho porwie jej diabelskie zasadzki! — zawołał z pogardą — miała jednak przynajmniej ładne oczy, błyszczące i czułe.
— Nie, zimne i przeszywające.
— O, precz z nią. Niech idzie do wszystkich diabłów! Nie chcemy oglądać jej więcej! Nie będzie nawiedzała już pani, kochana Lucy. A gdyby miała przyjść raz jeszcze, niech pani mocno uściśnie jej rękę. Czy zniosłaby podobne potraktowanie, jak pani sądzi?
Uważałam, że jak na niematerialnego ducha, byłoby to potraktowanie zbyt bezceremonialnie przyjacielskie, którego nie mógłby znieść na pewno. Powiedziałam doktorowi „Dobranoc“ z uśmiechem, który był dostosowaną do jego pożegnania odpowiedzią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czy było coś w ogóle na poddaszu? Czy wykryto coś czy kogoś? Myślę, że po najstaranniejszym przetrząśnięciu wszystkich kątów i zakamarków ograniczyły się wykrycia na nieznacznych drobiazgach jedynie. Mówiono zrazu o jakimś nieładzie wśród porozwieszanych ubrań, Madame Beck uznała jednak w następstwie, że wisiały w takim samym porządku, w jakim je umieszczono. Co zaś dotyczy pękniętej szyby w górnym okienku poddasza, zapewniała, że rzadko obywało się w nim bez jednej, a nawet bez paru stłuczonych czy trzaśniętych szyb. Dodała nadto, że przed paroma dniami spadł wielki grad, któremu można było równie dobrze przypisać wyrządzenie tej szkody. Madame wypytywała mnie bardzo dokładnie o to co widziałam, pamiętna wszakże ostrzeżenia doktora Johna, zapewniłam ją, że były to mgliste jedynie zarysy jakiejś czarno odzianej postaci: bardzo przezornie uniknęłam użycia wyrazu „mniszka“. Wiedziałam, że nasunąłby on trzeźwemu jej umysłowi pojęcie czegoś romantycznie nierealnego. Ona sama zobowiązała mnie zresztą, abym nie opowiadała o tym zajściu nikomu: ani służbie, ani uczennicom, ani także nauczycielkom, — zarazem pochwaliła mnie za roztropność, jaką wykazałam, przybiegłszy z tą wiadomością do jej prywatnej salle à manger, a nie do ogólnego refektarza.
Na tym wyczerpałyśmy obie dany temat.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko smutnie rozważać w tajemnicy przed wszystkimi zagadnienie, czy dziwny ten stwór był z tego świata, czy z królestwa pozagrobowego, czy też może był on wytworem chorej wyobraźni, a ja sama jej nieszczęśliwą ofiarą.




ROZDZIAŁ XXIII
VASHTI

Rozważać smutnie — napisałam? — Nie, na cały bieg mojego życia oddziaływać zaczął nowy czynnik, nie dający przystępu — na czas pewien przynajmniej — żadnym smutkom. Wyobraź sobie, czytelniku, ukryty w gąszczu leśnym zakątek; leży on tu w spowiciu mroku i mgły, porosły wilgotną, bladą murawą, do której nie dociera promyk światła i słońca. Nagle czyni burza, czy siekiera, wielki wyłom pośród dębów i innych wielkoludów leśnych; wiatr zyskuje dzięki temu swobodny dostęp, słońce dostaje się już z łatwością; smutny, wilgotny, porośnięty bladymi, wątłymi roślinkami, zakątek leśny nabiera bogatego połysku wskutek obficie krążących wśród roślinności soków życiodajnych; pełnia lata ozłaca go i rozbłękitnia świetnością dobroczynnego nieba, jakiego zamorzony, posępny zakątek nigdy dotychczas nie oglądał.
Życie tchnęło we mnie nową wiarę — wiarę w możliwość szczęścia.
Trzy tygodnie upłynęły od owego wydarzenia na poddaszu. W szkatułce na górze, w szufladzie mojego pulpitu, obok owego pierwszego listu spoczęły cztery inne jeszcze, kreślone męskim, energicznym charakterem pisma, zapieczętowane tą samą, mocno odciśniętą, pełną zapowiedzi cudotwórczych czerwoną woskową pieczęcią. W owym czasie ziszczały listy te dla mnie swoje zapowiedzi cudotwórcze; po upływie lat odczytałam listy ponownie: były to miłe, tchnące życzliwością i pełnią zadowolenia kartki, pisane przez człowieka zadowolonego ze siebie i ze świata; końcowe wiersze ostatnich dwóch były na wpół wesołe i tklitkliwe na poły, „muśnięte uczuciem, ale nie przepojone nim“. Czas, drogi czytelniku, osłabił je, nadając im charakter mile rzeźwiącego napoju; kiedy wszakże po raz pierwszy zakosztowałam eliksiru tego, świeżo zaczerpniętego z tak wielbionego źródła, wydawał mi się on nektarem boskiego winobrania: łykiem którym napoić mogła Hebe, a bogowie pochwalić ten dar.
Czy uważny czytelnik, pamiętający co było powiedziane o kilka stronnic wstecz, chciałby dowiedzieć się, jak odpisywałam na te listy? czy ulegając suchemu, powściągliwemu działaniu rozsądku, czy też pozwalając, aby ponosiło mnie niehamowane niczym uczucie?
Jeśli mam wyznać prawdę, podlegałam przy układaniu odpowiedzi obu wpływom równocześnie: służyłam obu panom, klękałam przed jednym i drugim ołtarzem. Pisałam dwie odpowiedzi — jedną dla ulżenia samej sobie, drugą dla odczytania jej przez Grahama.
Nade wszystko jednak uczucie i ja łącznie wyrzuciliśmy rozsądek za drzwi, zawarłszy za nim rygle i zasuwy, po czym oboje po społu rozpostarliśmy przed sobą arkusz papieru, zanurzyliśmy pióro w kałamarzu i z wielkim zadowoleniem przystąpiliśmy do dawania swobodnego, szczerego upustu wylewom serca. Kiedy uporaliśmy się z tym, zapełnliśmy dwa arkusiki językiem najgłębiej sięgającego uczucia, nigdy nie wygasającej, trwale zakorzenionej wdzięczności (raz na zawsze zastrzegam się jak najkategoryczniej przeciwko wszelkiemu, jakie mogłoby wkraść się, podejrzewaniu mnie o t. zw. „cieplejsze uczucia“. Kobiety nie zwykły żywić ich tam, gdzie od początku znajomości i po przez cały jej bieg nie mogły łudzić się co do tego, że podtrzymywanie podobnych uczuć byłoby niedorzecznością. Nikt nie puszcza się na rwące zmącone wody Miłości, o ile nie przyświeca mu gwiazda Nadziei. Nie, w listach moich dawałam jedynie wyraz serdecznemu, szczeremu uczuciu szacunku, przywiązania i wdzięczności). Cechą górującą mojego przywiązania była chęć i gotowość dźwignięcia na własne barki wszystkiego, co mogło zaważyć boleśnie na losach przedmiotu tego przywiązania, dążenie do możliwego odsunięcia wszelkich burz i ciosów, mogących zagrażać istnieniu, dokoła którego krążyły najtkliwsze moje myśli, moje najgłębsze troski. Takie momenty jedynie zdolne były rozewrzeć szeroko wrota mojego serca, znosząc wszelkie hamujące jego akcję zapory. Wówczas jednak wpadał trzymający ją na uwięzi Rozum, mściwy i potężny, wychwytywał z rąk moich zapisane kartki, odczytywał je, obsypywał szyderstwem, nakazując mi drzeć je i przepisywać na nowo w innej postaci, składać, pieczętować i wysyłać przeistoczone w duchu nieubłaganej trzeźwości, krótkie, jednostronicowe karteluszki.
Miał słuszność Rozum. Dobrze robił:
Nie żyłam samymi listami jedynie: odwiedzano mnie, dbano o mnie, zabierano do La Terrasse, okazywano mi wiele dobroci i starań. Dr. Bretton powtarzał mi przy tym, że roztacza nade mną taką opiekę, aby jak mówił: „trzymać zdala ode mnie mniszkę". Postanowił wydrzeć z jej rąk upatrzoną przez nią ofiarę. Zapewniał, że czuje do niej odrazę głównie z powodu białej płóciennej opaski na jej twarzy i zimnych, szarych jej oczu. Od chwili, kiedy dowiedział się ode mnie o tych odrażających cechach jej postaci, zniewalał go wstręt niepokonany do przeciwstawienia się jej, do wypróbowania kto okaże się zwycięzcą w tej walce; ona czy on. Pragnął z całej duszy, aby ukazała mi się raz jeszcze, ale w jego obecności. Do tego jednak nie pokwapiła się. Stosunek Grahama do mnie był stosunkiem lekarza i naukowca do pacjentki; pełniąc obowiązki swojego zawodu, czynił zarazem zadość popędom wrodzonej swojej dobroci, traktując mnie z prawdziwie serdeczną życzliwością i staranną uwagą.
Pewnego wieczora grudniowego, pierwszego dnia tego miesiąca, znajdowałam się zupełnie sama w carré. Była godzina szósta po południu; drzwi sal klasowych były pozamykane; zgromadzone w klasach uczennice zażywały swobody rekreacji wieczornej, czyniąc zwykły w takich momentach chaotyczny zgiełk i zamęt. W carré panowała zupełna ciemność z wyjątkiem czerwonej łuny dokoła żarzącego się w piecu ognia. Wielkie szyby okienne były zamarznięte; kryształowe iskierki świetlne, skrzące się wśród lodowego skucia, złociły tu i owdzie blade jego wzory. Niebo było rozgwieżdżone, noc jasna, choć bezksiężycowa. Fakt mojego odważenia się na pozostawanie samej pośród ciemności świadczył, że nerwy moje odzyskały dawną równowagę zdrowia. Myślałam o mniszce, nie obawiałam się jej jednak, mimo że klatka schodowa, majacząca w mroku poza mną, prowadziła poprzez zwartą, nieprzejrzaną noc czarną z piętra na piętro, wprost na nieszczęsne owo, nawiedzane przez zjawy, poddasze. Przyznaję jednak, że serce zabiło gwałtowniej w mojej piersi i krew krążyć zaczęła żywiej w moich żyłach, kiedy nagle usłyszałam poza sobą ciężki, przyśpieszony oddech i szybkie kroki, a, odwróciwszy się, dostrzegłam w ciemnym cieniu schodów jeszcze ciemniejszy cień — ruchomy zarys postaci schodzącej na dół. Postać ta zatrzymała się na chwilę przy drzwiach klasowych, poczym prześlizgnęła się bezszelestnie mimo mnie. Równocześnie rozległ się dźwięk dalekiego dzwonka przy drzwiach. Normalne odgłosy świata przywracają poczucie normalnego życia codziennego: zarysy były zbyt okrągłe, postać zbyt przysadzista, jak na smukłą mniszkę. Była to tylko Madame Beck, czyniąca zwykły swój obchód wieczorny.
Mademoiselle Lucy! — zawołała Rozyna, wpadając z korytarza z lampą w ręku. — On est là pour vous au salon[93].
Madame widziała mnie, a ja widziałam Madame, Rozyna widziała nas obie; nie było jednak wzajemnego rozpoznania. Skierowałam się wprost do salonu, gdzie zastałam tego, kogo, przyznaję, spodziewałam się zastać — doktora Brettona. Był w stroju wieczorowym.
— Powóz stoi przed domem. — Matka moja przysłała mnie, abym zabrał panią do teatru. Zamierzała sama pojechać, przeszkodziła jej wszakże niespodziewana wizyta. Zaproponowała mi od razu: — „Zabierz Lucy zamiast mnie“. Pojedzie pani?
— Teraz? W tej chwili? Nie jestem ubrana — zawołałam, spoglądając z wyrazem rozpaczy na moją ciemną merynosową suknię.
— Ma pani pół godziny na przebranie się. Powinienem był uprzedzić panią, postanowiłem jednak całe to pójście do teatru dopiero o piątej po południu, z chwilą, gdy dowiedziałem się, że czeka nas prawdziwa uczta dzięki występowi wielkiej artystki.
Mówiąc o wielkiej artystce, wymienił nazwisko, którego brzmienie przejmowało w owym czasie dreszczem zachwytu nie tylko mnie, ale i całą Europę również. Obecnie poszło ono już w zapomnienie; przebrzmiały echa grzmiących oklasków, jakimi ją przyjmowano; ona sama wycofała się ze sceny; mrok niepamięci zgęścił się dokoła rozgłośnego niegdyś a potem przebrzmiałego jej imienia, w owym czasie wszakże sława jej dosięgła szczytu, błyszczała pełnym jasnym blaskiem, rozbrzmiewała donośnie.
— Pojadę! Będę gotowa za dziesięć minut! — zawołałam zachwycona. Wybiegłam lotem strzały, i przyznać muszę, mój czytelniku, że ani na chwilę nie stropiła mnie myśl, która tobie może przyszła w tym momencie do głowy, że pójście dokądkolwiek z samym tylko Grahamem, bez pani Bretton, mogłoby być źle widziane. Nie mogłabym wcale powziąć, a tym bardziej wypowiedzieć wobec Grahama, podobnego skrupułu, bez obawy narażenia się na szyderczą odpowiedź, i, co ważniejsze, bez rozniecenia wewnętrznego ognia zawstydzenia tak nieugaszonego i tak pochłaniającego, że zdmuchnąłby on niebawem samo życie w moich żyłach. A zresztą, mojej matce chrzestnej, znającej tak dobrze swojego syna i znającej tak dobrze mnie, przyszłoby raczej na myśl danie przyzwoitki siostrze wybierającej się na jakieś zebranie z bratem rodzonym, aniżeli potrzeba trwożnego czuwania nad naszym wspólnym bywaniem gdziekolwiek.
Pójście do teatru nie wymagało szczególnie strojnej toalety; moja suknia z jasno popielatej krepy, barwy mgły, nada się jak najlepiej, pośpieszyłam też odszukać ją w szafach garderoby, gdzie wisiało nie mniej niż czterdzieści sukien. Okazało się jednak, że w międzyczasie porobiono w przepełnionych w istocie szafach zimowe porządki, przy czym część sukien, między innymi i moja także, została wyniesiona na poddasze, trzeba było więc znieść ją z niemiłego tego schowka. Wydostałam klucz i popędziłam na górę, nie doznając ani przez chwilę lęku, nie myśląc nieomal o niczym. Otworzyłam drzwi i zanurzyłam się od razu w mroczną głębinę poddasza. Czytelnik może wierzyć, albo nie — jak chce — kiedy jednak wpadłam tak nagle tutaj, nie było na poddaszu tak zupełnie ciemno, jak powinno byłoby być: z jednego kąta jaśniało światło, podobne do światła gwiazdy, jaśniejące jednak na szerszej przestrzeni. Oświetlało tak wyraźnie tę część poddasza, że odsłoniło głęboką alkowę wraz z częścią wypłowiałej, szkarłatnej firanki, jaka ją ochraniała. W tej samej chwili, bezszelestnie, w oczach moich znikło światło, i równocześnie znikła także alkowa wraz z osłaniającą ją firanką: cała ta część poddasza stała się czarna jak noc. Nie myślałam wcale o bliższym zbadaniu tej zagadki; nie miałam na to ani czasu, ani ochoty; porwawszy z kołka moją suknię, szczęśliwie wiszącą blisko wejścia, z konwulsyjnym pośpiechem wybiegłam, zatrzasnęłam drzwi i popędziłam na dół do sypialni.
Ręce moje dygotały jednak tak przeraźliwie, że nie byłam w stanie ubrać się: niepodobieństwem było dla mnie ani porządnie uczesać się, ani nawet pozapinać, jak należało, wszystkie guziki i haftki. Nie było innej rady, musiałam wezwać Rozynę i przekupić ją odpowiednim datkiem, aby mi dopomogła. Rozyna chętnie dawała przekupić się datkami, postarała się też zadowolnić mnie jak umiała najlepiej: rozczesała moje włosy i zaplotła je w warkocze, które ułożyła dokoła głowy tak umiejętnie, jak zrobiłby to zawodowy fryzjer, upięła dokoła wycięcia mojej sukni przy szyi z dokładnością matematyczną nieledwie koronkowy kołnierzyk, artystycznie zawiązała wstążkę, słowem dokonała swojego dzieła, niczym legendarna Filis, jaką umiała być, o ile tylko chciała. Podawszy mi chusteczkę i rękawiczki, poświeciła mi przy zejściu moim do parterowego hallu, a kiedy okazało się, że zapomniałam zabrać szal, pobiegła i przyniosła mi ten niezbędny dodatek toaletowy. W hallu zastałam czekającego już na mnie doktora Johna.
— Co się stało, Lucy? — zapytał, przyjrzawszy mi się uważniej. — Jest pani znów po dawnemu podniecona. Może i tym razem mniszka?
Zaprzeczyłam jednak temu stanowczo: przykro mi było być podejrzewaną po raz drugi o uleganie ułudom. Nie dał się wszakże wprowadzić w błąd.
— Mniszka, jako żywo! — powtórzył. — Zjawa jej pozostawia w oczach pani osobliwy błysk i wyraz, którego nie podobna nie poznać od razu.
— Nie było żadnej mniszki — zapewniłam — mogąc bez popełnienia kłamstwa zaprzeczyć, jakobym miała widzieć ponownie jej zjawę.
— Zjawiły się znów dawne symptomy — twierdził uparcie — jakiś dziwnie blady, wylękniony i, jak nazywają to Szkoci „podniesiony“ wyraz oczu.
Tak bardzo nastawał, że uważałam za właściwe powiedzieć mu co naprawdę widziałam. I tym razem oczywiście przypisał całe to wydarzenie tej samej przyczynie: złudzeniu optycznemu, chorobliwemu stanowi nerwów. Nie odważyłam się zaprzeczyć mu: lekarze są tak uparci, tak niezłomnie pewni swoich diagnoz, tak niewzruszenie wierzą w słuszność suchego, materialistycznego swojego ujmowania zjawisk, że nie podobna przekonać ich, aby mogli nie mieć racji.
Rozyna przybiegła z szalem, po czym bez przeszkód już usadowiona zostałam w powozie.
Teatr był przepełniony, wszystkie miejsca pozajmowane aż do sufitu; dwór i arystokracja stawiły się w komplecie: pałace i wielkie hotele opróżniły pokoje swoje z lokatorów, aby zapełnić nimi loże i fotele nabitego ludźmi, mimo to uroczyście przyciszonego przybytku. Czułam się prawdziwie uprzywilejowana, mogąc zająć tego wieczora miejsce na widowni; gorąco pragnęłam zawsze zobaczyć na scenie istotę, o której talencie tyle słyszałam, że spodziewałam się z oglądania jej gry Bóg wie jakich wrażeń podniosłych. Ciekawa byłam, czy usprawiedliwi swoją sławę, czekałam też na podniesienie kurtyny z poważnym, skupionym uczuciem głębokiego zainteresowania, i dziwnego zaciekawienia zarazem. Wielka artystka była dla mnie zjawiskiem, jakiego nie oglądały do owego dnia moje oczy, nową, nieznaną planetą. W jakiej wszakże ukaże mi się postaci? Czekałam na jej wyłonienie się na firmamencie.
Ujrzałam ją o dziewiątej tego wieczora grudniowego: o tej godzinie punktualnie ujrzałam zjawienie się jej na widnokręgu. Wciąż jeszcze świeciła gwiazda jej dawnym potężnym blaskiem, mimo że bliska już swojego dnia zagłady, chyląca się już ku zmierzchowi. Oglądana z pobliża, była na wpół zgaszoną lawą, na wpół żarzącym ogniem jeszcze.
O uszy moje obijało się niejednokrotnie nazywanie tej kobiety „brzydką". Byłam przygotowana na ujrzenie postaci kościstej, czegoś wielkiego, kanciastego, posępnego. To, co ujrzałam, było cieniem królewskiej Vashti[94] — królowa, niegdyś piękna jak dzień, teraz przyblakła, jak zmierzch i stopniała niczym wosk w ogniu.
Przez chwilę — przez dość długą chwilę — uważałam ją za kobietę tylko, jakkolwiek za kobietę wybraną, jedyną, poruszającą się przed tłumem z powagą majestatu, z niezrównanym wdziękiem zarazem. Stopniowo wszakże zaczęłam coraz bardziej rozumieć, jak dalece byłam w błędzie. Widziałam już w niej coś zgoła osobliwego, ani kobiecego, ani męskiego; w każdym z osobna z jej oczu przyczaił się diabeł. Obie te złe moce podtrzymywały słabe jej siły przez cały przebieg tragedii. Była wątłą z natury istotą; w miarę też rozwijania się akcji i potęgowania się wzruszenia audytorium, coraz gwałtowniej wstrząsały nią ogniem swoich namiętności szatańskich. Wyraźnie wypisały „PIEKŁO“ na gładkim, wyniosłym jej czole. Nastrajały głos jej na brzmienie udręki. Krzywiły królewskie jej oblicze, nadając mu piętno maski demonicznej. Stała przed nami niby wcielenie Nienawiści, Zbrodni i Szału.
Był to widok zdumiewający, objawienie potężne.
Widowisko potworne w swojej nikczemności, ohydne, niemoralne.
Rycerze przebijani mieczami na wskroś, umierający w kałuży własnej krwi na piasku areny; byki, dobijające rogami swoimi konie z powypruwanymi wnętrznościami, byliby dla publiczności łagodniejszym widokiem, strawą przystępniejszą dla podniebień, aniżeli Vashti, dręczona przez siedmiu szatanów, przez szatanów, których ogłuszające wrzaski rozdzierały nawiedzaną przez nie siedzibę, nie dając się jednak odżegnać.
Cierpienie wyryło głębokie ślady na tej władczyni scenicznej. Stała ona przed widownią, nieustępliwa, nie poddająca się, ani także nie odczuwająca w dostatecznej mierze swojej udręki; stała w napięciu walki, nieugięcie oporna. Stała, nie tyle ubrana, ile zadrapowana w antyczne fałdy tkaniny o jasnej, bladej barwie, wysoka i kształtna, ni to rzeźba klasyczna. Tło koloru możliwe najciemniej szkarłatnego uwydatniało alabastrową, srebrzystą jej białość, czyniąc ją podobną do posągu Śmierci.
Gdzie był artysta, gdzie duch twórczy Kleopatry? Niech przyjdzie, niech usiądzie i studiuje odmienną tę wizję. Niech odszuka w tym posągu potężną krzepkość, napięte muskuły, bujnie płynącą krew, bogato odżywiane ciało, które wielbił; niech wszyscy materialiści świata zgromadzą się tutaj i przyjrzą się.
Zaznaczyłam, że nie czuje ona żalu za swoje krzywdy. Nie, słabość tego wyrazu zadałaby kłam samemu pojęciu. Dla niej siła, która rani, staje się niezwłocznie wcielona; zapatruje się na nią jako na stwór, na który można od razu natrzeć, zmiażdżyć go, poszarpać na strzępy. Sama, bardziej zbliżona do ducha, niż do materii, skłonna jest walczyć z abstrakcjami. Wobec klęski staje się tygrysicą; poraża swoich nieprzyjaciół, budząc w nich dreszcz zgrozy i wstrętu. Cierpienie dla niej nie przetwarza się w dobro; łzy nie zraszają żniwa poznania; zachowuje postawę buntowniczą wobec choroby, wobec śmierci nawet. Jest zła może, ale silna zarazem, a siła jej zwyciężyła Piękno, pokonała Wdzięk i wprzęgła jedno i drugie w jej jarzmo, jako niewolników niezrównanie urodziwych i równie uległych jak urodziwych. W najwyższym nawet napięciu energii, w każdym ruchu najdrobniejszym, królewska, imperatorska, tchnąca majestatem wrodzonym. Włosy jej luźno rozpuszczone na ucztach czy na wojnie, są wciąż jeszcze szatą anielską, jaśniejącą rozświetlającym ją nimbem. Pokonana, skazana na banicję, wspomina niebo, gdzie burzyła się buntowniczo. Światło niebieskie, idące za nią na wygnanie, przebija jego granice i odsłania zatracone ich dale.
Postawcie teraz przed nią jako zaporę Kleopatrę, czy inną jakąś postać zażywną, i przyjrzyjcie się rozpłataniu jej przez sam środek jej ciała, gdy zakrzywiona szabla Saladyna wbiła się w puchową poduszkę. Niech zmartwychwstanie Paweł Piotr Rubens, niech wskrześnie do życia; sprowadźcie tutaj całą armię jego tłustych kobiet; moc czarodziejska, czy dar proroczy udzielone drobnej tej różdżce mojżeszowej, mogłyby za jednym skinieniem sprawić rozstąpienie się i ponowne zwarcie się fal morskich, przytłaczając ciężki zastęp ciśnięciem nań wałów wodnych.
Vashti nie była dobra, jak mi mówiono; zaznaczyłam też, że nie wyglądała na dobrą: jakkolwiek była duchem, była duchem z Tophet rodem[95]. Jeśli tak wielka nieuświęcona siła może być czerpana z odmętów piekielnych, dlaczegożby podobna emanacja uświęconej treści nie miała spłynąć któregoś dnia z wyżyn niebiańskich?
Jakie było zdanie doktora Grahama o tej istocie?
Co pewien czas zapominałam przez dłuższą chwilę obserwować jego zachowanie, pytać go co o tym myśli. Niepokonana siła magnetyczna geniuszu pociągnęła ku sobie w sposób niezwykły mój umysł i serce. Widywałam dawniej grę sceniczną, nigdy wszakże nie byłam świadkiem niczego podobnego: niczego, wprawiającego w zwątpienie Nadzieję i tłumiącego żądzę: odzierającego z podniet i urągającego wszelkiemu rozumieniu; niczego takiego, co, miast podniecać wyobraźnię myśląc o tym, co mogłoby być dokonane i rozpłomieniać nerwy świadomością, że nie zostało to dokonane, ujawnia równocześnie siłę, podobną do wezbranej w porze zimowej głębi rzecznej, huczącej wodospadami i unoszącej duszę, niby liść, na stromym, napiętym jak stal, spadku swoim.
Panna Fanshave, ze zwykłą swoją pochopnością do wydawania niedojrzałych, nieprzemyślanych sądów, określiła doktora Brettona, jako człowieka trzeźwego, wyzbytego gorętszych uczuć, zbyt poważnego i zarazem zbyt łatwo podlegającego zmiennym nastrojom. Wręcz odwrotny był mój sąd o nim: nie byłam zdolna obarczać go podobnymi brakami. Nie był z natury usposobienia medytacyjnego, nie wpadał też łatwo w nastrój sentymentalny; podlegał bodźcom zewnętrznym jak marszcząca się woda, nieomal jednak tak samo niewraźliwy był jak woda: lekki wiaterek, promyk słońca poruszały go; metal nie był zdolny wyryć na nim śladu, ani ogień odcisnąć na nim swojej pieczęci.
Dr. John umiał myśleć i myśleć dobrze, był jednak raczej człowiekiem czynu niż myśli; umiał odczuwać żywo na swój sposób, nie posiadał jednak żyłki entuzjazmowania się: dawał chętnie posłuch łagodnym, świetlanym, miłym wpływom, oczy jego były wrażliwe na przejawy piękna, na różane, srebrzyste i perłowe łuny na niebie, na purpurowo-złociste obłoki o zachodzie. Wszystko związane z burzą, wszystko dzikie, napięte, niebezpieczne, nagłe i rozognione, — nie zyskiwało jego sympatii, nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Kiedy wreszcie miałam czas i możność przyjrzeć się mu, zabawiło mnie i olśniło nagłym zrozumieniem wykrycie, że przygląda się on posępnej władczyni Vashti, nie ze zdumieniem, ani z zachwytem, ani nawet z trwogą, ale z naprężoną ciekawością jedynie. Jej śmiertelna udręka nie zdawała się przejmować go bólem, jej dzikie jęki — gorsze od wrzasków — niezbyt go wzruszały; jej wybuchy wściekłości oburzały go chwilami, nie budziły w nim jednak ani grozy, ani wstrętu. Zimny młody Brytyjczyk! Blade kredowe skały jego ojczyzny nie spowiadają z taką obojętnością i z takim spokojem na wody Kanału, z jaką przyglądał się Graham tego wieczora natchnionej Pytii.
Obserwując jego twarz, pragnęłam wiedzieć jaki jest istotny jego sąd o niej, pozwoliłam sobie też w końcu na zadanie mu odnośnego pytania. Na dźwięk mojego głosu zbudził się jak gdyby ze snu: był głęboko zamyślony, zajęty snuciem własnych rozważań.
— Jak podoba się panu Vashti? — zapytałam.
— Hm-hm-hm! — bąknął zrazu niewyraźnie, ale aż nadto znamiennie, a potem dziwny uśmiech okolił jego usta, uśmiech bezsprzecznie krytykujący, okrutny nieledwie! Przypuszczam, że potrafił być okrutny dla tego rodzaju natur. W kilku zwięzłych zdaniach wyłożył mi swój pogląd i swój stosunek uczuciowy do tej aktorki: sądził ją surowo jako kobietę, nie jako artystkę: był to sąd nieubłagany.
Wieczór ten zaznaczony był w księdze mojego żywota nie białym, ale grubym, czerwonym krzyżem. Nie skończył się jednak jeszcze dla mnie: inne momenty miały zostać wpisane na jego karcie zgłoskami niezatartymi.
Około północy, kiedy coraz głębsza tragedia znalazła najposępniejszy swój moment końcowy w scenie śmierci i cała widownia wsłuchana była i wpatrzona z zapartym oddechem — doktór John nawet zagryzł dolną wargę i zmarszczył czoło, siedząc w ponurym, skupionym milczeniu — kiedy teatr cały zaległa cisza niezmącona; kiedy oczy wszystkich wpiły się w jeden punkt; kiedy uszy wszystkich szły w jednym kierunku; kiedy nikt nie widział nic poza białą postacią opadłą na łoże, staczającą ostatnią walkę z najzawziętszym, najbardziej znienawidzonym jej wrogiem; kiedy nikt nie słyszał nic poza jej jękami, jej ciężkim oddechem buntu, jej wyzywającym wciąż jeszcze szamotaniem się; kiedy niepokonana, jak się zdawało, wola, nie pozwalająca ugiąć się wstrząsanemu drgawkami przedśmiertnymi ciału, wciąż jeszcze podtrzymywała walkę z przeznaczeniem i śmiercią, broniąc rozpaczliwie każdego cala ciała, przelewając kroplę po kropli krew do ostatka, z całych sił, aż do końca opierając się traceniu wszystkich władz, wciąż jeszcze z napięciem najwyższym usiłując widzieć, słyszeć, czuć, oddychać, żyć — aż do nieubłaganego momentu, kiedy śmierć kładzie kres wszelkiemu poczuciu i wszelkiemu istnieniu, mówiąc:
— Dotąd i ani kroku dalej!
W tej samej właśnie chwili poruszenie złowrożbne powstało poza sceną: rozległ się tupot biegnących w różne strony nóg, doleciał szmer skłóconych głosów. — Co się stało? — wołała zaniepokojona widownia. Odpowiedzią były wyraźne języczki płomieni, odór spalenizny i dymu.
— Pali się! — rozbrzmiało z galerii — Pali się! — powtarzało zewsząd, z miejsca na miejsce, groźne, wystraszone echo, i równocześnie nieomal, szybciej, aniżeli zdolne jest opisać to pióro, wybuchła panika, obłędna, tratująca — ślepy, bezmyślny, samolubny, okrutny, wywołany bezmiernym strachem zamęt.
A doktór John? Widzę go jeszcze, czytelniku, zachowującego zwykły miły swój spokój i krzepiącą odwagę.
— Lucy nie ruszy się z miejsca — wiem o tym — rzekł, spoglądając na mnie z tym samym wyrazem pogodnej dobroci, z tą samą uspokajającą stanowczością, jaką widywałam na jego twarzy, kiedy siedziałam obok niego pośród nie zagrażającego niczym bezpieczeństwa domu jego matki. Wezwana w ten sposób, siedziałabym spokojnie w dalszym ciągu pod zawalającą się skałą, przyznać jednak muszę, że i własny mój instynkt także nakazywał mi zachowanie w danych warunkach najzupełniejszego spokoju i nieruszanie się z miejsca. Gdyby jednak nawet nie ostrzegł mnie własny instynkt, nie ruszyłabym się z miejsca za cenę własnego życia, aby nie sprawić Grahamowi kłopotu, nie przeciwstawić się jego woli, nie zmuszać go do zaprzątania sobie w tej chwili głowy moją osobą. Siedzieliśmy na parterze: w ciągu paru minut zapanował dokoła nas straszliwy, nieopisany, obłędny ścisk, zamęt i popłoch.
— Jak łatwo ulegają kobiety panice! — zawołał Graham. — Gdyby jednak mężczyźni nie zachowywali się prawie tak samo, możnaby bez trudu utrzymać porządek. Przykra to scena: widzę w tej chwili przed sobą pięćdziesięciu brutali, z których każdego, gdybym był blisko niego, mógłbym z czystym sumieniem powalić na ziemię. Widzę nawet kilka kobiet, odważniejszych od mężczyzn. Jedna zwłaszcza — o, tam!... Boże wielki!...
W tej samej chwili, kiedy Graham zdołał wypowiedzieć te słowa, młoda dziewczyna, która spokojnie siedziała o kilka rzędów przed nami, przy boku starszego siwowłosego pana, została nagle, przez wielkiego jakiegoś przepychającego się łokciami draba o wyglądzie rzeźnickim, oderwana od ramienia swojego opiekuna i pchnięta pod nogi tłumu. Jej zniknięcie trwało zaledwie dwie sekundy. Graham rzucił się ku niej, on i siwowłosy pan o imponującej postaci połączyli swoje siły, aby odepchnąć napierającą ze wszystkich stron zwartą ciżbę: głowa młodej dziewczyny i długie jej włosy opadły na ramię Grahama — zdawała się zemdlona.
— Może pan powierzyć mi ją z zupełnym spokojem: jestem lekarzem — rzekł doktór John.
— O ile pan sam nie jest w towarzystwie kobiecym, bardzo chętnie — brzmiała odpowiedź. — Niech pan trzyma moją córkę, a ja utoruję przemocą przejście: musimy wyprowadzić ją na powietrze.
— Jestem w towarzystwie kobiety — rzekł Graham — nie będzie ona nam jednak ani przeszkodą, ani utrudnieniem.
Dał mi znak oczami — nie mógł inaczej, byliśmy rozdzieleni. Zdecydowana wszelako dostać się do niego, przecisnęłam się przez żywą zaporę, przeczołgując się pod nią, o ile nie mogłam przepchnąć się pomiędzy nią czy obok niej.
— Niech pani mocno trzyma się mnie, Lucy, i nie przestaje torować sobie drogi na przód — rozkazał. Byłam mu posłuszna.
Nasz siwowłosy pionier okazał się silny i sprawny; wbił się klinem w zwarty tłum, cierpliwym wysiłkiem przepchnął się przez spiętrzoną masę rozgrzanych ciał, tłoczących i duszących się wzajem, i wyprowadził nas na świeże, mroźne powietrze nocy.
— Jest pan Anglikiem? — zwrócił się do doktora Brettona, kiedy nareszcie wydostaliśmy się z teatru na ulicę.
— Tak. Jestem Anglikiem. I mówię z rodakiem? — zapytał Graham z kolei.
— Oczywiście. Proszę, niech pan będzie łaskaw zatrzymać się tutaj parę minut, dopóki nie odszukam mojego powozu.
— Ojczulku, nic mi się nie stało — odezwał się dziewczęcy głosik — jesteś przy mnie, ojczulku?
— Jest przy pani przyjaciel, a ojciec pani jest także tutaj, w pobliżu.
— Niech mu pan powie, że nic mi się nie stało — boli mnie tylko ramię. O, moje ramię! Stratowano je!
— Zwichnięte może — mruknął doktór. — Miejmy nadzieję, że nic gorszego. Niech mi pani dopomoże na chwilę, Lucy.
Dopomogłam mu, jak umiałam, przy nałożeniu za pomocą chustki i odpowiedniego unieruchomienia nią ramienia, rodzaju prowizorycznego opatrunku, który ulżył nieco cierpiącemu ciężarowi Grahama. Młoda dziewczyna powstrzymała jęki, leżąc spokojnie i cierpliwie w jego ramionach.
— Jest bardzo lekka — rzekł — jak dziecko! Czy to dziecko? — zapytał mnie szeptem. Mogłaby pani określić jej wiek, Lucy?
— Nie jestem już dzieckiem. Mam siedemnaście lat — odparła pacjentka spokojnie, ale z godnością. I wnet dodała:
— Niech pan poprosi ojczulka, żeby przyszedł; jestem niespokojna o niego.
Powóz podjechał; ojciec młodej pacjentki uwolnił Grahama od jego ciężaru, przy przenoszeniu jej wszakże z jednych ramion w drugie urażone zostało cierpiące ramię. Jęknęła boleśnie.
— Kochanie moje! — szepnął ojciec czule, po czym zwrócił się do Grahama: — Powiedział pan, że pan jest lekarzem?
— Tak. Pozwoli pan, że przedstawię się: doktór Bretton z La Terrasse.
— Jak to dobrze! Będzie pan łaskaw wsiąść z nami do powozu?
— Mam tutaj mój własny wehikuł, odszukam go i pojadę w ślad za państwem.
— Proszę, bądź pan łaskaw. Hotel Crécy, przy Rue Crécy — wymienił swój adres.
Pojechaliśmy za nimi tak szybko, jak tylko mogliśmy nadążyć. Graham milczał podczas jazdy. Całe to wydarzenie wydawało się raczej przygodą romantyczną.
Straciliśmy trochę czasu przy odszukaniu własnego powozu i dlatego, pomimo możliwego popędzania koni, zajechaliśmy przed hotel Crécy w jakie dziesięć minut może po dostaniu się do domu jego właścicieli. Był to hotel w znaczeniu francuskim: pałac, składający się z kilku budynków mieszkalnych, nie zaś hotel w znaczeniu domu zajezdnego. Główny gmach był obszerny, wysoki, z wielką łukowato zakończoną bramą od strony ulicy. Z bramy wejściowej prowadziła sklepiona sień do czworokątnego wielkiego hallu.
Wysiedliśmy przed bramą, poszliśmy szerokimi, pięknymi schodami na górę i zatrzymaliśmy się na drugim piętrze przed drzwiami, oznaczonymi Nr. 2. Pierwsze piętro zajmował jakiś prince russe“ — książe rosyjski — jak poinformował mnie Graham. Zadzwoniliśmy do imponujących, wielkich drzwi, które natychmiast otworzono i wprowadzono nas do wytwornie urządzonego apartamentu. Zaanonsowani przez liberyjnego służącego, weszliśmy do salonu, na którego kominku płonął typowo angielski ogień, ściany salonu, natomiast, zdobiły cudzoziemskie lustra. Przy kominku ujrzeliśmy grupę: drobna postać dziewczęca, tonąca w głębokim, miękkim fotelu, dwie uwijające się dokoła niej służące i znany nam już siwowłosy pan, wpatrzony z zaniepokojeniem w twarz córki.
— Gdzie Harriet? Chciałabym żeby przyszła Harriet — odezwał się słaby głosik.
— Gdzie jest pani Hurst? — zniecierpliwił się siwowłosy pan, zadając pytanie to gniewnym nieco głosem służącemu w liberii.
— Bardzo mi przykro, ale pani Hurst nie ma w Villette, Panienka dała jej przecież urlop do jutra.
— Tak. To prawda. Ja sama dałam jej urlop. Pojechała do swojej siostry. Powiedziałam, że może pojechać. Przypominam sobie teraz. Bardzo żałuję jednak, bo Manon i Louison nie rozumieją ani słowa z tego co do nich mówię i urażają moje ramię, na pewno nie chcąc wcale urazić go.
Dr. John przywitał się z siwowłosym panem, a ja podczas ich parominutowego naradzania się podeszłam do fotela i, zorientowawszy się od razu czego życzy sobie osłabiona i na wpół omdlewająca młoda dziewczyna, zrobiłam to dla niej.
Byłam zajęta nią, kiedy zbliżył się Graham. Równie sprawny chirurg, jak umiejętny internista, od razu, po bliższym zbadaniu ramienia, przekonał się, że jego znajomość chirurgii wystarczy w zupełności do leczenia danego przypadku. Przede wszystkim kazał przenieść pacjentkę do jej własnego pokoju i szepnął do mnie:
— Droga Lucy, niech pani pójdzie z tymi kobietami — wydają się dość tępe, będzie pani mogła przynajmniej kierować ich poruszeniami, aby zaoszczędzić biednemu dziecku bólu. Należy przenieść ją bardzo ostrożnie.
Własny pokój młodej dziewczyny był sypialnią, nieco przyciemnioną blado-niebieskimi draperiami oraz cienkimi jak mgiełka muślinowymi firankami i zazdrostkami. Łóżko wyglądało jak utkane z puchów śnieżnych, białych i nieskalanych, miękkich i pajęczo zwiewnych. Odsunąwszy obie służące, rozebrałam ich młodą panią bez ich chętnej, ale niezdarnej pomocy. Nie miałam dość spokoju, aby móc zwrócić dostateczną uwagę na każdy pojedyńczy szczegół ubrania jakie z niej zdejmowałam, doznałam wszelako ogólnego wrażenia wykwintu, wysubtelnienia i wysokiego stopnia dbania o swoją osobę, o swój strój i o całe swoje środowisko. Cechy te ujawniały się zarazem w powierzchowności dziewczątka, jak i we wszystkim co je otaczało. Kiedy w następstwie miałam czas i możność zastanowić się nad tym, uderzył mnie kontrast, jaki zachodził pomiędzy intymną toaletą młodej pacjentki, a sposobem ubierania się panny Ginevry Fanshave.
Młodziutka dziewczyna, którą miałam przed sobą, była mała i drobna, ale zbudowana modelowo. Zczesane z czoła pasma jej obfitych, cienkich i lśniących jak jedwab włosów odsłoniły przede mną jej bladą, zmęczoną w tej chwili, ale niezrównanie arystokratyczną twarzyczkę. Czoło gładkie i jasne, brwi zakreślone nieskazitelnym łukiem, gęste i zanikające stopniowo ku skroniom, oczy wielkie, głębokie, zdające się wypełniać większą część twarzy, a w każdym razie górować nad poszczególnymi jej rysami. Twarz ta musiała być wyjątkowo wyrazista w normalnych warunkach, teraz wszakże była cierpiąca i wyczerpana. Cerę miała delikatną jak płatek kwiatowy; szyja i ręce były alabastrowe o cieniutkich niebieszczących się żyłkach. Pomimo tej dziecięcej nieomal delikatności wyglądu cechował twarzyczkę jej wyraz dumy, ujawniony w sposobie patrzenia, w łukowatym odęciu warg — nie wiem czy wrodzonym i nieświadomym — gdybym jednak widziała go u niej po raz pierwszy w normalnym stanie jej zdrowia, uderzyłby mnie on, jako niczym nieusprawiedliwiony i świadczący o zupełnie fałszywymi jej poglądzie na sprawy tego świata i na jej własny do nich stosunek.
Jej zachowanie się podczas dokonywanych na chorym ramieniu zabiegów, wzbudzało zrazu uśmiech; nie było dziecinne — raczej na ogół dość cierpliwe i stanowcze — parę razy wszakże zwróciła się do doktora Johna w sposób szorstki i opryskliwy, zarzucając mu, że sprawił jej ból, i że winien starać się możliwie unikać tego. Widziałam także wielkie jej oczy utkwione w jego twarzy z wyrazem poważnego zdziwienia, z jakim zwykło patrzeć rozsądne, myślące dziecko. Nie wiem, czy Graham świadom był tego badawczego jej przyglądania się mu, a jeśli nawet tak było, strzegł się zdradzenia nieostrożnym jakimś spojrzeniem, że zdaje sobie z tego sprawę.
Uważałam, że zadania swojego dokonywał z niezmierną starannością i niezwykłą łagodnością, usiłując możliwie zaoszczędzić pacjentce cierpienia. Uznała to widocznie, bowiem po ukończonym opatrunku, rzekła tonem pełnym wdzięczności:
— Dziękuję panu, panie doktorze. Życzę panu dobrej nocy.
Mówiąc to, nie przestawała wpatrywać się w niego poważnie i badawczo. Ten poważny, skupiony wzrok wydał mi się dziwny i dziwnie niedostosowany do okoliczności.
Obrażenia, jakich doznała, nie były niebezpieczne. Ojciec pacjentki przyjął zapewnienie doktora Johna o tym z uśmiechem radosnym i tak pełnym szczerej szlachetności serca, że zdolny był zjednać mu każdego. Z tak ujmującą powagą wyraził Grahamowi głęboką swoją wdzięczność, jak tylko potrafi uczynić to angielski gentleman w stosunku do człowieka, który wyświadczył mu wielką przysługę, mimo że był mu zupełnie obcy. Poprosił zarazem doktora Johna o złożenie córce jego nazajutrz wizyty lekarskiej.
— Ojczulku — odezwał się głos spoza firanek łóżka — podziękuj i tej pani także. Czy jest jeszcze tutaj?
Odchyliłam z uśmiechem firankę i spojrzałam na leżącą. Znacznie spokojniejsza już teraz, wyglądała bardzo ładnie, mimo że wciąż jeszcze była bledziutka; rysy miała wyjątkowo subtelnie wyrzeźbione i o ile na pierwszy rzut oka wydawała się twarz jej wyniosła i dumna, łagodził znacznie ten wyraz miły uśmiech, jaki przywarł do jej ust.
— Dziękuję tej pani bardzo serdecznie — rzekł ojciec dziewczątka. — Wyobrażam sobie jak bardzo dobra była dla mojej córeczki. Myślę, że nie odważymy się wcale powiedzieć pani Hurst kto ją zastąpił i zrobił za nią to wszystko, co było właściwie jej obowiązkiem. Wiem jak głęboko czułaby się zawstydzona i jak bardzo byłaby zazdrosna.
I tak, w najżyczliwszym nastroju, po wymianie przyjaznych pożegnań, po uprzejmym, ze względu na późną porę, odmówieniu przez nas zaofiarowanego nam gościnnie poczęstunku, opuściliśmy Hotel Crécy.
Na drodze powrotnej przejeżdżaliśmy raz jeszcze mimo teatru. Ciemno tu już było i pusto; obłędnie cisnący się ku wyjściu, rozhukany tłum rozproszył się od dawna i znikł: światła, zarówno jak drobny, bez znaczenia ogień, pogaszone i zapomniane. Nazajutrz wyjaśniły dzienniki poranne, że jedna z luźno zwisających draperyj, na którą padła iskra — papierosa prawdopodobnie — zajęła się, po czym wnet została zdeptana i ugaszona w ten sposób.




ROZDZIAŁ XXIV
PAN DE BASSOMPIERRE

Ludzie, żyjący w odosobnieniu, ludzie których istnienie upływa w zaciszu szkół, czy innych zamkniętych zakładów, muszą być przygotowani na to, że przyjaciele ich i znajomi, obywatele szerszego, wolnego świata, łatwo wykreślają ich ze swojej pamięci. W sposób niewytłumaczony przeważnie, bezpośrednio po dłuższym okresie wyjątkowo częstego widywania się sprawia przypadkowy splot drobnych, ale nieco podniecających okoliczności — których naturalnym wynikiem winno byłoby raczej być ożywienie, aniżeli zerwanie stosunków przyjacielskich — że następuje zupełne zawieszenie, absolutna, bezsłowna cisza, długa pustka zapomnienia. Nieprzerwana, niewyjaśniona, nie dająca niczym usprawiedliwić się pustka. Listy, drobne przesyłki, dawniej tak częste, zostają zniesione; odwiedziny, ponawiane dawniej periodycznie, ustają całkowicie; nie nadchodzą już nigdy więcej książki, gazety czy inne dowody pamięci.
Istnieją zawsze tysiączne najsłuszniejsze, zdałoby się, uzasadnienia takiego stanu rzeczy, szkoda tylko, że nie może nic wiedzieć o nich odcięty od świata pustelnik. Ta wypełniona pustką przerwa, która trwa dla niego tak nieskończenie długo, i przebiega tak powoli, że zegary zdają się wstrzymane, a bezskrzydłe godziny wloką się niby kroki piechurów znużonych długotrwałą wędrówką, wypatrujących już tylko kamieni wiorstowych, aby na nich wypocząć, — ta sama przerwa obfituje może w wydarzenia i dyszy pośpiechem dla jego przyjaciół.
Pustelnik — o ile jest rozsądnym pustelnikiem — puści w niepamięć własne swoje myśli i zamknie pod klucz swoje odczuwania podczas tych tygodni pustki i mroźnej zimy swojej duszy. Będzie wiedział, że przeznaczeniem jego jest naśladować w pewnych warunkach susła, dostosuje się też do tego: zwinie się w małą kulkę, wpełznie w jakaś dziurę w murze życiowym i ulegnie pokornie okolicznościom, które będą trzymały go w niej, zakonserwowanego w lodzie w ciągu miesięcy, a bodaj lat całych.
Radzę mu, aby przyznał w takich wypadkach, że „wszystko jest w porządku, że zupełnie zasłużył na to, co go spotyka i że tak być powinno widocznie, skoro tak jest“. Może przysypana śniegiem mogiła jego otworzy się pewnego dnia, może powróci miękkie tchnienie wiosny, a słońce i ciepły wiatr południowy swobodnie dotrą do niego; pączkowanie żywopłotów, śpiewy ptaszęce i szmer wyzwolonych z lodowych pęt strumyków zbudzą go miłośnie do zmartwychwstania. Możliwe, że tak właśnie ułożą się dla niego sprawy, możliwe jednak, że stanie się inaczej: zamróz przeniknie do głębi jego serca, które nigdy już nie odtaje, a kiedy nadejdzie wiosna, wydłubie z muru sroka czy wrona martwy, surowy jego szkielet jedynie. Ale i w tym wypadku nawet, będzie wszystko w porządku: wiedział wszak od samego początku, że jest śmiertelny, że będzie więc musiał kiedyś pójść tą samą drogą, jaką idą wszystkie istoty z ciała i kości. „Prędzej czy później“.
Po tym pełnym wydarzeń i wrażeń dniu bytności w teatrze nastąpiło dla mnie siedem tygodni jałowych i tak pustych, jak siedem niezapisanych arkuszy papieru: ani jedno słowo nie było napisane na żadnym z nich; pustki tych siedmiu tygodni nie ożywiły żadne odwiedziny, żaden widomy znak pamięci.
Mniej więcej w połowie tego czasu zaczęłam sobie wyobrażać, że coś musiało stać się z przyjaciółmi moimi z La Terrasse. Ku środkowi długotrwałej pustki takiej zwykły zasnuwać widnokrąg samotnika chmury złowieszcze, nerwy jego boleśnie napięte są wysiłkiem długiego daremnego wyczekiwania; wątpliwości, dotychczas odrzucane, gromadzą się teraz skłębione pod jego czaszką i tym silniejsze, im bardziej spiętrzone, osaczają go z siłą, graniczącą z mściwością nieomal. I noc także staje się porą myśli złowrogich, nie dopuszczających błogosławieństwa snu: niesamowite wizje i walki zatruwają spokój jego łoża; ponura orkiestra dręczących snów z grozą czyhającej klęski i śmiertelnym lękiem zupełnego osamotnienia na jej czele, przyłącza się do nieubłaganego grona jego prześladowców. Biedny nieszczęśnik! Czyni co jest w jego mocy, aby pokonać te udręki, łamią go one wszakże: wbrew najlepszym jego usiłowaniom wysysają krew z jego żył, niszczą go duchowo i cieleśnie.
Ku końcowi długich tych okrutnych siedmiu tygodni pogodziłam się z myślą, której w ciągu poprzednich sześciu zazdrośnie do siebie nie dopuszczałam, — z przeświadczeniem, że straszliwa pustka ta była nieunikniona, że była naturalnym wynikiem, ostatnim ogniwem długiego łańcucha okoliczności, spełnieniem się wyroków losu, częścią mojego przeznaczenia życiowego, i, nade wszystko, sprawą, której przyczyn i źródła nie należy nigdy dociekać, na której bolesne skutki nie wolno nigdy utyskiwać, ani sarkać.
Nie winiłam oczywiście siebie samej za moje cierpienia: posiadałam, chwała Bogu, zbyt wielkie poczucie sprawiedliwości, aby wpadać w niedorzeczną przesadę samooskarżania się. Co zaś dotyczy potępiania innych za ich milczenie, nie przychodziło mi nic podobnego na myśl wcale: wiedziałam, że nie ciąży na nich żadna wina i z głębi serca uniewinniałam ich najzupełniej. Mimo to jednak droga, jaką zniewolona byłam kroczyć, wydała mi się ciężka i kamienista ponad możność zniesienia jej, tęskniłam też z całej duszy za nadejściem lepszych dni.
Próbowałam najrozmaitszych środków zapełnienia i podtrzymania mojego istnienia: rozpoczęłam zmudną robotę kunsztownie wypracowanej koronki, z wielką pilnością uczyłam się języka niemieckiego, zabrałam się do stałego, regularnego czytania całego szeregu branych z miejscowego księgozbioru najgrubszych tomów o najbardziej suchej treści, i we wszystkich tych poczynaniach byłam tak wytrwała i niezłomna, jak to było stale moim zwyczajem. Czy obrałam fałszywą drogę? Nie mam pojęcia, to jedno wiem tylko, że wynik tych moich usiłowań był tak samo żałosny, jak gdybym gryzła stosy papieru, aby nasycić głód, albo piła słoną wodę morską, aby uśmierzyć pragnienie.
Godziną najsroższej mojej udręki była pora przybycia listonosza. Na nieszczęście, znałam ją aż nadto dobrze, usiłując oszukiwać samą siebie równie żarliwie, jak daremnie. Śmiertelnie obawiałam się zarówno katuszy oczekiwania, jak rozczarowania, poprzedzających codziennie tę morderczą dla mnie godzinę i nieodmiennie następujących po niej.
Wyobrażam sobie, że zwierzęta przetrzymywane w klatce i żywione tak skąpo, że stale są okrutnie wygłodzone, oczekują chwili żywienia ich z równie żarłoczną żądnością, z jaką ja oczekiwałam przybycia listonosza i przyniesienia mi przez niego listu. O — jeśli mam wyznać prawdę i porzucić ton fałszywego spokoju, który zamiast podtrzymać, bardziej tylko jeszcze wyczerpuje ludzką zdolność znoszenia udręk — doznawałam przez te siedem tygodni najsroższych obaw i cierpień, dręczącego zmagania się z samą sobą, nędznych zawodów nadziei, nie do zniesienia gorzkich rozczarowań, momentów bezbrzeżnej rozpaczy, której tchnienie przeszywało mnie na wskroś. Ale list, tak gorąco oczekiwany list, nie nadchodził, a był on wszak jedyną osłodą życia, jakiej mogłam spodziewać się.
W chwilach śmiertelnych takich zmagań się szukałam wciąż ponownie pociechy w zawartości małej szkatułeczki, zamkniętej w szufladzie mojego pulpitu — w owych pięciu błogosławionych listach. Jak czarownym wydał mi się ów miesiąc, którego niebiosa widziały narodziny tych pięciu gwiazd! Otwierałam błogosławioną szkatułkę o późnej godzinie zazwyczaj, że zaś nie miałam odwagi prosić co wieczór o świecę w kuchni, kupiłam sobie stoczek woskowy i zapałki do zapalania go i w porze wieczornego odrabiania przez uczennice lekcji na dzień następny przekradałam się do sypialni na górę, gdzie raczyłam się tą prawdziwą dla mnie manną bożą. Nie syciła mnie ona jednak; wychudłam jak szczapa, podobna do cienia raczej niż do żywego człowieka. Nie byłam chora wszelako.
Pewnego dnia, kiedy, jak zwykle, czytałam w sypialni późną porą, czując, że zatracam już możność czytania — listy wskutek nieustannego studiowania ich utraciły dla mnie cały smak i znaczenie — cenny kruszec rozdrabniał się w oczach moich na nikłe kruszynki, potęgujące gorycz mojego rozczarowania — rozległ się nagle na schodach stuk pośpiesznych drobnych kroków. Znałam dobrze kroki Ginevry Fanshave; była zaproszona do znajomych w mieście na obiad tego dnia i powróciła już widocznie, przybiegła więc tutaj, aby odłożyć do szafy swoją zarzutkę i inne akcesoria swojego stroju.
Tak. To była ona. Wpadła, strojna w jasną jedwabną suknię, szal opadał z jej ramion, a umiejętnie utrefione loki, na wpół rozpuszczone na wilgoci wieczornej, opadały ciężkimi, niedbałymi pasmami na obnażoną szyję. Wydawała się nie w najlepszym humorze.
— O, jaki idiotyczny wieczór: bezgranicznie głupi są ci ludzie! — zawołała na samym wstępie.
— Kto? Pani Cholmondeley i jej goście? O ile mi wiadomo, uważała pani zawsze jej dom za czarujący.
— Wcale nie byłam u pani Cholmondeley.
— Naprawdę? Zawarła pani świeże znajomości.
— Przyjechał mój wuj de Bassompierre.
— Wuj pani, pan de Bassompierre? Nie jest pani rada temu? Przecież to ukochany krewny pani.
— Ani się śni: to wstrętny człowiek. Nienawidzę go.
— Dlatego, że jest cudzoziemcem? Czy też z innych, równie ważkich powodów?
— Nie jest wcale cudzoziemcem. Jest aż nadto Anglikiem. Stuprocentowym Anglikiem. Nie dalej niż przed trzema czy czterema laty nosił angielskie nazwisko. Ale matka jego była cudzoziemką, nazywała się de Bassompierre i po śmierci któregoś z członków rodziny swojej z linii macierzystej odziedziczył majątek zmarłego wraz z jego tytułem i nazwiskiem: jest teraz wielką osobistością.
— I dla tego właśnie nienawidzi go pani?
— Wiem dobrze co matka moja mówi o nim — nie jest moim rodzonym wujem, poślubił tylko siostrę mojej matki. Mama nie znosi go, utrzymuje, że zabił on swoim postępowaniem ciotkę Ginevrę. Sprawia w istocie wrażenie niedźwiedzia. Spędziłam w jego domu wstrętny wieczór! Musi doznawać wyrzutów sumienia, patrząc na mnie; wszyscy u nas w domu utrzymują, że jestem jak dwie krople wody podobna do jego zmarłej żony, a mojej ciotki. Mama mówi nieraz, że podobieństwo między nami jest nie tylko uderzające, ale wręcz śmieszne.
— Była pani jego jedynym gościem?
— Czy byłam jedynym gościem? Tak. Prócz mnie była tylko moja mała kuzynka: nieznośne spieszczone stworzenie.
— Pan de Bassompierre ma córkę?
— Tak. Tak. Niech mnie pani nie zadręcza pytaniami. O, jaka jestem nieludzko zmęczona!
Ziewnęła. Rzucając się bez ceremonii na moje łóżko, dodała:
— Jak się zdaje, Mademoiselle de Bassompierre o mało nie została zgnieciona, stratowana na miazgę przy okazji paniki w teatrze przed kilkoma tygodniami.
— O, naprawdę?! I mieszkają w pałacu przy Rue de Crécy?!
Justement — właśnie. — Ale skąd pani wie o tym?
— Byłam tam.
— O, była pani?! Rzeczywiście? Widzę, że bywa pani wszędzie od pewnego czasu. Przypuszczam, że zabrała panią z sobą mama Bretton. Ona i szanowny eskulap mają entrée libre — wolny wstęp — do pałacu Bassompierre‘ów: jak się zdaje „mój syn John“ wezwany był jako lekarz do panny de Bassompierre z racji jej accident! O, wszystko to udawanie tylko i nic więcej! Nie wydaje mi się, ażeby miała być bardziej poturbowana, aniżeli zasługiwałaby na to za swoje nieznośne fumy. A teraz ani mama, ani synek nie wychodzą z „pałacowych komnat“. Słyszałam coś o „dawnej zażyłej ich znajomości, o licho wie jakich dawnych reminiscencjach. Wszyscy oni byli przeraźliwie idiotyczni!
— Wszyscy?! Mówiła pani przecież, że była pani jedynym gościem?
— Mówiłam tak? Naprawdę? Nic w tym zresztą dziwnego. Zapomina się łatwo o obecności starej kobiety i „jej chłopca“.
— Dr. Bretton i jego matka byli dzisiaj wieczorem u pana de Bassompierre?
— Tak! tak! W całej swojej okazałości! A panna de Bassompierre bawiła się w gospodynię. Zarozumiała lalka.
W rozgoryczeniu swoim i zapamiętaniu bezwiednie zaczęła panna Fanshave ujawniać głębsze przyczyny swojego stanu zgnębienia. Jej dawny żarliwy wielbiciel zaprzestał zupełnie składać jej hołdy, otaczać ją kadzidłem zachwytów i uwielbienia. Nie pomogła nic wypróbowana broń zalotności. Daremne były jej zabiegi. Cios dotkliwy został zadany próżności zepsutej powodzeniem dziewczyny. Nie była w stanie strawić doznanej porażki. Leżała na moim łóżku, irytując się i złoszcząc niepomiernie.
— Czy panna de Bassompierre jest już zupełnie zdrowa?
— Zdrowiusieńka! Zupełnie tak samo, jak ja i pani. To kaprysy tylko. Umyślnie udaje chorą, aby zwrócić na siebie uwagę młodego doktora i przykuć go do swojej osoby. Wstrętne to. Ale jeszcze wstrętniejszy jest widok starej Brettonowej, zmuszającej małą gąskę do odpoczywania na kanapie i powołującej się na to, że „mój syn John“ zakazał swojej pacjentce wszelkiego podniecania się, wszelkiego zmęczenia i t. p. Ohydne! Obrzydzenie budziła we mnie cała ta komedia!
— Nie wydawałoby się to pani komedią, gdyby przedmiotem uwagi i starań doktora i jego matki był kto inny: gdyby pani zajęła miejsce panny de Bassompierre.
— Taka jest pani tego pewna? Otóż oświadczam pani, że nienawidzę „mojego syna Johna!“
— „Mojego syna Johna“?! Kogo określa pani w ten sposób? Matka doktora Brettona nie nazwa go tak nigdy.
— Jeżeli nawet nie nazywa, to powinna go tak nazywać. Istny niedźwiedź, uczony błazen!
— Świadomie mówi pani nieprawdę. Mam już zresztą dość tego tematu. Żądam stanowczo, aby pani zechciała uwolnić moje łóżko i ten pokój od swojej obecności.
— Niepohamowana istoto! Spąsowiała pani z gniewu jak mak. Ciekawe dlaczego jest pani taka drażliwa à l‘endroit du gros Jean? — na punkcie grubego Johna — „Joe Anderson, Mój Joe! Mój John!“ Bardzo dystyngowane imię!
Dygocąc z oburzenia, któremu nie mogłam dać wyrazu słownego — nie podobna było przecież wdawać się w spory z tą pustogłową wietrznicą, z tą ćmą o opalonych już nieco skrzydłach — zgasiłam woskowy stoczek, zamknęłam szufladę mojego pulpitu i wobec niechęci opuszczenia pokoju przez Ginevrę, wyszłam ja sama. Ginevra była zawsze dokuczliwe uszczypliwa, teraz wszakże stała się niemożliwie, nie do zniesienia skwaśniała.
Nazajutrz był czwartek, jak zawsze więc, dzień na wpół rekreacyjny. Po śniadaniu ukryłam się w pierwszej klasie. Zbliżała się najgorsza dla mnie godzina — godzina nadejścia listonosza, której tak panicznie bałam się, oczekując jej zarazem w takim samym napięciu nerwów, z jakim nawiedzany przez wizje prześladowcze, oczekuje ich ukazania się. Mniej niż kiedykolwiek wydawało się prawdopodobne, aby mógł nadejść list tego dnia; mimo jednak powtarzania sobie tego nieustannie nie byłam zdolna zapomnieć, że mogłoby to jednak nastąpić. W miarę zbliżania się chwili zwykłego przychodzenia poczty ogarniał mnie coraz większy niepokój, przewyższający nieomal wszystko czego doświadczałam na tym punkcie do owego dnia. Wiał wschodni wiatr zimowy, a ja od niedawna nauczyłam się poznawać na kierunku i oddziaływaniu wiatrów, z którymi zbratałam się w sposób niezrozumiały zupełnie dla ludzi normalnych i całkowicie zdrowych. Wichry północne i wschodnie wpływały na mnie fatalnie, potęgując niesłychanie wszelkie moje cierpienia, pogłębiając wszelkie smutki. Wiatr południowy, natomiast, zdolny był uspakajać i koić, zachodni — rozweselać czasem nawet, o ile, oczywiście, nie przynosiły na swoich skrzydłach ciężaru chmur gradowych, który pozbawiał wszelkiej energii i odwagi.
Mimo kąśliwego chłodu i mroku tego dnia styczniowego, wybiegłam z klasy na dół bez kapelusza i popędziłam na sam koniec ogrodu, wśród którego obnażonych z liści krzewów błąkałam się w ułudnej nadziei, że dzwonek listonosza zadźwięczy podczas mojej nieobecności, zbyt daleki, abym mogła usłyszeć go stąd i że tym samym może zaoszczędzony mi będzie wstrząs, którego nerwy moje, nieledwie stoczone do cna nieustannie wbijającym się w nie ostrzem obłędnie natrętnej myśli, nie były już w stanie wytrzymać. Dlatego pozostałam w ogrodzie tak długo, jak tylko mogłam bez obawy zwrócenia uwagi Madame na moją nieobecność. Owinęłam głowę fartuchem i zatkałam sobie uszy w obawie podchwycenia i z tej odległości nawet dręczącego dźwięku, pewna, że i tym razem nie przyniesie on mi nic takiego, co mogłoby przerwać dla mnie straszliwą jałowość pustki. Zdecydowałam się wreszcie powrócić do pierwszej klasy, do której, jako że nie wybiła jeszcze dziewiąta, nie były uczennice wpuszczane. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się tu w oczy, była szeroka płaska biała plama na czarnym tle mojego biurka. Poczta przybyła podczas mojej nieobecności, a ja, będąc daleko nie słyszałam dzwonka pocztyliona. Rozyna była w mojej norce i, niby wróżka dobroczynna, pozostawiła jasny ślad swojej obecności. Ta biała, jaśniejąca plama na czarnym blacie biurka była listem, prawdziwym, najprawdziwszym listem! Dostrzegłam to już z odległości trzech yardów, że zaś mogłam spodziewać się listu od jednego tylko człowieka na świecie, musiał to być list od niego właśnie — od nikogo innego. Pamięta więc o mnie jeszcze! Jak głęboką wdzięczność odczuło moje serce! Oblała je nowa gorąca fala życia.
Podszedłszy do biurka, pochyliłam się nad listem, wpatrzona w wypisane na kopercie litery, przejęta niewzruszoną nieomal nadzieją ujrzenia znanego charakteru pisma. Jakież było wszakże moje rozczarowanie, kiedy od razu uderzyły mnie znaki, jak mi się wydawało, zupełnie obce, nierówne bazgroty kobiece zamiast stanowczego, męskiego pisma. Pierwszą moją myślą było, że los jest zbyt okrutny dla mnie, syknęłam też głośno prawie:
— To okrucieństwo!
Przezwyciężyłam jednak i ten ból także. Życie jest zawsze życiem bez względu na cierpienia, jakie powoduje, na ciosy, jakie zadaje: oczy nasze, uszy i użytek, jaki dano nam robić z nich, domagają się zastosowania ich w każdej okazji, chociażbyśmy nie mieli spodziewać się żadnej przyjemności z tego, co zobaczymy i usłyszymy.
Otworzyłam list, którego pismo zdołałam po chwili już rozpoznać, jako znane mi od dawna. List pisany był z „La Terrasse“ i brzmiał jak następuje:

„Droga Lucy.
Mnie przypada troska dowiedzenia się co zachodziło z tobą w ciągu ubiegłego miesiąca, a może nawet dwóch miesięcy. Ani przez jedną chwilę nie przychodzi mi na myśl przypuszczać, abyś miała mieć jakiekolwiek trudności w zdaniu sprawy z tego co porabiasz i co porabiałaś przez ten cały czas. Jestem pewna, że byłaś tak samo zajęta i zadowolona, jak my w La Terrasse. Co się tyczy Grahama, zakres jego zajęć i obowiązków zawodowych rozszerza się z każdym dniem: tak bardzo jest poszukiwany, tak zawalony pracą, że obawiam się i mówię mu to — aby nie wzrósł z tego powodu w pychę, nie stał się bardzo zarozumiałym. Jako dobra i rozumna matka, którą jestem, robię co mogę, aby me dopuścić do tego; nie słyszy nigdy ode mnie, jak ci zresztą dobrze wiadomo, ani jednego słowa pochlebnego. A przecież, moja Lucy, pyszny z niego chłopak: serce jego matki skacze z radości na myśl o nim. Po odbyciu mnóstwa pilnych zawsze wizyt lekarskich, po zmaganiu się z najrozmaitszymi kaprysami i humorami pacjentów, po zwalczeniu setek najdziwaczniejszych przesądów i uprzedzeń, a czasem patrzeniu na okrutne cierpienia — może tu i owdzie, jak zarzucam mu, zadawaniu ich — wraca wieczorem do domu, do mnie w tak miłym, serdecznym usposobieniu, że naprawdę mam wrażenie, jakoby życie moje upływało w rodzaju moralnych antypodów, i w te wieczory styczniowe wschodzi dla mnie dzień wtedy, kiedy dla innych zapada już noc.
Mimo to musi być chłopak trzymany w ryzach, karcony i powściągany, bynajmniej też nie skąpię mu tej przysługi. Taki jest jednak giętki, tak umie wyślizgiwać się, że nie istnieje możność prawdziwie zniecierpliwić go. Ilekroć wydaje mi się, że zmiażdżyłam go do cna, spręża się i odwzajemnia mi się żartami i kpinkami ale ty Lucy, znasz przecież dobrze jego samego i wszystkie jego niegodziwe sztuczki, głupia też ze mnie starucha, że czynię z niego główny temat tego listu.
Co się tyczy mnie samej, miałam tutaj odwiedziny mojego agenta z Bretton, byliśmy też oboje pogrążeni po uszy w rozważaniu spraw handlowych. Tak bardzo pragnęłabym odzyskać dla Grahama cząstkę bodaj tego co pozostawił mu jego ojciec. Chłopak śmieje się z usiłowań moich w tym kierunku; mówi, że powinnam jemu samemu pozostawić troskę o utrzymanie własne i moje także i dopytuje się czego jego „starszej pani“ może być brak jeszcze. Wspomina o błękitnych jak niebo toczkach pomawia mnie o ambicje obwieszania się brylantami utrzymywania służby liberyjnej, posiadania pałacu, zadawania szyku i służenia za wzor elegancji dla całego klanu angielskiego w Villette.
Mówiąc o błękitnych jak niebo toczkach, żałuję, że nie mogłaś być razem z nami ostatniego wieczora. Graham powrócił do domu bardzo zmęczony i, po wypiciu herbaty wyciągnął się ze zwykłym swoim zuchwalstwem na moim rodzonym fotelu. Ku wielkiemu zachwytowi mojemu uciął od razu smaczną drzemkę. (Pamiętasz, jak droczył się ze mną zawsze o moje zasypianie: ze mną, która nigdy, w żadnym wypadku, nie potrafię zasnąć za dnia!) Kiedy tak patrzyłam na niego śpiącego, wydał mi się bardzo ładny — głupia jest ta moja duma z niego! — kto jednak mógłby nie być dumny z takiego chłopca? Pokaż mi drugiego takiego jak on! Wypatruję oczy na wszystkie strony, nie mogę jednak znaleźć w całym Villette nikogo, kto mógłby mu dorównać. Otóż, wpadło mi na myśl urządzić mu kawał: przyniosłam mój błękitny jak niebo toczek i jak najostrożniej przystroiłam jego głowę we wspaniałą tę damską ozdobę. Zapewniam cię, że byłoby mu w niej wcale do twarzy; wyglądałby zupełnie jak wschodni basza, gdyby nie miał takiej jasnej cery. Nikt jednak nie mógłby zarzucić mu teraz, że ma rude włosy — są prawdziwie kasztanowate — koloru ciemnego, lśniącego kasztana, a kiedy, w dodatku do toczka-turbana, zarzuciłam na niego mój wielki szal kaszmirowy, wyglądał jak najpiękniejszy, jakiego można wymarzyć, młody zaimprowizowany dej, bej, czy basza.
Była to zabawa przednia; szkoda, że korzystałam z niej sama jedna tylko, że nie było ciebie tutaj ze mną, moja Lucy.
„Po pewnym czasie zbudził się mój wschodni władca: lustro, wiszące nad kominkiem, ujawniło mu od razu metamorfozę, jaka dokonała się w jego wyglądzie, możesz więc łatwo wyobrazić sobie, w jak nieustannym strachu żyję odtąd przed zemstą, jaka czeka mnie z jego strony.
„Czas już jednak najwyższy przystąpić do głównego zadania tego listu. Wiem, że czwartek jest dniem na wpół rekreacyjnym w zakładzie wychowawczym przy Rue Fossette: bądź gotowa na piątą po południu, bo o tej godzinie zajedzie po ciebie nasz wehikuł, aby przywieźć cię do La Terrasse. Nie zrób mi tylko zawodu: spotkasz się u nas może z dawnymi znajomymi. Bądź zdrowa, moja rozsądna, droga, poważna mała chrześniaczko. Do widzenia z twoją całym sercem

LUIZĄ BRETTON“.

O, list taki jak ten przywraca człowiekowi chęć do życia! Nie rozweseliłam się może od razu po przeczytaniu go, znacznie jednak uspokoiłam się; jeśli nawet list ten nie rozproszył mojego smutku, przyniósł mi w każdym razie znaczną ulgę. Dowiedziałam się, że moi przyjaciele przynajmniej są zdrowi i zadowoleni: żaden nieszczęśliwy wypadek nie przytrafił się Grahamowi, ani choroba nie dotknęła jego matki — nie spadła na nich żadna z klęsk, których tak straszliwie obawiałam się dla nich. Ich uczucia dla mnie również nie uległy zmianie — pozostawały w dalszym ciągu takie jakie były uprzednio.
A przecież, jaki kontrast uderzający stanowił sposób spędzenia tych siedmiu tygodni przez panią Bretton w zestawieniu z tymi samymi siedmioma tygodniami, spędzonymi przeze mnie! Jak rozsądnie postępują też ludzie, znajdujący się w wyjątkowym położeniu, jeśli umieją trzymać język za zębami i nie spieszą się ujawniać światu jak bardzo to ich wyjątkowe położenie poi ich żółcią! Świat względnie łatwo rozumie możność ginięcia z głodu z powodu braku pożywienia, nie wielu jednak znajdzie się ludzi, zdolnych pojąć i odczuć przeżycia tych, których osamotnienie i odcięcie od wszystkiego doprowadza do szału prawdziwie. Przyglądają się odgrzebanemu po długim zakopaniu go więźniowi, który zidiociał zupełnie, albo stał się maniakiem, człowiekiem pozbawionym normalnych władz myślowych. Nerwy jego, zrazu podniecone, wzburzone, przechodziły niewysłowione katusze, aż wreszcie załamały się całkowicie, dotknięte bezwładem. Wszystko to jest sprawą zbyt powikłaną i trudną, aby można było ją zbadać, zbyt niezwykłą i oderwaną, zbyt mało dostępną dla przeciętnego umysłu, aby szersze koła zdolne były ją zrozumieć i wniknąć w nią. Próbujcie mówić o tym! Moglibyście z równym skutkiem stanąć na pierwszym lepszym placu targowym którego z miast europejskich i wygłaszać mętne kazania w nastroju i języku, jakim Nebuchadenazzar, ów cesarski hipochondryk, porozumiewał się z oszołomionymi Chaldejczykami. Długo jeszcze rzadkim zjawiskiem pozostaną umysły owych nielicznych, dla których sprawy podobne są niezbadaną tajemnicą, i które zdolne są wczuć się w przeżycia nieszczęsnych samotników. Długo też długo może jeszcze będzie utrzymywało się przekonanie, że tylko fizyczne klęski i braki zasługują na prawdziwe, czynne współczucie i że wszystko inne jest czczym wymysłem jedynie. Kiedy świat był młodszy i zdrowszy niż jest dzisiaj, były przeżycia moralne jeszcze głębszą tajemnicą: w całym królestwie Izraelskim znajdował się może jeden tylko Saul — na pewno zaś jeden tylko Dawid, zdolny zrozumieć go i ukoić.
Chłodny, ale bezwietrzny, spokojny poranek ustąpił w późniejszej porze dnia miejsca ostrym poświstom wichru, wiejącego z pustynnych równin rosyjskich: zimna strefa wzięła górę nad umiarkowaną, od razu ścinając wszystko mrozem. Ciężkie zwały śnieżne pędziły ze wschodu i z północy, zaścielając położone bardziej na południe i zachód kraje Europy. W porze popołudniowej rozsrożyła się tak niepomiernie gwałtowna śnieżyca, że zachodziła obawa, czy możliwe będzie przysłanie po mnie powozu. Mogłam jednak zaufać mojej chrzestnej matce. Zaprosiwszy mnie, zrobi co tylko będzie w jej mocy, aby sprowadzić swojego gościa. Istotnie też około szóstej wysiadłam z powozu i stanęłam na pokrytych już grubą warstwą śniegu stopniach wejściowych château i wprowadzona zostałam do La Terrasse.
Wbiegłszy przez hall na górne piętro, do salonu, zastałam panią Bretton, promienną niby dzień letni. Gdybym była dwa razy bardziej zziębnięta, niż byłam w istocie, jej serdeczny pocałunek i uścisk wystarczyłyby niewątpliwie do rozgrzania mnie. Przywykłej teraz od dłuższego czasu do pokojów z niczym nieokrytymi podłogami z desek, do ciemnych ławek, czarnych tablic, pulpitów i pieców, wydał się niebieski salon osobliwie wspaniały. Już sam jego, przypominający Boże Narodzenie ogień na kominku olśnił mnie jasnym, szkarłatnym swoim płomieniem.
Po przytrzymaniu przez krótką chwilę ręki mojej w swojej dłoni i pogawędzeniu ze mną wyłajała mnie moja matka chrzestna przede wszystkim za wielkie zeszczuplenie od czasu naszego ostatniego widzenia, a zauważywszy że wicher rozrzucił moje włosy, posłała mnie na drugie piętro, do dawnej mojej sypialni, abym przygładziła je i zdjęła szal.
Znalazłszy się w dawnym, miłym moim pokoju, utrzymanym w zielonkawej barwne wody morskiej, zastałam i tam również suty ogień na kominku i pozapalane światła: dwie wysokie świece woskowe ustawione były po obu stronach wielkiego lustra, przed lustrem wszakże stała, ubierając się, zwiewna istotka, niby z bajki — drobna, szczupła, biała, istny duszek zimowy.
W pierwszym mgnieniu przyszedł mi na myśl Graham i jego teoria ułudnych zjaw wzrokowych. Nieufnym spojrzeniem ogarnęłam szczegóły tej nowej wizji tchnącej trudnym do opisania wdziękiem. Miała na sobie białą, z lekka usianą szkarłatnymi kropkami suknię przepasaną pąsową szarfą w pasie; na jej lśniących włosach upięty był zręcznie wianuszek z liści bluszczowych. Bez względu na to, czy była to zjawa, czy nie, nie miała w sobie nic upiornego, ani przejmującego grozą, śmiało też podeszłam do niej.
Zwróciwszy się nagłym ruchem w moją stronę i, utkwiwszy we mnie szeroko rozwarte zaciekawieniem oczy ocienione równie długimi jak ciemnymi rzęsami, zawołała cichym, łagodnym głosem, uśmiechając się przy tym przyjaźnie:
— O, przybyła pani nareszcie!
Poznałam ją natychmiast. Kto raz jeden widział tę twarz o wyrzeźbionych najdelikatniejszym dłutem rysach, nie mógł jej nie poznać.
— Panna de Bassompierre! — zawołałam.
— Nie — odparła — dla pani nie panna de Bassompierre.
Nie pytając kim mogłaby być dla mnie, jeśli nie panną de Bassompierre, czekałam cierpliwie na udzielenie mi przez nią odpowiedniej informacji.
— Zmieniła się pani, poznaję panią jednak; jest pani zawsze ta sama — rzekła, podchodząc ku mnie bliżej. — Pamiętam panią dobrze, ruchy pani, kolor włosów, rysy i owal twarzy pani...
Zbliżyłam się do ognia kominkowego, ona zaś stała naprzeciwko mnie, wpatrzona wnikliwie w moją twarz, coraz bardziej zamyślona, ożywiona coraz cieplejszym uczuciem, aż wreszcie mgiełka łez przysłoniła jasność jej wzroku.
— Płakać chce mi się naprawdę na wszystkie te tak dawne wspomnienia. Nie byłyby to jednak łzy smutku, czy sentymentalnego roztkliwienia. Jestem, wręcz przeciwnie, rada, bardzo rada...
Zaciekawiona, niezdolna wszakże połapać się w dziwnej sytuacji, nie wiedziałam co mam odpowiedzieć, po dłuższej wreszcie chwili wyjąkałam:
— Wydaje mi się, że nigdy nie zetknęłam się z panią aż do owego wieczora sprzed kilku tygodni, kiedy to odniosła pani obrażenia...
Uśmiechnęła się.
— Zapomniała więc już pani zupełnie, że siadywałam na jej kolanach, że nosiła mnie pani na rękach, a nawet dzieliła pani ze mną swoją poduszką? Zapomniała już pani o owym wieczorze, kiedy, jako płacząca rozkapryszona mała dziecina, przyszłam do łóżka pani, a pani wzięła mnie do siebie i utuliła serdecznie? Nie zachowała się w pani pamięci ulga i ukojenie, jakie spłynęły z dobroczynnych rąk i ust pani na prawdziwie głęboko cierpiące dziecko? Niech pani zechce cofnąć się myślą do Bretton i przypomni sobie pana Home‘a.
Przejrzałam wreszcie. Zrozumiałam wszystko.
— Więc to pani jest ową małą Polly?
— Nazywam się Paulina Maria Home de Bassompierre.
Jakie zmiany zasadnicze powoduje czas! W drobnych, acz przedziwnie regularnych rysach małej Polly, w jej ruchliwej, łatwo zmieniającej wyraz twarzyczce tkwiła już zapowiedź przyszłego jej wdzięku; twarz jej obiecywała być osobliwie interesującą. Ale Paulina Maria de Bassompierre wyrosła na piękną młodą dziewczynę, nie uderzającym może od razu oczu wszystkich pięknem róży, pięknem krągłych, pełnych kształtów, ani także białoróżową cerą i złocistością włosów jej kuzynki, Ginevry. Jej siedemnasta wiosna przyozdobiła ją subtelnym czarem, nie polegającym na świetności karnacji, mimo że cera jej była jasna i przejrzysta; ani też na klasycznej regularności i harmonijności kształtów, jakkolwiek miała śliczne rysy i nieskazitelnie kształtne ręce i nogi, ale raczej na promienności jej duszy, jaśniejącej z całej jej powierzchowności i postaci. Nie była to czara nieprzejrzysta z cennego kruszcu, ale lampa prześwietlona od wewnątrz światłem nieskalanym, osłaniająca dziewiczy płomień życia przed zdmuchnięciem go, nie ukrywająca go wszakże przed wielbieniem go i składaniem mu hołdów. Mówiąc o jej powabach, nie widzę potrzeby dobierania przesadnych określeń, faktem jest jednak, że były one w moim pojęciu bardzo istotne i zniewalały dla niej serca. Była zbyt drobna, aby można było mówić o niej jako o istocie doskonale pięknej, czarowała wszakże wytwornym wdziękiem białego fiołka, górującym nad pięknem najwspanialszej kamelii, najświetniejszej dalii, jaka zakwitła kiedykolwiek.
— O, pamięta pani dawne czasy w Bretton?
— Lepiej — odparła — lepiej może niż pani. Pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół; nie tylko zapamiętałam cały czas mojego pobytu tam, ale każdy poszczególny dzień, każdą godzinę dnia.
— Musiała pani jednak zapomnieć wiele rzeczy.
— Bardzo nie wiele, przypuszczam.
— Była pani wtedy bardzo wrażliwą maleńką istotką, łatwo zmieniającą nastroje i odczuwania; takie to już dawne czasy, że, dorósłszy, musiała pani z natury rzeczy zapomnieć o radościach i smutkach, o przywiązaniach i rozczarowaniach, jakie rodziły się w umyśle pani przed dziesięciu laty?
— Przypuszcza pani, że zapomniałam o tych, których kochałam, że zapomniałam jak bardzo ich kochałam, będąc dzieckiem?
— Ostrość odczuwań musiała złagodnieć — zatrzeć się nawet musiała głęboka pieczęć, jaką wyryły one na dziecięcym umyśle.
— Nie umiem na to odpowiedzieć, wiem tylko, że zachowałam w żywej pamięci wszystko co dotyczy owych dni.
Sprawiała takie wrażenie, jak gdyby rzeczywiście zapamiętała wszystko. Oczy jej promieniały wyrazem istoty, która nie umie zapominać, istoty, dla której wspomnienia dziecięctwa nie rozwiały się jak sen, ani też której młodość przemija bez śladu ni to promień słoneczny. Nie brała na pewno życia powierzchownie i bezmyślnie, nie wiążąc przeżywanych okresów w jedną ściśle zazębioną wzajem całość; nie pozwalała jednej porze roku, jednemu sezonowi towarzyskiemu zatracać się w niepamięci z chwilą rozpoczynania się dla niej następnych. Nanizywała na sznurek wspomnień wszystkie z kolei, przebiegając często myślą każdy okres od początku i w ten sposób, w miarę rozwoju i dojrzewania, gromadząc trwale i harmonijnie wspomnienia i przeżyte doznania.
Mimo to nie mogłam pogodzić się z myślą, aby wszystkie obrazy, tłoczące się teraz przed okiem mojej wyobraźni, miały być i dla niej także równie żywe i wyraźne. Jej tkliwe przywiązania, jej gry sportowe i zabawy, walki i spory z ukochanym towarzyszem, cierpliwe, szczere oddanie jej dziecięcego serduszka, jej obawy, jej taktowna powściągliwość i przezorne trzymanie się z dala, jej drobne przeżycia, zawody i smutki, ostatni przejmujący ból rozstania... Cofnęłam się myślą do tego wszystkiego i potrząsnęłam nieufnie głową. Ona jednak upierała się przy swoim...
— Dziecko siedmioletnie żyje w dalszym ciągu w siedemnastoletniej dziewczynie — rzekła.
— Niezmiernie lubiła pani panią Bretton — zaczęłam, chcąc ją wyprobować. Od razu jednak wyprowadziła mnie z błędu.
— Nie niezmiernie — rzekła — lubiłam ją i szanowałam, tak samo jak lubię i szanuję ją teraz. Wydaje mi się bardzo mało zmieniona.
— Nie zmieniła się w istocie — przyznałam.
Milczałyśmy przez kilka chwil. Rozejrzawszy się po pokoju, dodała:
— Widzę tutaj niektóre sprzęty, przywiezione widocznie z Bretton. Pamiętam, że były tam. Zapamiętałam zwłaszcza tę poduszeczkę do szpilek i to lustro.
Jej ocena własnej pamięci była, jak się okazało, zupełnie usprawiedliwiona, przynajmniej o ile dotyczyła rzeczy materialnych.
— Wydaje się więc pani, że poznałaby pani panią Bretton? — badałam w dalszym ciągu.
— Doskonale ją zapamiętałam: jej rysy, oliwkowy odcień jej cery, czarne włosy, wzrost, chód, ruchy i głos.
— O zapamiętaniu przez panią doktora Brettona — dodałam — nie mogło oczywiście być mowy. Wobec tego, że byłam obecna przy pierwszym ponownym spotkaniu pani z nim, mogę stwierdzić, że wydał on się pani człowiekiem zupełnie obcym.
— Owego pierwszego wieczora byłam oszołomiona, ale i zdumiona zarazem — odparła.
— W jaki sposób nastąpiło ponowne poznanie się jego i ojca pani?
— Wymienili bilety wizytowe. Nazwiska i imiona „Graham Bretton“ i „Home de Bassompierre“, dały powód do wzajemnego zadawania sobie pytań i udzielania wyjaśnień. Było to zaraz nazajutrz po owym wypadku w teatrze. Jeszcze przed tym jednak zaczęłam już wyczuwać coś.
— Jakto — wyczuwać coś?!
— O — odparła — jakie to dziwne, że większość ludzi zdaje się z taką trudnością wyczuwać istotę rzeczy — nie tyle dostrzegać fakty, ile wyczuwać je! Po paru wizytach lekarskich, jakie złożył mi doktór Bretton, który przy tej sposobności siedział przy mnie i rozmawiał ze mną, dzięki czemu miałam możność przyjrzenia się jego sposobowi patrzenia i wyrazowi jego twarzy, układowi jego ust, kształtowi jego podbródka, pochyleniu jego głowy przy mówieniu, słowem wszystkiemu, co uderza nas w osobach, z którymi się stykamy, czy mogłam, drogą narzucającego się samo przez się kojarzenia myśli, nie przypomnieć sobie Grahama Brettona? Graham był szczuplejszy niż doktór Bretton i nie taki wysoki, miał gładszą twarz, dłuższe i jaśniejsze włosy; nie mówił także głosem tak głębokim, ale raczej podobniejszym do głosu dziewczęcego, a jednak jest on Grahamem, zupełnie tak samo, jak ja jestem małą Polly, a pani jest Lucy Snowe.
Byłam zupełnie tego samego zdania, zdziwiła mnie jednak nasza jednomyślność w tym względzie: istnieją sprawy, co do których tak rzadko spotykamy się z sądem identycznie takim samym jak nasz własny, że cudem nieledwie wydaje się, kiedy wydarza nam się coś podobnego, jak w tym wypadku.
— Pani i Graham byliście niegdyś towarzyszami zabaw?
— I pani również zapamiętała to? — zapytała Paulina z kolei.
— Nie wątpię, że i Graham także zapamiętał — odparłam.
— Nie pytałam go o to: nie wiele istnieje rzeczy, które zdziwiłyby mnie bardziej, aniżeli przekonanie się, że zapamiętał. Przypuszczam, że jest zawsze po dawnemu wesoły i beztroski?
— Czy było tak dawniej? Uderzyło to panią wówczas już? Takim właśnie zapamiętała go pani?
— Pamięć moja nie umiałaby odtworzyć go sobie innym. Miewał okresy wielkiej pilności; inne znów, kiedy bywał bardzo wesoły; niezależnie jednak od tego, czy był w danej chwili bardziej usposobiony do nauki, czy do zabawy, zajmował go nade wszystko przedmiot jego chwilowego upodobania: książki lub gra. Nie wiele liczył się wówczas z tymi, z którymi po społu zajęty był czytaniem czy zabawą.
— Panią jednak wyróżniał zawsze.
— Wyróżniał mnie?! O, nie, miał poza mną innych jeszcze towarzyszy zabaw — swoich kolegów szkolnych. Nie miałam dla niego wielkiego znaczenia, z wyjątkiem niedziel: tak, w dni niedzielne bywał szczególnie uprzejmy dla mnie. Pamiętam że chodziliśmy razem, trzymając się za ręce, do kościoła Ś-tej Marii, a on wyszukiwał mi i wskazywał ustępy odpowiednie w mojej książce do nabożeństwa. A jaki dobry i spokojny bywał w niedzielne wieczory! Taki łagodny jak na tak żywego, dumnego chłopca! Taki cierpliwy i wyrozumiały na wszystkie moje błędy w czytaniu. Jak cudownie było móc zawsze liczyć na jego towarzystwo: nigdy nie spędzał niedzielnych wieczorów poza domem. Obawiałam się zawsze, że przyjmie jakieś zaproszenie i opuści nas. Nigdy jednak me robił tego; zdawał się nie mieć nigdy chęci do wyjścia z domu w niedzielę. Teraz, oczywiście, jest na pewno inaczej: przypuszczam, że niedziela jest dla doktora Brettona dniem obiadowania poza domem...
— Zejdźcie na dół, dzieci — zawołała z dolnego piętra pani Bretton. Paulina ociągałaby się jeszcze z zejściem, nakłoniłam ją jednak do usłuchania wezwania pani Bretton. Zeszłyśmy.




ROZDZIAŁ XXV
MAŁA HRABIANKA

Pomimo wesołego z natury usposobienia mojej matki chrzestnej i jej starania się z całego serca o zabawienie nas, nie był wieczór ten w La Terrasse szczególnie wesoły, dopóki poprzez dzikie poświsty wichru w tę noc zimową nie doszło uszu naszych skrzypienie kół i tętent kopyt końskich. Jak często serca i wyobraźnia kobiet i dziewcząt, siedzących w przytulnym cieple kominka, odrywają się od otaczającego je miłego spokoju, wędrują daleko poprzez ciemność nocy, poprzez szarugi, wichry i śnieżne zawieje, wyczekują u wrót samotnych podczas burzy najsroższej, aby towarzyszyć w myśli przynajmniej ojcu, mężowi, czy synowi, których obowiązki ich zawodu trzymają w noce takie poza domem!
Ojciec i syn powrócili wreszcie do château: tego wieczora hrabia de Bassompierre towarzyszył doktorowi Brettonowi. Nie wiem, która z naszej trójki pierwsza dosłyszała tętent kopyt końskich: gwałtowność zawiei śnieżnej była aż nadto wystarczającym usprawiedliwieniem naszego zbiegnięcia pędem na dół do hallu na spotkanie i powitanie obu przybyszy, którzy nie pozwolili nam jednak zbliżyć się do siebie — wyglądali obaj jak chodzące góry śnieżne. Pani Bretton kazała im oczywiście wejść przede wszystkim do kuchni, ostrzegając ich, pod grozą najsurowszych kar, aby nie ważyli się stąpnąć krokiem na wyłożone dywanem posadzki, dopóki nie otrzepią się dokumentnie z puszystego białego nalotu, który ucharakteryzował każdego z nich na zrobionego najdoskonalej Świętego Mikołaja. Towarzyszyłyśmy im naturalnie do kuchni, typowo holenderskiej, jasnej, obszernej i bardzo przyjemnej. Mała biała hrabianeczka tańczyła i uwijała się dokoła niemniej białego swojego papy, klaszcząc w rączki i wołając:
— Ojczulku, ojczulku, wyglądasz jak ogromny niedźwiedź podbiegunowy!
Niedźwiedź otrząsnął się, obryzgując hrabianeczkę, która uciekła czym prędzej od mroźnego natrysku. Wnet jednak powróciła ze śmiechem, aby dopomóc ojcu do uwolnienia się od podbiegunowego jego przebrania. Hrabia, wyłuskawszy się wreszcie ze swojego spowicia, zagroził córce zrzuceniem na nią całej lawiny.
— Zrzuć, ojczulku — zawołała, nachylając się, niby dla podstawienia głowy pod lawinę, w momencie jednak, kiedy spaść miała na nią, uskoczyła w bok rzutem zręcznym jak młodej sarenki.
Ruchy jej miały giętką miękkość i aksamitny wdzięk poruszeń kotki, śmiech jej dźwięczał bardziej metalicznie, niż odgłos srebrnych dzwoneczków, czyściej, niż brzęk potrąconego kryształu. Kiedy, ująwszy w obie maleńkie swoje dłonie lodowato zimne ręce ojca, rozcierała je i stanęła na czubkach palców, aby sięgnąć do jego ust i otrzymać ich pocałunek, zdawała się jaśnieć dokoła niej aureola upojenia miłosnego. Poważny, czcigodny jej rodzic patrzył na nią takim wzrokiem, jakim mężczyźni zwykli patrzeć na istoty, które są oczkiem ich w głowie.
— Niech mnie pani nauczy, droga pani Bretton, co mam robić z tą moją córką, czy raczej z tym moim projekcikiem na córkę? Nie przybywa jej ani rozumu, ani wzrostu. Nie uważa pani, że została takim samym prawie dzieckiem jakim była dziesięć lat temu?
— Nie jest bardziej dzieckiem, niż ten mój dryblas — odparła pani Bretton, spierająca się właśnie z synem w kwestii zmiany stroju, uważanej przez nią za wskazaną, odrzucanej wszakże uparcie przez niego. Stał oparty o holenderski kredens, śmiejąc się i nie dopuszczając matki do siebie.
— Zgódź się na kompromis, mamo — rzekł wreszcie — i pozwól nam nasamprzód rozgrzać się, zarazem wewnętrznie i zewnętrznie, napić się tutaj w kuchni czegoś mocnego za pomyślne Boże Narodzenie i wznieść toast na cześć Starej naszej Anglii.
Gdy więc hrabia grzał się przy kominku, a Paulina Maria uwijała się radośnie dokoła niego, tańcząc jak sylfida po obszernej, niby hall, kuchni, dawała pani Bretton osobiście wskazówki Marcie jak odpowiednio zaprawić korzeniami grog, który po przelaniu go do herbowej flachy Brettonów, podany był parujący obu panom po kolei w tym samym srebrnym kielichu, w którym rozpoznałam chrzcinowy kubek Grahama.
— To na cześć Auld Lang Syne — rzekł hrabia, podnosząc w górę kubek. A potem, zwróciwszy się ku pani Bretton, wypowiedział toast swój starym szkockim narzeczem.
— Po szkocku, po szkocku! — zawołała Paulina — ojczulek mówi po szkocku! Sam jest Szkotem po części. Nazywamy się Home i De Bassompierre, jesteśmy Kaledończykami i Szkotami zarazem.
— A czy to jest szkocki taniec, który tańczysz, mała czarodziejko z Highlands?[96] — zapytał ją ojciec. — Tylko patrzeć, Mrs. Bretton, jak w samym środku kuchni pani utworzy się zielony kołowrót. Nie mogę wcale ręczyć za tego skrzata — dziwne z niej stworzonko.
— Poproś ojczulku Lucy Snowe, żeby zatańczyła ze mną. Wiesz? — to Lucy Snowe!
Pan Home — tyleż w nim było zwykłego, skromnego pana Home‘a, ile dumnego hrabiego de Bassompierre — wyciągnął do mnie rękę, zapewniając uprzejmie, że doskonale mnie pamięta. Gdyby nawet własna jego pamięć miała go zawieść, córka jego tak często powtarza moje imię, że musiał je zapamiętać. Tak często imię moje i nazwisko obijało się o jego uszy, tyle słyszał z ust Polly opowiadań o mnie, że muszę z konieczności wydawać mu się dobrą znajomą.
Wszyscy z kolei pokosztowaliśmy gorącego grogu, z wyjątkiem Pauliny, której pas de fée — taniec czarodziejki — ou de fantaisie — czy fantastyczny — był zbyt uroczy, aby śmiał ktokolwiek przerwać jej go zaproponowaniem tak pospolitego napoju. Ona sama wszakże upomniała się o należną sobie porcję zwykłej śmiertelniczki.
— Proszę dać mi skosztować — zwróciła się do Grahama, który zamierzał odstawić kubek na półkę kredensu, zbyt wysoko, aby mogła sama sięgnąć po niego.
Pani Bretton i pan Home zajęci byli teraz rozmową. Uwagi dr. Johna nie uszedł czarodziejski taniec: przyglądał mu się, wyraźnie zachwycony nim. Pomijając już wdzięk i piękno ruchów dziewczęcia, pociągających jego wrażliwe na harmonię oko, zachwycało go swobodne zachowanie się Polly w domu jego matki, ułatwiające zarazem sytuację jemu samemu. Ponownie wydała mu się dzieckiem, dawną towarzyszką zabaw nieledwie. Ciekawa byłam jego sposobu przemawiania do niej: dotychczas nie słyszałam go jeszcze zwracającego się do Pauliny bezpośrednio, już pierwsze jego słowa wszakże świadczyły, że w tej beztroskiej swobodzie ruchów i wesołości, prawdziwie dziecięcej, odnalazł „dawną Polly“ z przed lat dziesięciu.
— Jaśnie hrabianka raczyła zażądać kubka?
— Sądzę, że dałam to wyraźnie do zrozumienia.
— Nie mogę zgodzić się na uwzględnienie tego życzenia. Niewymownie żałuję, ale nie mogę zgodzić się.
— Dlaczego? Jestem już zupełnie zdrowa: nie może to przecież zwichnąć mi ponownie ramienia, ani złamać mojego obojczyka. Czy to wino?
— Nie; ani rosa także.
— Niepotrzebna mi rosa. Nie lubię rosy. Ale co to jest naprawdę?
— To grog, robiony na mocnej starce, pędzonej wówczas może, kiedy przyszedłem na świat.
— Ciekawe jak to smakuje? Dobre?
— Aż zanadto dobre.
Rzekłszy to, zdjął butlę z półki i nalał sobie jeszcze jedną porcję potężnie działającego eliksiru, wyraził złośliwym zmrużeniem oczu niezmierne zadowolenie z przedniego smaku napoju, po czym uroczyście odstawił butlę ponownie.
— Chciałabym napić się troszeczkę — rzekła Paulina, podnosząc oczy ku półce — nigdy jeszcze nie kosztowałam grogu: słodki?
— Niebezpiecznie słodki — zapewnił Graham.
Paulina nie odrywała oczu wpatrzonych żądnie w półkę z błagalnym wyrazem twarzy dziecka, tęskniącego do zakazanego przysmaku. Doktór zmuszony był ulec wreszcie. Niezdolny opierać się dłużej, zdjął butlę z półki, robiąc sobie samemu przyjemność pozwolenia Polly na skosztowanie napoju, którego odrobinkę nalał dla niej własnoręcznie; jego oczy, zawsze wyraziste przy ujawnianiu miłych wrażeń, świadczyły błyskiem świetlistym i przyczajonym w nich uśmiechem, jak bardzo wielką sprawia mu to przyjemność. Świadomie też i celowo przedłużył ją sobie, pochyliwszy kubek w ten sposób, aby napój po kropelce tylko dostawał się do żądnie wyciągniętych ku niemu różanych usteczek.
— Troszeńkę więcej, troszeńkę! — prosiła kapryśnie dotykając wskazującym palcem jego ręki i dając poznać tym gestem, że chce, aby Graham pochylił bardziej nieco butlę.
— Tak zachęcająco pachnie korzeniami i miodem — dodała — nie mogę jednak skosztować jej: napięstek pana jest taki sztywny, a pan sam taki skąpy.
Ponownie ustąpił, szepnąwszy jej do ucha z miną konspiratora:
— Niech pani nie mów tylko nic o tym matce mojej ani pannie Lucy. Gniewałyby się. Nie uważałyby tego za odpowiednie.
— I ja także nie uważam tego za odpowiednie — rzekła, zmieniwszy od razu ton po wchłonięciu większego łyku napoju, którego smak rozczarował ją, jak się zdawało. — Nie uważam bynajmniej tego grogu za słodki — dodała — jest mdlący i gorzki, odjął mi możność oddychania. Pańska zaprawiona korzeniami starka była pożądana wówczas jedynie, kiedy stanowiła owoc zakazany. Dziękuję panu. Nie chcę już więcej.
I z lekkim ukłonem — niedbale wyniosłym, ale równie uroczym jak jej taniec — odsunęła się od niego i posuwiście tanecznym krokiem prześlizgnęła się ku ojcu.
Myślę, że powiedziała prawdę: w siedemnastoletniej młodej dziewczynie tkwiło wciąż jeszcze siedmioletnie dziecko.
Graham śledził ją wzrokiem nieco stropionym i zdziwionym zarazem. Przez całą resztę wieczoru nieomal nie odrywał od niej oczu, ona wszelako nie zdawała się dostrzegać tego.
Przy schodzeniu na dół do jadalni na herbatę ujęła pod rękę ojca swego ruchem, wskazującym, że uważa za jedynie właściwe dla siebie pozostawanie przy jego boku. Oczy jej i uszy zwrócone były wyłącznie w jego stronę. Pan de Bassompierre i pani Bretton głównie podtrzymywali rozmowę w małym naszym kółku; Paulina była najwierniejszym, najuważniejszym ich słuchaczem, pobudzając ich niejednokrotnie do powtórzenia tego czy owego opowiadania, tej czy owej anegdoty.
— Gdzie byłeś wtedy, ojczulku? Co powiedziałeś na to? Opowiedz pani Bretton co zdarzyło się w tym czasie?
Wyciągała z niego w ten sposób opowiadania, jedno po drugim.
Poprzednia dziecięca jej wesołość i beztroskie ożywienie zgasły i nie wznowiły się już więcej: była zamyślona i cicha. Miło było przyjrzeć się jej, składającej życzenia dobrej nocy: ukłon, jaki skierowała w stronę Grahama, nacechowany był powagą i godnością; w lekkim pół uśmiechu i spokojnym pochyleniu głowy wyraźna była hrabianka, której powaga zniewoliła Grahama do wywzajemnienia się równie dostojnym skinieniem głowy. Widziałam, że trudno mu było pogodzić wizję tańczącej czarodziejki z postacią nieco wyniosłej wytwornej damy.
Nazajutrz, kiedy byliśmy wszyscy zgromadzeni przy stole śniadaniowym, nieco jeszcze drżący z zimna po świeżych ablucjach porannych, owiadczyła pani Bretton, że żadna z osób, której nie zmusza do tego smutna konieczność, nie odważy się opuścić jej domu tego dnia.
W istocie też zdawało się wyjście na ulicę niemożliwością: zwały śniegu przysłoniły dolną część okien, przez które widać było jedynie zamglone niebo oraz goniące się wzajem, zawzięcie walczące z sobą dzikie podmuchy wichru, który odrywał od ziemi, od dachów i od drzew gęste, ciężkie kłęby śniegu. Nie padał już, wirował tylko w powietrzu wielkimi płatami przy akompaniamencie świstu i ryku wiatru, a potem opadał ponownie, układając się w tysiączne wzory fantastyczne.
Młoda hrabianka energicznie poparła decyzję pani Bretton.
— Ojczulek nie wyjdzie — rzekła, stawiając krzesełko swoje tuż przy fotelu ojca. — Już ja go dopilnuję. Nie pojedziesz do miasta, ojczulku, prawda?
— Tak i nie — brzmiała odpowiedź. — O ile ty, Polly, i pani Bretton, będziecie dobre dla mnie — uprzejme i usłużne; o ile będziecie obie pieściły mnie i dogadzały mi, mógłbym zdecydować się przeczekać godzinkę po śniadaniu, aby przekonać się czy ten tnący jak brzytwa wiatr nie ustał jeszcze. Jak dotychczas jednak, nie dałyście mi wcale śniadania; każecie mi umierać z głodu. Nie dajecie mi nic.
— Prędko, prędko, proszę pani — zwróciła się Polly do pani Bretton — niech pani naleje ojczulkowi kawę, a ja tymczasem zajmę się inną częścią śniadania hrabiego de Bassompierre. Od czasu swojego hrabiostwa wymaga tak wiele krzątania się dokoła znakomitej swojej osoby.
Starannie przekroiła bułeczkę, nasmarowała ją masłem i obłożyła serem.
— Masz ojczulku, to twój „pistolet“, przygotowany jak lubisz — rzekła. — A tutaj marmelada, zupełnie taki sam rodzaj, jakim tak zachwycaliśmy się w Bretton. Utrzymywałeś, że jest taka dobra jak gdyby była robiona w Szkocji...
— I o którą mała hrabianeczka prosiła zawsze dla mojego chłopca — pamiętasz to, dziecko — wtrąciła pani Bretton. — Pamiętasz, jak przysuwałaś się do mnie, szepcząc cichutko: „Proszę pani, coś smacznego dla Grahama — trochę marmelady, dżemu czy miodu...“
— Nie, mamo — wtrącił doktór John, śmiejąc się, zarumieniony jednak z zażenowania — na pewno nie było tak. Nie podobna, abym tak bardzo dbał o takie rzeczy.
— Dbał czy nie dbał, jak ci się zdaje, Polly?
— Lubił je — przyznała młoda dziewczyna.
— Nie wstydź się pan tego, panie Johnie — uspokoił go pan Home. — Ja sam bardzo zawsze lubiłem słodycze i lubię je w dalszym ciągu. A Polly okazała dużo rozsądku, dbając o smaczny posiłek dla przyjaciela. To ja właśnie uczyłem ją tej dbałości, robię też co mogę, aby nie zapominała o tym dobrym przyzwyczajeniu. Proszę cię, Polly, podaj mi cienki kawałek ozora.
— Służę ci, ojczulku, pamiętaj jednak, że obsługuję cię tak sumiennie jedynie pod warunkiem, że będziesz rozsądny i pogodzisz się z La Terrasse na całą resztę dnia.
— Łaskawa pani — zwrócił się hrabia de Bassompierre do pani Bretton — chciałbym pozbyć się mojej córki — posłać ją na pensję. Zna pani dobrą jakąś, odpowiednią?
— Mamy tutaj, w Villette, tę, gdzie jest Lucy. Pensję Madame Beck.
— Panna Snowe jest na pensji?
— Jestem nauczycielką — wtrąciłam, rada, że mogę to powiedzieć. Przez krótką chwilę doznałam uczucia, że znalazłam się w fałszywej pozycji. Pani Bretton i jej syn wiedzieli w jakich warunkach żyję i jakie zajmuję stanowisko, ale hrabia i jego córka nie mieli o tym pojęcia. Dowiedzenie się o tym mogło wpłynąć na pewną zmianę bardzo uprzejmego dotychczas, serdecznego nawet, traktowania mnie przez nich. I dlatego właśnie z taką skwapliwością poinformowałam ich o rodzaju mojego zajęcia. Równocześnie jednak osaczył mnie rój trzymanych dotychczas z dala mętnych, niezupełnie uświadomionych myśli, pod których wpływem wyrwało się z piersi mojej bezwiedne westchnienie. Pan Home nie podniósł przez dwie minuty oczu sponad swojego talerza i nie odezwał się ani słowem. Może nie zdał sobie dość wyraźnie sprawy z tego co powiedziałam, a może wydało mu się, że uprzejmość towarzyska nie pozwala na komentowanie tego rodzaju zwierzenia: Szkoci są przysłowiowo dumni i, mimo prostoty, jaką ujawniał, bez względu na cały sposób zadumania się pana Home‘a, na jego strój i na jego gusty, miałam zawsze uczucie, że i on także posiada sporą dozę narodowej tej cechy. Czy była to z jego strony fałszywa duma, czy też jedynie poczucie godności osobistej? Pozostawiam zagadnienie to nierozstrzygniętym w obszerniejszym jego znaczeniu. O ile dotyczyło ono mnie osobiście, mogę odpowiedzieć na nie w tym sensie, że wówczas, tak samo jak zawsze, okazał się prawdziwym gentlemanem, człowiekiem, posiadającym rozum i serce.
Był z natury jednostką żywo odczuwającą i poważnie myślącą; lekki nalot melancholii owiewał jego wzruszenia i rozważania; ta zaledwie uchwytna zazwyczaj mgiełka smutku zgęszczała się w chwilach niepokoju i cierpienia w chmurę posępną. Nie wiele wiedział o Lucy Snowe, a z tego, co było mu znane, nie zdawał sobie dokładnie sprawy: jego opaczne ujmowanie cech mojego charakteru wywoływało nieraz uśmiech na moich ustach. Uświadamiał sobie jednak, że moja droga życiowa wytyczona jest raczej po kryjącej się w cieniu stronie wzgórza; uznawał szczerość moich usiłowań nie zbaczania z uczciwej linii prostej; chętnie nawet dopomógłby mi, gdyby tylko mógł, jakkolwiek też nie miał okazji udzielenia mi pomocy, był mi zawsze prawdziwie życzliwy. Ilekroć oko jego spoczęło na mnie, skrzył się w nim błysk dobroci; ilekroć mówił ze mną, przybierał głos jego brzmienie przyjaźne i ciepłe.
— Powołanie pani wymaga uciążliwej pracy — rzekł wreszcie. — Winna pani starać się o zdrowie i siły aby móc podołać podjętemu zadaniu i pełnić je z powodzeniem.
Jego urocza, młodziutka córka nie przyjęła mojego oświadczenia z takim samym spokojem: spojrzała na mnie szeroko rozwartymi oczami, pełnymi zdumienia, spłoszona nieledwie.
— Jest pani nauczycielką? — zawołała, po czym, jak gdyby usiłując uświadomić sobie przez chwilę ten trudny dla niej do przyjęcia fakt, dodała: — Nie wiedziałam nigdy kim pani jest, ani też nie przyszłoby mi nigdy na myśl pytać się o to; dla mnie była pani zawsze Lucy Snowe, i na tym koniec.
— A kim jestem teraz? — nie mogłam powstrzymać się od zapytania.
— Tą samą, oczywiście, kim była pani zawsze. Czy naprawdę jednak udziela pani lekcji tutaj, w Villette?
— Tak.
— I lubi pani swoje zajęcie?
— Nie zawsze.
— Dlaczego w takim razie nie porzuca go pani?
Ojciec jej spojrzał na nią w ten sposób, że obawiałam się, aby nie ofuknął jej surowo, odezwał się jednak tylko:
— Śmiało, Polly, śmiało, pokaż jaka z ciebie mała mądrala. Gdyby panna Snowe zarumieniła się. czy też wyglądała na zawstydzoną, kazałbym ci zamilknąć; zawstydziłabyś siebie samą i okryłabyś śmiesznością mnie. Na szczęście panna Lucy uśmiecha się tylko, możesz więc śmiało zarzucać ją krzyżowym ogniem twoich pytań. Niech pani jej odpowie, panno Snowe, dlaczego nie porzuca pani swojego zajęcia?
— Głównie ze względu na pieniądze, jakie zarabiam tą drogą.
— Zatem nie ze względów czysto ideowych? Polly i ja skłonni byliśmy przyjąć tę hypotezę, jako moment najbardziej łagodzący, zdolny usprawiedliwić ekscentryczność postępowania pani.
— O, nie! Raczej jest to sprawa dachu nad głową i utrzymania, jakie zapewniam sobie w ten sposob, oraz spokoju, i zadowolenia, jakie daje mi myśl, że, pracując na siebie, nie jestem nikomu ciężarem. Praca samodzielna zaoszczędza mi przykrego tego uczucia.
— Mów co chcesz, ojczulku, żal mi jednak Lucy.
— To litowanie się pani jest zbędne zgoła, panno Paulino; radzę pani ująć je w obie ręce, jak ujęłaby pani małe, nieporadne gąsiątko, które zabłąkało się, opuściwszy bez pozwolenia macierzyste gniazdo; niech je pani włoży z powrotem do ciepłego gniazdka swojego serduszka, z którego poczciwie wytrysnęło i niech pani zechce przyjąć do wiadomości to, co jej podszepnęłam.
— Gdyby moja Polly miała doświadczyć kiedykolwiek niestałości i niepewności darów fortuny, pragnąłbym, aby postąpiła tak, jak postępuje panna Snowe: aby jęła się pracy samodzielnej, i tą drogą uniknęła przykrości stania się ciężarem komukolwiek; rodzinie, czy przyjaciołom.
— Tak, ojczulku — rzekła zamyślona, wciąż jeszcze, zdająca się wnikać jednak w sytuację. — Ale biedna Lucy! Myślałam, że jest osobą zamożną i że ma bogatych przyjaciół.
— Sądziłaś jak małe głupiątko. Mnie nigdy nie przychodziło to na myśl. Ilekroć, co zresztą nie często zdarzało się, miałem sposobność przyglądać się zachowaniu panny Lucy, widziałem, że należy do osób, zwykłych opiekować się innymi, nie zaś wymagać opieki nad sobą; działać samodzielnie, a nie być przedmiotem starań; służyć innym, a nie być obsługiwaną; to właśnie jak sądzę, uzbroiło ją w doświadczenie, za które, o ile będzie żyła dość długo, aby móc w pełni ocenić korzyści, jakie ono zapewnia, winnaby wdzięczną być Opatrzności... Kiedy jednak mowa o tej szkole — dodał, zmieniając ton swojego przemówienia z poważnego na żartobliwy. — Jak pani sądzi, czy Madame Beck zgodziłaby się przyjąć moją Polly?
Odpowiedziałam, że należałoby zwrócić się z tym do Madame, która bardzo lubi pensjonarki-Angielki. O ile też pan de Bassompierre zechce zawieźć pannę de Bassompierre powozem swoim dzisiaj po południu jeszcze, pewna jestem, że Rozyna, nasza odźwierna, nie da państwu czekać długo na otworzenie drzwi wejściowych a sama Madame wciągnie na ręce najlepszą parę rękawiczek, aby godnie powitać państwa w salonie.
— W takim razie — odparł pan Home — nie widzę powodu, ani potrzeby dalszej zwłoki. Pani Hurst zapakuje i prześle to, co nazywa „rzeczami“ swojej młodej pani, a moja Polly będzie mogła jeszcze dzisiaj wieczorem zasiąść do elementarza. Mam nadzieję, że pani, panno Lucy, zgodzi się rzucić na nią tu i owdzie opiekuńczo okiem i dać mi od czasu do czasu znać, jak jej się wiedzie. Mam nadzieję, że nie będzie pani miała nic przeciwko temu projektowi, panno de Bassompierre?
Mała hrabianka zawahała się niepewnie:
— Myślałam — rzekła — że moja edukacja jest już skończona.
— Najlepszy to dowód — rzekł jej ojciec — jak bardzo mylne są nasze sądy. Ja osobiście zupełnie odmienne mam o tym zdanie, sądzę też, że najzupełniej zgodzą się ze mną ci, którzy mieli okazję zapoznać się dzisiaj rano z głęboką twoją znajomością życia. O, kochane moje dziewczątko, dużo jeszcze pozostało ci do nauczenia się; ojciec twój powinien był dać ci więcej wiadomości, aniżeli zdołał to uczynić! Tak, dziecinko, nie ma innej rady. Musimy zwrócić się do Madame Beck. Że zaś pogoda zdaje się poprawiać, a ja skończyłem już moje śniadanie...
— Ale, ojczulku!
— Jakie ale?
— Widzę przeszkodę.
— A ja nie widzę żadnej.
— Właśnie, że jest. Ogromna! Nie podobna będzie nigdy pokonać jej. Jest taka wielka, jak ty sam, ojczulku, w wielkim twoim płaszczu z całą masą śniegu na nim.
— Zdolna będzie jednak roztajać i zniknąć bez śladu, tak samo jak ten śnieg.
— Nie! Nie roztaje i nie zniknie! Jest masą zbyt solidną i ważką: jesteś nią ty sam, ojczulku. Niech pani ostrzeże Madame Beck, panno Lucy, aby nie słuchała żadnych propozycji przyjęcia mnie na swoją pensję. Pokaże się w końcu, że będzie musiała przyjąć i ojczulka także. A ojczulek wcale nie jest łatwy. Zdradzę pani i państwu nie jedno o nim. Słuchajcie wszyscy — i pani Bretton także: Przed pięciu laty, kiedy byłam dwunastoletnią dziewczynką, ubrdał sobie, że mnie psuje, że wyrosnę, nie zdolna zupełnie do istnienia na świecie, że... słowem wyobrażał sobie Bóg wie co jeszcze. Postanowił wobec tego bezapelacyjnie, że odda mnie do szkoły. Płakałam, broniłam się, ale pan de Basompierre okazał się twardy i nieugięty, pojechałam więc na pensję. Ale jaki był tego wynik? W najcudowniejszy sposób zainstalował się na tej samej pensji i ojczulek także: co drugi dzień przyjeżdżał odwiedzać mnie. Pani Aigredoux[97] obruszała się na to, ale nic nie pomogło, aż w końcu oboje, ojczulek i ja, zostaliśmy, że wyrażę się po sztubacku, wylani ze szkoły. Lucy może opowiedzieć Madame Beck tę historyjkę; uczciwość nakazuje uprzedzić ją czego może się spodziewać.
Pani Bretton zapytała pana Home‘a co ma do odpowiedzenia na to oświadczenie. Nie potrafił obronić się, zapadł więc wyrok przeciwko niemu, i Polly zatriumfowała.
Bywała jednakże w innych nastrojach, aniżeli naiwnego, spieszczonego, opornego dziecka. Po śniadaniu, kiedy oboje starsi — pani Bretton i pan Home — przeszli na pogawędkę do innego pokoju — aby, jak przypuszczam, obgadać pewne dotyczące pani Bretton sprawy majątkowe — a mała hrabianka, ja i doktór Bretton pozostaliśmy na krótką chwilę sami, zatraciła się w niej od razu cała dziecięcość; w naszym towarzystwie, w towarzystwie osób bliższych jej wiekiem, stała się od razu młodą damą; nawet twarz jej zmieniła się poniekąd. Owo dziecięce ożywienie rysów i dziecięca naiwność spojrzenia, które, ilekroć mówiła z ojcem swoim, zaokrąglały jej twarzyczkę, żłobiąc ją uroczymi dołeczkami, ustąpiły teraz miejsca zamyśleniu, nadały jej rysom twardszą wyrazistość, pozbawiły je nadmiernej ruchliwości.
Niewątpliwie zwrócił Graham, tak samo jak ja, uwagę na tę nagłą zmianę. Stał kilka minut przy oknie, patrząc na padający śnieg, po czym odszedł do kominka i wszczął rozmowę, nie ze zwykłą swoją swobodą jednak: zdawał się nie znajdować odpowiednich tematów, dobierał je mozolnie, z wahaniem i może dlatego niezbyt szczęśliwie: mówił w sposób, nieokreślony bliżej, o Villette, o jego mieszkańcach, gmachach i godnych widzenia osobliwościach. Panna de Bassompierre odpowiadała mu z godnością dojrzałej kobiety; inteligentnie, w sposób niezupełnie pozbawiony cech indywidualnych: Od czasu do czasu jednak, szczególny ton, gest, czy spojrzenie tu i owdzie bardziej ożywione, mniej powściągliwe i salonowo odmierzone, przypominały wciąż jeszcze małą Polly. W jej zachowaniu wszakże tyle było wytworności i dystynkcji, tyle spokojnego, uprzejmego wdzięku, łagodzącego dziecięce wyskoki, że człowiek mniej nawet wrażliwy niż Graham nie odważyłby się skorzystać z nich, jako z punktów zaczepnych, skłaniających do większej szczerości i poufności.
Mimo jednak, że doktór Bretton był w dalszym ciągu dziwnie przytłumiony i jak na niego, niezwykle spokojny, nie przestawał jednak obserwować. Nie uszedł jego uwagi żaden z owych drobnych porywów i naturalnych wybuchów dawnej towarzyszki zabaw. Nie ominął żadnego z jej gestów charakterystycznych, żadnego z zawahań się w mowie, czy najlżejszego seplenienia. Polly chwilami, mówiąc szybko, z lekka, po dziecięcemu sepleniniła wciąż jeszcze, rumieniła się jednak za każdym razem i ze zwykłą sobie sumiennością, równie zabawną jak ta drobna wada wymowy, powtarzała wysepleniony wyraz powoli i wyraźnie.
Ilekroć zdarzało się jej to, uśmiechał się doktor Bretton. Stopniowo, im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej słabło skrępowanie, jakie wyczuwało z razu każde z nich. Gdyby rozmowa ta przeciągnęła jeszcze dłużej, stałaby się zupełnie swobodna. Na usta Pauliny powrócił okalający je uśmiech, żłobiący rozkoszne dołeczki na jej policzkach; wysepleniwszy jakiś trudniejszy wyraz, zapominała poprawić się. A doktór John? — Nie umiem powiedzieć na czym polegała zmiana, jaka w nim zaszła, fakt jednak, że zmienił się. Nie poweselał, ani też nie przybrał swoim zwyczajem tonu drwiącego, nie zdradził ani jednym słowem płochości nastroju, zdawał się jednak bardziej zadowolony z samego siebie, sposób jego mówienia stał się swobodniejszy, ton miększy i łagodniejszy. Przed dziesięciu laty miała sobie ta parka tak wiele zawsze do powiedzenia wzajem; miniona dekada lat nie zubożyła na pewno ich doświadczenia życiowego ani też nie zacieśniła ich widnokręgów myślowych. Istnieją nadto pewne natury, których wzajemne oddziaływanie na siebie jest tak wielkie, że im dłużej z sobą wzajem przebywają, im więcej mówią sobie wzajem, tym więcej mają sobie wciąż jeszcze do powiedzenia. Dla natur tych przestawanie z sobą wzajem prowadzi do zespolenia się, a zespolenie się do ścisłego skojarzenia i zjednoczenia.
Graham zmuszony był jednak wyjść z domu: zawód jego narzuca obowiązki i wymagania, których nie wolno lekceważyć, zaniedbywać, ani też odkładać ich wypełnienia. Wyszedł z pokoju, zanim jednak opuścił dom, powrócił raz jeszcze. Pewna jestem, że powrót ten spowodowany był, nie jak on sam usiłował usprawiedliwić się, zapomnieniem zabrania gazety, czy czegoś innego z biurka, ale chęcią przekonania się jednym jeszcze rzutem oka, czy powierzchowność Pauliny jest w istocie taka, jaką zatrzymał w pamięci, czy nie widział jej w stronniczym nieprawdziwym świetle i czy tym samym nie uległ miłemu omamieniu jedynie. Nie! Przekonał się, że pierwsze jego wrażenie było trafne i wierne. Dzięki powrotowi temu zyskał raczej, aniżeli stracił — uniósł z sobą na drogę pożegnalne spojrzenie, nieśmiałe, ale bardzo tkliwe, równie piękne i równie niewinne, jakie rzucić mogła młoda sarenka spod gęstej osłony paproci, czy młode jagniątko spośród kępy trawy na łące.
Pozostawszy same, milczałyśmy obie czas jakiś: wyjęłyśmy nasze robótki i, zabrawszy się do nich, udawałyśmy bardzo pilnie zajęte. Dawną skrzyneczkę z białego drzewa zastąpiła teraz szkatułka bogato wyłożona intarsją z cennych kamieni i zaopatrzona w złote narzędzia do robót ręcznych; maleńkie niegdyś drżące paluszki, którym trudno było uporać się z igłą, mimo że drobne w dalszym ciągu, były sprawne i obrotne, pozostało wszakże przy pracy to samo poważne zmarszczenie czoła, ta sama staranność i dokładność wykonania przedsiębranego zadania, to samo skupienie przy nim i pochłonięcie nim. Nie odrywając się od pracy, na mgnienie tylko potrząsała głową, aby odgarnąć obluźnione pasmo włosów, lub też pośpiesznym ruchem dłoni strzepywała ze swojej jedwabnej spódniczki jakiś wyimaginowany atom pyłu, jakieś przywarłe do jej fałd źdźbło nitki.
Tego rana byłam osobliwie usposobiona do milczenia, posępne rozsrożenie się zimowej zawiei wpływało na mnie gnębiąco i zamykało mi usta. Wściekłość styczniowej burzy, białej i bezdusznej, nie uciszyła się jeszcze: wicher ochrypł, zdało się, z wycia, nie myślał jednak dać za wygranę. Gdyby Ginevra Fanshave dotrzymywała mi towarzystwa w tym saloniku, nie pozwoliłaby mi trwać w zadumie i słuchać w milczeniu. Tematem jej gadatliwości stałby się ten, który opuścił nas przed chwilą; a jak potrafiłaby rozwodzić się nad tą jedną osobą! Jak przypierałaby mnie do muru zadawaniem pytań i robieniem przypuszczeń! Jak draźniłaby mnie robieniem dowolnych, z palca wyssanych komentarzy, jak gnębiłaby mnie czynieniem zwierzeń, których słuchania usiłowałabym uniknąć za wszelką cenę!
Paulina Maria rzuciła na mnie parę razy spokojne, mimo że badawcze spojrzenie ciemnych swoich, głębokich oczu; jej wargi rozchyliły się, jak gdyby gotowe do wypowiedzenia jakiejś uwagi, milczała jednak, dostrzegłszy moją niechęć mówienia, którą umiała uszanować.
— Nie wytrwa długo — pomyślałam, nie przywykłszy do spotykania u młodych kobiet i dziewcząt umiejętności panowania nad sobą i siły powściągania się. O ile zdołałam je poznać, okazja wywnętrzania się z ich płytkich przeważnie tajemnic, czy ich nader powierzchownych i przelotnych uczuć, była dla nich przyjemnością, której nie umiały i nie chciały wyrzec się tak łatwo.
Mała hrabianka zdawała się wyjątkiem: szyła wytrwale, aż wreszcie znużona szyciem, wzięła do ręki książkę.
Traf chciał, że poszukała czegoś odpowiedniego dla siebie na półce do książek, należących do doktora Brettona. Okazało się, że była to dawna, zabrana z Bretton książka — ilustrowane dzieło z zakresu historii naturalnej. Widywałam często małą Polly, stojącą przy boku Grahama, który trzymał tę książkę rozwartą na swoich kolanach i odczytywał z niej dziewczynce ustępy, bardziej dla niej zrozumiałe, urządzając w ten sposób wykład przyrody na użytek małej swej towarzyszki. A kiedy lekcja skończyła się, prosiła go, aby wyjaśnił jej znaczenie zawartych w książce rycin. Przyglądałam jej się teraz bacznie; nadarzył się oto najwłaściwszy moment wypróbowania siły jej pamięci, z której tak była dumna: czy okaże się jej ona wierną?
Czy okaże się wierną? Nie mogło być wątpliwości co do tego. W miarę odwracania kartek wykwitał na twarzy młodej dziewczyny rumieniec po rumieńcu, zdradzając osaczające ją uczucia, wyraźnie związane z wspomnieniami przeszłości. Po przejrzeniu tomu do końca powróciła do karty tytułowej i spojrzała na wypisane na niej chłopięcą ręką imię i nazwisko. Wpatrywała się w nie długo, nie zadowolniając się samym wpatrywaniem tylko, ale łagodnie przesunęła po literach końce palców. Wzruszającemu temu gestowi towarzyszył nieświadomy tkliwy uśmiech, czyniący z dotknięcia pieszczotę nieledwie. Paulina kochała przeszłość: osobliwą cechą drobnego, wdzięcznego tego obrazka było, że nie powiedziała przez cały czas ani słowa, umiała odczuwać, nie dając ujścia uczuciom swoim w potoku słów.
Godzinę prawie zajęta była przeglądaniem półki z książkami, przy czym zdejmowała jeden tom po drugim, odnawiając w ten sposób znajomość z każdym z nich. Po ukończeniu tego zajęcia usiadła na niskim stołeczku, oparła policzek na dłoni i, zachowując wciąż w dalszym ciągu milczenie, rozmyślała.
Stuk otwieranych na dole drzwi wejściowych, nagłe wdarcie się pędu zimnego wiatru i głos ojca, mówiącego coś do pani Bretton, zbudził ją wreszcie z jej zadumy. Zerwała się i w sekundę była na dole.
— Ojczulku, ojczulku, nie wyjdziesz przecież?
— Muszę iść do miasta, pieszczotko.
— Ale jest za... za zimno, ojczulku.
Pan de Bassompierre pokazał jej jak doskonale ochroniony jest przed zimnem, wyjaśniając zarazem, że nie pójdzie przecież pieszo, ale pojedzie powozem, w którym będzie najzupełniej zabezpieczony i zapewniając, że nie ma w ten sposób najmniejszego powodu niepokoić się o niego.
— Ale przyrzeknij mi, że będziesz tutaj z powrotem zanim zapadnie noc, że przyjedziecie razem powozem, ty i doktór Bretton? Pogoda nie jest odpowiednia na jazdę konną.
— Dobrze, o ile spotkam doktora Brettona, nie omieszkam powiedzieć, że pewna dama nakazała mu, aby dbał o cenne swoje zdrowie i powrócił do domu pod moją eskortą.
— Tak, musisz powiedzieć „pewna dama“. Pomyśli, że to jego matka i będzie posłuszny. Ale pamiętaj, ojczulku żebyś wrócił wcześnie: będę czuwała i nadsłuchiwała.
Drzwi zamknęły się i koła powozu potoczyły się miękko po śnieżnym wysłaniu. Mała hrabianka powróciła do pokoju, zamyślona ponownie i zaniepokojona.
Czuwała i nadsłuchiwała w miarę zapadania coraz gęstszego zmierzchu, czyniła to jednak jak mogła najciszej, chodząc tam i z powrotem po pokoju bezszelestnymi nieledwie krokami. Co pewien czas przystawała w tym swoim cichym, jak gdyby aksamitnym krążeniu, nastawiła ucho i wsłuchiwała się w odgłosy nocy, raczej w ciszę nocną, jakoże teraz wreszcie ustał dziko dmący przez cały dzień wicher. Niebo, uwolnione od ciężkich chmur śniegowych, było blade i bezgwiezdne: mogłyśmy widzieć je wyraźnie poprzez ogołocone z liści konary drzew, a zarazem podziwiać polarną wspaniałość noworocznego księżyca — jego tarczę białą jak świat lodowy. Pora nie była jeszcze zbyt spóźniona, kiedy usłyszałyśmy wreszcie powrót powozu.
Paulina nie rzuciła się na spotkanie ojca zwykłym krokiem tanecznym. Z poważnym zatroskaniem zajęła się nim, biorąc go od razu w wyłączne posiadanie, posadziła go na wybranym przez nią fotelu, obsypywała go czułymi słowami podzięki, że nie dał czekać na siebie zbyt długo i tak uwijała się dokoła niego, że można było przypuścić, jak gdyby tylko dzięki zabiegom jej drobnych rąk znalazł się na fotelu, miękko podparty poduszkami i wygodnie usadowiony: silnemu, wielkiemu mężczyźnie zdawało się sprawiać osobliwą przyjemność bezwolne poddawanie się despotycznie czułemu rozporządzeniu się nim drobnej istotki.
Graham zjawił się w kilka minut dopiero po powrocie hrabiego. Paulina zwróciła z lekka głowę w kierunku jego kroków, zamieniła z nim parę słów tylko, palce ich musnęły się wzajem przelotnie. Pozostała przy boku ojca, a Graham rzucił się na fotel po drugiej stronie pokoju.
Pan Home i pani Bretton mieli szczęśliwie bardzo wiele do powiedzenia sobie wzajem, sięgając po tematy rozmowy do niewyczerpanej, zdałoby się, skarbnicy dawnych wspólnych wspomnień. Gdyby nie ich ożywienie, byłoby nasze towarzystwo tego wieczora rażąco ciche.
Po wieczornej herbacie puszczone zostały zgrabne złote nożyczki, śliczny złoty naparstek i sprawna igła Pauliny w żywy ruch przy świetle lampy. Usteczka młodej dziewczyny nie rozchylały się jednak, a jej delikatne powieki, obciążone gęstą frendzlą rzęs, niechętnie odrywały się od roboty i podnosiły się w górę. I Grahama również zmęczyć musiała praca całodzienna: słuchał z uprzejmą uwagą tego, co mówili starsi, mówił jednak sam bardzo mało. Nie odrywał oczu od złocistego blasku migającego raz wraz naparstka, jak gdyby to były skrzydła świetnego jakiegoś motyla, czy też przesmykujący skroś traw złocisty łepek małej żółtej żmijki.




ROZDZIAŁ XXVI
POGRZEB

Od tego dnia nie mogłam uskarżać się na brak odmiany w moim życiu: wychodziłam często z wiedzą i najzupełniejszą aprobatą Madame Beck, której imponowało stanowisko społeczne moich przyjaciół. Godna przełożona od samego początku traktowała mnie z szacunkiem, a kiedy dowiedziała się, że bywam zapraszana do jednego z okolicznych châteux i do wspaniałego „hôtel“, szacunek jej dla mnie przeobraził się w zaszczytne, pełne względów wyróżnianie mojej osoby.
Nie powodowało nią nigdy budzące wstręt płaszczenie się przed majątkiem, czy tytułem. Madame, osoba na wskroś światowa, w niczym jednak nie kierowała się słabością. Przy górującym nad wszystkimi innymi pobudkami liczeniu się jej z własnym interesem potrafiła jednak zachować umiar i zdrowy rozsądek; przy nieustannym żądnym uganianiu się za zarobkiem nie zatracała spokoju i rozwagi. I w tym wypadku także zamiast ściągnąć na siebie moją pogardę okazywaniem nazbyt jawnej służalczości, i zbyt wyraźnego schlebiania możnym tego świata, poprzestawała na pełnym taktu i umiaru zaznaczaniu zadowolenia swojego z tego, że osoby, związane z prowadzonym przez nią zakładem wychowawczym, obracają się w towarzystwie, podnoszącym je duchowo i obyczajowo, nie zaś obniżającym ich poziom. Nie wychwalała nigdy ani mnie, ani moich przyjaciół, raz jeden tylko, kiedy siedziała na słońcu w ogrodzie, delektując się filiżanką czarnej kawy przy czytaniu „Gazette“, — pisma codziennego — a ja przyszłam, aby poprosić ją o pozwolenie wyjścia wieczorem dała wyraz swemu zadowoleniu odpowiedziawszy mi z niezwykłą serdecznością:
Oui, oui, ma bonne amie, je vous donne la permission de coeur et de gré. Votre travail dans ma maison a toujours été admirable, rempli de zèle et de discrêtion: vous avez bien le droit de vous amuser. Sortez tant que vous voudrez. Quant à votre choix de connaissances, j‘en suis contente; c‘est sage, digne, laudable.[98]
Zamknęła usta i zabrała się ponownie do czytania swojej „Gazette“.
Zechce czytelnik nie sądzić zbyt surowo faktu zniknięcia na pewien czas z potrójnie zabezpieczonej szkatułki moich bezcennych pięciu listów. Pierwszym moim odruchem po wykryciu go było naturalnie gorące oburzenie, po chwili jednak wywalczyłam w sobie ustosunkowanie się bardziej wyrozumiałe do tej bolesnej dla mnie nad wyraz sprawy.
— Cierpliwości! — powiedziałam sobie — Nie powiem nic i zaczekam spokojnie: znajdą się znów rychło z powrotem.
I rzeczywiście znalazły się rychło z powrotem; na krótko tylko przebywały w pokoju Madame. Po zbadaniu ich przez nią powróciły na właściwe swoje miejsce. Zaraz nazajutrz znalazłam je tam, gdzie powinny były leżeć.
Ciekawa byłam jak wydała się jej moja korespondencja. Jak oceniła zdolności epistolarne doktora Johna? Jaki był jej sąd o jędrnych często uwagach i myślach, o zdrowych na ogół, a czasem oryginalnych poglądach, formułowanych stylem bezpretensjonalnym, językiem łatwym i potoczystym. Jak podobała się jej żyłka humorystyczna ich autora, która tyle dała mi rozkoszy? Co myślała o tych kilku uprzejmych, a nawet serdecznych zwrotach, rozsianych tu i owdzie — nie grubo, jak diamenty w dolinie Sindbada, nie skąpo, jak drogocenne kamienie te spoczywają w złożach ziemi? O, Madame Beck, jaki był sąd pani o tych rzeczach?
Wydaje mi się, że listy doktora Johna znalazły uznanie w oczach Madame. Nazajutrz po wypożyczeniu ich przez nią ode mnie (mówiąc o tak delikatnej małej kobietce należy posługiwać się delikatnymi określeniami) podchwyciłam jej utkwione we mnie z badawczą wnikliwością spojrzenie, nieco zdziwione, ale bezwzględnie życzliwe. Było to w porze krótkiej pauzy pomiędzy lekcjami, podczas której wyrzucano uczennice na kwadrans na dziedziniec. Pozostałyśmy obie, Madame Beck i ja, same w pierwszej klasie; kiedy oczy nasze spotkały się; ujawniła częściowo myśli swoje, rzekłszy:
Il y a quelque chose de bien remarquable dans le caractère anglais[99]
— Jak to pani rozumie?
Roześmiała się i odparła po francusku, powtarzając jedynie wyraz „jak“ w brzmieniu, nadanym mu przeze mnie.
Je ne saurais vous dire „jak“; mais enfin les Anglais ont des idées à eux, en amitié, en amour, en tout. Mais au moins il n‘est pas besoin de les surveiller[100] — dodała, podnosząc się i odchodząc stałym swoim truchcikiem małego źrebaka.
— W takim razie mam nadzieję — powiedziałam sobie — mam nadzieję, że przestanie pani szpiegować moje listy. Niestety! W tej samej chwili przypomniałam sobie, że nigdy więcej nie otrzymam takich listów. Coś osobliwego padło mi nagle na oczy, zmącając całkowicie ich pole widzenia, zacierając przede mną widok pokoju szkolnego, ogrodu, jasno świecącego słońca zimowego. Nie będzie już dla mnie więcej listów takich, jak te. Kojący ten strumień, na którego brzegach przebywałam i którego kilka ożywczych bryzgów zrosiło moje wargi, zmienił swój kierunek: opuszczał małą moją chatkę i moje wyschłe całkowicie pole, unosząc daleko dobroczynne swoje wody. Zmiana była naturalna, słuszna, sprawiedliwa; nie można było ani jednym słowem zaoponować przeciwko niej: kochałam wszelako ten mój Ren, ten mój Nil, wielbiłam nieledwie mój Ganges, smuciłam się też, że wielka fala toczyć się będzie obca mi, że zniknie, niby miraż ułudny. Mimo że siliłam się na stoicyzm, nie byłam prawdziwym stoikiem, krople łez spływały coraz szybciej na moje ręce, na moje biurko. Wypłakałam cały ich potok, parny, ciężki, acz krótkotrwały.
Rychło powiedziałam sobie: „Nadzieja, jaką opłakuję, sprawiła mi wiele cierpień, zamarła wówczas dopiero, kiedy nastąpił ostateczny jej koniec; po tak długotrwałym okresie rozpaczliwego zgnębienia powinnaby śmierć być pożądana“.
Usiłowałam uczynić ją pożądaną. Długotrwałe cierpienie nauczyło mnie cierpliwości, czyniąc z niej drugą moją naturę nieledwie. Zamknęłam w końcu oczy mojemu trupowi, zakryłam jego twarz i z wielkim spokojem ułożyłam jego kończyny.
Musiałam jednak ukryć listy, odłożyć je w bezpieczne miejsce: ludzie, którzy ponieśli ciężkie straty, zazdrośnie gromadzą i zamykają na cztery spusty pamiątki: ból nie do zniesienia zadają w samo serce momenty nagłego odradzania się żalu.
Pewnego wolnego po południa (we czwartek), otworzywszy mój pulpit, aby postanowić co mam zrobić z moim skarbem, dostrzegłam — tym razem z żywym uczuciem niezadowolenia — że ponownie grzebał ktoś w nim: pakiecik leżał wprawdzie na miejscu, ale wstążka, którą był przewiązany, została widocznie zdjęta i ponownie umocowana. I inne również oznaki wskazywały, że ktoś wyciągał moją szufladę i szperał w niej zawzięcie.
Tego było już trochę za wiele. Madame Beck była wcieleniem dyskrecji, niezależnie od tego, że posiadała tak zdecydowanie zdrowy rozum i tak trzeźwy sąd o rzeczach, jaki tylko mógł zrodzić się kiedykolwiek w głowie męskiej czy kobiecej: nie było może przyjemne, że znała tak na wylot zawartość mojej szuflady, można jednak było od biedy znieść to jeszcze. Mimo jezuickiej swojej badawczości, umiała oceniać sprawy trafnie, widzieć je we właściwym świetle i wydawać o nich sprawiedliwy sąd, ujmując je w ich istotnym nieskażonym sensie. Przypuszczenie wszelako, że mogła udzielić innym zdobytych tą drogą informacyj, że urządzała sobie może w towarzystwie innych jeszcze osób, zabawę z najbardziej uświęconych dla mnie dokumentów, wstrząsnęło mną okrutnie.
Miałam wszelkie powody obawiać się teraz, że było tak istotnie. Domyślałam się nawet kto był jej powiernikiem. Krewny jej, Monsieur Paul Emanuel, spędził z nią cały wieczór poprzedni; zwykła stale radzić się go we wszystkim i rozważać po społu z nim sprawy, z których nie zwierzała się nigdy nikomu innemu. Tego samego rana jegomość ten raczył rzucić na mnie bazyliszkowe spojrzenie, zapożyczone chyba od aktorki w roli Vashti: nie zrozumiałam w danym momencie znaczenia zjadliwego tego wzroku, miotającego ogień rozwścieczenia, i w tej chwili dopiero wyjaśniło się dla mnie wszystko. Monsieur Paul nie był jak wydawało mi się, zdolny sądzić łagodnie i sprawiedliwie żadnej rzeczy dotyczącej mojej osoby: był zawsze w stosunku do mnie surowy i podejrzliwy. Myśl, że listy te, listy czysto przyjacielskie, wpadły w jego ręce i mogłyby wpaść w nie ponownie, zraniła mnie do głębi duszy.
Jak miałam postąpić, aby nie dopuścić do tego? W jakim zatraconym kącie dziwacznego tego domu możliwe było znaleźć pewne i bezpieczne schronienie? Jakie zamknięcie i gdzie mogłoby być dostatecznym zabezpieczeniem i rękojmią nietykalności jedynego mojego skarbu?
Na poddaszu? Nie, nie lubiłam poddasza. Nie miałam zaufania do tego miejsca. A zresztą większość skrzyń komód i szuflad znajdujących się tam, była na wpół zbutwiała. Szczury przegryzały się przez spróchniałe drzewo, a myszy słały sobie gniazda pośród odpadków i śmieci: moje drogie listy mogłyby być pożarte przez to plugastwo, a na pewno już wilgoć zamazałaby nie do poznania pismo na nich. Nie, poddasze nie nada się — ale gdzie w takim razie schronić je?
Rozważając to zagadnienie siedziałam na ławce pod oknem sypialni. Było piękne mroźne popołudnie; zachodzące już słońce zimowe blado połyskiwało na czubkach krzewów ogrodowych „allée défendue“. Spośród gąszczu wyróżniała się wielka stara grusza, niczym wysoki szkielet nimfy leśnej, szary, wyschły, obnażony. Olśnił mnie pomysł — jeden z owych dziwacznych, fantastycznych pomysłów, rodzących się czasem w mózgach ludzi samotnych. Włożyłam kapelusz, okrycie, kołnierz i mufkę futrzaną, i poszłam do miasta.
Kierując kroki moje ku starej historycznej dzielnicy, ku której ocienionym odwiecznym zakątkom czułam się instynktownie pociągnięta, ilekroć bywałam w melancholijnym nastroju, wędrowałam z jednej ulicy na drugą, aż wreszcie, przeszedłszy na przełaj przez na wpół opustoszały plac, czy skwer, znalazłam się przed sklepem z wszelkiego rodzaju starzyzną.
Potrzebna mi była skrzynka metalowa, którą można byłoby zalutować, albo też butla z grubego szkła, którą możnaby zalakować hermetycznie. Pośród spiętrzenia najrozmaitszych, nadających się na szmelc, przedmiotów znalazłam i nabyłam odpowiadającą moim zamierzeniom butlę.
Zwinąwszy listy w rulon, owinęłam je w ceratkę jedwabną, owiązałam cienkim szpagatem i, włożywszy rulon do butli, uprosiłam starego żyda-handlarza o zakorkowanie i zalakowanie jej tak, aby nie dopuścić zupełnie do jej wnętrza dopływu powietrza. Czyniąc zadość mojej prośbie, rzucał na mnie od czasu do czasu nieufne spojrzenia spod wyblakłych, jak gdyby zwarzonych mrozem rzęs. Przypuszczał prawdopodobnie, że kryje się w tym coś podejrzanego, coś złego niewątpliwie. Wszystko to sprawiało mi ponurą jakąś — nie tyle przyjemność ile smutną satysfakcję. Popęd, który pchnął mnie do tego czynu, nastrój, pod którego wpływem pozostawałam, przypominały popęd i nastrój, które skierowały kroki moje w swoim czasie ku konfesjonałowi. Pospieszyłam w drogę powrotną i stanęłam przed naszą szkołą w porze zmierzchania się, zdążywszy na czas jeszcze na obiad.
Około siódmej wypłynął na niebo księżyc. O wpół do ósmej, kiedy uczennice i nauczycielki zajęte były przygotowywaniem lekcji, Madame Beck wraz z matką swoją i dziećmi siedziała w salle à manger, a półpensjonarki porozchodziły się już do swoich domów, dzięki czemu i Rozyna nawet opuścić mogła stały swój posterunek w hallu, otuliłam się szalem i, wziąwszy z sobą zapieczętowaną, zalakowaną butlę, prześlizgnęłam się drzwiami, prowadzącymi z pierwszej klasy do berceau, a stąd wprost już do allée défendue.
Licząca lata metuzalowe grusza stała na końcu tej alei, w pobliżu mojej ławki, i górowała tu, szara, zamglona, ponad skupionymi dokoła niej niższymi krzewami. Drzewo to, mimo że takie stare, miało wciąż jeszcze zdrowy pień w którym jednak utworzyło się tuż nad korzeniami głębokie wydrążenie. Wiedziałam o tym wydrążeniu, mimo że kryły je gęsto obrastające pień zwoje bluszczu i innych pnączy. Tutaj właśnie zamierzałam ukryć mój skarb. Nie tylko jednak chciałam ukryć skarb, ale zagrzebać wraz z nim i mój smutek zarazem. Smutek ten, który przy spowijaniu go w jego całun, wycisnął mi tyle łez z oczu, musi być zagrzebany.
Rozsunąwszy bluszcz, znalazłam wydrążenie, dość duże, aby mogła zmieścić się w nim butla, którą wsunęłam głęboko aż na samo jego dno. W szopie na narzędzia, mieszczącej się w głębi ogrodu, znalazłam resztki materiałów budowlanych, pozostawionych przez robotników murarskich, którzy zajęci byli niedawno niezbędnymi przeróbkami gmachu. Znalazłam tu trochę łupku i zaprawy wapiennej, którą zatkałam otwór wydrążenia, utrwaliłam to zatkanie cementem, oblepiłam je mchem i wreszcie zasunęłam bluszcz na poprzednie jego miejsce. Po dokonaniu tego stałam jeszcze oparta o drzewo, ociągając się z odejściem, jak każdy żałobnik niezdolny rozstać się z świeżo wykopanym i zasypanym ziemią grobem.
Nocne powietrze było bardzo spokojne, ale zasnute dziwnym oparem, przeistaczającym światło księżyca w poświatę mglistą. W powietrzu tym, czy w tej mgle było coś osobliwego, może jakiś fluid magnetyczny — w każdym razie coś takiego, co w dziwny sposób oddziaływało na mnie. Doznałam uczucia podobnego do tego, jakiemu uległam przed rokiem mniej więcej, w Anglii, pewnej nocy, kiedy promieniste smugi świetlne aurory borealis pędziły po niebie, a ja, spóźniona wśród pól samotnych, zatrzymałam się, aby obserwować to zgromadzone jak gdyby na rewię wojsko ze sztandarami — to drganie światełek na szeregach nastawionych dzid — to szybkie wznoszenie się wysłańców gwiazdy polarnej ku ciemnemu, wysokiemu sklepieniu nieba. Czułam się nie tyle szczęśliwa, ani tym bardziej nieszczęśliwa, ile silna odzyskaną, wzmożoną siłą.
O ile życie ma być walką, zdawało się przeznaczeniem moim toczyć ją w pojedynkę. Rozmyślałam teraz w jaki sposób mogłabym porzucić moje zimowe leże — rozstać się z obozem, w którym zbrakło pożywienia i paszy. Może dla dokonania tej zmiany stoczyć wypadnie ponowną bitwę regularną z losem? Gdyby tak być miało, gotowa byłam do niej: nie mając nic do stracenia, mogłabym zyskać tylko, o ile taka byłaby wola Opatrzności. Jaką jednak obrać w tym celu drogę? — jaki plan powziąć? Jaki plan i jaka droga byłyby dla mnie dostępne?
Wciąż jeszcze rozważałam w myśli to zagadnienie, kiedy księżyc, tak bardzo zamglony dotychczas, zajaśniał wyraźniejszym światłem: jeden z jego promieni błysnął nagle biało przed moimi oczami i w świetle tym zarysował się wyraźnie cień jakiś. Wpatrzyłam się bliżej, aby wyjaśnić sobie przyczynę tak ostro zarysowanego kontrastu, wyłonionego nagle w ciemnej alei. W miarę wpatrywania się weń dostrzegałam coraz wyraźniej białość jego i czarność, aż wreszcie w jednym mgnieniu przeistoczył on się w kształt ściśle określony. Stałam w oddaleniu nie więcej niż trzech yardów od wysokiej, otulonej w ciemną szatę, zakwefionej białym wualem kobiety.
Upłynęło pięć minut. Nie uciekłam; nie krzyknęłam nawet. Zjawa stała nieporuszona. Przemówiłam:
— Kim pani jest? I dlaczego nawiedza mnie pani?
Stała bez słowa. Nie widać było jej rysów: cała dolna cześć twarzy poniżej czoła zamaskowana była białym płótnem; odsłonięte jedynie oczy jej wpatrzone były we mnie.
Nie czułam się szczególnie zbrojna w odwagę, byłam jednak niezłomnie zdecydowana dokonać zadania, wymagającego pewnej dozy bohaterstwa. Postąpiłam krok naprzód i wyciągnęłam rękę, zamierzając dotknąć zjawy, która zdawała się cofać przede mną. Podeszłam bliżej: jej cofanie się, dotychczas spokojne, stało się błyskawiczne. Gąszcz krzewów, zarośli i wszelkiego rodzaju pnączy stanął jako żywa przeszkoda pomiędzy mną, a postacią, za którą pośpieszyłam. Przedarłszy się wreszcie przez te przeszkodę, rozejrzałam się dokoła. Nie było już nic. Czekałam, zawoławszy głośno:
— Jeśli masz jakąś sprawę do ludzi, powróć i wymień ją.
Nie było odpowiedzi. Nic nie ukazało się ponownie.
Tym razem nie było doktora Johna, do którego mogłabym zwrócić się: nie było żywej duszy, której odważyłabym się szepnąć słówko bodaj o tym, że „widziałam mniszkę ponownie“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Paulina Maria ściągała mnie często na Rue Crécy. W dawnych czasach w Bretton, mimo że nigdy nie ujawniała szczególnego przywiązania do mnie, stało się towarzystwo moje potrzebne jej w nieuświadomiony może nawet przez nią samą sposób. Spostrzegałam często, że ilekroć wycofywałam się do mojego pokoju, przydreptywała pośpiesznie w ślad za mną i, uchylając drzwi, aby zajrzeć do wnętrza, domagała się zwykłym, nakazującym swoim tonem:
— Niech pani zejdzie na dół. Dlaczego siedzi pani tutaj sama? Musi pani zejść do bawialni.
W taki sam sposób nalegała teraz:
— Niech pani porzuci szkołę przy Rue Fossette i zamieszka z nami. Ojczulek płaciłby pani daleko więcej, aniżeli Madame Beck.
Pan Home zaofiarował mi w istocie pokaźną sumę trzykrotnie przewyższającą ówczesne moje wynagrodzenie na pensji, o ile zgodziłabym się objąć stanowisko stałej towarzyszki jego córki. Odmówiłam jednak. Myślę, że powinna byłabym odmówić, gdybym nawet była po trzykroć biedniejsza, aniżeli byłam istotnie, gdybym miała mniej możliwości zarobkowania i bardziej ponure widoki na przyszłość. Tak źle jednak nie było. Mogłam wykładać, mogłam udzielać lekcyj, stanowisko wszakże guwernantki prywatnej, czy damy do towarzystwa było czymś przeciwnym mojej naturze. Wolałabym raczej pełnić obowiązek służącej, kupiłabym parę grubych rękawiczek, zamiatałabym i sprzątałabym pokoje sypialne i klatki schodowe, czyściłabym piece i klamki, byleby zachować swobodę i niezależność. Zamiast być damą do towarzystwa wolałabym szyć koszule na tuziny i przymierać głodem.
Nie umiałabym być bezwolnym cieniem żadnej damy wytwornej — nawet panny de Bassompierre. Z natury i siłą warunków było przeznaczeniem moim pozostawać stale w cieniu, usuwać się na drugi plan. Byłam ustępliwa i podporządkowująca się, ale to usuwanie się na drugi plan i podporządkowywanie się musiały być dobrowolne, takie jakie trzymały mnie uległą przy moim biurku, pośród grona nawykłych już do mnie uczennic pierwszej klasy szkoły Madame Beck, albo też samą we własnym moim łóżku w sypialni ogólnej, czy w alei i na ławce ogrodowej, zwanej moją: moje kwalifikacje nie musiały być tutaj dostosowywane, ani przeistaczane; nie mogły służyć za oprawę żadnego klejnotu, za ramę dla żadnej piękności; nie mogły być dopełnieniem żadnej potentatki w całym świecie chrześcijańskim. Madame Beck i ja, nie upodobniając się do siebie wzajem, rozumiałyśmy dobrze jedna drugą. Nie byłam jej towarzyszką, ani guwernantką jej dzieci; pozostawiała mi swobodę działania; nie byłam u niej związana z nikim, ani z niczym — ani z nią samą — ani nawet z jej interesami. Pewnego razu, kiedy choroba jednego z najbliższych członków rodziny trzymała ją dwa tygodnie poza Villette, i kiedy, powróciwszy w wielkim niepokoju o to jak radzono sobie bez niej, przekonała się ku wielkiej swojej radości, że wszystko jest w najzupełniejszym porządku, jak być powinno, obdarowała hojnie każdą z nauczycielek i z wychowawczyń z osobna w uznaniu wzorowego pełnienia przez nie ich obowiązków. Do mnie przyszła o drugiej w nocy, oświadczając, że nie ma dla mnie żadnego prezentu.
— Muszę — rzekła — postępować tak, aby wierność St. Pierre‘ki opłaciła się jej przyniesieniem doraźnych, namacalnych korzyści, gdybym wszakże odważyła się uczynić to samo w stosunku do pani, panno Lucy, doprowadziłoby to do nieporozumień pomiędzy nami, bodaj nawet do naszego rozstania się. Jedno wszakże mogę zrobić dla pani: nie ograniczać, ani nie naruszać w niczym swobody pani: — „c‘est-ce que je ferai[101]
Dotrzymała słowa: od tej chwili zerwała nieodwołalnie wszelkie najlżejsze bodaj pęta, jakimi krępowała kiedykolwiek moją swobodę. Teraz już podwójną przyjemność sprawiało mi dobrowolne stosowanie się do ustanowionych przez nią reguł i przepisów. Chętnie poświęcałam dodatkowe godziny na pracę z uczennicami i dokładałam więcej jeszcze starań przy czuwaniu nad wychowankami, jakie powierzała mojej opiece.
Co się tyczy Pauliny Marii de Bassompierre, odwiedzałam ją chętnie, mimo że nie zgodziłam się stale zamieszkać u niej. Odwiedziny te przekonały mnie rychło, jak trudno było przypuścić, aby moje ofiarowywane jej dobrowolnie od czasu do czasu, towarzystwo miało być długo jeszcze niezbędne dla niej. Pan de Bassompierre ze swojej strony nie zdawał się dopuszczać nawet możliwości myśli podobnej, ślepy zupełnie na to, co działo się dokoła niego, nieświadomy, jak dziecko, wyraźnych oznak rozpoczynania się tego, co, doprowadzone do naturalnego końca, mogłoby nie zyskać przychylnego jego uznania.
Zastanawiałam się właśnie nad tym, jak przyjąłby fakt ten i czy przyjąłby go całym sercem. Trudno było odpowiedzieć na tego rodzaju pytanie. Pochłaniały go zainteresowania naukowe: bystry, przenikliwy, oporny, nie łatwo dający przekonać się w sprawach dotyczących ulubionych jego studiów, dociekań i badań, łatwowierny był, natomiast, i nad miarę ufny w sprawach codziennego życia. Sądząc ze wszystkiego, co mogłam dostrzec, zdawał się uważać swoją „córusię“ wciąż jeszcze za dziecko tylko, nie zdolny przypuścić nawet, aby ktokolwiek inny mógł zapatrywać się na nią inaczej. Często mówił na przykład o tym co będzie trzeba zrobić, kiedy „Poluchna“ stanie się prawdziwą kobietą, kiedy dorośnie i dojrzeje a „Poluchna“ stojąc przy jego fotelu, uśmiechała się, ujmując dostojną jego głowę w obie małe swoje rączki i całowała przyprószone siwizną jego włosy; czasem znów odymała usteczka i potrząsała niecierpliwie lokami nigdy jednak nie odpowiadała:
— Ojczulku, ależ ja jestem już dorosła!
Odmienny był jej sposób zachowywania się wobec różnych osób. Wobec ojca swojego była zawsze jeszcze dzieckiem, albo podobna do dziecka: serdeczna, wesoła, rozbawiona i beztroska. W moim towarzystwie była poważnie myślącą i głęboko czującą kobietą. W stosunku do pani Bretton uległa i ufna, nie wywnętrzała się jednak przed nią. Wobec Grahama była nieśmiała, chwilami bardzo onieśmielona; czasem znów usiłowała być oziębła, a nawet próbowała unikać go. Na odgłos jego kroków wzdrygała się; milkła, ilekroć wchodził do pokoju; na zwracanie się jego do niej odpowiadała zająkliwie; po jego odejściu była, jak się zdawało, niezadowolona z samej siebie, wyraźnie stropiona. Nawet pan de Bassompierre, zauważył to dziwne jej postępowanie.
— Droga moja, Poluchno — rzekł pewnego dnia — żyjesz zbyt samotnie, w zbytnim oderwaniu od świata. Jeśli, wyrósłszy na kobietę, zachowasz w dalszym ciągu taki nieśmiały sposób bycia, nie nadasz się zupełnie o życia towarzyskiego. Zachowujesz się wobec doktora Brettona jak gdyby był dla ciebie człowiekiem zupełnie obcym. Dlaczego? Czy nie pamiętasz, że, jako mała dziewczynka, szczególnie faworyzowałaś go?
— Owszem, pamiętam, ojczulku — odpowiedziała z lekka oschłym, mimo to łagodnym i naturalnym tonem.
— A teraz nie lubisz go? Co zrobił ci złego?.
— Nic. T...ak, lubię go nawet troszkę; staliśmy się jednak obcy dla siebie wzajem.
— Zeskrob w takim razie ten nalot obcości, zeskrob rdzę przywartą do waszego stosunku wzajemnego. Rozmawiaj z nim więcej, kiedy przychodzi tutaj i nie obawiaj się go.
— Nie jest zbyt rozmowny. Jak myślisz, ojczulku, może to on raczej obawia się mnie?
— O, naturalnie! Czy mógłby znaleźć się mężczyzna, który nie obawiałby się milczącej takiej małej panienki?
— W takim razie powiedz mu kiedyś, żeby nie brał mi za złe mojego milczenia. Powiedz, że taka jestem zawsze i że nie czuję żadnej nieprzyjaźni dla niego.
— Taka jesteś zawsze? Ty?! Mała gadulska, której buzia nie zamyka się ani na chwilę?! Nie, moja mała panienko, to tylko twój kaprys chwilowy, ale nie stały zwyczaj.
— W takim razie postaram się poprawić, ojczulku.
Czarujący był wdzięk, z jakim usiłowała nazajutrz dotrzymać słowa. Przyglądałam się wysiłkowi jej prowadzenia z doktorem Johnem ożywionej, miłej rozmowy na ogólne tematy. Uprzejmość jej wywołała na twarzy jej gościa rumieniec przyjemnego zdziwienia; odpowiadał jej ostrożnie, jak mógł najłagodniej, jak gdyby w powietrzu snuła się pajęcza nić szczęścia, którą bał się zdmuchnąć zbyt mocnym głosem i głębszym oddechem. Istotnie też w jej poważnym zarazem nieśmiałym robieniu pierwszego kroku do zawiązywania przyjaźni tkwił subtelny urok czarodziejski.
Po odejściu doktora podeszła do fotela ojca.
— Dotrzymałam słowa, ojczulku? Dobrze zachowywałam się?
— Moja mała Poluchna zachowała się jak królowa. Stanę się prawdziwie dumny z niej, jeśli poprawa ta będzie trwała w dalszym ciągu. Z czasem będziemy świadkami przyjmowania przez nią gości moich ze spokojem i godnością prawdziwie wielkiej damy. Panna Lucy i ja będziemy musieli pilnie baczyć na nasze własne maniery, abyśmy nie zostali zaćmieni przez nią. Muszę zwrócić ci jednak uwagę, moja córeczko, że wciąż jeszcze masz zwyczaj jąkania się od czasu do czasu, a nawet lekkiego seplenienia, przypominającego twoją wymowę kiedy byłaś brzdącem sześcioletnim.
— Nie, ojczulku — zaprzeczyła z oburzeniem — to nie może być prawda.
— Niech panna Lucy rozstrzygnie czy nie mam racji. Proszę powiedzieć szczerze, prawda, że na pytanie doktora Brettona czy widziała kiedy pałac księcia de Bois de l‘Etang, odpowiedziała, że widziała go „klika“ razy? Czy było tak czy nie było?
— Jesteś méchant — niegodziwy — ojczulku! Wymawiam zupełnie dobrze wszystkie litery alfabetu, tak samo dobrze i wyraźnie, jak ty. Ale proszę cię, powiedz mi, wymagasz ode mnie szczególnej uprzejmości dla doktora Brettona, a czy ty sam lubisz go tak bardzo?
— Oczywiście! Lubię go z racji dawnej naszej znajomości, a także dlatego, że jest takim dobrym synem dla swojej matki, nie mówiąc już o tym, że jest w ogóle zacny, bardzo ludzki, dzielny i umiejętny w swoim zawodzie: tak, pyszne z niego homo! Jak zwykliśmy nazywać to „callant!“ — byczy chłop.
— „Callant!?! Odezwał się w tobie Szkot, ojczulku! Czy to wspomnienia z Aberdeenu czy z Edymburga?
— I jedne i drugie, pieszczotko, a w dodatku i z Glasgow także. One właśnie pozwalają mi mówić tak płynnie po francusku: dobrze wygimnastykowany język Szkota radzi sobie zawsze łatwo z tym francuskim.
— Z „tym francuskim“? I znów szkotyzm: jesteś niepoprawny, ojczulku. I tobie także przydałoby się przejście przez dobrą szkołę.
— Nie mam nic przeciwko przeszkoleniu mnie, ale musisz w takim razie nakłonić pannę Lucy, aby przyjęła nas oboje jako uczniów, mnie i ciebie: tobie doda pewności siebie, a mnie ogładzi i nauczy mowy klasycznej.
Sposób zapatrywania się pana de Bassompierre na „pannę Lucy“ i jego opinia o niej sprawiały mi dużą satysfakcję. Jakie sprzeczne, wręcz przeciwstawne cechy charakteru bywają nam przypisywane zależnie od osoby, która wydaje sąd o nas! Madame Beck uważała mnie za osobę wykształconą, za rodzaj bas bleu: — sawantki — nawet; panna Fanshave — za uszczypliwą cyniczną i ironizującą; pan Home — za mistrzowską nauczycielkę, za wzór powagi i powściągliwości, za osobę zbyt surową i skrupulatnie konwencjonalną może, o nieco ciasnych horyzontach myślowych, ale w każdym razie za arcywzór guwernantki, gdy tymczasem jeszcze ktoś inny — profesor Paul Emanuel — nie pomijał nigdy okazji wydawania sądu ujemnego o mnie, jako o naturze porywczej i zapalnej, jako o ryzykantce, o nazbyt śmiałej poszukiwaczce przygód — jako o osobie, nie poddającej się żadnym wpływom, samowolnej i opornej. Przyjmowałam z uśmiechem te wszystkie sądy. Jeśli istniał człowiek, znający mnie naprawdę, była nim Paulina Maria.
Ponieważ nie chciałam być nominalną, płatną jej towarzyszką, mimo że wzajemne stosunki nasze układały się coraz naturalniej i bardziej harmonijnie, skłoniła mnie do podjęcia wspólnych z nią studiów, aby tym sposobem zapewnić sobie stałe regularne komunikowanie się nasze wzajemne. Zaproponowała wspólną naukę języka niemieckiego, który podobnie jak i mnie, także trudno jej było opanować. Zgodziłyśmy się, że nasze lekcje pod kierunkiem mojej dotychczasowej nauczycielki będą się odbywały na Rue de Crécy. To urządzenie łączyło nas parę razy tygodniowo na kilka godzin. Pan de Bassompierre zdawał się bardzo zadowolony z naszego postanowienia, które najzupełniej odpowiadało jego planom. Rad był, że „Pani Minerwa Powaga“, jak mnie nazywał, poświęci cząstkę wolnego swojego czasu na wspólne studia z jego uroczą, drogą córeczką.
Ów inny samozwańczy sędzia mój, dowiedziawszy się o tym, a raczej wykrywszy dzięki stałemu uprawianiu szpiegowskiego swojego systemu, że nie przebywam już tak stale, jak dotychczas, w obrębie pensji Madame Beck, ale wychodzę stale w określone dni o jednej i tej samej porze, wziął sobie za zadanie poddać mnie ścisłej kontroli. Utrzymywano, że Monsieur Emanuel został wychowany w środowisku jezuickim. Gotowa byłabym łatwiej uwierzyć w to, gdyby umiał lepiej ukrywać swoje podstępy. Że jednak zupełnie tego nie potrafił, nie wierzyłam w prawdziwość podobnych legend. Nie istniał bardziej otwarty aniżeli on, agent śledczy, szczerszy, mniej ukrywający się intrygant. Lubił przesiewać przez sito analizy krytycznej własne swoje machinacje, kunsztownie obmyślać intrygi i zupełnie otwarcie chełpić się zręcznością ich przeprowadzania. Nie wiem, czy bardziej zabawiło mnie, czy też oburzyło, kiedy pewnego rana podszedł do mnie, ostrzegając mnie uroczystym szeptem, że „ma na mnie oko“; że on jeden przynajmniej spełni w stosunku do mnie obowiązek szczerego przyjaciela i nie postawi mnie w zupełności własnym moim niebezpiecznym pomysłom. Postępowanie moje mocno mu się nie podoba, nie wie w jakim stopniu ciąży na Madame Beck wina tolerowania podobnego rozluźnienia i niestałości obyczajów u osoby, należącej do personelu wychowawczego jej pensji. Co może mieć wspólnego nauczycielka, poświęcająca się poważnemu zadaniu kształcenia młodzieży, z światem hrabiów i hrabin, z pałacami i zamkami? Wydaje mu się od pewnego czasu jestem ustawicznie „en l‘air“ — że fruwam w powietrzu. Jest pewien, że wychodzę sześć razy w tygodniu.
— Przesadza pan — rzekłam. — Prawdą jest niewątpliwie, że więcej korzystam ostatnio z rozrywek, z pewnej odmiany, która bardzo już należała mi się. Była mi bardzo potrzebna. Nie nadużywam jej wszelako.
— Należała się pani?! Była pani potrzebna?! — I dotychczas chyba, jak ma prawo przypuszczać, nie było mi źle. Potrzebne mi rozrywki?! Potrzebna odmiana?! Powinnam, jego zdaniem, porównać moje własne życie z życiem katolickich „religieuses“ — zakonnic — i zbadać je dokładniej. Im nie jest potrzebna odmiana, nie są potrzebne rozrywki.
Nie wiem jaki wyraz odbił się na mojej twarzy podczas tego przemówienia Monsieur Paula, sprowokował go on jednak widocznie: zarzucił mi, że nie dbam o nic i o nikogo, że jestem lekkomyślna, nazbyt światowa, ze jestem epikurejką, że mam wygórowane ambicje, że dotknięta jestem manią wielkości, że trawi mnie żądza zabaw, umiłowanie błyskotek i przepychu. Przekonywa się teraz, że brak mi zupełnie „receuillement“ — i „dévouement“ — skupienia i zdolności poświęcania się — że nie dbam o dobrodziejstwo łaski, nie mam wiary, ani ducha ofiarności, czy samoponiżenia i pokory.
Czułam, że wszelkie bronienie się moje przeciwko tym zarzutom byłoby nadaremnym trwonieniem słów, zajęłam się więc w dalszym ciągu w milczeniu poprawianiem stosu zeszytów angielskich z ćwiczeniami.
— Nie widzi we mnie ani jednej cechy prawdziwej chrześcijanki: na równi z większością innych protestantów tarzam się w grzechu dumy i samowoli pogaństwa.
Odwróciłam z lekka głowę od niego, wtulając się bardziej jeszcze pod opiekuńcze skrzydło milczenia.
Zgrzytnął zębami, mruknąwszy coś niewyraźnego: nie mogło to chyba być „juron“ — przekleństwo — był na to zbyt pobożny, jestem jednak prawie pewna, że usłyszałam wyraz, sacré — do licha — Przykro mi wyznać, ten sam wyraz wszakże z dodatkiem „mille“ — tysiąc (diabłów oczywiście) — zerwał się z jego ust, kiedy w dwie godziny po tym minęłam go w korytarzu, gotowa do wybrania się na wspólną z Pauliną Marią lekcję niemieckiego przy Rue Crécy.
Nie było na świecie lepszego pod pewnymi względami niż Monsieur Paul małego człowieczka, pod innymi wszakże nie istniał dokuczliwszy i bardziej kąśliwy niż on despota.
Nasza nauczycielka niemieckiego, Fräulein Anna Braun, była wartościową, dzielną kobietą w wieku mniej więcej czterdziestu pięciu lat; powinna była może żyć w epoce królowej Elżbiety, spożywała bowiem na pierwsze i drugie śniadanie pekelflajsz — marynowaną wołowinę — i popijała ją piwem; jej bezpośrednia, wylewna niemiecka natura zdawała się cierpieć okrutnie z powodu naszej, jak ją nazywała typowo brytyjskiej powściągliwości. My same byłyśmy przekonane co prawda, ze jesteśmy bardzo serdeczne dla niej, nie klepałyśmy jej jednak bez ceremonii po plecach, a jeśli nawet pozwalałyśmy sobie od czasu do czasu pocałować ją w twarz, robiłyśmy to spokojnie, bez wybuchów osobliwie czułych. Ten brak w nas wybuchowej bezpośredniości i wylewności wielce ją gnębił, na ogół wszakże zżyłyśmy się z sobą wzajem wcale dobrze. Przywykła do nauczania cudzoziemek, nie zbyt lubiących myśleć i pracować samodzielnie, nie mających pojęcia o pokonywaniu trudności usilną pracą i bardziej wnikliwym wgłębianiem się, uważała postępy, jakie czyniłyśmy, w rzeczywistości bardzo przeciętne, za prawdziwie zdumiewające. W jej pojęciu byłyśmy dwoma zamrożonymi dziwolągami: zimnymi, dumnymi istotami, prawdziwymi wyskokami natury.
Mała hrabianka była w istocie nieco wyniosła i wybredna; może nawet wrodzona delikatność jej i subtelna uroda usprawiedliwiały te właściwości jej charakteru, sądzę jednak, że było stanowczo błędem ze strony naszej Niemki przypisywanie ich i mnie również. Nie zapominałam nigdy o serdecznym przywitaniu naszej nauczycielki; Paulina, o ile tylko mogła, zbywała to dość pobieżnie; ani też nie należał do moich środków obronnych lekki grymas pogardy, jakim odymały się czasem usteczka Polly w odpowiedzi na jakiś bardziej bezceremonialny wyskok niemiecki.
Uczciwa Anna Braun odczuwała w pewnym stopniu różnicę tę, na wpół obawiając się też Pauliny, na wpół wielbiąc w niej rodzaj uroczej nimfy — Undyny — chroniła się chętnie pod moje skrzydła, jako istoty na wskroś ziemskiej, jako zwykłej, bardziej dostępnej śmiertelniczki.
Książką, którą najbardziej lubiłyśmy czytać i tłomaczyć, były balady Schillera. Paulina nauczyła się niebawem pięknie deklamować je, czemu nasza Fräulein przysłuchiwała się z rozszerzającym jej usta uśmiechem zadowolenia, twierdząc, że głos Pauliny brzmi jak muzyka. Mała hrabianka tłomaczyła również balady te nader potoczyście, z wielkim zapałem poetyckim: policzki jej barwił żywy rumieniec, usta jej rozchylał drżący uśmiech, jej piękne oczy zachodziły wilgotną mgiełką rozczulenia. Najpiękniejszych ustępów uczyła się na pamięć i często recytowała je, kiedy byłyśmy same, we dwie tylko. Do najbardziej ulubionych przez nią należała „Des Mädchen‘s Klage“ (Skarga dziewczyny). — Lubiła powtarzać słowa, w których dźwiękach dosłuchiwała się czarownej melodii, mimo że krytykowała ich sens. Pewnego wieczora, kiedy siedziałyśmy przy ogniu kominkowym, wyrecytowała szeptem:

Du Heilige, rufe dein Kind zurück,
Ich habe genossen das irdische Glück,
Ich habe gelebt und geliebt![102]

„Żyłam i kochałam!“ — powtórzyła — Czy to ma być szczyt ziemskiego szczęścia, cel życia — kochać? Nie sądzę, aby tak było. Raczej może to być największą klęską dla śmiertelnika, stratą czasu jedynie, bezpłodną udręką uczucia. Gdyby Schiller powiedział: być kochaną — byłby bliższy prawdy. Powiedz, Lucy, czy być kochaną nie jest czymś zgoła odmiennym?
— Przypuszczam, że jest czymś odmiennym: z jakiej racji wszakże roztrząsać tę sprawę? Czym jest dla ciebie miłość? Jakie masz o niej pojęcie? Co wiadomo ci o miłości?
Spąsowiała z irytacji zarazem i ze wstydu.
— Słuchaj, Lucy, — rzekła — nie zgadzam się na podobne traktowanie mnie przez ciebie. Wolno ojczulkowi uważać mnie za dziecko: wolę nawet, że tak zapatruje się na mnie, ty jednak wiesz i powinnabyś uznać, że jestem bliska rozpoczęcia dziewiętnastego roku życia.
— Nie robiłoby w tym wypadku różnicy, gdybyś nawet miała być bliska rozpoczęcia dwudziestego dziewiątego roku; nie będziemy wyprzedzały budzenia się uczuć przedwczesnym mówieniem o miłości.
— Oczywiście, oczywiście! — zawołała z gorączkowym podnieceniem — możesz zagadywać mnie i powstrzymywać, ile ci się podoba, wiedz jednak, że słyszałam o tym ostatnio i mówiłam o tym również. I to dużo, w sposób nieprzyjemny, draźniący i uszczypliwy, w sposób, który zganiłabyś na pewno.
Podraźnione, triumfujące, śliczne, oporne stworzonko roześmiało się. Nie mogłam zrozumieć co właściwie miała na myśli, nie chciałam jednak pytać ją o to: byłam zaskoczona. Widząc jednak najzupełniejszą niewinność jej zachowania — połączoną z lekkim odcieniem przekorności i rozkapryszenia — powiedziałam wreszcie:
— Kto mógł mówić z tobą w sposób nieprzyjemny i uszczypliwy o podobnych sprawach? Kto spośród ludzi mających dostęp do ciebie ważyłby się na to?
— Lucy — rzekła tonem znacznie łagodniejszym — jest to osoba, która sprawia nieraz, że czuję się bardzo nieszczęśliwą, chciałabym też, aby trzymała się ode mnie jak najdalej — nie życzę sobie jej towarzystwa.
— Ale kto to może być, Paulino? Słowa twoje są dla mnie zagadką prawdziwie.
— To... to moja kuzynka, Ginevra. Ilekroć zmuszona jest przestać bywać u pani Cholmondeley, przychodzi tutaj, a jeśli udaje jej się zastać mnie samą, zaczyna opowiadać mi o swoich wielbicielach. O miłości naturalnie! Szkoda, że nie możesz słyszeć wszystkiego co ma ona do powiedzenia na ten temat.
— O, słyszałam te wywody z jej ust niejednokrotnie — odparłam ozięble — na ogół też dobrze może stało się, że i ty miałaś okazję usłyszeć je również. Nie należy żałować tego — wszystko jest w porządku, jak być powinno. Bo przecież umysłowość Ginevry nie może mieć wpływu na twoją. Łatwo jest przejrzeć ją na wskroś, zarówno jej głowę, jak jej serce.
— Przeciwnie, wywiera ona na mnie wpływ, i to znaczny. Potrafi zamącić moje szczęście i przeistoczyć zupełnie moje sądy. Rani moje uczucia, kalając ludzi najdroższych mi.
— Cóż takiego może ona mówić, Paulino? Daj mi konkretny jakiś przykład. Możnaby przeciwdziałać krzywdzie, jaką ci wyrządza.
— Osoby, dla których żywiłam najwyższy szacunek, których bliskości pragnęłam całą duszą, zostały oczernione przez nią, poniżone w moich oczach. Nie oszczędza nawet pani Graham... nie oszczędza... Grahama także.
— Wyobrażam sobie. Ciekawa jestem tylko w jaki sposób może pogodzić to oczernianie ze swoim uczuciem.. ze swoją miłością? Bo chyba musi je godzić jakoś?
— O, jest zuchwała i fałszywa, jak mi się wydaje. Znasz doktora Brettona. Znamy go obie. Jest może nieco lekkomyślny, wyniosły; czy podobna jednak zarzucić mu postępowanie niskie, niegodne, wiarołomne? Codziennie opisuje mi go, klęczącego u jej stóp, nie odstępującego jej ani na krok, wlokącego się za nią jak cień. Zapewnia, że odpycha go od siebie zniewagami, on jednak nie daje odstraszyć się. Jest tak zakochany, że błaga ją o zmiłowanie. Powiedz, Lucy, czy to może być prawda? Czy cokolwiek z tego, co opowiada Ginevra jest prawdą?
— Może i prawdą jest, że był czas, kiedy uważał ją za przystojną. Czy w dalszym ciągu mówi o nim panna Fanshave jako o swoim wielbicielu i starającym się o jej rękę?
— Utrzymuje, że mogłaby wyjść za niego za mąż kiedy tylko kiwnęłaby palcem; Graham czeka z utęsknieniem na wyrażenie przez nią zgody na jego błagalne prośby.
— Czy te opowiadania właśnie są przyczyną niezrozumiałej powściągliwości twojego zachowania się wobec doktora Grahama, która nie uszła już nawet uwagi twojego ojca?
— Niewątpliwie posiały one w moim umyśle ziarno wątpliwości co do jego charakteru. Przyznać muszę, że w słowach Ginevry nie brzmi akcent szczerej, niezafałszowanej prawdy. Przypuszczam, że przesadza ona co najmniej, może nawet zmyśla — chciałabym jednak wiedzieć w jakim stopniu.
— A gdybyśmy tak poddały pannę Ginevrę pewnej próbie. Gdybyśmy dały jej możność udowodnienia władzy swojej nad nim, jaką tak przechwala się?
— Mogłabym zrobić to już jutro. Ojczulek zaprosił na obiad kilku panów, samych uczonych. Graham, który, jak ojczulek zaczyna przekonywać się, należy do ich rzędu, i to nie w jednej tylko dziedzinie wiedzy, jak słyszę, będzie również obecny. Czułabym się oczywiście zbyt zakłopotana, gdybym musiała zasiadać przy stole w podobnym gronie sama jedna, nie podtrzymywana przez nikogo. Nie mogłabym przecież rozmawiać z panami A i Z z Akademii Paryskiej. Moja świeżo zdobyta opinia młodej osoby, umiejącej należycie zachować się, narażona byłaby na poważny szwank. Ty, Lucy, i pani Bretton musicie przyjść także przez wzgląd na mnie nade wszystko; co do Ginevry, pewna jestem, że przybiegnie na pierwsze skinienie.
— Doskonale. Zakomunikuję jej w takim razie, że ją zapraszasz. Będzie miała w ten sposób okazję udowodnienia swojej prawdomówności.




ROZDZIAŁ XXVII
HOTEL CRECY

Dzień następny okazał się bardziej ożywiony i ruchliwy, aniżeli my obie, Paulina i ja — a w każdym razie ja osobiście — spodziewałyśmy się. Jak się zdaje, była to rocznica urodzin jednego z młodych książąt Labassecour — najstarszego, o ile pamiętam, Duc de Dindonneaux — i na tę cześć zarządzono zawieszenie wykładów w szkołach, a zwłaszcza w głównym „Athenée“ czyli kolegium. Młodzież tego zakładu naukowego zredagowała i złożyć postanowiła adres hołdowniczy, miała też w tym celu zgromadzić się w gmachu publicznym, w którym urządzane były doroczne egzaminy i odbywało się w następstwie rozdawanie nagród. Po złożeniu adresu hołdowniczego miało nastąpić wygłoszenie oracji, t. zw. „discours“ przez jednego z profesorów.
Kilku spośród uczonych przyjaciół pana de Bassompierre, bardziej czy mniej blisko związanych z „Atheneum“, zamierzało wziąć udział w tej uroczystości wraz z serwilistycznym zarządem miejskim Villette, z panem Chevalier Staasem, burmistrzem, a także z rodzicami i krewnymi wychowańców. Pan de Bassompierre uproszony był przez swoich przyjaciół o towarzyszenie im, przy czym wyrażono nadzieję, że jego piękna córka znajdzie się również w ich gronie. Zaskoczona zaproszeniem, napisała do mnie i do Ginevry, prosząc nas o wczesne przybycie, abyśmy mogły pójść z nią.
W trakcie wspólnego naszego ubierania się, panny Fanshave i mojego, w sypialni szkolnej przy Rue Fossette, wybuchła nagle Ginevra głośnym śmiechem.
— Co się stało? — zapytałam stropiona wpatrywaniem się jej we mnie tak uporczywym, że na chwilę zaprzestała nawet czynności strojenia się.
— O, jakie to dziwne — odparła ze zwykłą swoją uczciwą i zuchwałą zarazem bezpośredniością, — że pani i ja zrównałyśmy się towarzysko, bywając u ludzi z tej samej sfery i mając te same stosunki.
— Tak — przyznałam — Nie wielki jednak żywiłam szacunek dla znajomości, jakie uprawiała pani niedawno jeszcze: pani Cholmondeley i całe jej środowisko nie byli i nie byliby nigdy w moim guście.
— Kim pani jest właściwie, miss Snowe? — zagadnęła mnie tonem tak nieukrywanego, niekłamanego zaciekawienia, że teraz ja z kolei głośno roześmiałam się.
— Sama pani — mówiła dalej — nazywała siebie boną do dzieci i rzeczywiście, kiedy pani po raz pierwszy zjawiła się tutaj, wystąpiła pani w roli bony, czy piastunki dzieci pani Beck. Widywałam panią noszącą na ręku małą Georgetkę, czego nie zwykły robić bony nawet, a teraz zachowuje się Madame Beck wobec pani grzeczniej, aniżeli wobec naszej paryżanki, St. Pierre, a ta dumna sroka, moja kuzynka de Bassompierre, traktuje panią jak najserdeczniejszą swoją przyjaciółkę!
— Nadzwyczajne! — przyznałam jej słuszność ubawiona jej zdumieniem. — Kim jestem istotnie? Może zamaskowaną, występującą w przebraniu wybitną osobistością? Szkoda, że na to nie wyglądam.
— Najciekawsze, że nie zdaje się to pani wcale pochlebiać — dodała — przyjmuje pani wszystko z dziwnym spokojem. O ile jest pani naprawdę zwykłą istotą bez znaczenia, nikim, jak zawsze przypuszczałam, musi w żyłach pani płynąć osobliwie rybia krew.
— O ile jestem zwykłą istotą bez znaczenia, nikim, jak przypuszczała pani zawsze — powtórzyłam, nieco podrażniona, nie mając zresztą zamiaru obrażać się na nią. Jakie znaczenie mogło mieć użycie przez niedowarzoną pensjonarkę określeń: nikt czy ktoś? Poprzestałam też jedynie na zrobieniu uwagi, że udało mi się szczęśliwie natrafić na wyjątkowo uprzejmych ludzi. Czy naprawdę uważa pani — dodałam — że okazywana nam uprzejmość winna oszałamiać nas tak bardzo?
— Niech pani mówi co chce, jest to jednak bardzo dziwne — upierała się. — Trudno pogodzić się z niektórymi rzeczami.
— Z czym trudno pogodzić się? Z wytworami własnej pani fantazji?!... Gotowa jest pani nareszcie, panno Ginevro?
— Tak. Wezmę panią pod rękę.
— Wolałabym, abyśmy szły obok siebie.
Biorąc mnie pod rękę, zwisała na mnie całym ciężarem swojego ciała, że zaś nie byłam ani mężczyzną, ani jej wielbicielem, nie lubiłam tego.
— I znów to samo! — zawołała. — Chciałam, zaofiarowując się ująć panią pod rękę, wykazać uznanie moje dla stroju pani i całego pani wyglądu — było to z mojej strony pochlebną oceną pani powierzchowności.
— Ach tak? Innymi słowy chciała pani wyrazić w ten sposób, że nie wstydzi się pani pokazywać w moim towarzystwie na ulicy? Że w razie gdyby pani Cholmondeley pieściła ulubionego pinczerka w którym z okien swoich wychodzących na ulicę, albo gdyby pułkownik de Hamal zajęty był na swoim balkonie dłubaniem w zębach i które z nich obojga dostrzegło nas obie w przelocie, nie okryłaby się pani pąsem wstydu za swoją towarzyszkę?
— Tak — potwierdziła z szczerością, stanowiącą najbardziej dodatni jej rys i nadającą zmyśleniom jej nawet cechę uczciwej prostoty. Było to zresztą jedyną sympatyczną cechą jej charakteru, który, gdyby nie to, odstraszałby wszystkich wręcz.
Zadałam sobie trud słownego wyrażenia mojego komentarza do tego „tak“, a raczej dolna moja warga pośpieszyła wyprzedzić mój organ mowy: szacunek i uroczysta powaga nie były oczywiście uczuciami, jakie wyraziłam rzuconym na nią przy tym spojrzeniem.
— Szydercza, lekceważąca istoto! — dodała Ginevra w chwili, kiedy przeszedłszy na przełaj przez wielki skwer, znalazłyśmy się w cichym, miłym parku, stanowiącym najkrótszą naszą drogę na Rue Crécy.
— Nie znam osoby, która płoszyłaby mnie w tym stopniu co pani!
— Nie moja w tym wina. — Najlepiej zrobiłaby pani, trzymając się z daleka ode mnie i nie interesując się moją osobą. Na pewno ja pierwsza nie zaczepię pani.
— Jak gdyby można było trzymać się z dala od pani i nie interesować się panią! Taka jest pani tajemnicza i dziwna!
— Ta moja rzekoma tajemniczość i dziwaczność jest całkowicie wytworem imaginacji pani. Powtarzam, że najlepiej pani zrobi, nie strojąc mnie w nie i możliwie wykreślając je ze swojej pamięci.
— Ale czy naprawdę jest pani kimś? — nalegała, nie dając się zbić z tropu i, wbrew mojej woli, wsuwając mi rękę swoją pod ramię, które w sposób wielce niegościnny przycisnęło się mocno do mojego boku, aby nie dać dostępu natrętnemu intruzowi.
— Tak — rzekłam — należę do typu karierowiczów pnących się coraz wyżej po szczeblach drabiny społecznej; zaczęłam od roli towarzyszki pewnej wiekowej niewiasty, potem byłam piastunką małych dzieci, a teraz jestem nauczycielką szkolną.
— Niech mi pani powie, błagam panią, kim jest pani naprawdę. Nie powtórzę tego nikomu — nalegała, nie dając za wygranę i nie myśląc wyzbywać się swojej koncepcji zamaskowanej wielkości, jakiej rolę podobało jej się narzucić mi. Wcisnąwszy przemocą rękę swoją pod moje ramię, które zagarnęła teraz już w wyłączne posiadanie, nie przestawała przymilać mi się i błagać mnie, aż wreszcie doprowadziła mnie do głośnego wybuchu śmiechu, który nie pozwolił mi iść dalej. Musiałam zatrzymać się wśród drogi. Nie zrażona i tym jednak, rozwijała w dalszym ciągu w najfantastyczniejszy sposób ten wyimaginowany przez siebie temat, dając upartą wiarą swoją, czy niewiarą, dowód, że nie jest w stanie wyobrazić sobie osoby, która, nie mając oparcia w przywilejach urodzenia, majątku, wielkiego nazwiska czy wielce wpływowych stosunków, mogłaby utrzymać niezachwianą niezależność swoją i powagę.
Co się mnie samej tyczy, wystarczało najzupełniej do spokoju mojego ducha przeświadczenie, że znają mnie ci, na których mi zależy. Inne względy, jak: drzewo genealogiczne, stanowisko towarzyskie czy ukryte zdobycze umysłowe, małe miały dla mnie znaczenie zajmując jednakie mniej więcej miejsce i obszar w kręgu moich myśli i zainteresowań. Należały do trzeciorzędnych moich lokatorów, którym mogłam dać do rozporządzenia skromną bawialkę jedynie, czy małą tylną sypialkę, chociażby nawet wielka jadalnia i salony recepcyjne były puste. Nie przyszłoby mi nigdy na myśl ulokować ich tam; uważałam, że skromniejsze pomieszczenie bardziej odpowiada ich warunkom. Rychło wszakże przekonałam się, że świat inaczej ocenia te rzeczy, jakkolwiek też przyznaję światu słuszność pod tym względem, wierzę jednak zarazem, że i ja także nie jestem w zupełnym co do tego błędzie.
Są ludzie, którzy czują się moralnie poniżeni, zajmując pośledniejsze stanowiska, ludzie, którzy utratę pozycji towarzyskiej okupują utraceniem szacunku dla samych siebie. Czyż jednostki tego typu nie są usprawiedliwione, przywiązując najwyższe znaczenie do wartości, które są jedyną tarczą ich i obroną przed samoponiżeniem? Jeśli człowiek uważa, że we własnych oczach stałby się godzien pogardy, gdyby dowiedziano się, że jego przodkowie pochodzili z ludu i nie posiadali tytułu szlacheckiego, byli ubodzy i nie rozporządzali majątkiem, byli pracownikami, a nie kapitalistami, czy byłoby słuszne potępiać go za ukrywanie przed światem tych faktów, za lęk przed nieprzyjaznym trafem, który mógłby go zdemaskować? Im dłużej żyjemy, tym więcej nabieramy życiowego doświadczenia, tym mniej skłonni jesteśmy do surowego sądzenia naszych bliźnich, do podawania w wątpliwość opinij świata. Gdziekolwiek dostrzegamy uciekanie się do drobnych środków obrony, które mają na względzie uchronienie fałszywej cnoty udającej niewinną skromnisię, czy utrzymanie powszechnego szacunku przez człowieka o wybitnej pozycji towarzyskiej, możemy być pewni, że były one konieczne.
Dotarłyśmy wreszcie do pałacyku, noszącego nazwę Hotel Crécy. Zastałyśmy Paulinę gotową już do wyjścia w towarzystwie pani Bretton i ojca, pod których przewodem udałyśmy się na miejsce zgromadzenia, gdzie korzystnie ulokowano nas w odpowiedniej odległości od głównej estrady. Młodzież szkolna z Ateneum wprowadzona została do sali przed nami; zarząd miejski z burmistrzem na czele zajął fotele honorowe, młodzi książęta wraz z ich opiekunami i wychowawcami umieszczeni byli na specjalnie przeznaczonym dla nich podium; resztę obszernej sali wypełniali przedstawiciele miejscowej arystokracji oraz najznakomitsi, najbardziej poważani obywatele miasta.
Do tego momentu nie interesowałam się osobą profesora, który miał powierzone sobie wypowiedzenie „discours“. Przypuszczałam, że na mównicy stanie który z zaszczytnie znanych uczonych i wygłosi okolicznościową mowę, która będzie zarazem zobrazowaniem wytycznych misji wychowawczej kierownictwa Ateneum i wyrazem hołdu złożonego młodym książętom.
W chwili naszego wejścia była estrada pusta jeszcze, nie upłynęło jednak dziesięć minut, a zapełniła się do ostatniego miejsca. Nagle, w jednej sekundzie wzniosła się ponad przybraną szkarłatem mównicą głowa, tors i ramiona. Znałam tę głowę: jej kształt, barwa, mina i wyraz były dobrze znane zarówno mnie jak pannie Fanshave: czarność i gładkość oblepionej włosami czaszki, szerokość bladego czoła, ognisty błysk błękitnych oczu, stanowiły szczegóły, tak mocno wrosłe w naszą pamięć i nasuwające tyle dziwacznych asocjacji myślowych, że nagłe ich zjawienie się przed nami omal nie pobudziło nas do wybuchu śmiechu. Co się mnie osobiście tyczy, wyznać muszę, że gorąco mi się zrobiło z powstrzymywania całą siłą tej chęci, musiałam też pochylić głowę i zasłonić usta chusteczką, czyniąc z niej jedyną powiernicę mojego rozbawienia.
Wydaje mi się, że byłam rada, zobaczywszy Monsieur Paula, że miło było raczej, aniżeli niemiło, mieć go tutaj przed sobą, na tej katedrze, pełnego zapału i szczerości, posępnego i łagodnego, doświadczonego i nieulękłego, jak gdyby panował nad słuchaczami z katedry swej w klasie. Jego obecność była tak wielką niespodzianką dla mnie: nie przeszło mi ani na chwilę przez myśl, że spotkam go tutaj, mimo że wiedziałam o zajmowaniu przez niego katedry belles-lettres — literatury — w kolegium. Wobec jego osoby, przemawiającej z tej trybuny, można było być pewnym, że nie usłyszy się ani czczych formułek, ani pustych pochlebstw. Mimo takiego przeświadczenia, wyznaję szczerze, że nie byłam przygotowana na to, czego sądzono nam było wysłuchać, co spadło nagle lawiną niepowstrzymaną na biedne nasze głowy.
Mówił do książąt, do zgromadzonej szlachty, do wysokich urzędników i do obywateli miasta z tą samą prawie surową, gniewną powagą, z jaką zwykł zwracać się do wszystkich trzech oddziałów zakładu naukowego przy Rue Fossette. Do wychowańców kolegium zwracał się nie jak do żaków szkolnych, ale jako do przyszłych obywateli kraju, w których sercach posiany był zaród miłości ojczyzny. Epoka, jaka miała nastąpić w Europie, nie była jeszcze przeczuwana nawet i dlatego ideologia Monsieur Paula wydawała mi się czymś zgoła nowym, objawieniem nieledwie. Kto mógł wówczas przypuścić, że płaski, żyzny kraj, jakim jest Labassecour, stanie się kolebką przekonań politycznych i uczuć narodowych z taką mocą wyrażanych w tej chwili? Nie uważałam za potrzebne zdawać w tym miejscu sprawy z poglądów politycznych, jakie wygłosił, niech mi wolno będzie jednak powiedzieć, że wierzyłam zarówno w szczerość i głębię jego przekonania, jak w słuszność tego co mówił. Mimo że zapał ponosił go nadmiernie, był surowy i rozsądny: potępiał bezwzględnie pozbawione realnych podstaw marzenia — utopistów; szydził z nie mających szans urzeczywistnienia dzikich rojeń, ilekroć wszakże stykał się z przejawami tyranii, rozbłyskał w oku jego żar, który warto było oglądać; a kiedy piętnował niesprawiedliwość, głos jego nie brzmiał już niepewnie, przypominając raczej potężny dźwięk trąby, rozlegający się z parku o zmierzchu.
Nie przypuszczam, aby słuchacze zdolni byli podzielać ten płomienny zapał w całej jego czystości, niektórym jednak spośród młodych wychowanków kolegium udzielił się ogień, z jakim tak wymownie wskazywał im drogę, którą kroczyć winni w imię przyszłości własnego kraju, w imię przyszłości całej Europy. Kiedy zakończył, nagrodzili go hucznymi, długotrwałymi, ogłuszającymi salę oklaskami; bez względu na jego surowość i gwałtowność był ich ulubionym profesorem.
W chwili kiedy towarzystwo nasze opuszczało hall, stał przy drzwiach wejściowych. Dostrzegł mnie, poznał, uchylił kapelusza, podał mi w przejściu rękę i szepnął:
Qu‘en dites-vous?[103]
Pytanie to, wybitnie charakteryzujące go, przypominało mi, nawet w tym momencie jego triumfu, wnikliwy niepokój, jaki miotał nim nieodstępnie oraz brak opanowania, jaki stale mnie w nim raził. Nie powinno było wcale obchodzić go co ja — czy ktokolwiek inny — myślimy o tym; obchodziło go to jednak, był też zbyt szczery, aby ukrywać to, zbyt impulsywny, aby umieć powściągnąć się. Otóż, o ile brałam mu za złe nadmierny jego zapał, podobała mi się jego dziecięca naiwność. Pochwaliłabym go chętnie, serce moje biło pełnią najszczerszego uznania dla niego, niestety wszakże, nie umiałam zdobyć się na słowa pochwały. Kto właściwie znajduje odpowiednie słowa w odpowiednim momencie? Wybąkałam nieudolnie jakieś wyrazy, prawdziwie rada jednak byłam zbliżeniu się do niego grupy ludzi, którzy obsypali go komplementami i powinszowaniami, szczęśliwie pokrywając moją nieudolność wielosłownością swoją i wylewnością.
Jeden z panów przedstawił go panu de Bassompierre, który, szczerze zachwycony nim również, zaprosił go na obiad wydawany w Hôtel Crécy dla przyjaciół swoich (większość z nich była zarazem przyjaciółmi Monsieur Emanuela). Monsieur Paul nie przyjął jednak zaproszenia, powodowany zwykłym swoim onieśmieleniem wobec uprzejmości okazywanych mu przez ludzi możnych: duchowe napięcie jego świadczyło tyleż o sile jego umysłu, ile o niezawisłości jego charakteru. Cecha ta nie rzucała się może w oczy od razu, tym milsze wszelako sprawiało wrażenie wykrywanie jej w miarę coraz bliższego jego poznawania. Na ponowioną przez pana de Bassompierre prośbę, zgodził się przyjść po obiedzie wraz z przyjacielem swoim, panem A., członkiem Francuskiej Akademii Nauk.
Tego wieczora przy obiedzie, obie młode dziewczyny, Ginevra i Paulina, wyglądały, każda w swoim rodzaju, bardzo pięknie: pierwsza z nich górowała może urokiem czysto fizycznym, drugą cechował wdzięk bardziej subtelny natury duchowej raczej, ujawniający się głębią wyrazu i promiennością oczu, słodyczą, jaką tchnęły rysy jej twarzy, wrażliwej na zmienne odczuwania i nastroje. Ciemno-szkarłatna suknia Ginevry podkreślała złocistość jej loków, harmonizując z kolorytem jej cery, świeżej jak płatki kwiatu. Strój Pauliny, nieskazitelnego kroju i odrobienia, lekki i jasny, biały właściwie, stanowił tło, wdzięcznie uwydatniające kameliową delikatność jej naskórka, łagodną miękkość jej ruchów, wyraz głębokiej tkliwości, przyczajony w jej oczach, jedwabiste bogactwo ciemnych jej włosów — znacznie ciemniejszych w każdym razie, aniżeli jej kuzynki — i ciemnych również brwi i rzęs, promienność jej tęczówek i ruchliwość wielkich jej źrenic. Natura zaznaczyła te same szczegóły powierzchowności panny Fanshave w sposób dość lekki, jak gdyby nieco niedbale, gdy każdy rys panny de Bassompierre był skończenie doskonały, wyrzeźbiony możliwie najsubtelniej.
Jakkolwiek onieśmielona obecnością tylu ludzi nauki, nie zaniemówiła jednak Paulina całkowicie: od czasu do czasu dorzucała skromne słówko, ujmujące pełnym wdzięku brakiem pewności siebie. Wyraźne też było, że przychodziło jej to z pewnym wysiłkiem, tyle było jednak naturalnej słodyczy w jej sposobie mówienia, a zarazem były czynione przez nią uwagi tak rozsądne i trafne, że ojciec jej, niejednokrotnie przerywał własne przemówienie w pół słowa, aby słuchać, co miała do powiedzenia, a co napełniało go szczerą dumą i rozkoszą. Tym, któremu udało się zręcznie wciągnąć Paulinę do rozmowy, był bardzo gładki, uprzejmy Francuz, wielki uczony, zarazem człowiek o prawdziwie dworskich manierach. Zachwycona byłam nieskazitelną francuzczyzną Pauliny; jej doskonałym akcentem, literacko prawidłową budową zdań, głębokim wyczuciem ducha języka, nie wyłączając nawet umiejętności posługiwania się jego osobliwymi idiomami. Ginevra, która spędziła połowę swojego życia na kontynencie, w połowie nawet nie dorywnywała kuzynce pod tym względem: nie znaczy to, aby brak jej było kiedykolwiek słów, nie zdolna była jednak zdobyć się na podobną ścisłość i czystość stylu; trudno było też przypuścić, aby mogła kiedykolwiek osiągnąć w podobnym stopniu zdolność władania językiem francuskim. I pod tym względem również był pan de Bassompierre, wyjątkowo surowy w swoich wymaganiach lingwista, wielce zadowolony z córki.
Wśród obecnych znajdował się jeszcze jeden uważny słuchacz i obserwator, który, z racji obowiązków swojego zawodu, przybył na obiad mocno spóźniony. W momencie wejścia doktora Brettona i zajęcia przez niego miejsca przy stole były obie młode panie zajęte rozmową, co umożliwiło mu przedłużenie cichej tej, ukrytej obserwacji. Panna Fanshave rychło jednak spostrzegła widocznie jego obecność, dotychczas bowiem obojętna na to co działo się dokoła niej, ożywiła się nagle, twarz jej okrasił uprzejmy uśmiech, a z ust posypały się kaskady słów. — To co mówiła, nie miało oczywiście wiele sensu — a w każdym razie nie dorastało do ogólnego poziomu rozmowy, prowadzonej tego wieczora przy stole. Jej lekkie, beztreściwe rozszczebiotanie mogło podobać się niegdyś Grahamowi. Kto wie nawet, czy nie podobało mu się w dalszym ciągu. Może wyobrażałam sobie tylko, że, bez względu na miłe sycenie jego oczu i uszu, nie znajdował jego żywy umysł i subtelny smak także prawdziwego zadowolenia w słuchaniu jej szczebiotu. Faktem było bądź co bądź, że na natarczywe narzucanie się Ginevry jego uwadze, odpowiadał grzecznie, jak wymagał tego takt towarzyski: jego zachowanie nie było ani oziębłe, ani szorstkie; Ginevra była jego sąsiadką przy stole, dlatego też przez cały czas trwania obiadu, do niej zwracał się prawie wyłącznie. Była z tego bardzo zadowolona i po obiedzie przeszła do salonu w doskonałym humorze.
Jak tylko jednak znalazłyśmy się w tym pozbawionym męskiego towarzystwa ustroniu, osowiała ponownie i zobojętniała: rzuciwszy się na kanapę, oświadczyła, że jej zdaniem i „discours“ (rozprawy) i sam obiad były potwornie głupie, zapytała też kuzynkę jak nie przykrzy się jej słuchać gadaniny takiej bandy „gros bonnets“ — nadętych uczonością nudziarzy, których ojciec jej gromadzi przy swoim stole. Jej drwiny i urągania ustały jednak z chwilą, kiedy uszu naszych doszedł odgłos kroków męskich po schodach: zerwała się natychmiast z kanapki i pobiegła do fortepianu, którego klawisze zaatakowała z wielkim ożywieniem. Dr. Bretton, wszedłszy jako jeden z pierwszych, zajął miejsce obok niej. Przyszło mi na myśl, że nie długo tu popasa: miałam nadzieję, że pociągnie go grupa, zgromadzona przy kominku, okazało się jednak, że poprzestał jedynie na obserwowaniu jej. Przez czas jego przyglądania się powiększyli grupę tę inni, którzy stopniowo przyłączali się do niej.
Wdzięk postaci i umysłu Pauliny oczarował poważnych Francuzów: subtelność jej urody, ujmujące jej obejście, jej wrodzony niezawodny takt odpowiadały ich gustom, zgromadzili się też wszyscy dokoła niej, nie po to oczywiście, aby prowadzić z nią uczone rozmowy, czym onieśmieliby ją do reszty, ale aby roztrząsać z nią rozmaite tematy literackie, artystyczne i społeczne, z których zakresu, jak rychło okazało się, wiele czytała i więcej jeszcze rozmyślała samodzielnie. Słuchałam. Pewna jestem, że jakkolwiek Graham trzymał się z dala, i on także przysłuchiwał się uważnie: miał równie wyostrzony słuch jak wzrok, zdolny podchwytywać wszystko w lot. Wiedziałam, że śledzi przebieg dyskusji, czułam też, że sposób, w jaki jest prowadzona, podoba mu się niezmiernie, aż do bólu nieledwie.
Paulina posiadała większą siłę zarówno uczucia jak charakteru, aniżeli można byłoby spodziewać się, aniżeli Graham mógł sobie wyobrazić, aniżeli ona sama skłonna była kiedykolwiek ujawniać wobec ludzi, którzy nie chcieli tego wiedzieć. Prawdę mówiąc, kochany czytelniku, nie istnieje doskonałe piękno, ani wdzięk skończony, ani także głębsza kultura ducha bez siły w tej samej mierze doskonałej, pełnej i godnej pokładania w niej ufności. Równie mało można byłoby spodziewać się obfitego kwitnienia i owocowania drzewa, pozbawionego korzeni i soków, jak wdzięku, zdolnego utrzymać się trwale u natury słabej i zgnuśniałej. Przez krótką chwilę może kwitnący pozór piękna zdobić istotę słabą, nie jest zdolny jednak wytrzymać najlżejszego podmuchu: blaknie i zanika rychło, nawet podczas najbardziej słonecznej pogody. Graham zdumiałby się, gdyby jakiś geniusz opiekuńczy podszepnął mu uwagę o sile ducha, podtrzymującej subtelną tę istotę, ja wszakże, która znałam ją, kiedy była dzieckiem jeszcze, wiedziałam, lub domyślałam się, jak silne i zdrowe korzenie podtrzymywały jej wdzięk ujmujący i jak trwale wiązały go z gruntem realnym.
Gdy doktór Bretton słuchał i czekał na utworzenie się wyłomu w zwartym kole zaczarowanym, wzrok jego, który błądził niespokojnie, od czasu do czasu po całym pokoju, padł przypadkowo na mnie, siedzącą w zacisznym kąciku w pobliżu mojej matki chrzestnej i pana de Bassompierre, zajętych, jak zazwyczaj, przerzucaniem się „na cztery ręce“ żartobliwymi docinkami, jak nazwałby to p. Home, czy urządzających sobie miłe tête à tête wedle określenia samego hrabiego. Graham uśmiechnął się porozumiewawczo, podszedł ku mnie i zapytał, jak się czuję, przy czym zwrócił uwagę na moją bladość. I ja także uśmiechnęłam się na myśl o tym, że doktór John nie zamienił ze mną paru słów od trzech miesięcy bez mała, z czego najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy. I teraz usiadł, nie odzywając się więcej do mnie. Wolał, jak się zdaje, patrzeć niż rozmawiać. Ginevra i Paulina siedziały teraz naprzeciwko niego: mógł przypatrywać im się do woli, studiować z jednaką wnikliwością obie postaci i twarze.
Po obiedzie zjawiło się w salonie kilka jeszcze osób, pań i panów, którzy wpadli do gościnnego domu pana de Bassompierre na wieczorną pogawędkę. W ich rzędzie dostrzegłam surową, ciemną sylwetkę, krążącą w jednym z dalszych salonów i wyłaniającą się chwilami tylko w polu mojego widzenia, Monsieur Emanuel znał wielu z obecnych panów, był jednak, sądzę, nieznany większości pań, poza mną i Ginevrą jedynie. Rzucając okiem w kierunku kominka, musiał z konieczności zauważyć mnie, zrozumiałe więc, że zrobił ruch taki, jak gdyby chciał podejść do mnie, dostrzegłszy wszelako w drugiej chwili i doktora Brettona także, zmienił zamiar i cofnął się. Gdyby skończyło się na tym, nie byłoby powodu do obrazy, nie poprzestawszy wszakże na samym wycofaniu się, ściągnął gniewnie brwi, wysunął pogardliwie dolną wargę i przybrał tak brzydką minę, że odwróciłam oczy od niemiłego tego widoku. Wraz z nim przybył także jego brat, Monsieur Joseph Emanuel, który od razu zastąpił tkwiącą wciąż jeszcze przy fortepianie Ginevrę Fanshave. Jak mistrzowską wydała się jego gra po jej pensjonarskim brzdąkaniu! Jak wspaniale rozbrzmiewającymi tonami odpowiadał instrument na pieszczenie jego klawiszy palcami prawdziwego artysty!
— Prawda, Lucy, — przerwał wreszcie doktor Bretton milczenie, spoglądając z uśmiechem na Ginevrę, prześlizgującą się mimo niego i rzucającą mu w przejściu powłóczyste spojrzenie — prawda, że miss Fanshave jest prawdziwie piękną dziewczyną?
Przyznałam mu oczywiście słuszność.
— Czy istnieje — dodał — jeszcze jedna w tym salonie, mogąca dorównać jej wdziękiem?
— Sądzę, że nie ma drugiej równie urodziwej.
— Zgadzam się z panią, Lucy — my oboje zgadzamy się często w gustach, a przynajmniej w sądach.
— Czyżby? — rzekłam z pewnym wahaniem.
— Myślę, że gdyby była pani chłopcem, a nie dziewczyną, chrześniakiem, a nie chrześniaczką mojej matki, stalibyśmy się serdecznymi przyjaciółmi: nasze poglądy i sądy dostroiłyby się wzajem w zupełności.
Powiedział to tonem żartobliwym: w oku jego błysnął uśmiech na poły ironiczny, na wpół tkliwy. O, Grahamie! Nie jedną spędzoną w samotności chwilę poświęciłam na rozmyślanie, jaki może być sąd twój o Lucy Snowe — czy był on zawsze życzliwy i sprawiedliwy? Czy gdyby Lucy była duchowo tą samą istotą, jaką jest obecnie, posiadała jednak dodatkowe walory majątku i stanowiska w świecie, byłoby zachowanie się twoje względem niej i twoja ocena jej osoby zupełnie takie jak obecnie? Zadając sobie to pytanie, nie myślę bynajmniej stawiać panu, panie doktorze Johnie, poważniejszych zarzutów. Nie; zasmucał mnie pan często i zakłócał mój spokój, zaznaczyć jednak muszę na pańskie usprawiedliwienie, że wpadam łatwo w nastrój zgnębienia i że byle co oddziaływa przytłaczająco na mój temperament. Wystarczy, aby najlżejsza chmurka przyćmiła nieco słońce. Możliwe w rezultacie, że w oczach nieubłaganej Temidy okazałabym się większą winowajczynią, aniżeli on.
Usiłując tedy opanować nieuzasadniony ból, przeszywający moje serce na myśl, że Graham, który umie poświęcać innym tyle szczerego zainteresowania i współczucia, nie może zdobyć się na nic więcej prócz dobrotliwej drwiny w stosunku do Lucy, przyjaciółki swojej z dawnych lat, zagadnęłam go spokojnie:
— Na jakich to punktach jesteśmy tak bardzo jednomyślni?
— Posiadamy oboje zdolność obserwowania. Pani, droga Lucy, nie przypisuje mi może tej zdolności, posiadam ją jednak.
— Mówił pan jednak o gustach; obserwujemy może te same zjawiska, oceniamy je wszakże odmiennie.
— Poddajmy się próbie. Nie podobna oczywiście, aby nie oceniała pani należycie walorów panny Fanshave; jaki jest wszelako sąd pani o innych tu obecnych osobach? O mojej matce, na przykład? Albo też o tu zgromadzonych asach, o panach A. i Z., czy wreszcie o tej bladej małej osóbce, pannie de Bassompierre?
— Wie pan dobrze co myślę o pańskiej matce. O panach A. i Z. nie myślałam dotychczas nic wcale.
— A o tej trzeciej?
— Myślę, że, jak pan wyraża się, jest ona bladą, małą osóbką, bladą w tej chwili oczywiście, jako że jest zmęczona i przewrażliwiona.
— Nie pamięta jej pani jako dziecka?
— Zadaję sobie czasem pytanie, czy pan pamięta ją z tych czasów.
— Zapomniałem o niej; znaną jest wszakże rzeczą, że okoliczności, osoby, a nawet wyrazy i spojrzenia, pewne cechy własnego naszego czy cudzego umysłu, które zatarły się w naszej pamięci, zwykły wskrzesać w pewnych warunkach.
— Zupełnie możliwe.
— A jednak — dodał — wskrzeszenie to nie jest kompletne; wymaga ono potwierdzenia; przypomina tak bardzo mglistością swoją rojenia senne czy wytwory naszej fantazji, że stworzenie sobie jasnego, pełnego obrazu wymaga bezwzględnie potwierdzenia go przez naocznego świadka. Była pani wszak gościem w domu mojej matki w Bretton przed dziesięciu laty, kiedy pan Home sprowadził tam i pozostawił pod jej opieką małą swoją córeczkę, którą nazywaliśmy wówczas „małą Polly“.
— Byłam obecna w dniu jej przybycia, a także w dniu jej odjazdu.
— Osobliwe było z niej dziecko, prawda? Nie pamiętam już jak ją traktowałem. Czy lubiłem dzieci w tym okresie życia? Czy tkwiły cieplejsze jakieś uczucia, czy było coś pociągającego w wybujałym tym, nie dbającym o nikogo wyrostku szkolnym, jakim byłem wówczas? Nie przypuszczam jednak, aby pani przypominała mnie sobie.
— Widział pan w La Terrasse swój własny portret z owego okresu? Bardzo przypomina pański wygląd obecny. Nie zmienił się pan od tego czasu; pod względem zachowania, chcę powiedzieć. Jest pan prawie taki sam teraz, jaki był pan wtedy.
— Czy to możliwe, Lucy? Taka opinia o mnie podnieca moją ciekawość. Jaki jestem teraz? I jaki byłem wówczas, przed dziesięciu laty?
— Dobry, o ile wszystko szło po myśli pańskiej — nigdy jednak i wobec nikogo nie był pan ani szorstki, ani okrutny.
— O, nie, Lucy, nie ma pani racji! O ile pamiętam, bywałem brutalny w stosunku do pani chociażby.
— Brutalny?! Nie, panie Grahamie. Nie zniosłabym nigdy brutalnego traktowania mnie.
To jednak pamiętam doskonale: cicha, łagodna Lucy Snowe nie zaznała nigdy szczególnych z mojej strony względów.
— Równie mało, jak pańskiego okrucieństwa.
— Oczywiście! Gdybym był nawet Neronem, nie byłbym w stanie ukrzywdzić istoty bezbronnej i niewinnej jak cień.
Uśmiechnęłam się, powstrzymując równocześnie jęk bólu... O, pragnęłam jednego tylko: aby chciał pozostawić mnie w spokoju, aby zaprzestał aluzji do mojej osoby! Nie chciałam słuchać określania mnie takimi epitetami: jak: „cicha mała Lucy Snowe“, czy „bezbronna, niewinna jak cień“. Odrzucałam je nie z szyderstwem, ale z niezmierną przykrością: ciążyły mi ołowiem, mroziły swoim chłodem. Szczęśliwie jednak, przeskoczył wnet na inny temat.
— Jaki był wzajemny nasz stosunek, Polly i mój? O ile pamięć nie myli mnie, nie byliśmy wrogo usposobieni wzajem dla siebie...
— Mówi pan o tym w sposób nader mglisty. Czy wyobraża sobie pan, że pamięć małej Polly nie nasuwa jej wyraźniejszych wspomnień?
— O, nie mówimy teraz o małej Polly. Proszę, niech pani nazywa ją panną de Bassompierre: oczywiste, że taka dostojna osoba nie mogła zapamiętać skromnego szarego człowieka, jak Graham Bretton. Niech się pani przyjrzy jej wielkim, szeroko otwartym oczom: czy zdolne one są czytać w księdze wspomnień? Czy są to te same oczy, którym wskazywałem zgłoski w elementarzu? Może nie wie ona nawet, że to ja po części nauczyłem ją czytać.
— Używając do tej nauki Biblii w wieczory niedzielne?
— Ma taki spokojny, piękny profil obecnie, a jaka była z niej kiedyś mała kręcicka! Jakie nieobliczalne są gusty i upodobania dziecięce! Pryskają bez śladu jak bańki mydlane! Czy uwierzyłaby pani, Lucy kochana, że ta dama lubiła mnie bardzo?
— Tak, zdaje mi się, że dość lubiła pana — odparłam powściągliwie.
— Nie pamięta pani więc? I ja także zapomniałem — teraz jednak przypominam sobie. Lubiła mnie najbardziej ze wszystkich i ze wszystkiego co było w Bretton.
— Tak wydawało się panu.
— Doskonale pamiętam to. Pragnąłbym móc powiedzieć jej o wszystkim co zapamiętałem. Pragnąłbym raczej, aby ktoś inny, pani chociażby, droga Lucy, podszepnęła jej to wszystko, gdy ja, siedząc tutaj, na tym miejscu, mógłbym zaznać rozkoszy śledzenia wyrazu jej twarzy przy słuchaniu tych wspomnień. Mogłaby pani uczynić to dla mnie i zasłużyć na wielką, trwałą moją wdzięczność?
— Czy mogłabym zasłużyć na wielką, trwałą pańską wdzięczność? — powtórzyłam. — Nie, nie mogłabym.
Czułam, że palce rąk moich skręcają się i zaciskają nerwowo; równocześnie jednak czułam, że zbroję się w odwagę, zalewającą serce moje ciepłą falą oporu. Nie, nie pójdę w tym względzie doktorowi Johnowi na rękę! Ani myślę pójść! W radosnym poczuciu nowej, pożądanej siły, zdałam sobie sprawę z zupełnie opacznego ujmowania przez Grahama mojego charakteru i mojej natury. Chciał zawsze narzucać mi jakąś rolę, odmienną od mojej własnej. Natura moja i ja sama stanęłyśmy wobec niego sztorcem. Nie domyślał się wcale co czułam, nie czytał w moich oczach, ani w twarzy, ani także w gestach moich, mimo że wszystko to zdradzało wyraźnie stan mojej duszy. Pochylając się ku mnie przymilnie, szepnął:
— Niech pani uczyni to dla mnie, Lucy.
Uczyniłabym to dla niego, a przynajmniej wyjaśniłabym mu dokładnie, że nie może nigdy już ponownie liczyć na odegranie przeze mnie roli zręcznej subretki w dramacie miłosnym; nagle jednak, w tym samym momencie, kiedy usłyszałam jego ciche, gorączkowe, wyszeptane błagalnie:
„Niech pani uczyni to dla mnie, Lucy!“ — doleciało do uszu moich ostre syknięcie rzucone mi z drugiej strony:
Petite chatte, doucerette, coqette! — syknął wąż-dusiciel — vous avez l‘air bien triste, soumise, réveuse, mais vous ne l‘êtes pas: c‘est moi qui vous le dis: Saurage! la flamme a l‘âme, l‘eclair aux yeux![104].
Oui, j‘ai la flamme à l‘âme, et je dois l‘avoir![105]odparłam, zwracając się z zasłużonym oburzeniem w jego stronę, ale profesor Emanuel syknął swoją obelgę i znikł.
Najgorsze z tego wszystkiego było, że doktór Bretton, którego słuch, jak zaznaczyłam, był osobliwie wyostrzony, podchwycił każde słowo tego zwrócenia się do mnie, zakrył usta chusteczką i trząsł się z powstrzymywanego śmiechu.
— Trafny cios! — zawołał. — Wspaniałe: „petite chatte, coquette!“ O, muszę opowiedzieć o tym mamie! Czy to prawda, Lucy, czy tylko na wpół prawda? Przypuszczam, że musi tak być w istocie: spąsowiała pani, przypominając barwą suknię panny Fanshave. O, naprawdę, teraz, kiedy przyjrzałem mu się bliżej — widzę, że to przecież ten sam mały człowieczek, który tak szorstko obszedł się z panią na koncercie. Tak, ten sam! W tej chwili wściekły jest i na mnie także, dostrzegł bowiem mój śmiech. O, muszę podroczyć się z nim!
Ulegając nieposkromionej pokusie zrobienia Monsieur Emanuelowi na złość, śmiał się naumyślnie, żartował i szeptał mi do ucha, aż wreszcie rozśmieszył do łez i mnie także.
Wytrzeźwiony nagle, spoważniał; w pobliżu panny de Bassompierre utworzyło się wolne miejsce: otaczające ją koło zdawało się bliskie rozproszenia. Bystre, czujne, nawet w momencie śmiechu, oczy Grahama podchwyciły od razu to poruszenie. Wstał i, zebrawszy się na odwagę, przeszedł na przełaj przez pokój, aby wykorzystać sprzyjającą okazję. Doktór John był przez całe swoje życie wybrańcem fortuny — szczęście sprzyjało mu stale i nieodmiennie. Czemu zawdzięczał je właściwie? Otóż temu oczywiście, że umiał podpatrzeć odpowiedni moment, miał w trafnie obranej chwili odwagę czynu i wytrwałość doprowadzenia przedsiębranej akcji do końca. Żadna namiętność, chociażby najbardziej zachłanna, nie była w stanie powstrzymać go na tej drodze; żaden chwilowy zapał, żadne uleganie przelotnym słabostkom nie hamowały pędu jego ku obranemu celowi. Jak pięknie wyglądał w tej chwili! Kiedy Paulina podniosła oczy na jego powitanie, spotkało się jej spojrzenie z jego spojrzeniem, pełnym ognia, a zarazem powściągliwym; zaróżowienie jego twarzy, kiedy zwracał się do niej, było na wpół rozpromienieniem. Stał przed mą onieśmielony zarazem i odważny, uległy i nie narzucający się, a jednak nieugięty w dążeniu do celu, jaki sobie nakreślił, i jakiemu poświęcił się z całym zapałem. Wystarczyło mi jedno rzucenie okiem, aby od razu stwierdzić to wszystko z niezawodną pewnością. Nie miałam czasu na dalsze obserwacje, chociażby nawet nie brakło mi ochoty po temu. Było już późno; my obie: ja i Ginevra, powinnyśmy były właściwie znajdować się już na Rue Fossette. Podniosłam się i złożyłam życzenia dobrej nocy mojej matce chrzestnej i panu de Bassompierre.
Nie wiem, czy profesor Emanuel zauważył niechętne moje przyjmowanie żartobliwych docinków doktora Brettona, czy może też dostrzegł wyraz cierpienia w moich oczach oraz to, że na ogół wieczór ten nie był widocznie jednym nieustannym pasmem rozkoszy dla płochej, uganiającej się za zabawami mademoiselle Lucie, faktem było wszelako, że w chwili, kiedy wychodziłam z pokoju, zatrzymał mnie i zapytał, czy mam kogoś, kto mógłby odprowadzić mnie do domu. Z zapytaniem tym zwrócił się tonem uprzejmym, a nawet usprawiedliwiającym się poniekąd i żałującym poprzedniego swojego wybuchu. Nie na wiele jednak zdało się to: nie byłam zdolna, w zamian za jedno dobre słówko, puścić przedwcześnie w niepamięć jego obraźliwe znalezienie się wobec mnie. Nigdy dotychczas nie rozgniewała mnie tak poważnie jego szorstkość i nie zmroziła do tego stopnia jego gwałtowność; to co powiedział tego wieczora, uważałam za nie dający niczym usprawiedliwić się wyskok. Uważałam za konieczne zaznaczyć w jakiś sposób, z lekka chociażby, wielkie moje niezadowolenie z jego sposobu zachowania się, zbyłam go też lakoniczną odpowiedzią:
— Nie zbraknie mi towarzystwa w drodze powrotnej.
Była to zresztą prawda; wiedziałam, że odesłać nas miano, mnie i Ginevrę, na Rue Fossette powozem.
Rzuciwszy mu tę oziębłą, zniechęcającą odpowiedź, minęłam go z lekkim ukłonem, jaki zwykły składać mu w klasie uczennice, przechodzące obok jego katedry.
W tym samym momencie jednak spostrzegłam brak mojego szala, powróciłam więc do przedsionka, aby odszukać zgubę. Monsieur Emanuel stał tam jeszcze, jak gdyby czekał na kogoś. Ujrzawszy mnie powracającą, zrobił uwagę, że noc jest piękna.
— Sądzi pan? — Vous croyez, Monsieur? — odrzekłam tonem, którego lodowata obojętność udała mi się doskonale. Byłam zadowolona z samej siebie. Tak rzadko miałam możność należytego dania wyrazu mojemu niezadowoleniu chłodnym, powściągliwym potraktowaniem w odpowiedzi na sprawioną mi przykrość, że ten jeden uwieńczony powodzeniem wysiłek przejął mnie dumą nieledwie. To „sądzi pan?“ brzmiało zupełnie tak samo wyniośle i sarkastycznie zarazem, jak słyszałam podobnie krótkie, oziębłe, suche zdania, rzucane setki razy pogardliwie odętymi koralowymi ustami dziesiątków pewnych siebie miss i mesdemoiselles. Wiedziałam z góry, ze Monsieur Paul nie zniesie na dłuższą metę prowadzonego w tym tonie dialogu, uważałam jednak, że zasłużył w zupełności na odpłacenie mu przeze mnie podobnie niemiłą próbką. Przypuszczam, że i on także był tego samego zdania, przełknął bowiem zaadministrowaną mu dozę z zupełnym spokojem. Spojrzawszy na mój szal, zarzucił mu, że jest zbyt lekki. Odpowiedziałam tonem przecinającym wszelką dyskusję, że jest taki właśnie jakiego mi potrzeba. Odsunąwszy się od niego, aby stanąć z dala, oparłam się o poręcz schodów, otuliłam się szalem i utkwiłam oczy w zaciemniającym ścianę nieciekawym obrazie treści religijnej.
Ginevra ociągała się z przyjściem. Czekanie na nią wydało mi się nieznośnie nudne. Monsieur Paul wciąż jeszcze tkwił w przedsionku; ucho moje nastawione było na usłyszenie wypowiedzianej przez niego uwagi gniewnym tonem. Omyliłam się jednak. Po chwili podszedł ku mnie bliżej. — Byle nie syknął ponownie — pomyślałam: gotowa byłam, gdyby gest taki nie był zbyt wielką niegrzecznością, zatkać sobie palcami uszy z lęku przed ponownym usłyszeniem podobnie obraźliwego syku. Nie dzieje się jednak nigdy tak, jak spodziewamy się: jeśli przygotowani jesteśmy na usłyszenie gruchania, czy szeptu, przerazi nas na pewno okrzyk bólu czy rozpaczy. Oczekujemy przeraźliwego wrzasku, gniewnej pogróżki, a mile zadziwi nas odgłos przyjaznego powitania, czy łagodnie przyciszonego szeptu. I tym razem więc przyjemnie zaskoczona byłam, gdy zamiast gniewnego wybuchu Monsieur Paula usłyszałam zwrócenie się jego do mnie tonem łagodnym:
— Wyciągam rękę do zgody — rzekł — nie spierajmy się o wypowiedziane w rozdrażnieniu słowo. Proszę, niech mi pani powie, który z nas: ja, czy ten grand fat d‘Anglais (ten wielki pyszałek angielski — tak pozwolił sobie określić doktora Brettona) ponosi odpowiedzialność za wilgotny blask oczu pani i za płonące teraz jeszcze jej policzki?
— Nie wydaje mi się, aby którykolwiek z panów, pan, czy ktokolwiek inny, spowodował rzekome podniecenie moje, o jakim pan wspomina — odpowiedziałam, zdobywając się ponownie na niezgodny z moim zwyczajem, podany tonem lodowatym, świadomy fałsz.
— Cóż ja jednak takiego powiedziałem? — dodał: — Byłem zły: zapomniałem zupełnie jakich słów użyłem. Niechaj mi pani przypomni je.
— Były takie, że najlepiej zapomnieć o nich — rzekłam, nie wyzbywając się w dalszym ciągu mroźnego, obrażająco spokojnego tonu.
— Zatem to moje słowa zraniły panią? Proszę, niech pani uważa je za niewypowiedziane, niech mi pani pozwoli cofnąć je i przyjmie szczere moje przeproszenie za nie.
— Nie gniewam się na pana.
— O, widzę w takim razie, że jest pani gorzej niż zagniewana, jest pani zmartwiona. Niech mi pani wybaczy, miss Lucy.
— Wybaczam panu, Monsieur Emanuel, naprawdę panu wybaczam.
— Chciałbym usłyszeć słowa te wypowiedziane naturalnym głosem pani, nie tym obcym, przykrym dla mnie tonem. Niech pani powie:
— „Mon ami, je vous pardonne[106]
Uśmiechnęłam się mimo woli. Kto mógłby nie uśmiechnąć się wobec iście dziecięcej jego prostoty i nie mniej dziecięcego uporu, a zarazem powagi?
Bon! — zawołał — Voilà que le jour va poindre! Dîtes donc, mon ami.[107]
Monsieur Paul, je vous pardonne.
— Nie chcę żadnego tytułowania mnie „panem“. Niech pani wypowie ten inny wyraz; w przeciwnym razie nie uwierzę w szczerość pani. Niech pani zdobędzie się na ten jeden wysiłek jeszcze — mon ami, albo w przekładzie na język pani kraju: mój przyjacielu!
Nie rozumiał, że słowa „mój przyjacielu!“ mają inne brzmienie i znaczenie, aniżeli „mon ami“. Nie mogłabym zwrócić się do Monsieur Paula, mówiąc: „mon ami“, mogłabym natomiast, i zrobiłam to bez trudności, nazwać go „moim przyjacielem“. Różnica ta była jednak nieuchwytna dla niego, zadowolnił się też w zupełności wypowiedzeniem upragnionych słów po angielsku. Uśmiechnął się. Szkoda, że nie mogłeś widzieć jego uśmiechu, czytelniku, że nie mogłeś zdać sobie sprawy z różnicy jego zachowania się teraz i przed pół godziną. Nie mogę stwierdzić, abym kiedykolwiek do owego czasu była świadkiem uśmiechu zadowolenia, przyjemności, czy uprzejmości bodaj, wykwitającego na ustach Monsieur Paula, czy rozjaśniającego jego oczy. Setki razy, natomiast, widywałam na jego twarzy to, co nazywał umiechem, a co było wyrazem ironii, sarkazmu, pogardy, czy upajania się triumfem, dlatego też, opromienienie twarzy tej łagodniejszym, cieplejszym uczuciem musiało z konieczności uderzyć mnie na niej jako coś zgoła nowego. Zmieniła się ona, jak gdyby z maski stała się teraz dopiero twarzą: wygładziły się żłobiące ją głębokie rysy, cera jej nawet wydała mi się czyściejsza i świeższa: blada, południowa jej smagłość, zdradzająca domieszkę krwi hiszpańskiej, ustąpiła miejsca jaśniejszemu odcieniowi. Nie przypominam sobie, aby zdarzało mi się na czyjejkolwiek twarzy obserwować podobnie gruntowne przeistoczenie z podobnie błahej przyczyny.
Odprowadził mnie do powozu w tej samej chwili, kiedy pan de Bassompierre wyszedł z hallu, towarzysząc swojej siostrzenicy.
Panna Fanshave była w fatalnym humorze: uważała wieczór za najzupełniej nieudatny, niezdolna też opanować swojego podraźnienia, wpadła od pierwszej zaraz chwili usadowienia się naszego w powozie i zatrzaśnięcia za nami jego drzwiczek w nastrój niesłychanie ponury i nieopanowany. Jej miotanie obelg na doktora Brettona było osobliwie zajadłe. Przekonawszy się o niemożności zarówno oczarowania go, jak skutecznego zranienia jego uczuć, nie potrafiła zdobyć się na nic innego poza daniem upustu najgwałtowniejszej dla niego nienawiści. Nienawiści tej dała wyraz w słowach tak niepohamowanie, tak bezmiernie potwornych, że po słuchaniu ich przez chwilę z możliwym stoicyzmem, w jaki usiłowałam uzbroić się, nie wytrzymałam, doprowadzona w końcu do pasji rażącą ich niesprawiedliwością. Nastąpił nieunikniony wybuch. I ja także potrafiłam rozpalić się do białej gorączki; podniecała mnie do niej zwłaszcza piękna moja, ale jakże nieznośna towarzyszka, której stale udawało się budzić we mnie najgorsze instynkty. Na szczęście dudniły koła powozu z tak przeraźliwym chrzęstem po gościńcu, usypanym drobno tłuczonym krzemieniem, że zagłuszał on to co działo się wewnątrz naszego wehikułu, mogę zaś zapewnić cię, czytelniku, że nie panowała tam bynajmniej martwa cisza, ani też nie prowadzona była dyskusja w sposób godnie spokojny. Na wpół serio, i na wpół pozornie, rozpętałam nad głową Ginevry istną burzę zarzutów. Musiałam przecież uśmierzyć czymś stan rozwścieczenia, w jakim opuściła Hôtel Crécy, aby doprowadzić ją do otrzeźwienia, zanim dostaniemy się na Rue Fossette. W tym celu było rzeczą nieodzowną wykazanie Ginevrze istotnej jej wartości i stanowiska, posługując się przy tym językiem, którego dosadność i brak wytworności mogłyby isć w parze z komplementami jedynie, z jakimi John Knox zwracał się do Marii Stuart. Był to bardzo odpowiedni sposób traktowania Ginevry; przydał jej się też jak nie można lepiej. Jestem pewna, że tej nocy położyła się spać skruszona, w znacznie łagodniejszym nastroju i spała spokojniej po zdrowym wygarbowaniu moralnym, jakiego jej nie oszczędziłam.




ROZDZIAŁ XXVIII
ŁAŃCUSZEK DO ZEGARKA

Monsieur Paul Emanuel był osobliwie wrażliwy na przeszkadzanie mu z jakiegokolwiek powodu podczas jego wykładu. Przejście przez pokój klasowy w tych warunkach uważane było przez nauczycieli i uczennice, przez każdego z osobna i przez wszystkich razem, wyczynem, narażającym życie śmiałka, który ważyłby się na to.
Sama nawet Madame Beck, o ile wyjątkowe okoliczności zmuszały ją do tak ryzykownego przedsięwzięcia, prześlizgiwała się cichaczem, unosząc w górę fałdy sukni, i możliwie omijając budzącą postrach katedrę, ni to okręt, usiłujący wyminąć groźnie spiętrzoną falę. Co się tyczy Rozyny, odźwiernej, której przypadał co pół godziny niebezpieczny obowiązek sprowadzania uczennic z samego serca tego czy innego oddziału na lekcję muzyki i śpiewu — bądź w kaplicy, bądź w wielkim, czy mniejszym salonie, w sali jadalnej, czy wreszcie gdziekolwiek znajdował się fortepian — drętwiała biedaczka za każdym razem z przerażenia, jakim przejmowało ją zwrócone ku niej niewypowiedzianie groźne spojrzenie spoza grubych szkieł okularów.
Pewnego dnia siedziałam w carré, zajęta haftem, zaczętym, a potem niedokończonym przez jedną z uczennic. Gdy palce moje uwijały się przy tamborku, uszy moje napawały się słuchaniem dolatującego z sąsiedniej klasy głosu, wzmożonego chwilami, a potem znów opadającego harmonijnymi kadencjami; w pewnych momentach głos ten nabrzmiewał groźnie, zdradzając pasję wykładowcy, to znów przycichał, niczym łoskot gromu podczas burzy. Dość gruba ściana oddzielała miejsce mojego schronienia od miejsca ciskania piorunów, mogłam łatwo też, w razie zagrażającego mi bezpośrednio niebezpieczeństwa, wymknąć się przez oszklone drzwi na podwórze i dlatego bardziej bawiły mnie, niż straszyły niepokojące te przejawy. Biedna Rozyna, natomiast, w złej była skórze: czterokrotnie nieszczęsnego tego rana zmuszona była leźć wprost w paszczę lwa, a obecnie po raz piąty przypadł jej groźny obowiązek wyciągnięcia płonącej głowni z paleniska — wyprowadzenia jednej z uczennic tuż sprzed nosa Monsieur Paula.
Mon Dieu! Mon Dieu! — lamentowała biedaczka — Que vais — je devenir? Monsieur va me tuer, je suis sure; car il est d‘une colère![108]
Natchniona odwagą rozpaczy, otworzyła drzwi.
Mademoiselle La Malle au piano![109] — zawołała. Zanim jednak zdołała wycofać się, albo przynajmniej znaleźć się w bezpośrednim pobliżu drzwi, zagrzmiał jowiszowy grom:
Dès ce moment! — la classe est défendue. La première qui ouvrira cette porte, sera pendue-fut-ce. Madame Beck elle-même![110]
Zaledwie zdążyło upłynąć dziesięć minut od ogłoszenia tego dekretu, a już ponownie rozległ się na kamiennych flizach stuk francuskich pantofelków Rozyny.
Mademoiselle — zwróciła się do mnie błagalnie — nie chciałabym za pięć franków nawet wejść jeszcze raz do tej klasy. Okulary Monsieur są naprawdę straszne, a tu jak na złość przyszedł posłaniec z Ateneum z ważną wiadomością. Powiedziałam Madame Beck, że nie mam odwagi zawiadomić Monsieur, kazała mi więc obarczyć tym panią, Mademoiselle Lucy.
— Mnie?! Z jakiej racji?! Nie należy to przecież do moich obowiązków. Odwagi Rozyno! Musisz dźwigać sama twój ciężar. Bądź mężna! Odważ się po raz szósty.
— Mam tam leźć jeszcze raz?! Nie, Mademoiselle, to niepodobieństwo! Pięć razy już dzisiaj rozzłościłam go. Madame będzie musiała chyba wynająć żandarma do tej roboty. Ouf! Je n‘en puis plus![111]
— O, widzę, że jesteś pospolitym tchórzem. Co jest do zakomunikowania mu?
— To właśnie, czym można najbardziej rozwścieczyć Monsieur. Nie znosi, aby mu zawracano głowę tymi rzeczami: pilne wezwanie do stawienia się niezwłocznie w Ateneum z powodu spodziewanej oficjalnej wizyty wyższych władz — inspektora, czy kogoś takiego — Wyznaczono Monsieur, aby go powitał. Musi pójść zaraz, a Mademoiselle wie najlepiej, jak Monsieur nienawidzi zmuszania go do czegoś.
O, tak, wiedziałam o tym aż nadto dobrze. Ruchliwy jak żywe srebro mały człowieczek nie znosił nakładania na niego karbów przez kogokolwiek, ani dyrygowania nim: stale i niezmiennie buntował się przeciwko wszystkiemu, co było obowiązkowe i musowe. Zgodziłam się jednak wziąć na siebie odpowiedzialność — oczywiście nie bez lęku, ale lęku połączonego z innymi jeszcze uczuciami, z których nie najmniej silnym była ciekawość. Otworzyłam drzwi, weszłam i przymknęłam je za sobą tak szybko, cicho i spokojnie, jak na to pozwalało drżenie mojej ręki — także nóg pode mną — wiedziałam, że ociąganie się, czy, odwrotnie, wpadnięcie gwałtowne, głośniejsze poruszenie klamką, czy pozostawienie drzwi szeroko otwartych, pogorszyłoby znacznie sprawę, — byłoby zbrodnią, często fatalniejszą w skutkach, aniżeli główne przestępstwo. Stałam więc, a on siedział, wyraźnie w jak najgorszym humorze — odbywał właśnie lekcję arytmetyki: udzielał lekcji wszystkiego, co mogło tylko wpaść mu pod ręce, arytmetyka wszelako jako suchy przedmiot, nie szła mu wyjątkowo. Nie było uczennicy, która nie drżałaby ze strachu, kiedy zabierał się do cyfr. Siedział pochylony nad swoim pulpitem, niezdolny do zdobycia się na wysiłek podniesienia oczu na szmer czyjego wejścia, które stanowiło oburzająco zuchwałe pogwałcenie jego woli i praw. Była to szczęśliwa dla mnie okoliczność: zyskałam w ten sposób czas na przejście przez całą długość klasy. Mojej idiozynkrazji do stanięcia oko w oko z nim i przyjęcia z bliska wybuchu wściekłego jego gniewu odpowiadało to jednak bardziej, aniżeli znoszenie na odległość zawisłej nad moją głową grozy.
Zatrzymałam się tuż przed katedrą, oczywiście jednak nie uznał mnie od razu za godną uwagi i nie przerwał wykładu. Na nic wszelako nie przydało się mu to lekceważące ignorowanie mnie; musiał wysłuchać z czym przyszłam i dać mi odpowiedź na zakomunikowaną mu wiadomość.
Nie będąc dość słusznego wzrostu, aby móc podnieść głowę ponad jego wzniesiony na estradzie pulpit, i tym samym czując się upośledzoną w swojej chwilowej roli, usiłowałam zajść go z boku, aby lepiej zobaczyć jego twarz, która uderzyła mnie w pierwszej chwili wejścia mojego do klasy bliskim, malowniczym podobieństwem swoim do czarnego ponurego tygrysa. Dwukrotnie udało mi się bezkarnie zerknąć na niego w ten sposób z boku, zbliżając się i cofając, niedostrzeżona przez niego, za trzecim razem wszakże zaledwie zdążyło oko moje sięgnąć po za przegrodę pulpitu, wraził się w nie groźnie przekształcony przez owe „lunettes“ błysk jego źrenic. Rozyna miała zupełną słuszność: grube szkła okularów potęgowały niewypowiedzianą grozę błyskawic gniewu, jakie ciskały ukryte poza tymi szkłami oczy.
Teraz nareszcie znalazłam się w sytuacji korzystnej dla siebie. Stwarzała ją ta właśnie bezpośrednia bliskość tygrysa: groźne „lunettes“ krótkowidza nie nadawały się do piorunowania nimi przestępcy, stojącego tuż przed nosem gromowładnego, który tym samym zmuszony był zdjąć je, wyrównywując poniekąd gestem tym szanse nas obojga.
Rada jestem, mogąc stwierdzić, że w rzeczywistości nie tak bardzo bałam się go, a raczej, stojąc teraz tuż przed nim, nie odczułam wcale grozy chwili. Gdyby też zażądał szubienicy i postronka celem wprowadzenia w czyn wydanego przed dziesięcioma minutami dekretu, mogłabym służyć mu kłębkiem bawełny do haftu z tak uprzejmą gotowością, że musiałaby ta uprzejmość moja w części bodaj złagodzić jego gniew. Nie wykonałam oczywiście tego aktu grzeczności publicznie: podsunęłam mu kłębek ukradkiem, zachodząc z boku katedry, i zahaczyłam go o pręty grzbietu profesorskiego krzesła.
Que me voulez-vous?[112] — ofuknął mnie głosem, którego dźwięk utkwił w granicach jego klatki piersiowej i krtani, rzucił go bowiem przez zaciśnięte gniewem zęby, zdając się ślubować samemu sobie, że nic na świecie nie będzie zdolne zmusić ust jego do uśmiechu. Początek mojej odpowiedzi brzmiał zdecydowanie bezkompromisowo:
Monsieur — rzekłam — je veux l‘imposible, des choses inouies;[113] uważając też za najbardziej wskazane przystąpić od razu do rzeczy i stanowczym atakiem zaadministrować mu „douche“, — natrysk — zakomunikowałam mu przyciszonym, ale spokojnym głosem polecenie Zarządu Ateneum, pompatycznie i kwieciście podkreślając konieczność bezzwłocznego zastosowania się jego do otrzymanego za moim pośrednictwem nakazu.
Nie chciał oczywiście słyszeć o tym.
Nie pójdzie. Ani myśli pójść. Nie przerwie wykładu w połowie, chociażby posłały po niego wszystkie połączone władze Villette. Nie zrobi ani kroku nie tylko na rozkaz Zarządu Ateneum, ale na rozkaz samego króla, całego gabinetu i obu Izb po społu.
Wiedziałam jednak, że będzie musiał pójść, że, chociażby mówił co chce, zarówno obowiązek, jak wzgląd na własny interes, nakazują mu bezwzględne i bezzwłoczne zastosowanie się do wezwania. Dlatego też stałam, czekając w milczeniu, jak gdyby nie odezwał się jeszcze ani słowem. Zirytowany warknął czego chcę jeszcze.
— Czekam tylko na odpowiedź Monsieur, jaką mam zakomunikować przysłanemu w tym celu woźnemu.
Machnął niecierpliwie ręką na znak odmowy.
Odważyłam się wyciągnąć palce po bonnet grec, leżący na gzemsie okiennym. Dostrzegł ten zuchwały mój ruch, przyjąwszy go ze zdumieniem zarazem i politowaniem nad jego godną pogardy bezcelowością.
— O! — bąknął — skoro dochodzi już do tego, że Miss Lucy pozwala sobie sięgać po mój bonnet grec, może zechce łaskawie włożyć go na swoją własną głowę, stając się dzięki temu przebraniu mężczyzną, i pójść zamiast mnie do Ateneum.
Z wielkim szacunkiem położyłam bonnet na pulpicie, skąd zwisający chwast klasycznego przybrania głowy zdawał się przerażająco kiwać na mnie.
— Napiszę kilka słów wytłomaczenia. — To wystarczy! — rzekł, zdecydowany wciąż jeszcze wykręcić się od pójścia.
Wiedząc, że to nie wystarczy, pchnęłam ostrożnie szacowne nakrycie głowy w kierunku jego ręki; nie byłam jednak widocznie dość ostrożna, bowiem, popchnięte przeze mnie, zsunęło się po politurowanym drzewie pulpitu i spadło, pociągając za sobą lekkie, oprawne w stal „lunettes“, które, o zgrozo! — upadły na podłogę katedry. Dziesiątki razy bywałam osobiście świadkiem wydarzania im się czegoś podobnego: padały, nic im się jednak nigdy nie stawało. Tym razem wszakże — sprawił to może przysłowiowy już brak szczęścia Lucy Snowe — upadły tak fatalnie, że każde ze szkieł roztrzaskało się w drobny mak.
Przerażenie moje i żal nie miały granic — zbyt dobrze znałam wartość, jaką miały dla niego jego „lunettes“. Wzrok Monsieur Paula był tak osobliwy, że nie łatwo było dobrać odpowiednie dla niego okulary, a te właśnie szkła świetnie dopasowane były do jego oczu. Słyszałam niejednokrotnie, jak nazywał je swoim skarbem, nic dziwnego więc, że kiedy nachyliłam się, aby je podnieść, ręka moja dygotała jak liść na wietrze. Byłam jednak bardziej jeszcze zgnębiona, niż przerażona. Przez kilka minut nie śmiałam podnieść oczu na skrzywdzonego przeze mnie tak okrutnie profesora. On sam przemówił pierwszy:
Là! — rzekł — me voilá veuf de mes lunettes![114] — Mademoiselle Lucy przyzna teraz chyba, że postronek i szubienica w zupełności należały się jej — zasłużyła na nie uczciwie. Już teraz drży w przewidywaniu tego, co ją czeka. Ah, traîtresse, traitresse — zdrajczyni, zdrajczyni! Ma pani teraz czego pani chciała. Dostała mnie pani ślepego i zupełnie bezradnego w swoje ręce!
Odważyłam się wreszcie podnieść oczy... O, dziwo! twarz jego, zamiast pałać gniewem, być groźnie zmarszczona i pożłobiona, rozjaśniona była uśmiechem, zaróżowiona tym samym rozpromienieniem, jakie stwierdziłam na niej owego wieczora w Hôtel Crécy. Nie był ani rozgniewany, ani nawet zmartwiony. Wobec istotnej krzywdy, jaką mu wyrządziłam, okazał się pełen pobłażania. Rzeczywisty, prawdziwie dotkliwy cios, jaki mu zadałam, zniósł z cierpliwością i słodyczą świętego. Fatalny ten wypadek, który, jak mi się zdawało, winien był udaremnić wszelkie moje usiłowania wywarcia na niego skutecznego nacisku, okazał się, przeciwnie, najskuteczniejszym moim sojusznikiem. Oporny, niepodatny na uleganie mojemu wpływowi, dopóki nie zawiniłam niczym przeciwko niemu, stał się wdzięcznie uległy z chwilą, kiedy stanęłam przed nim, jako żałująca, skruszona winowajczyni.
Podrwiwając wciąż jeszcze ze mnie i nazywając mnie „une forte femme — une Anglaise terrible, une petite casse-tout[115] — oświadczył, że nie ośmieliłby się okazać nieposłuszeństwa osobie, która dała dowody tak niebezpiecznej tężyzny, sprawiając zupełnie wrażenie „du grand Empereur“, rozbijającego wazon, aby porazić obecnych grozą.
Rzekłszy to, uwieńczył głowę swoją nieodstępnym „bonnet grec“, wziął z rąk moich pozostałe żałosne szczątki „lunettes“, uścisnął dłoń moją wymownym gestem przebaczenia i zachęty, złożył ukłon pożegnalny swoim słuchaczkom i poszedł do Ateneum w jak najpodnioślejszym nastroju i w najlepszym humorze.
Po doznaniu z jego strony tak wielkiego dowodu przyjaźni wyznać muszę ku wielkiej niewątpliwie przykrości czytelnika, że tego samego dnia, zanim jeszcze zapadł wieczór, pokłóciłam się z Mr. Paulem ponownie. Fakt jednak, że tak się stało. Nic na to nie poradzę.
Zwyczajem jego, nader chwalebnym i zupełnie zrozumiałym, było zjawianie się wieczorem zupełnie á l‘improviste — niespodzianie — bez uprzedzenia — i wpadanie nagłe podczas cichych godzin nauki, aby roztoczyć nad nami i nad naszymi zajęciami despotyczne swoje rządy. Kazał nam odkładać książki, wyjmował na ich miejsce jeden gruby tom, lub garść broszur, a nam polecał wyjąć nasze koszyczki do robót. Zamiast ogłupiającej „lecture pieuse“, wyjąkiwanej przez zaspaną uczennicę, raczył nas jakąś tragedią czy dramatem, których wzniosłość potęgowało jeszcze wspaniałe czytanie, a których akcja porywała nas swoim ogniem. Co się mnie osobiście tyczy, rzadko wnikałam w istotną wartość odczytywanych utworów, ile że Monsieur Paul czynił z nich czarę, którą napełniał dyszącym namiętnością patosem, niby kordiałem ożywczym. Czasem znów rozświetlał klasztorne nasze mroki nagłym rzuceniem na nie odbłysku jaśniejszego świata, uchylał rąbek zasłony, poza którą ukrywano przed nami skarby literatury nowoczesnej, odczytywał ustępy porywającego jakiegoś opowiadania, a bodaj ostatni skrzący się dowcipem felieton, który pobudzał do śmiechu najwybredniejsze salony paryskie. Zawsze jednak przy tym, zarówno w tragedii, jak w melodramacie, w opowiadaniu, czy szkicu, starannie omijał wszelkie ustępy, zdania czy wyrazy, które mogłyby być uważane za nie nadające się dla uszu „jeunes filles“. Zauważyłam niejednokrotnie, że gdziekolwiek ominięcie takie, bez wstawienia słów zastępczych, spowodowałoby wykoszlawiającą sens próżnię, czy poważniej osłabiałoby wrażenie, umiał — i czynił to — improwizować całe ustępy, równie silne i nieskazitelnie dostosowane do całości utworu, jak owe opuszczone. Często zdarzało się nawet, że dialog, czy opis, wsunięty w ten sposób przez niego, posiadał znacznie wyższą wartość od pierwotnego.
Otóż owego wieczora, o którym mowa, siedziałyśmy milczące jak mniszki w naszym ustroniu; uczennice zajęte nauką, nauczycielki — robotami ręcznymi. Przypominam sobie, że ja sama biedziłam się nad wykonaniem pomysłu, który dość interesował mnie tyleż ze względu na sam rodzaj roboty, ile na cel, na jaki była przeznaczona. Nie obrałam jej wprost dla zabicia czasu; miała, po ukończeniu jej, być ofiarowana jako prezent; że zaś okazja obdarzenia nią była bliska, musiałam śpieszyć się, wprawiając w żywy ruch moje palce.
Nagle usłyszałyśmy tak dobrze znany nam wszystkim ostry brzęk dzwonka: słowa „Voilà Monsieur!“ zerwały się równocześnie z ust każdej z nas i już w tej samej chwili rozwarły się drzwi (rozwierały się zawsze gwałtownie przy jego wejściu — użycie wyrazu „otworzyły się“ byłoby nie odpowiednie, jako określające czynność dokonaną zbyt wolno) i oto stał on już pośród nas.
Były tu dwa stoły, oba jednako długie i oba otoczone ławkami; pośrodku każdego z nich zwisała z sufitu lampa, pod nią, z każdej strony stołu, siedziała nauczycielka, od której na lewo i na prawo zgrupowane były uczennice; najstarsze i najpracowitsze najbliżej lampy, czyli na zwrotnikach, małe czy próżnujące — na krańcach, bliżej bieguna północnego i południowego. Zwyczajem Monsieur było uprzejme ofiarowanie krzesła której z nauczycielek, zazwyczaj głównej z nich Zélie St. Pierre, a potem zajęcie opróżnionego przez nią miejsca na ławce i w ten sposób znalezienie się w pełnym świetle Raka czy Koziorożca, niezbędnym ze względu na jego krótki wzrok.
Jak zwykle w chwili jego wejścia usłużnie zerwała się Zélie, szczerząc usta i odsłaniając górny i dolny szereg zębów — dziwnym uśmiechem od ucha do ucha, któremu nie towarzyszył jednak ani jaśniejszy błysk oczu, ani zarysowanie się policzków lekkim wgłębieniem, tak zwanym „dołeczkiem“. Przypuszczam, że Monsieur nie dostrzegł jej ruchu, albo może podobało mu się udawać, że go nie widzi — był kapryśny, jak bywają, albo za jakie uważane są, kobiety — a nadto jego „lunettes“ służyły mu jako łatwa wymówka za tego rodzaju niedopatrzenia. Jakikolwiek był po temu powód, faktem jest, że minął Zélie i przeszedł na drugą stronę stołu, zanim też zdążyłam zerwać się, aby uwolnić miejsce dla niego, szepnął:
Ne bougez pas[116] — i wsunął się pomiędzy mnie i pannę Fanshave, która zawsze sadowiła się tuż obok, trącając mnie stale łokciem, wskutek czego musiałam upominać ją, mówiąc:
— Chciałabym, aby pani była w Jerycho, panno Ginevro.
Łatwo było powiedzieć „Ne bougez pas“, nie miałam jednak na to rady. Musiałam zrobić dla niego miejsce, prosząc uczennice, aby cofnęły się nieco, i umożliwiły tym samym cofnięcie się i mnie także. Ginevrze bardzo wygodnie było przylepić się do mnie, „ogrzewając się — jak zwykła mówić — przy cieple mojego ciała“, w wieczory zimowe i nieustannym swoim wierceniem się przeszkadzając mi do tego stopnia, że nieraz zmuszona byłam wpinać umyślnie w pasek mojej sukni szpilkę, aby uchronić się przed ciosami, jakie zadawał mi jej łokieć. Przypuszczając, że Monsieur Emanuel nie będzie wystawiony na podobnie bezceremonialne traktowanie go przez nią, odsunęłam moje przyrządy do pracy, aby mógł zamiast nich położyć swoją książkę, a sama możliwie odsunęłam się, aby uwolnić miejsce dla jego osoby. Zaledwie jednak zdolna byłam pozostawić mu jeden yard wolnej przestrzeni, czym każdy rozsądny człowiek musiałby zadowolnić się z natury rzeczy. Ale Monsieur Emanuel nie był nigdy rozsądny, i tym razem też ze zwykłą swoją popędliwością zareagował nagłym rozpłomienieniem:
Vous nie voulez pas de moi pour voisin — warknął — vous vous donnez des airs de caste; vous me traitez en paria“... Soit! Je vais arranger la chose[117] I zabrał się od razu do dzieła.
Levez — vous toutes, mesdemoiselles![118] — wrzasnął.
Dziewczęta zerwały się. Kazał im wszystkim przesiąść się do sąsiedniego stołu, a mnie wskazał miejsce na jednym końcu długiej ławki i, ustawiwszy przede mną mój koszyczek do roboty, zwitki jedwabiu, nożyczki i wszystkie inne przyrządy, usiadł sam na przeciwległym końcu.
Mimo wyraźnej niedorzeczności wszystkich tych zabiegów nie odważył się nikt w całym pokoju roześmiać. Biada tej, która pozwoliłaby sobie na stłumiony chichot bodaj. Co się mnie tyczy, przyjęłam bezsensowne jego wyczyny z najzupełniejszą obojętnością, usiadłam na wskazanym mi miejscu, oddzielona od reszty obecnych, czym bynajmniej nie przejęłam się, zadowolona, że mogę zająć się moją pracą, nie będąc molestowana przez nikogo.
Est-ce assez de distance[119] — zapytał.
Monsieur en est l‘arbitre[120] — odparłam.
Vous savez bien que non. C‘est vous qui avez créé ce vide immense: moi je n‘y ai pas mis la main[121]
Po tym oświadczeniu rozpoczął czytanie.
Na swoje nieszczęście obrał francuski przekład określonego przez niego pogardliwie „un drame de Williams Shackspire — le faux dieu“ do czego dodał uzupełnienie: — „de ces sots paiens, les Anglais[122] Jak scharakteryzowałby go, gdyby nie był w tak złym humorze, zbyteczne chyba zaznaczać.
Przekład, jako francuski, był, oczywiście, nader mierny, nie usiłowałam też bynajmniej ukrywać szyderczego uśmiechu, jaki musiały z konieczności wywołać na moich ustach niektóre szczególnie niefortunne lapsusy. Nie było moją rzeczą wypowiedzenie jakiejś uwagi krytycznej, można jednak wyrazem twarzy ujawnić pogląd, jakiego nie chciałoby się, czy nie wolno nawet wyrazić słowami. Monsieur miał się jednak na baczności: jego lunettes czujnie podchwytywały każde moje spojrzenie, nie sądzę też, aby bacznej jego uwagi uszło jedno z nich chociażby. W wyniku tego śledzenia rychło odrzucił szkła, aby oczy jego mogły bezpośrednio miotać iskry gniewu. Siedział przy biegunie północnym, który obrał na dobrowolne wygnanie, rozpłomienił się goręcej nawet, aniżeli byłoby to — wobec temperatury pokoju — możliwe pod pionowo padającymi promieniami Koziorożca.
Niepodobna było przewidzieć, czy po ukończonym czytaniu opuści nas, nie wyładowawszy swojego gniewu, czy też pozwoli burzy rozsrożyć się w pełni. Powściągliwość nie należała wprawdzie do jego cnót, co jednak w rezultacie mogło dotknąć go tak bardzo, aby wywołać gwałtowny jego sprzeciw? Nie powiedziałam ani jednego słowa, nie wydałam dźwięku nawet, nie mogłam zaś być uznana za zasługującą na ostry zarzut, czy na poważne skarcenie z tego jedynie powodu, że pozwoliłam mięśniom twarzy dokoła ust moich i oczu na grę, odrobinę wyraźniejszą niż zwykle.
Przyniesiono wieczerzę, składającą się z bułek i rozcieńczonego ciepłą wodą mleka. Przez wzgląd na obecność Profesora mleko i bułki ustawione były na stole zamiast zwykłego obnoszenia ich.
— Niech panie spożyją swoją wieczerzę — rzekł — udając zajętego robieniem notatek na marginesach „Williamsa Shackspire‘a“. Dziewczęta usłuchały chętnie wezwania. I ja także wzięłam szklankę mleka i bułkę, bardziej jednak niż kiedykolwiek pochłonięta moją pracą, nie ruszyłam się z miejsca, wyznaczonego mi za karę i nie zaprzestawałam z najzupełniej zimną krwią skręcania jedwabnego kordonka podczas żucia bułki i popijania bawarki. Czyniłam to, nawet z pewnym zadowoleniem, które było czymś nowym dla mnie w zakresie moich odczuwań, a w każdym razie sprzecznym ze stałymi moimi doznaniami. Jak gdyby obecność natury tak ruchliwej, tak łatwo wpadającej w bezprzedmiotowy, nieuzasadniony gniew, tak kańciatej, jak Monsieur Paula, przyciągała do siebie, niby magnes, wszelkie wpływy jątrzące i podniecające, pozostawiając na mój użytek te jedynie, z których promieniował spokój i harmonia.
Monsieur Emanuel podniósł się.
Czyżby miał odejść, nie powiedziawszy ani jednego słowa więcej?... Tak, skierował się ku drzwiom.
Nie jednak. Zawrócił i podszedł ponownie do katedry, może jednak tylko, aby zabrać swój pozostawiony na pulpicie piórnik.
Zabrał go, wyciągnął z wnętrza ołówek tak nerwowym ruchem, że złamał o drewnianą ściankę zaostrzony jego koniec, zatemperował ołówek ponownie, schował go do piórnika i...nagle podszedł do mnie.
Uczennice i nauczycielki skupiły się przy sąsiednim stole, zajęte swobodną, niewymuszoną rozmową — gawędziły zawsze w ten sposób przy posiłkach, przyzwyczajone też w takich chwilach mówić głośno i szybko, nie zniżały głosu i teraz również.
Monsieur Paul podszedł i stanął tuż za mną, pytając czym jestem tak bardzo zajęta, na co odpowiedziałam, że robię łańcuszek do zegarka.
— Dla kogo? — zainteresował się.
— Dla pewnego pana, dla jednego z moich przyjaciół — odparłam.
Monsieur Paul pochylił się ku mnie i zaczął — jak określają to obrazowo powieściopisarze i co w danym wypadku odpowiadało istocie rzeczy wysykiwać mi w ucho słowa zjadliwej krytyki.
Oświadczył mi, że ze wszystkich kobiet, jakie zna, jestem tą, która potrafi być najbardziej skończenie przykra, tą, z którą najtrudniej jest pozostawać na stopie przyjacielskiej, że mam „un caractère intraitable“ — charakter, z którym nie można dać sobie rady — i że jestem nieprawdopodobnie, bajkowo przewrotna. W jaki sposób wyrobiłam w sobie podobne cechy, czy też co opętało mnie, nie umiałby wytłomaczyć. Faktem jest, że bez względu na najbardziej pokojowe, najżyczliwsze zamiary, z jakimi zbliża się człowiek do mnie, przeistaczam cudem jakimś zgodę w niezgodę, dobrą wolę we wrogość. On sam, Monsieur Paul, na pewno życzy mi jak najlepiej, o ile mu też wiadomo, nigdy niczym mnie nie ukrzywdził, miałby więc chyba słuszną rację — tak przynajmniej przypuszcza — rościć sobie prawo do uważania go za obojętnego znajomego, nie żywiącego żadnych nieprzyjaznych uczuć. A przecież — jak zachowuję się względem niego?! Z jak dotkliwą gwałtownością, z jak zaciętym buntem, z jak zapalczywą niesprawiedliwością!
W tym miejscu, niezdolna dłużej już pohamować się, otworzyłam szeroko oczy, pozwoliwszy sobie nawet na wtrącenie tonem wykrzyknikowym:
— Gwałtowność?! Bunt?! Zapalczywa niesprawiedliwość?! Nic o tym nie wiem.
Chut! A l‘instant! Vive comme la poudre[123] — Żal mu jest mnie — bardzo, prawdziwie mu żal: martwi go przez wzgląd na mnie samą niefortunna ta osobliwość mojego charakteru. To „emportement“, ta „chaleur[124] — szlachetne może w zasadzie, ale nadmierne — nie wyjdą mi na dobre — bardzo się tego obawia. Wielka to szkoda, wierzy bowiem w głębi duszy, że nie jestem całkowicie pozbawiona cech dodatnich. Gdybym tylko chciała posłuchać głosu rozsądku i być stateczniejsza, powściągliwsza, mniej „en l‘air[125], mniej „coquette[126] mniej zwracać uwagi na pozory, być mniej skłonna do przypisywania niezasłużonej wartości pięknemu wyglądowi, walorom czysto zewnętrznym, mniej dumna z grzeczności okazywanych mi przez ludzi, wyróżniających się nade wszystko tyloma a tyloma stopami wzrostu, des couleurs de poupée“, „un nez plus ou moins bien fait[127] przy olbrzymiej bezgranicznej zarozumiałości — mogłabym mimo wszystko okazać się człowiekiem użytecznym, może nawet charakterem wzorowym. Tak jednak jak jest teraz... Głos małego człowieczka załamał się w tym miejscu, uwiązł mu w krtani.
Miałam ochotę podnieść na niego oczy, albo też wyciągnąć do niego rękę, czy szepnąć mu uspokajające słówko, bałam się jednak, że jeśli zrobię ruch jakiś, gotowa będę albo roześmiać się albo rozpłakać, tak dziwacznie niepojęta była w tym wszystkim mieszanina składników wzruszających i niedorzeczności zarazem.
Sądziłam, że wyładował już cały zapas swoich oskarżeń i napaści, ale nie! usiadł, aby móc mówić swobodnie w dalszym ciągu.
Z chwilą, gdy on, Monsieur Paul, zdecydował się poruszyć te sprawy, nie cofnie się przed obawą ściągnięcia na siebie mojego gniewu, i, mając na względzie dobro moje jedynie, pozwoli sobie zwrócić uwagę na zmianę, jaką dostrzegł w moim stroju. Musi przyznać, że kiedy poznał mnie po raz pierwszy — a raczej kiedy migała mu od czasu do czasu w przelocie moja postać — czyniłam najzupełniej zadość wymaganiom jego na tym punkcie. Powaga, surowa prostota, wyraźna w sposobie mojego ubierania się, mogły natchnąć najlepszymi nadziejami, dotyczącymi własnego mojego dobra. Jaki wpływ fatalny skłonił mnie do zdobienia kwiatami mojego kapelusza, do noszenia „cols brodés“ — haftowanych kołnierzyków — a nawet do ukazania się przy pewnej okazji w szkarłatnej sukni — może co najwyżej domyślać się, nie chce jednak zaznaczać otwarcie.
I znów przerwałam mu, tym razem nie bez oburzenia i zgrozy.
— Szkarłatnej, Monsieur?! Wcale nie była szkarłatna! Była różowa, a nawet blado-różowa, nadto przyćmiona czarną koronką.
— Różowa czy szkarłatna, żółta czy pąsowa, groszkowo-zielona czy lazurowo-niebieska — zupełnie bez różnicy: wszystko to są jaskrawe, obliczone na efekt kolory, a co się tyczy koronki, o której wspominam, to tylko jeden jeszcze więcej „colifichet“ — jeszcze jedno dodatkowe świecidełko — westchnął zgnębiony moim zwyrodnieniem, moim upadkiem moralnym. — Nie może — z przykrością zmuszony jest wyznać — być tak ścisły i dokładny na tym punkcie jak pragnąłby: nie znając nazw wszystkich tych „babioles“ — bawidełek, — mógłby popełnić drobne błędy w nomenklaturze, które niewątpliwie ściągnęłyby na niego moje uwagi szydercze i podnieciłyby moją nieszczęsną skłonność do nagłych, namiętnych wybuchów. Powie więc tylko na ogół — w takim ogólnym ujmowaniu nie popełni na pewno błędów — że mój strój przybrał ostatnio „des façons mondaines“ (cechy światowe) których widok rani go wręcz.
Jakie „façons mondaines“ wykryć zdołał w mojej zimowej sukni merynosowej, sukni z gładkim białym kołnierzykiem, nie potrafiłam domyśleć się, a kiedy zażądałam od niego wytłomaczenia mi tego, oświadczył, że całość zdradza zbyt wielką dbałość o efekt ogólny — a zresztą, czy i w tej chwili nawet nie noszę kokardy ze wstążki przy szyi?
— Jeśli pan nie uznaje kokardy w stroju kobiecym, nie uzna pan oczywiście rzeczy takiej jak ta w stroju męskim? — zapytałam, pokazując mu wykańczany przeze mnie lśniący, spleciony z jedwabnego i złotego kordonka łańcuszek do zegarka. Jedyną jego odpowiedzią był jęk nad moją płochością, jak przypuszczam.
Siedział kilka chwil w milczeniu, przyglądając się mojemu robieniu łańcuszka, który splatałam teraz pilniej niż kiedykolwiek i wreszcie zapytał:
— Czy wynikiem tego, co powiedział przed chwilą, będzie ostateczne znienawidzenie go przeze mnie?
Nie pamiętam co mu na to odpowiedziałam, ani też w jaki sposób doszło do naszego pojednania, nie przypuszczam nawet, abym miała w ogóle coś powiedzieć, wiem tylko, że udało nam się złożyć sobie wzajem życzenia dobrej nocy tonem zupełnie przyjacielskim. Będąc już przy drzwiach prawie, zawrócił nagle i podszedł do mnie, aby mi wyjaśnić, że „nie miał bynajmniej zamiaru potępić bezwzględnie mojej szkarłatnej sukni“ (różowej! różowej! — wtrąciłam), że nie myśli wcale utrzymywać, aby nie miała ona wyglądać ładnie (faktem było, że gust Monsieur Paula skłaniał go raczej ku kolorom zdecydowanie jaskrawym), chciałby jedynie poradzić mi, abym, ilekroć włożę ją, czyniła to w takim samym nastroju ducha, jak gdyby suknia zrobiona była z „bure“ — z grubego workowego materiału w odcieniu grain, de pussiè.
— A kwiaty na moim kapeluszu, Monsieur? — zapytałam. — Są bardzo małe...
— Niech pozostaną małe — rzekł. — Niech pani nie pozwoli im tylko rozkwitnąć w pełni.
— A kokarda, Monsieur, kawałek wstążki?
Va pour le ruban! — zgoda na wstążkę! — brzmiała pojednawcza odpowiedź.
W ten sposób ułożyliśmy sprawę.
Ładnie doczekałaś się, Lucy Snowe! — powiedziałam sobie — wysłuchałaś porządnego kazania — ściągnęłaś na siebie „un rude savon“ (zdrowe wcieranie) i wszystko to z powodu grzesznego twojego zamiłowania do próżnostek świata! Kto przypuściłby, że dojdzie do tego? Uważałaś się za melancholijną skromnisię. Panna Fanshave widzi w tobie nowoczesnego Diogenesa. Pan de Bassompierre przed kilkoma dniami uprzejmie zmienił temat rozmowy, która toczyła się dokoła szaleństw aktorki Vashti, bowiem, jak życzliwie wyraził się: „Widać po miss Snowe, że razi ją to niemile“. Doktór John Bretton zna cię wyłącznie jako „cichą, zrównoważoną Lucy“ — jako istotę, która nikomu wody nie zamąci, przesuwając się przez życie, niby cień“ — jak się wyraził. Słyszałaś także jego powiedzenie:
— Ujemną stroną Lucy jest nadmierna powaga jej upodobań i sposobu bycia — brak barwności zarówno jej natury, jak jej stroju.
Takie właśnie sprawiasz wrażenie na samej sobie i na twoich przyjaciołach, a tymczasem oto! — zjawia się mały człowieczek, którego zdanie biegunowo różni się od zdania wszystkich innych ludzi, który oskarża cię wręcz o płochość i lekkomyślność — o nadmierną światowość i próżność — o zbytnią jaskrawość i barwność! Ten szorstki, gburowaty mały człowieczek, ten surowy, nieubłagany sędzia — podchwytuje i skrzętnie gromadzi wszystkie twoje drobne grzeszki, próżności, twoją nieszczęsną różową szyfonową suknię, twoją maleńką, skromniutką girlandkę kwiatów, twój kawałek wstążki, śmieszny twój skrawek koronki — i każe ci ponosić odpowiedzialność za to wszystko razem i za każdą z tych rzeczy z osobna. Przywykłaś już do tego, że ludzie przechodzą obok ciebie, ni to obok cienia w słonecznym blasku życia: czymś nowym jest więc dla ciebie zetknięcie się z człowiekiem, który osłania przed tobą swoje oczy podniesioną do góry dłonią, oślepiasz go bowiem swoją natrętnie narzucającą się jaskrawością.




ROZDZIAŁ XXIX
IMIENINY MONSIEUR PAULA

Wstałam nazajutrz z rana na godzinę przed świtaniem i dokończyłam roboty łańcuszka, klęcząc na podłodze sypialni tuż przy środkowym słupie, aby wykorzystać ostatnie słabe migotanie dogasającej lampki nocnej.
Cały materiał użyty do tej roboty, cały zapas perełek i kordonku został wyczerpany, zanim łańcuszek osiągnął pożądaną, uplanowaną przeze mnie długość i grubość. Uplotłam go podwójnie: opierając się na regule przeciwieństwa, wiedziałam, że chcąc zadowolnić gust osoby, którą miałam na względzie, muszę nadać łańcuszkowi odpowiednio efektowny wygląd. Potrzebna mi także była na zakończenie złota sprzączka, którą, na szczęście, posiadałam przy spięciu jedynego mojego naszyjnika; odczepiłam ją więc i przyczepiłam do łańcuszka, potem ciasno zwinęłam wykończony w ten sposób i umieściłam go w małym pudełeczku, które kupiłam ze względu na jego wyjątkową kolorowość. Zrobione było z egzotycznych jakichś muszelek barwy perłowej masy, a wieczko miało wysadzane błyszczącymi niebieskimi kamykami, tworzącymi zgrabny mały wianuszek. Po stronie wewnętrznej wieczka wyryłam starannie ostrzem moich nożyczek inicjały osoby, dla której łańcuszek był przeznaczony.
Czytelnik przypomni może sobie opis imienin Madame Beck, pamięta też prawdopodobnie, że z okazji każdej takiej rocznicy urządzana była zbiórka na wspaniały dar, ofiarowywany zazwyczaj przez szkołę. Święcenie dnia imieninowego było wyróżnieniem, nie przysługującym nikomu poza samą Madame oraz, w nieco odmiennej formie, poza jej krewniakiem i głównym doradcą, Monsieur Emanuelem. W tym ostatnim wypadku był to hołd, składany raczej spontanicznie, nie omawiany i nie przygotowywany naprzód, stanowił też dodatkowy — pośród wielu innych — dowód szacunku i uznania uczennic dla profesora literatury bez względu na jego stronniczość i uprzedzenia, a zwłaszcza bez względu na jego drażliwość. Nie ofiarowywano mu żadnego kosztownego prezentu: dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie przyjąłby ani stołowych, sreber, ani nic z biżuterii. Lubił jednak być obdarowywany — wartość pieniężna prezentu nie obchodziła go, pierścień brylantowy, złota tabakierka, ofiarowywane z odpowiednio pompatycznym ceremoniałem, mniej ucieszyłyby go, niż dany mu ze szczerego serca kwiat, czy własnoręczny rysunek. Taka była właściwa jego natura. Był człowiekiem, nie uważanym za mądrego przez swoich równolatków, zdolny był wszakże wzbudzić prawdziwie synowskie uczucia w sercach młodzieży.
Imieniny Monsieur Paula przypadały pierwszego marca, w tym roku we czwartek. Pogoda była piękna, słoneczna. Jak zazwyczaj, byłyśmy obecne na mszy, tego dnia, który nadto wyróżniał się wśród pozostałych dni tygodnia połowiczną rekreacją, jaka nań przypadła, pozwalając nam odbywać przechadzki, załatwiać sprawunki w sklepach, czy składać wizyty w godzinach popołudniowych. Wszystkie te względy skłaniały nas do przywdziewania bardziej odświętnego stroju. Wkładano czyste kołnierzyki; codzienną ciemną, grubą wełnianą suknię, noszoną na wykłady szkolne, zastępowała lżejsza jakaś i jaśniejsza czy barwniejsza. Tego osobliwego dnia ustroiła się barwnie Mademoiselle Zèlie St. Pierre w „robe de soie“ — w jedwabną szatę — uważaną przez oszczędne mieszkanki Labassecour za strój wyjątkowo zbytkowny i wspaniały. Co więcej nawet, zauważono, ze posłała po „coiffeur‘a“ — fryzjera — aby utrefił jej włosy tego rana, a jeszcze bardziej spostrzegawcze uczennice wykryły nadto, że zwilżyła chusteczkę swoją i ręce nową, modną perfumą.
Biedna Zèlie! Zwykła oświadczać w owym czasie, że śmiertelnie znużyło ją życie pracy i samotności, że tęskni za zdobyciem środków materialnych i możności swobodnego wytchnienia; że chciałaby mieć kogoś, kto pracowałby za nią — męża, który pospłacałby jej długi (była fatalnie zadłużona) i dostarczałby jej strojów, pozostawiając jej przy tym swobodę, jak mówiła, „gouter un peu les plaisirs“ (zaznania trochę przyjemności). Od dawna już szeptano sobie, że zarzuciła sieci na Monsieur Emanuela. Nie ulegało wątpliwości, że spojrzenie jego spoczywało często na Mademoiselle Zèlie. Siedział nieraz minutami, nie przestając przyglądać się jej. Widywałam go nawet czyniącego to przez cały kwadrans z rzędu, podczas kiedy cała klasa zajęta była w skupionym milczeniu pisaniem wypracowania, a on siedział bezczynnie na katedrze. Świadoma bazyliszkowego, wnikliwie utkwionego w niej wzroku, niespokojnie wierciła się, zarazem czując się mile połechtaną tym, i nieco stropioną uporczywie bystrym śledzeniem przez Monsieur zmiany wyrazu jej twarzy. W wielu wypadkach zdradzał on niepokonanie groźną siłę ostrzegawczego instynktu, który pozwalał mu docierać do najgłębszych tajników myśli jej i serca i wykrywać pod pięknie barwnymi obsłonkami kierujące nią pobudki, nagą, niczym nieprzystrojoną prawdę. Dostrzegał wszystko: przewrotność dążeń, ukryte fałszywe wykręty — wszystko czego większość ludzi, zarówno mężczyzn, jak kobiet, nie widziałaby, czego nie domyślała się wcale: skrzywienie pleców, wrodzony defekt kończyn i, co znacznie gorsze, zniekształcenia i plamy moralne, powstałe może z własnej winy obarczonych nimi. Nie istniały wszakże najgorsze nawet wady, których Monsieur Emanuel nie wybaczyłby, litując się równocześnie nad nimi, o ile tylko ofiara tych braków przyznawała się do nich szczerze. Ilekroć wszakże jego badawcze oko wykrywało świadomą nieuczciwość i podstępne oszukiwanie, o, wówczas umiał być okrutny i, jak uważałam, niegodziwy nawet! Z triumfem odrzucał wówczas parawan, poza którym ukrywali się nieszczęśnicy, zmuszał ich do zdarcia obsłonek kłamstwa i fałszu i bezwzględnego obnażenia utajonej pod nimi prawdy, która nie znosi bezlitosnego zrywania kryjącej ją maski.
Był przeświadczony, że okrucieństwa tego wymaga od niego poczucie sprawiedliwości; co się mnie jednak tyczy, wątpliwym wydaje mi się, aby człowiek miał prawo do podobnego wymierzania sprawiedliwości innym ludziom. Niejednokrotnie w takich wypadkach budziły we mnie ofiary Monsieur Paula szczery odruch współczucia, gdy on sam w moim pojęciu w zupełności zasługiwał na zarzuty najsurowsze, na oburzenie przeciwko sobie i gniew. Niepodobieństwem jednak było osłabić niezłomne jego przeświadczenie o słuszności i niezbędności podobnego ustosunkowania się do ludzkich wykroczeń, błędów i braków.
Po zjedzeniu śniadania i wysłuchaniu mszy wypełniły na odgłos dzwonka uczennice i personel nauczycielski pokoje szkolne, tworząc widok pełen niepowszedniego wdzięku. Uczennice i nauczycielki starannie ubrane, wyświeżone, z wyrazem uroczystego oczekiwania w oczach, każda z wiązanką kwiatów w ręku, najwdzięczniejszych kwiatów wiosennych, wypełniających świeżym, balsamicznym swoim aromatem atmosferę szkoły. Ja jedyna nie miałam bukietu. Wielbię kwiaty rosnące, zwłaszcza na łące i w lesie, zerwane wszelako przestają być dla mnie ponętne. Widzę w nich zamarłe, skazane na rychły uwiąd stwory; zasmuca mnie ich podobieństwo do życia ludzkiego. Nie ofiarowuję nigdy kwiatów tym, których kocham; nie chciałabym nigdy otrzymywać ich od osób drogich mi.
Mademoiselle St. Pierre zauważyła od razu puste moje nie trzymające bukietu ręce — nie była zdolna jednak uwierzyć, abym mogła posunąć do tego stopnia moją opieszałość. Oczy jej żądnie wypatrywały, czy nie ukrywam gdzieś rozmyślnie symbolicznego kwiatka, jakiegoś bukiecika fijołków, czegoś osobliwego, czym mogłabym zasłużyć na pochwałę, na uznanie mojego dobrego gustu, mojej niewinności i skromności. Okazało się jednak, że pozbawiona polotu i wyobraźni „Anglaise“ nie ziściła obaw Paryżanki: siedziała naprawdę nie zaopatrzona w żaden dar wonny, ogołocona z kwiatów i liści, jak drzewo w zimie. Upewniona co do tego, uśmiechnęła się Zèlie z nieukrywanym zadowoleniem.
— Jak rozumnie postąpiła pani, zaoszczędzając pieniądze, miss Lucie — rzekła — a ja głupia wyrzuciłam dwa franki na bukiet kwiatów cieplarnianych — dodała, pokazując z dumą wspaniałą istotnie wiązankę swoją.
Ale oto: pst! — krok: jego krok. Pośpieszny, jak zwykle, tym razem wszakże, jak wyobrażaliśmy sobie, pośpiechem, wywołanym innymi uczuciami, aniżeli stały jego niepokój nerwowy i gwałtowność jego temperamentu. Wydało nam się, że, wyrażając się romantycznie, w sposobie kroczenia naszego profesora, rozbrzmiewała dzisiejszego rana przyjazna zapowiedź — jak też było w istocie.
Wszedł w nastroju rozpromienienia, które złociło dodatkowym blaskiem rozjaśnioną i bez tego salę. Dobrotliwe powitanie zebranych, okraszone życzliwym uśmiechem Monsieur Paula, rozsłoneczniło bardziej jeszcze panującą w tym dniu atmosferę powszechnego rozanielenia. Jako prawdziwy Francuz (nie wiem, co prawda, dlaczego nazywam go tak, nie był bowiem z pochodzenia ani Francuzem, ani Labassecourejczykiem) przystroił się ze względu na wyjatkową okazję i „sytuację“. Zwykłe, ponure, o charakterze stroju spiskowca raczej, fałdy jego opończy w odcieniu sadzy nie przyćmiewały zarysów jego sylwetki: wprost przeciwnie, postać jego, korzystnie uwydatniona krojem ubrania i jasną jedwabną kamizelką, sprawiała prawdziwie przyjemne wrażenie. Znikł pogański, wyzywający bonnet—grec — solenizant wszedł z obnażoną głową, trzymając w urękawiczkowanej dłoni normalny kapelusz. Mały człowieczek wyglądał dobrze, wyjątkowo dobrze: niebieskie jego oczy jaśniały dobrotliwością, smagłe policzki były zarumienione, nadając mu pozór piękna nieomal. Można było śmiało nie zwracać uwagi na to, że jego nos, bynajmniej nie małych rozmiarów, nie odznaczał się osobliwą kształtnością; nie raziła również chudość jego policzków, ani też jego usta dalekie barwą i wykrojem od różanego pączka. Przyjmowało go się chętnie takim jakim był, czując, że ma się w każdym razie przed sobą osobistość nieprzeciętną.
Podszedł do katedry, na której pulpicie umieścił swój kapelusz i rękawiczki.
Bon jour, mes amies — rzekł tonem usprawiedliwienia się niejako wobec niektórych spośród nas za niejedną surową burę, czy opryskliwe warknięcie: nie był to wesoły, urwisowsko-koleżeński ton, ani tym mniej namaszczony akcent kapłański, ale jego własny głos, używany jednak wówczas tylko, kiedy serce jego dyktowało słowa ustom. Bowiem serce to przemawiało czasem: organ ten, mimo że łatwo ulegający podraźnieniu, nie był skostniały; w jego ośrodku było miejsce tkliwe niemęską tkliwością, umożliwiającą mu zniżanie się do poziomu małych dzieci, wiążące go z dziewczętami i kobietami, z którymi, mimo że buntował się przeciwko temu, nie mógł wyrzec się bliskiej pokrewności, ani też zaprzeczyć, że na ogół łatwiej trafiał do ich serc i umysłów niż do przedstawicieli własnej płci.
— Życzymy panu wszystkie dobrego dnia i składamy panu powinszowania w dniu pańskich imienin — wyrecytowała Mademoiselle Zèlie, występując w roli orędowniczki całego zgromadzenia i równocześnie, podchodząc ku niemu ruchem pełnym afektacji, jaka stale cechowała jej chód, złożyła przed nim kosztowny swój bukiet.
Za nią nastąpił cały szereg darów: wszystkie uczennice, prześlizgując się posuwiście tanecznym krokiem, charakterystycznym dla cudzoziemek, pozostawiały na stole przed solenizantem swoje dary. Każda z dziewcząt tak zręcznie umieszczała swój kwiatowy hołd, że kiedy ostatnia wiązanka złożona została na stole, stanowiła ona szczyt kwietnej piramidy, piętrzącej się z takim przepychem że sam bohater znikł zupełnie poza nią. Po dopełnieniu tej ceremonii usiadłyśmy wszystkie na naszych miejscach, oczekując w niemym milczeniu na przemówienie solenizanta.
Upłynęło, jak przypuszczam, pięć minut, nic jednak nie przerywało martwej ciszy; potem jeszcze pięć — i wciąż ani dźwięku.
Niejedna z obecnych zaczynała już niewątpliwie dziwić się na co też Monsieur Paul może czekać. On wszelako, niemy, nieporuszony, nie znajdujący słowa, stał na swoim miejscu, poza spiętrzoną piramidą kwiatów.
W końcu rozległ się głos, głęboki, jak gdyby wychodzący z próżni:
Est-ce là tout?[128]
Mademoiselle Zélie rozejrzała się.
— Czy wszystkie złożyłyście wasze dary? — zwróciła się do uczennic.
Tak, wszystkie złożyły swoje wiązanki, od najstarszej do najmłodszej, od najwyższej wzrostem do najdrobniejszej. Główna nauczycielka stwierdziła to z naciskiem.
— Est-ce là tout? — powtórzył solenizant tonem, głębszym jeszcze niż poprzednio, zdającym się brzmieć o jeszcze kilka tonów niżej.
— Monsieur — rzekła Mademoiselle St. Pierre, podnosząc się i tym razem przybierając zwykły swój słodki uśmiech. — Mam zaszczyt oświadczyć panu, że my wszystkie obecne tutaj, z jedynym wyjątkiem, złożyłyśmy kwietne nasze hołdy. Zechce pan jednak łaskawie wybaczyć Miss Lucie: jako cudzoziemka nie zna prawdopodobnie naszych zwyczajów, albo może nie docenia jak należy ich znaczenia. Miss Lucie uważa widocznie obchód imieninowy za nazbyt małego znaczenia, aby miała zaszczycić go swoim dostosowaniem się do niego.
— Brawo! — mruknęłam przez zęby — nie jest pani Mademoiselle Zèlie, złym mówcą z chwilą gdy podejmuje się pani obowiązku przemawiania.
Odpowiedź udzielona Mademoiselle St. Pierre z wysokości katedry, ograniczyła się do gestu ręką spoza piramidy. Gest ten zdawał się zażegnywać słowa, nakazywać milczenie.
Za ręką ukazała się po chwili cała postać. Monsieur wyłonił się spoza zasłaniających go kwiatów i, wystąpiwszy na front estrady, wpatrzony tępo przed siebie w wielką „mappe-monde“ (mapę obu półkuli), pokrywającą całą przeciwległą ścianę, zapytał po raz trzeci, tym razem tragicznym już tonem:
— Est-ce là tout?
Mogłabym uratować sytuację, gdybym w tym momencie wystąpiła naprzód i wsunęła mu do ręki małe kolorowe wysadzane muszelkami pudełeczko, które trzymałam mocno zaciśnięte w ręce. Zamierzałam pierwotnie postąpić tak, przede wszystkim jednak pokusił mnie komizm zachowania się Monsieur do poniechania tego zamiaru, teraz zaś wywołało mój opór faryzeuszowsko opiekuńcze wtrącenie się Mademoiselle St. Pierre. Czytelnik, który nie miał dotychczas żadnego powodu przypisywania charakterowi miss Snowe najdalszych pretensyi do doskonałości, nie będzie chyba zdziwiony, dowiadując się, że wrodzona przekora nie pozwoliła jej bronić się przeciwko rzekomym przewinieniom, jakimi podobało się Paryżance obarczyć ją. W dodatku Monsieur Paul brał całą sprawę tak poważnie i miał minę tak tragiczną, z zasługiwał na podroczenie się z nim. Powściągnęłam też pierwotny mój odruch, ścisnęłam jeszcze mocniej w ręku pudełko i siedziałam w dalszym ciągu obojętna i nieczuła jak kamień.
— Dobrze więc! — padło wreszcie oświadczenie z ust Monsieur Paula. Równocześnie z wypowiedzeniem tych słów czoło jego omroczył cień nadchodzącej wielkiej burzy — zarysowała się na nim groźna bruzda gniewu, szyderstwa i ostatecznej decyzji; takim samym wyrazem odęły się jego usta i ściągnęły się jego policzki. Przełknąwszy wszelki dalszy komentarz, rozpoczął swój zwykły „discours“.
Nie przypominam sobie jego treści: nie słuchałam go wcale: proces przełknięcia dalszych komentarzy, nagłe bohaterskie opanowanie przez Monsieur Paula osobistej urazy i żalu natchnęły mnie uczuciem, które w połowie co najmniej równoważyło komiczny efekt powtarzania:
Est-ce là tout?
Ku końcowi przemówienia wydarzyło się zabawne intermezzo, które w przyjemny sposób przykuło znów moją uwagę.
Wskutek nieostrożnego przypadkowego — jak mi się wydaje — ruchu upuściłam na podłogę mój naparstek i, pochyliwszy się, aby go podnieść, uderzyłam się czubkiem głowy o ostry kant mojego pulpitu. Drobny ten wypadek wywołał oczywiście lekkie zamieszanie, Monsieur Paul zirytował się i, niezdolny zachować dłużej udawanej zimnej krwi, dał za wygranę trosce o godność własną i o pozory opanowania, którymi nigdy zresztą nie usiłował zaprzątać sobie głowy na dłuższą metę, i swobodnie już puścił wodze swojemu roznamiętnieniu.
Nie umiałabym powiedzieć jaką drogą w przebiegu swojego „discours“ dostał się na drugą stronę Kanału i wylądował na gruncie brytyjskim, fakt jednak, że tam właśnie zastałam go, kiedy zaczęłam słuchać jego mowy.
Ogarnąwszy szybkim krytycznym spojrzeniem cały pokój — spojrzeniem, które przebijało na wskroś, albo też miało przebić na wskroś, kiedy padło na mnie — rzucił się z furią na „les Anglaises“ (Angielki)
Nie słyszałam nigdy kobiet angielskich potraktowanych w taki sposób, w jaki potraktował je tego rana Monsieur Paul: nie oszczędził nic i nikogo — ani ich umysłowości, i ich etyki, ani ich manier i wyglądu zewnętrznego. Szczególnie utkwiło mi w pamięci wyszydzenie przez niego ich wysokiego wzrostu, ich długich szyi, ich chudych ramion, ich niedbałego stroju, pedanterii ich wykształcenia, ich bluźnierczego sceptycyzmu (!), ich nieznośnej dumy, ich udawanej cnotliwości. W tym miejscu zgrzytnął zębami z gniewu, sprawiając wrażenie, że gdyby tylko zdobył się na odwagę, mógłby powiedzieć wiele na ten temat. O, był szyderczy, cierpki, rozgoryczony i w naturalnym tego wyniku, brzydki, odrażający.
Mały, zły, zjadliwy człowieczku! — pomyślałam. — Czy warto dręczyć się obawą ściągnięcia na siebie twojego gniewu, czy zranienia twoich uczuć? Nie, zaprawdę nie! Będziesz mi obojętny, tak samo obojętny jak najnędzniejsza z wiązanek w twojej piramidzie.
Przykro mi wyznać, że nie byłam w stanie urzeczywistnić w pełni tego postanowienia. Przez jakiś czas to miotanie przez niego obelg na Anglię i Anglików, zwłaszcza na Angielki, obijało się bezskutecznie o pancerz mojej nieczułości. Znosiłam te napaści z prawdziwym stoicyzmem w ciągu jakiegoś kwadransa co najmniej, znać jednak postanowił syczący bazyliszek ukłuć mnie do żywego, zaczął bowiem obrzucać takiego rodzaju zniewagami nie tylko nasze kobiety, ale największe nasze sławy narodowe, najlepszych naszych ludzi, plwać na nasz sztandar i tarzać w błocie flagę angielską, że wreszcie dopiął swego — ukłuł mnie. Ze złośliwym upodobaniem zaczął odgrzebywać najbardziej pieprzne kontynentalne fałsze historyczne, — po nad które nie istnieje nic dotkliwiej urażającego. Zèlie i cała klasa uśmiechały się wszystkie bez wyjątku z jednako mściwą rozkoszą. Ciekawe było dla mnie przy tym wykrycie do jakiego stopnia te błaźnice Labassecouryjskie nienawidzą Anglii. Przebrała się wszakże miarka. Uderzywszy z całych sił pięścią w mój pulpit, otworzyłam usta i krzyknęłam głośno:
Vive l‘Angleterre, l‘Histoire et les Héros! — A bas la France, la Fiction et les Faquins![129]
Klasa oniemiała. Przypuszczano prawdopodobnie, że oszalałam. Profesor zasłonił usta chustką od nosa, aby ukryć w jej fałdach złośliwy swój uśmiech. Potwór! Wyobrażał sobie na pewno, że, zdoławszy doprowadzić mnie do wybuchu oburzenia, odniósł ostateczne nade mną zwycięstwo. W jednej chwili odzyskał dobry humor. Z wielką swadą oratorską i zręcznością powrócił do otrzymanych tego dnia kwiatów, rozwodząc się poetycko i symboliczenie nad ich czarem, nad balsamicznym ich zapachem, nad ich niepokalaną czystością: przeprowadzał typowo francuskie porównania pomiędzy „jeunes filles“ — młodymi dziewczętami — i czarownymi kwiatami, jakimi był otoczony; złożył Mademoiselle St. Pierre wielce wytworny komplement z racji szczególnej wspaniałości jej bukietu i wreszcie zakończył oznajmieniem, że najbliższego prawdziwie pogodnego ranka wiosennego zabierze całą klasę na śniadanie za miasto.
— Te przynajmniej spośród uczennic — dodał z naciskiem — które wolno mi zaliczyć do grona prawdziwych moich przyjaciółek.
Donc je n‘y serai pas[130] — oznajmiłam, nie namyślając się.
Soit![131] — rzucił za całą odpowiedź i, zebrawszy w jedną naręcz wszystkie kwiaty, wyskoczył jak oparzony z klasy.
I ja także, pozostawiwszy w moim pulpicie robotę, nożyczki, naparstek i zapomniane nieszczęsne, wysadzane muszelkami pudełko, uciekłam na górę. Nie wiem do jakiego stopnia Monsieur Paul był zły i rozgorączkowany, szczerze wyznaję jednak, że ja byłam i zła i rozgorączkowana.
A jednak, przejęta niezwykłym, acz przemijającym gniewem, przesiedziałam na krawędzi mojego łóżka nie dłużej niż godzinę, mając wciąż w pamięci złe spojrzenie Monsieur, jego słowa i minę, gdy już gniew mój rozwiał się i mogłam uśmiechnąć się do całej tej wizji. Trochę żal mi było, że nie wręczyłam mojego pudełeczka. Zamierzałam sprawić solenizantowi przyjemność. Los chciał inaczej.
W godzinach popołudniowych, przypomniawszy sobie, że pulpity w klasie nie są bynajmniej schowaniem nietykalnym, pomyślałam, że należałoby zabrać pudełeczko ze względu na inicjały, wyryte na wewnętrznej stronie wieczka. Inicjały te były: P. C. D. E. — Paul, Carl (czy Carlos) David Emanuel — tak brzmiały pełne imiona i nazwisko — cudzoziemcy muszą mieć zawsze cały szereg imion. Nie ociągając się, zeszłam do klasy.
Panowała tu cisza świąteczna. Uczennice przychodnie porozchodziły się wszystkie do swoich domów; stałe pensjonarki były na spacerze; nauczycielki, z wyjątkiem dyżurnej surveillante, były w mieście, składały wizyty lub robiły zakupy w sklepach: klasy były puste i tak samo pusta była wielka sala z olbrzymim swoim zapalanym w szczególne uroczystości świecznikiem, zwisającym z samego środka sufitu, oraz z dwoma bocznymi wieloramiennymi kandelabrami i z zamkniętym długim fortepianem. Nad wszystkim tym zaległa niczym niezmącona cisza dnia półświątecznego. Zdziwiona byłam, dostrzegłszy uchylone drzwi, wiodące do pierwszej klasy. Pokój ten bywał stale zamykany po opróżnieniu go z uczennic; nikt nie miał wstępu do niego poza Madame Beck i mną, w której posiadaniu pozostawał klucz zapasowy. Bardziej jeszcze zdziwił mnie, kiedy podeszłam bliżej, cichy dochodzący stamtąd szelest, niewyraźne odgłosy życia — krok, posunięcie krzesła, lekki trzask jak gdyby otwieranego pulpitu.
To niewątpliwie Madame Beck na obchodzie inspekcyjnym — przyszło mi na myśl w pierwszej chwili. Uchylone drzwi pozwoliły mi przekonać się, czy przypuszczenia moje są słuszne. Zajrzałam. O, nie, to nie sylwetka szperającej czujnie Madame, jej szal i czyściutki czepeczek, ale surdut i przystrzyżona krótko ciemna głowa mężczyzny. Zajmował on moje krzesło; jego smagła, prawie oliwkowej barwy ręka otwierała mój pulpit; nos jego był niewidoczny; tkwił głęboko w moich papierach. Cała postać zwrócona była do mnie plecami, tożsamość jej nie mogła jednak ulegać żadnej wątpliwości. Monsieur Paul — był to on oczywiście — uwolnił się już od stroju świątecznego i powrócił do ukochanego swojego wyplamionego atramentem surduta; pogański bonnet grec leżał na podłodze, jak gdyby wypadł przed chwilą z przestępczo zajętej teraz ręki.
Nie było dla mnie bynajmniej nowiną, że ręka ta pozostawała w nader intymnych stosunkach z moim biurkiem: mogłoby ono zdradzić niejedną jej tajemnicę. Sprowokowana tą obecnością, zarazem zadowolona, że mogłam go przyłapać, — doświadczyłam uczucia gospodyni, wykrywającej wreszcie, który to ze sprzymierzonych duszków domowych zakrada się do mleczarni i uwija się przy maślnicy. Cichutko wślizgnęłam się do klasy i stanęłam tuż za Monsieur Paulem, pochylona ostrożnie nad jego plecami.
Serce żywiej zabiło w mojej piersi na widok przyniesionych mi przez niego — po wrogości tego rana, wywołanej rzekomym moim przewinieniem, po okrutnym jakoby zranieniu przeze mnie jego uczuć — kilku ładnie oprawnych nowych tomów, których tytuły i nazwiska autorów były wystarczającą rękojmią ich wartości. Gotów był więc zapomnieć i przebaczyć! W tej chwili, pochylony nad moim biurkiem odwracał do góry dnem całą jego zawartość, bardzo ostrożnie jednak i starannie, aby nie uszkodzić nic i nie zrobić nieporządku. Jego wyraźna życzliwość dla mnie, dbałość o niewyrządzenie mi żadnej krzywdy, rozproszyły rychło mój gniew. W tej chwili nie żywiłam dla profesora Emanuela żadnych wrogich uczuć.
Przypuszczam, że czujne jego ucho podchwyciło szmer mojego oddechu, odwrócił się bowiem nagle. Pomimo swojej nerwowości, nie wzdrygał się nigdy, zaskoczony niespodzianie, i rzadko rumienił się. Była w nim niezwykła jakaś prostolinijność i nieugiętość.
— Myślałem, że poszła pani do miasta z innymi nauczycielkami — rzekł, usiłując nie zatracać zwykłego opanowania, co jednak nie zbyt udało mu się. — Wszystko jedno zresztą. Wyobraża sobie pani, że robię coś z przychwycenia mnie przez panią? Nic a nic. Często przeglądam biurko pani.
— Wiem o tym.
— Tak, bo znajduje pani od czasu do czasu książkę jakąś, albo broszurę, ale nie czyta ich pani prawdopodobnie dlatego, że cuchną cygarami.
— Tak, rażą mnie tym właśnie, czytam je wszelako.
— Bez przyjemności?.
— Nie śmiem przeczyć temu, co mówi Monsieur.
— Podobają się pani? A przynajmniej niektóre z nich?
— Monsieur widywał mnie czytającą je setki razy, a wiadomo mu wszak, że nie mam tylu przyjemności, abym mogła nie doceniać tych, które zawdzięczam panu.
— Mam w stosunku do pani najlepsze chęci, o ile też spotykają się one z uznaniem ze strony pani, są usiłowania moje wynagrodzone. Dlaczego jednak nie możemy być przyjaciołami?
— Fatalista odpowiedziałby: dlatego że nie możemy.
— Dzisiejszego rana — mówił dalej — obudziłem się w jak najlepszym usposobieniu i poszedłem do klasy, czując się szczęśliwym; pani zepsuła mi cały dzień.
— Nie — odparła, — tylko dwie czy trzy ranne godziny, a i to nie rozmyślnie.
— Nie rozmyślnie?! Nie. Był to dzień moich imienin; wszyscy, z wyjątkiem pani jedynie, złożyli mi życzenia szczęścia. Małe dziewczynki z najniższej klasy zdobyły się na dary dla mnie; każda przyniosła po bukieciku fijołków, każda wyszczebiotała swoje powinszowanie, a pani nic. Czy można więc twierdzić, że nie było to uczynione rozmyślnie?
— Nie miałam zamiaru wyrządzać Monsieur krzywdy.
— Czyżby pani naprawdę nie znała naszych zwyczajów? Nie była pani przygotowana? Chętnie wydałaby pani parę centymów na kupno kwiatów, aby sprawić mi przyjemność, gdyby pani mogła przypuszczać, że będę liczył na to ze strony pani? Niech pani powie, że tak było, a wszystko będzie zapomniane i przykrość jakiej doznałem, uśmierzona.
— Owszem: wiedziałam, że Monsieur spodziewa się tego po mnie; byłam przygotowana, nie wydałam jednak ani centyma na kwiaty.
— Dobrze pani robi, że szczerze i uczciwie przyznaje się pani do tego. Wstręt wzbudziłoby we mnie kłamstwo z ust pani. Wolę już, aby pani oświadczyła wręcz:
Paul Carl Emanuel, je te déteste, mon garçon[132] aniżeli, aby pani miała udawać zainteresowanie i sztucznie uśmiechać się, będąc zimną i obłudną w głębi duszy. Nie sądzę, aby pani była zimna i obłudna; wierzę jednak, że popełniła pani wielki błąd i źle pokierowała pani swoim życiem. Przypuszczam, że sąd pani jest wypaczony — że jest pani obojętna tam, gdzie powinna pani być wdzięczna, oddana, natomiast, a może nawet rozkochana tam, gdzie powinna pani być zimna, jak nazwisko, jakie pani nosi![133] Niech pani nie sądzi, że chciałbym widzieć ją rozkochaną we mnie, Mademoiselle. Dieu vous en garde![134] Dlaczego pani wzdryga się tak? Dlatego, że mówiłem o rozkochaniu? Mówię raz jeszcze o tym. Istnieje taki wyraz i istnieje takie uczucie, jakkolwiek, chwała Bogu nie w obrębie tych murów. Nie jest już pani dzieckiem, aby nie wolno było mówić w obecności pani o tym, co istnieje: Ja jednak wymieniłem wyraz tylko, uczucie samo — mogę panią zapewnić o tym — jest obce całemu mojemu życiu i poglądom. Zamarło ono w przeszłości — obecnie leży pogrzebane — mogiła jego jest wyryta głęboko, a na niej usypany wysoki kurhan od wielu zim już. W przyszłości nastąpi zmartwychwstanie; chcę wierzyć w to na pocieszenie własnej duszy; wówczas wszelako zmieni się wszystko — forma i uczucie, śmiertelny zyska nieśmiertelność, odrodzi się nie dla ziemi, ale dla nieba. Wszystko, co mogę powiedzieć pani, miss Lucy Snowe, to jedynie, że powinna pani traktować profesora Paula Emanuela przyzwoicie.
Nie mogłam i nie chciałam przeczyć zasadności podobnego przeświadczenia.
— Niech mi pani powie, — dodał — kiedy są pani imieniny, a na pewno nie poskąpię kilku centymów na drobny dar.
— Zrobi pan to samo tylko co ja zrobiłam, Monsieur. Kosztowało to więcej niż kilka centymów, których nie poskąpiłam jednak.
Mówiąc to, wyjęłam z biurka małe pudełeczko i podałam mu je.
— Miałam je gotowe w ręku dzisiejszego rana — dodałam — i gdyby Monsieur miał nieco więcej cierpliwości, a Mademoiselle St. Pierre nie wtrąciła się zgoła niepotrzebnie, a może także — zmuszona jestem zaznaczyć — może gdybym i ja sama była bardziej opanowana i rozsądniejsza, wręczyłabym je panu we właściwej chwili.
Spojrzał na pudełeczko: widziałam, że podobała mu się jasna, ciepła jego barwa i lazurowy wianuszek. Poprosiłam go, aby je otworzył.
— Moje inicjały! — zawołał, wskazując na litery na wewnętrznej stronie wieczka. Od kogo dowiedziała się pani, że na imię mi Karol Dawid?
— Od małego ptaszka, Monsieur.
— Czy leci on ode mnie do pani? Mógłbym więc w razie potrzeby przywiązać mu pod skrzydełko wieść do przesłania.
Wyjął z pudełeczka łańcuszek — drobiazg oczywiście ze względu na jego wartość pieniężną, ale ładnie połyskujący jedwabiem kordonka, mile iskrzący się perełkami. Podobał mu się wyraźnie, zachwycał się nim z bezpośredniością dziecięcą nieledwie.
— To dla mnie?
— Tak, dla pana.
— Nad tym właśnie pracowała pani wczoraj wieczorem?
— Nad tym.
— Skończyła pani to dzisiaj rano?
— Nie wcześniej.
— I zabrała się pani do tej roboty z intencją ofiarowania jej mnie?
— Oczywiście!
— Aby ofiarować mi łańcuszek w dniu moich imienin?
— Tak.
— I nie zmieniła pani swojego zamiaru przez cały czas pracy nad nim?
I na to pytanie dałam twierdzącą odpowiedź.
— Nie mam potrzeby więc odcinać żadnego jego kawałka — mówiąc, że ta część jest moja, a ta nie moja: że ten kawałek łańcuszka był robiony z myślą o kim innym i służyć miał ku ozdobie kogo innego?
— Bynajmniej. Nie byłoby to ani potrzebne, ani słuszne.
— Zatem cały łańcuszek należy do mnie?
— Tak, całkowicie do pana.
Zdecydowanym ruchem rozpiął Monsieur swój surdut, wspaniale ułożył łańcuszek na swojej piersi, starając się uwydatnić z jego całości jak tylko dało się najwięcej i ukryć jak tylko dało się najmniej: nie umiał ukrywać tego, czym się zachwycał i co uważał za osobliwe ozdobne i dekoracyjne. Co się tyczy samego pudełeczka, wyraził się o nim, że jest prawdziwą bonboniereczką — nawiasem powiedziawszy bardzo lubił bonbons — cukierki, — że zaś lubił zawsze dzielić się z innymi tym, co sprawiało przyjemność jemu samemu i co mu się podobało, rozdawał swoje dragées — pastylki — równie szczodrze jak swoje książki. Pośród darów przyjaznego duszka, pozostawianych w moim pulpicie zapomniałam wyliczyć niejeden rulonik nadziewanych czekoladek. Jego gusty na tym punkcie były typowymi gustami południowca, dziecięcymi w naszym pojęciu. Jego drugie śniadanie składało się przeważnie z „brioche“ — ciastka drożdżowego, — które często dzielił z jednym z dzieci najmłodszego oddziału.
A présent c‘est un fait accompli[135] — rzekł, zapinając ponownie swój surdut. Nie było już więcej mowy o tym pomiędzy nami.
Przerzuciwszy jeszcze obie przyniesione książki i wyciąwszy z nich scyzorykiem swoim kilka kartek (stale przeglądał książki i usuwał z nich to, co uważał za wskazane, zanim je pożyczał, zwłaszcza o ile były to powieści; nie raz gniewała mnie surowość jego cenzury: wycięte kartki psuły niejednokrotnie tok opowiadania) — wstał, grzecznie dotknął dwoma palcami swego bonnet grec i gestem tym pożegnał mnie.
— Jesteśmy przyjaciółmi teraz — pomyślałam — aż do następnej naszej kłótni.
Omal nie pokłóciliśmy się tegoż wieczora jeszcze, ale — rzecz nadzwyczajna! — tym razem nie wykorzystaliśmy okazji po temu.
Wbrew wszelkim przewidywaniom przybył w porze wieczornego przygotowywania lekcyj. Mając go pośród nas przez cały ranek, nie spodziewałyśmy się jego przybycia wieczorem. Zaledwie jednak zasiadłyśmy do pracy, zjawił się niespodziewanie. Przyznaję, że rada mu byłam, tak bardzo rada, że mimo woli przywitałam go uśmiechem, a kiedy skierował się ku temu samemu miejscu, które stało się wczoraj powodem tak poważnego naszego starcia, baczyłam pilnie, aby nie odsuwać się od niego zbytnio. Widziałam, że spogląda podejrzliwie spod oka, czy nie cofam się za daleko, nie uczyniłam tego jednak, mimo że ławka była dość natłoczona.
Przestało zależeć mi na odsuwaniu się od Monsieur Paula. Przywykłam już do jego surduta i do bonnet grec i dlatego sąsiedztwo ich nie wydawało mi się ani tak bardzo nieprzyjemne, ani przerażające. Nie siedziałam obok niego zduszona „asphyxiée“ (jak zwykł wyrażać się): poruszałam się, kiedy chciałam poruszyć się, nie krępowałam się odkaszlnąć, o ile miałam ochotę po temu, a nawet ziewnąć, o ile byłam zmęczona — słowem robiłam co mi się podobało, ślepo ufna w jego pobłażliwość. Śmiałość moja nie ściągnęła na mnie — tego wieczora przynajmniej, kary, na jaką zasłużyłam może: Monsieur Paul był nie tylko wyrozumiały, ale dobrze usposobiony; ani razu nie rzuciły jego oczy gniewnego spojrzenia, ani jedno popędliwe słowo nie zerwało się z jego ust. Aż do końca wieczora nie zwrócił się bezpośrednio do mnie ani razu, czułam jednak, że usposobiony jest dla mnie prawdziwie przyjacielsko. Milczenie bywa różnego rodzaju i odmienne miewa znaczenie: żadne słowa nie mogłyby wyrazić milszej treści, aniżeli wyrażała bezsłowna obecność Monsieur Paula. Kiedy wniesiono tacę z mlekiem i bułkami i zapanował gwar, towarzyszący zazwyczaj spożywaniu wieczerzy, powiedział tylko, odchodząc, że życzy mi dobrej nocy i przyjemnych snów. Po tym pożegnaniu spędziłam dobrą noc i miałam przyjemne sny.




ROZDZIAŁ XXX
MONSIEUR PAUL

Radzę jednak czytelnikowi, aby nie spieszył się z formułowaniem dodatnich wniosków, czy z wyobrażeniem sobie — z nazbyt pochopną sympatią dla właściwej natury ludzkiej — że od tego dnia charakter Monsieur Paula zmienił się z gruntu, że stał się on łatwy we współżyciu z nim, że przestał zagrażać w każdej chwili sianiem zamętu i niepokoju w promieniu swojej osoby.
Nie. Był w dalszym ciągu i pozostał małym człowieczkiem, ulegającym nieprzewidzianym, nieuzasadnionym kaprysom i nastrojom. Ilekroć bywał przepracowany, co zdarzało mu się często, wpadał w stan ostrego podraźnienia; w żyłach jego krążyła żywa belladonna, płynąca z zatrutego źródła zazdrości. Nie mam na myśli dyktowanej przez uczucie, tkliwej zazdrości serca ale owo niepomiernie surowsze, ciaśniejsze uczucie, którego siedliska szukać należy w mózgu raczej.
Ilekroć przyglądałam się Monsieur Paulowi, marszczącemu groźnie brwi, czy wysuwającemu dolną szczękę przy korygowaniu którego z moich wypracowań, nie zawierających tylu błędów, ilu życzyłby ich sobie (lubił stwierdzać moje błędy: szereg użytych mylnych wyrażeń był mu równie miły, jak garść smacznych orzechów), przychodziło mi na myśl, że zachodzi pewne podobieństwo pomiędzy nim a Napoleonem Bonaparte. Żywię to przekonanie do dnia dzisiejszego.
Podobny był do wielkiego Cesarza bezwstydnym nieuznawaniem wielkoduszności. Tak samo jak Napoleon gotów był wykłócać się z dziesiątkami wykształconych kobiet i uprawiać bez zarumienienia się system drobnych swad, waśni i wzajemnych oskarżeń, podsuwanych mu przez liczne, wzajem zwalczające się, kopiące pod sobą dołki koterie, jakimi zwykł otaczać się, nie dbając, że dzieje się to z ujmą dla jego godności osobistej. Bez wahania skazałby na wygnanie pięćdziesiąt pań de Staël, o ile odważyłyby się urazić go czym, współzawodniczyć z nim na jakimkolwiek punkcie, czy bodaj nawet przeciwstawić mu się.
Żywo zapamiętałam jedną z gorętszych jego utarczek z niejaką Madame Panache — niewiastą, zatrudnioną chwilowo przez Madame Beck, na której pensji udzielała lekcyj historii. Była to osoba wykształcona, to znaczy posiadająca wiele wiadomości i, co ważniejsze, sztukę umiejętnego szermowania nimi. Umiała doskonale wysławiać się i miała bezgraniczną wiarę w samą siebie, w swoją nieomylność. Jej powierzchowność nie była również pozbawiona stron dodatnich. Przypuszczam nawet, że wielu uznałoby ją za „piękną kobietę“, mimo to jednak istniały pewne cechy jej dojrzałych, obfitych wdzięków, zarówno jak jej głośnej, rzucającej się w oczy osobowości, z którymi nie mógł pogodzić się wysubtelniony, kapryśny gust Monsieur Paula. Już samo brzmienie jej głosu, rozlegającego się w carré, działało na niego ni to zacięcie ostrogą; jej długie, zamaszyste kroki na korytarzu doprowadzały go do takiej pasji, że chwytał z katedry wszystkie swoje książki i papiery, i znikał momentalnie.
Odważywszy się pewnego dnia z wyraźnie złośliwą intencją wpaść do klasy podczas jej wykładu, błyskawicznie, ze zwykłą swoją bystrością i przenikliwością przejrzał na wskroś jej metodę nauczania, biegunowo różną od umiłowanego własnego jego systemu. Ani myśląc ceremoniować się, ani zachować kardynalnych wymogów najpospolitszej grzeczności, brutalnie wykazał jej rzekome błędy, jakie popełniała, a raczej to, co w jego pojęciu było błędne w jej wykładzie. Nie wiem na co liczył: na jej ukorzenie się, przed jego autorytetem, czy chociażby na uważne wysłuchanie przez nią jego zarzutów, spotkał się wszakże z zaciętym oporem, wyrażonym w postaci ostrego zgromienia go za jego nie dające się istotnie niczym usprawiedliwić wtrącanie się do nie swoich rzeczy.
Zamiast wycofać się z godnością, jak mógłby jeszcze uczynić, rzucił jej bez namysłu rękawicę do boju. Madame Panache, wojownicza niczym Penthesilea, podniosła ją odważnie i z najwyższym zlekceważeniem wścibskiego przeciwnika obrzuciła go stekiem słów obelżywych. Monsieur Emanuel był wymowny, ale Madame Panache przewyższała go stokrotnie obrotnością swojego języka. Pomiędzy nimi obojgiem zawrzała niepohamowana walka na słowa. Zamiast wesoło podrwiwać z urodziwej przeciwniczki, z chorobliwej jej miłości własnej i z nieukrywanej jej pewności siebie, zionął Monsieur Paul najgłębszą nienawiścią dla niej, czyniąc jej zaszczyt poważnego wściekania się na nią, mściwego, nieubłaganego prześladowania jej, i dopóty nie zaznał snu ani odpoczynku, nie miał należytych korzyści z odżywiania się, a nawet nie czuł właściwego smaku w zaciąganiu się cygarem, dopóki nie wygryzł jej ostatecznie z murów szkolnych. Profesor zwyciężył, nie mogę jednak powiedzieć, aby laury zwycięstwa wdzięcznie przyozdobić miały jego skronie. Pozwoliłam sobie kiedyś nawet na odnośną uwagę. Ku wielkiemu mojemu zdumieniu przyznał, że mogę mieć słuszność, zarazem jednak zaznaczył, że ilekroć zdarza mu się zetknąć z kobietą czy mężczyzną o naturze prostaczej, zadowolonej z siebie, słowem typu, jaki uosabia w całej pełni Madame Panache, nie jest w stanie zapanować nad uczuciem wstrętu, jaki go ogarnia, wstrętu niewypowiedzianego, domagającego się ujawnienia go czynem, prowadzącego do wytaczania wojny na śmierć i życie.
W trzy miesiące później, dowiedziawszy się, że pokonana przez niego przeciwniczka znalazła się w złych warunkach z powodu braku zajęcia, zapomniał o swojej nienawiści i, jednako czynny w złym i dobrym, poruszył niebo i ziemię, aby wystarać się dla niej o posadę, aż wreszcie dopiął celu. Kiedy jednak przyszła, aby ostatecznie przekreślić dawne nieporozumienia i podziękować mu za okazane jej ostatnio względy, jej głos — zbyt donośny — jej butny, nieco narzucający się sposób bycia, tak na niego podziałały, że po dziesięciu minutach zerwał się i z ukłonem pożegnalnym zmusił ją — a raczej siebie — do opuszczenia pokoju w przystępie najwyższego rozdraźnienia nerwowego.
Jako dopełnienie śmiałego porównania Monsieur Paula z wielkim cesarzem Francuzów zaznaczyć muszę, że i na punkcie dążenia do zagarnięcia władzy, a, po jej osiągnięciu, utrzymania jej żelazną ręką, był Monsieur Paul podobny do Napoleona. Był człowiekiem, któremu nie zawsze należało ulegać. Czasem niezbędne było okazanie wobec niego oporu, odważne postawienie mu się sztorcem, nieustraszone spojrzenie mu wprost w oczy i wyjawienie szczerze i otwarcie, że jego wymagania przekraczają granice zdrowego rozsądku, że jego absolutyzm równa się już tyranii nieledwie.
Zapowiedzi i pierwsze przebłyski wyjątkowych uzdolnień, na jakie natrafiał w swojej karierze nauczycielskiej i jakie zaczynały rozwijać się pomyślnie pod jego kierunkiem, w dziwny sposób podniecały, a nawet niepokoiły go. Niechętnie na pozór obserwował ich wywalczanie sobie prawa do życia, nie podając obdarzonym nimi pomocnej ręki i zdając się mówić: „Utorujcie sobie drogę, jeśli czujecie się na siłach“ — sam jednak nie czynił nic, aby przyśpieszyć ich wyklucie się w pełni.
A i wówczas nawet, kiedy trudności i niebezpieczeństwa pierwszego, najtrudniejszego stadium walki były szczęśliwie pokonane, kiedy zaczerpnięty został oddech życia i kiedy widział sam, że płuca działać zaczynają sprawnie, a serce bić normalnie, kiedy rozpoznawał w oczach błysk ożywiającej je energii — i wówczas jeszcze nie spieszył z zaofiarowaniem swojego poparcia.
— Musicie dać dowód waszej istotności, zanim wezmę was pod moją opiekę — brzmiał jego nakaz. A jakimi trudnościami obwarowywał danie tego dowodu! Jakie ciernie i kolce, jakie krzemienie ciskał pod stopy, nie nawykłe jeszcze do uciążliwej drogi! Pilnował czujnie i nieubłaganie należytego, nieulękłego wykonania zadań, jakie narzucał. Szedł za śladami stóp, znaczonymi często krwią w miarę zbliżania się do celu — szedł za nimi ponuro, dzierżąc straż najczujniejszą nad przynaglanym przez ból pielgrzymem. A kiedy wreszcie użyczał mu chwili odpoczynku, zanim jeszcze sen zmrużyć zdołał zmęczone powieki, rozwierał je szeroko nieubłaganym nie znającym litości palcem, zapuszczając wzrok po przez źrenice i tęczówki aż do dna mózgu, do dna serca, aby zbadać czy nie znajdzie tam przyczajonych w najtajniejszych kryjówkach śladów próżności, dumy czy fałszu.
A kiedy pozwalał ciężko wypróbowywanemu nowicjuszowi zasnąć wreszcie użyczał mu dobrodziejstwa snu na chwilę tylko, po czym budził go nagle, aby poddać go nowym sprawdzianom: wysyłał go w trudnych przykrych misjach, mimo że biedak upadał ze znużenia; poddawał próbom jego temperament, sprawność jego zmysłów wytrzymałość jego zdrowia, i dopiero po przeprowadzeniu go przez najściślejszy probierz najsurowszych doświadczeń, kiedy użyte już były i zastosowane najbardziej żrące płyny, które nie przyćmiły jednak przyrodzonego blasku jego talentu, wówczas dopiero uznawał talent ten za samorodny i, nie przerywając wciąż jeszcze chmurnego milczenia, decydował się przyłożyć ważką pieczęć swojej aprobaty.
Mówię o tych jego ujemnych rysach, opierając się na zaznanym doświadczeniu osobistym.
Aż do momentu, w którym kończy się ostatni rozdział tych wspomnień, nie był Monsieur Paul moim profesorem — nie udzielał mi lekcyj. W owym czasie jednak, będąc przypadkowo świadkiem wykazania przeze mnie nie tylko nieznajomości pewnego działu wykształcenia (zdaje mi się, że była to arytmetyka) ale tak wielkiej na tym polu ignorancji, że — jak trafnie zauważył — powstydziłby się jej uczeń utrzymywanej kosztem dobroczynności szkółki elementarnej, wziął mnie pod swoją opiekę. Wyegzaminowawszy mnie przede wszystkim, stwierdził — zbyteczne chyba zaznaczać — kolosalne moje braki, wskazał mi odpowiednie podręczniki i wyznaczył szereg zadań do przerobienia.
Czynił to zrazu z przyjemnością, a nawet z nieukrywanym zadowoleniem, przyznając łaskawie, że, uważa mnie za „bonne et pas trop faible“ — dobrą i nie zbyt słabą — to znaczy dość chętną i nie zupełnie pozbawioną zdolności, jednakże — wskutek, jak przypuszczał, niesprzyjających warunków jak dotychczas, w stanie fatalnie upośledzonego rozwoju.
Początkowe stadium wszelkiego wysiłku zaznaczało się u mnie zawsze stanem niezwykłego otępienia. Nie umiałam nigdy, nawet zawiązując zwykłą znajomość, dawać dowodów przeciętnej bystrości umysłu. Trudne, gnębiące przejście poprzedzało odwrócenie każdej nowej karty mojego życia.
Dopóki też trwał ten stan przejściowy, był Monsieur Paul prawdziwie dobry i wyrozumiały dla mnie; widział jak bardzo cierpię i litował się nade mną, rozumiejąc jak bardzo muszę czuć się upokorzona własną nieudolnością. Nie mam też słów na opisanie jego życzliwej gotowości udzielania mi pomocy. Oczy jego zachodziły mgłą wzruszenia, ilekroć łzy wstydu z powodu daremności wysiłku zbierały się pod moimi powiekami. Mimo że i bez tego przeciążony był pracą, urywał połowę godzin wolnych, aby móc poświęcać je na udzielanie mi wskazówek.
Ale, o dziwo! — z chwilą, kiedy to z trudem przedzierające się przez chmury świtanie zaczynało wreszcie ustępować pełni światła dziennego, kiedy moje władze umysłowe zaczynały wyzwalać się ze spowijającego je mroku i kiedy wybiła i dla mnie wreszcie godzina energii i spełnienia się zapowiedzi; kiedy dobrowolnie podwajałam, potrajałam, czterokrotnie nawet mnożyłam zadania, jakie polecał mi odrobić, (sądziłam, że sprawię mu tym przyjemność) przeistoczyła się jego pierwotna dobroć w niesłychaną surowość, światło w jego oczach — z promienności w słabą iskierkę zaledwie; niecierpliwił się, zrzędził, władczo nakładał hamulec na mój zapał. Im solidniej pracowałam, na im większy wysiłek zdobywałam się, tym mniej zdawał się zadowolony ze mnie. Sarkastyczne uwagi, których surowość płoszyła mnie i zdumiewała, sypały się nieustannie na moją głowę, za nimi następowały pełne rozgoryczenia napaści na „dumę intelektu“. Wysłuchiwać musiałam dziwnie mętnych gróźb Bóg wie jakiego oczekującego mnie losu, o ile poważę się przekroczyć granice, jakie przystoją mojej płci i ośmielę się żywić niedozwolone dążenia do niekobiecej wiedzy. Niestety! Nie miałam bynajmniej podobnych dążeń. Nie żałowałam wysiłków, aby osiągnąć to co lubiłam, szlachetny wszelako głód wiedzy abstrakcyjnej — boskie pragnienie dokonywania odkryć samorzutnych — podniosłe uczucia te znane mi było z nader przelotnych przebłysków zaledwie.
A jednak, właśnie te nieubłagane szyderstwa Monsieur Paula sprawiły, że zapragnęłam rozwinąć moje zdolności w pełni; jego niesprawiedliwość pobudzała mnie do rojenia ambitnych dążeń, była dla mnie najskuteczniejszym bodźcem, przypinała skrzydła moim pragnieniom.
Zrazu, zanim jeszcze zdołałam wniknąć w kierujące nim pobudki, cierpiałam srodze z powodu tych niepojętych dla mnie szyderstw jego, stopniowo wszakże jęły one rozgrzewać krew w moich żyłach i podniecać ją do szybszego krążenia. Bez względu na to jakimi władzami umysłowymi — kobiecymi czy niekobiecymi — podobało się Bogu obdarzyć mnie, postanowiłam nie wstydzić się żadnych z nich.
Walka, jaka rozgorzała pomiędzy mną a Monsieur Paulem, była bardzo zacięta przez czas jakiś. Wydawało się, że zupełnie utraciłam życzliwość jego: traktował mnie dziwnie. W momentach największej swojej niesprawiedliwości dowodził, jakobym oszukała go, udając „faible“ — jak to nazywał — tępą; to znów utrzymywał, jakobym wprowadzała go w błąd, symulując fałszywe zdolności. Jeszcze kiedy indziej ostro napadał na mnie i oskarżał o najdalej idące naśladownictwo, a nawet o niemożliwe plagiaty; twierdził, jakobym posuwała się do wyciągania rdzenia z książek, o których w rzeczywistości nie słyszałam nawet i których odczytywanie pogrążyłoby mnie nieuchronnie w sen jak najgłębszy.
Pewnego razu, kiedy rzucił mi w twarz podobne oskarżenie, nie wytrzymałam i ostro przeciwstawiłam mu się. Zebrawszy naręcz książek z mojego biurka, zapełniłam nimi mój fartuch, aby cały ten balast cisnąć Monsieur pod nogi.
— Niech pan je zabierze, Monsieur — rzekłam — i niech pan przestanie uczyć mnie. Nie prosiłam pana nigdy o zrobienie ze mnie uczonej a pan czyni co może, aby kazać mi odczuć do głębi, że zdobywanie wiedzy nie jest szczęściem.
Powróciwszy do mojego biurka, oparłam głowę na ramieniu, zamilkłam i w ciągu dwóch dni po tej rozmowie nie odzywałam się do profesora ani słowem. Widziałam, że boli go to, a i ja byłam szczerze zmartwiona. Jego przyjazny stosunek do mnie był mi bardzo miły i drogi — przyjemność nowa dla mnie i nie dająca porównać się z niczym. Teraz, kiedy pozbawił mnie jej, nie dbałam już o jego lekcje.
Książki nie zostały jednak zabrane, odłożył je starannie na poprzednie ich miejsce i przyszedł jak zwykle na lekcję ze mną. Nastąpiło pogodzenie się — może uległam zbyt pośpiesznie; powinna byłam wytrzymać dłużej sytuację, kiedy jednak spojrzał na mnie takimi dobrymi, poczciwymi oczami, i wyciągnął do mnie rękę gestem przyjacielskim, nie była w stanie pamięć moja zachować z należną siłą chwil przecierpianej z jego powodu udręki. A zresztą, pogodzenie się bywa zawsze tak bardzo miłe!
Pewnego rana przyszło zaproszenie od mojej chrzestnej matki, abym wraz z nią wysłuchała ciekawego odczytu, jaki miał być wygłoszony w opisanej już poprzednio auli publicznej. Doktór John przyniósł to zaproszenie osobiście i przekazał je ustnie Rozynie, która nie zawahała się pójść za Monsieur Emanuelem, przechodzącym w owej chwili do najwyższego oddziału, w jego obecności stanęła „carrément“ — śmiało — przed moim biurkiem i, wsunąwszy obie ręce w kieszonki zgrabnego fartuszka, powtórzyła głośno polecenie doktora Johna, dodając poufnie:
Qu‘il est vraiment beau, mademoiselle, ce jeune docteur! Quels yeux, quel regard! Tenez! J‘en ai le coeur tout ému![136]
Po jej odejściu zapytał mnie profesor dlaczego pozwalam, aby „cette filie effrontée, cette créature sans pudeur[137] zwracała się do mnie w takich słowach.
Nie mogłam odpowiedzieć mu na to w sposób uspokajający. Słowa, użyte przez Rozynę, były tego rodzaju, jakimi zwykła stale posługiwać się młoda osoba jej typu, pod której czaszką nie było zbyt wiele miejsca na narządy szacunku i powściągliwości. A zresztą, to co powiedziała o młodym doktorze, odpowiadało w zupełności istocie rzeczy. Graham był przystojny, miał piękne oczy i przenikające na wskroś spojrzenie. Z ust moich zerwała się stwierdzająca to uwaga.
Elle ne dit que la vérité[138] — rzekłam.
Ah! vous trouvez?[139]
Mais, sans doute![140]
Lekcja, jaka przypadła tego dnia, odbyła się w ten sposób, że byłyśmy szczerze rade, kiedy skończyła się wreszcie. Po jej przeminięciu wybiegły uczennice pędem, zadowolone, ale wciąż jeszcze drżące. I ja także zamierzałam wyjść. Zatrzymał mnie wszelako rozkaz pozostania. Bąknęłam, że chciałabym zaczerpnąć świeżego powietrza — piec był rozpalony, klasa niemożliwie przegrzana. Nieubłaganie surowy głos kazał mi zamilknąć. Salamandra ta, dla której nie było nigdy zbyt gorąco w pokoju, usiadła pomiędzy moim biurkiem, a piecem, — dziwię się, że nie upiekła się żywcem — i zaczęła od uraczenia mnie grecką jakąś cytatą!
W duszy Monsieur Emanuela czaiło się stałe podejrzenie, że znam zarówno grekę, jak łacinę. Podobnie jak o małpach utrzymuje się, jakoby posiadały zdolność mówienia, nie korzystały z niej jednak, ukrywając ją przez obawę, że mogłaby być wyzyskana na ich niekorzyść, tak samo i mnie przypisywany był zasób wiedzy, występnie i umiejętnie przeze mnie tajony. Posądzano mnie o zaznanie przywilejów „klasycznego wykształcenia“, o raczenie się miodem z góry Hymettus, o przechowywanie nagromadzonej w mojej pamięci szczerozłotej tej skarbnicy i kontynuowanie obecnie w milczeniu moich usiłowań potajemnego ćwiczenia mojego umysłu.
Setki wybiegów stosował Monsieur Paul, aby podpatrzeć mój sekret, aby groźbą, czy zaskoczeniem niespodzianym wymusić ze mnie przyznanie się. Kładł czasem przede mną greckie i łacińskie książki; a potem czujnie obserwował mnie, podobnie jak dozorcy więzienni kusili Joannę d‘Arc rozłożonym przed nią ubiorem wojownika i czekali co z tego wyniknie. Innym razem znów cytował nie wiem jakich autorów i nie mam pojęcia jakie poetyckie ustępy i podczas wypowiadania dźwięcznych, mile wpadających w ucho wierszy (dźwięki klasyczne harmonijnie wychodziły z jego ust; miał piękny głos, osobliwie nadający się do rozpiętości, modulowania i niezrównanej siły wyrazu) nie spuszczał ze mnie wnikliwego, przewiercającego na wskroś i często złośliwego wzroku. Wyraźne było, że liczył na rewelacyjne wyniki mojego sposobu reagowania na te zasadzki, oczekiwania jego nigdy wszakże nie urzeczywistniały się — nie rozumiejąc deklamacji, nie mogłam być oczywiście ani oczarowana nią, ani znudzona.
Stropiony — zły nieledwie — nie wyzbywał się jednak swojej myśli prześladowczej; moja wrażliwość uznana została za kamienną nieczułość, twarz moja za maskę. Nie był w stanie uwierzyć w istotną prawdę i brać mnie za tę, jaką byłam w istocie: mężczyźni, a i kobiety także, muszą mieć jakieś ułudy, o ile zaś nie mają gotowych pod ręką, uroją sobie coś wyimaginowanego na własny użytek.
Bywały chwile, kiedy życzyłam sobie, aby podejrzenia jego były naprawdę uzasadnione, kiedy dałabym odrąbać sobie prawą rękę za posiadanie w rzeczywistości skarbów wiedzy, jakie mi przypisywał. Zasługiwał na należytą karę za podstępne zastawianie na mnie sideł. Mogłabym triumfować, wykazując mu, że urzeczywistnione są w sposób zdumiewający jego najgorsze obawy. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła narzucić się jego wizji, stanąć wobec jego przeklętych „lunettes“ i olśnić go moimi wiadomościami. O, dlaczego nie dbał nikt o rozjaśnianie mojego umysłu i wzbogacanie mnie w wiedzę, kiedy byłam odpowiednio młodym dzieckiem, aby z łatwością ją nabywać?! Dlaczego nie postarano się wspaniała taką, nadludzką rewelacją umożliwić mi odniesienia w jednym, nagłym momencie wielkiego, okrutnego, miażdżącego triumfu, który na wieki pognębiłby szyderczego ducha Paula Karola Dawida Emanuela?!
Niestety! zdobycie się na wyczyn podobny nie było w mojej mocy. Cytaty jego tak samo nie odniosły skutku dzisiaj, jak nie odnosiły go nigdy. Rychło też ustąpił z placu.
„Kobiety intelektualistki“ — było następnym z kolei jego tematem, szczególnie mu bliskim. „Kobieta intelektualistka“, jak się okazało, była w jego pojęciu rodzajem „lusus naturae“ — wybryku natury — nieszczęśliwym wydarzeniem — stworzeniem, dla którego nie ma ani miejsca, ani zastosowania na świecie, istotą niepotrzebną nikomu ani na żonę ani na pracownika. W pierwszym wypadku miało wyższość nad nią piękno fizyczne. Wierzył w głębi duszy, że miła, nieuczona, bierna przeciętność kobieca jest jedyną poduszką, na której praca myślowa i rozum mężczyzny mogą znaleźć ukojenie i odpoczynek dla obolałych skroni. Co się zaś tyczy walorów pracownika, jedynie męski umysł może pracować z prawdziwie praktycznym wynikiem, hein?
To „hein? (i cóż) w tonie pytającym miało na celu pobudzenie mnie do zaprzeczenia czy przeciwstawienia się. Odpowiedziałam jednak tylko:
Cela ne me regarde pas: je ne m‘en soucie pas[141] a potem dodałam: — Czy mogę iść Monsieur? Dzwoniono już na „second déjeuner“ — na drugie śniadanie.
— I cóż z tego? Nie jest pani głodna??
Byłam głodna, odparłam też: — Nie jadłam nic od rannego śniadania i nie dostanę nic do obiadu, o ile spóźnię się teraz na lunch.
— I ja także jestem w tym samym położeniu, myślę jednak, że mogłaby pani podzielić mój los.
Rzekłszy to, przełamał na dwie połowy swojąbrioche“, która miała być jego śniadaniem i oddał mi jedną połowę. Słowa jego były naprawdę gorsze od jego czynów — prawdziwie groźny atak miał jednak nastąpić dopiero. Jedząc ofiarowane mi ciastko, nie mogłam powstrzymać się od dania wyrazu tajonej chęci dowiedzenia się wszystkiego o co mnie oskarża.
— Czy naprawdę czuje się pani ignorantką? — zapytał nieco łagodniejszym tonem.
Gdybym potulnie odpowiedziała twierdząco, przypuszczam — pewna nawet jestem — że wyciągnąłby do mnie rękę i od razu zawarlibyśmy pakt przyjaźni. Zamiast tego jednak odpowiedziałam:
— Nie zupełnie. Jestem ignorantką na punkcie posiadania wiadomości, jakie mi pan przypisuje, czasem jednak, nie zawsze, czuję, że posiadam trochę wiedzy własnej.
— Nie rozumiem pani. Co ma pani na myśli? — zagadnął mnie ostro.
Niezdolna odpowiedzieć jednym tchem na to pytanie, ominęłam je, zmieniwszy temat. Monsieur Paul dokończył tymczasem jedzenia połowy swojej brioszki: rozumiejąc, że nie może on nasycić takim drobiazgiem swojego apetytu, tak samo jak ja nie nasyciłam nim mojego, czując nadto zalatujący z refektarza ponętny zapach smażonych jabłek, pozwoliłam sobie zapytać czy i on także czuje miły ten aromat. Przyznał, że czuje. Podsunęłam mu myśl, że gdyby wypuścił mnie drzwiami od ogrodu, i pozwolił mi pobiec przez dziedziniec, przyniosłabym mu pełen talerz pożądanego przysmaku. Dodałam, że wiem jaki jest pyszny, bowiem Goton ma doskonały sposób pieczenia jabłek, a raczej duszenia ich w cukrze, zaprawionym szklaneczką, czy dwiema szklaneczkami vin blanc — białego wina. — Czy mam pobiec?
Petite gourmande — mały łakomczuchu — uśmiechnął się. — Nie zapomniałem jaką uciechę sprawiały pani pâtés a la crême, którymi uraczyłem panią kiedyś; dobrze też pani wiadomo, że przyniesienie dla mnie teraz smażonych jabłek będzie zarazem przyniesieniem ich dla pani. Niech pani idzie więc i powróci prędko.
Uwolnił mnie wreszcie pod warunkiem rychłego powrotu. Zamierzałam rzeczywiście pobiec i, powróciwszy jak najśpieszniej, postawić talerz z jabłkami przy drzwiach i zniknąć potem, nie zatrzymawszy się i odłożywszy na później jego rozprawienie się ze mną za to podejście.
Wiedziony jednak niezrównanym instynktem, przeczuł znać mój zamiar: wyszedł mi na przeciw na próg, wciągnął mnie do pokoju i przemocą zatrzymał na poprzednim moim miejscu. Wziąwszy z moich rąk talerz z jabłkami, podzielił pomiędzy nas oboje porcję, przyniesioną w rzeczywistości dla niego wyłącznie i nakazał mi, abym zjadła moją. Usłuchałam niechętnie. Podraźniony znać moim ociąganiem się, skierował przeciwko mnie zamaskowany, niebezpieczny atak. Wszystko, co dotychczas powiedział, mogłam uważać za czcze wybuchy wściekłości, nie mające właściwie znaczenia: obecna napaść była jednak innego rodzaju.
Polegała ona na nierozsądnej propozycji, jaką narzucał mi parokrotnie już poprzednio, mianowicie, abym przy najbliższym egzaminie publicznym zajęła, jako cudzoziemka, miejsce pośród uczennic najwyższej klasy i wraz z nimi zaimprowizowała francuskie wypracowanie na dowolny temat podyktowany przez kogokolwiek z obecnych. Oczywiście nie będzie mi wolno posiłkować się przy tym ani słownikiem, ani podręcznikiem gramatyki.
Wiedziałam, jaki musiałby być wynik podobnej próby. Ja, której natura poskąpiła zdolności improwizacyjnych, ja, która przy występach publicznych byłam okrągłym zerem; ja, której porą pracy umysłowej nie było południe, ale której potrzebna była świeżość i cisza poranka lub samotny spokój wieczora, aby uzyskać od własnego popędu twórczego skromny bodaj dowód jego istnienia, jego siły; ja, u której popęd ten podlegał największym kaprysom, najtrudniejszy był do ujarzmienia, był doprowadzającym do największego szału panem — bóstwem, które czasem, w pewnych warunkach pozornie najbardziej sprzyjających, nie zgadzało się ani odpowiadać na wezwanie, ani słuchać wezwania, ani znajdować się, kiedy go szukałam, i stało zimne, nieczułe, jak granit, jak ciemny Baal z pociętymi wargami, z pustymi oczodołami i z piersiami ni to kamienna płyta mogilna... I nagle, w pewnym momencie, pod wrażeniem jakiegoś odgłosu: przeciągłego, drżącego jęku wiatru, otarcia się o niewidzialny prąd magnetyczny — nieobliczalny ten demon budził się samorzutnie, zeskakiwał ze swojego piedestału niby zaniepokojony Dagon, wzywający czcicieli swoich do składania krwawych ofiar — niezależnie od pory dnia i od okoliczności — budzący kapłanów, zdradziecko zapowiadający proroctwa, może nawet wypełniający świątynię swoją dziwnymi głosami przepowiedni, stale wszelako gotowy przypisywać połowę znaczenia nieprzyjaznym wiatrom i nie użyczający zrozpaczonemu słuchaczowi nędznej pozostałej reszty, — ustępujący mu jej niechętnie, jak gdyby słowo każde było kroplą nieśmiertelnej posoki, sączonej z własnych ciemnych żył...
I tego oto tyrana miałam ujarzmić, skrępować więzami niewoli i zmusić do improwizowania na zadany temat, zajmując miejsce na estradzie szkolnej, pomiędzy panną Matyldą a panną Koralią, pod czujnym okiem Madame Beck, dla przyjemności i pod dyktando którego z Labasscouryjskich bourgeois?!...
Niejednokrotnie staczałam w tej sprawie walki z Monsieur Paulem — walki gwałtowne, zaznaczane skłóconymi odgłosami żądań i odmowy, wymagań i odtrącań.
Tego dnia wskutek odmownej mojej odpowiedzi, spadła na moją głowę napaść osobliwie gwałtowna.
— Upór całej mojej płci jest, jak się zdaje, skoncentrowany we mnie; mam „un orgeuil de diable“ (diabelską dumę). Obawiam się niepowodzenia?! Jakie może mieć znaczenie, czy powiedzie mi się, czy nie? Kim jestem, że nie wolno mi narazić się na niepowodzenie, na równi z wszystkimi innymi? Przydałoby mi się, gdyby naprawdę nie poszło mi dobrze. Pragnie właśnie widzieć mnie upokorzoną (nie wątpiłam, że tak jest). Przerwał w końcu na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu.
— Może wpłyną na mnie uczuciowe pobudki? Ustąpię?
— Nigdy nie ustąpię na tym punkcie. Prawo nawet nie mogłoby mnie zmusić do tego. Raczej gotowa byłabym zapłacić karę, narazić się na wtrącenie mnie do więzienia, aniżeli zgodzić się pisać na popis, czy na rozkaz, zasiadając na estradzie.
— Może wpłyną na mnie uczuciowe pobudki? Ustąpiłabym może w imię przyjaźni?
— Ani na jotę, ani na włos. Żadna przyjaźń pod słońcem nie może rościć sobie prawa wymagania ode mnie podobnych ustępstw. Żadna prawdziwa przyjaźń nie dręczyłaby mnie w taki sposób.
Szyderczo wyraził wówczas przypuszczenie (Monsieur Paul umiał klasycznie zaznaczać szyderstwo wysunięciem naprzód dolnej wargi, rozdęciem nozdrzy i zmrużeniem powiek) że istnieje jedno tylko wezwanie, którego usłuchałabym, nie jego jednak jest rzeczą użyć tego sposobu.
— Pod wpływem namowy z pewnej strony, je vous vois d‘ici — widzę panią — rzekł — skwapliwie zgadzającą się na poniesienie tej ofiary, naprężającą wszystkie swoje siły, aby spełnić godnie zadanie.
— Zrobienia ze siebie głuptasa, służenia jako przestroga i przykład wobec stu pięćdziesięciu ojców i matek z Villette? — dokończyłam.
Straciwszy wreszcie cierpliwość, zawołałam ponownie, że muszę być uwolniona, że muszę wydostać się na świeże powietrze — krzyczałam jak w gorączce.
Chut! — uciszył mnie nieubłagany mój prześladowca — to tylko pretekst do ucieczki. Jemu nie jest wcale gorąco, mimo że opiera się plecami o piec; jakże więc mogę narzekać na żar, korzystając z osłony, jaką jest dla mnie jego osoba?
— Nie mogę zrozumieć pańskiego organizmu, Monsieur — rzekłam. — Nie znam się na ustroju salamandry. Co się mnie tyczy, jestem zimnokrwistą wyspiarką i siedzenie w rozprażonym piecu nie odpowiada mi ani trochę. Może pozwoli mi pan przynajmniej pójść do studni, i wypić szklankę zimnej wody. Pić mi się chce po tych słodkich i tłustych jabłkach.
— O ile na tym pani tylko zależy, mogę zastąpić panią i przynieść szklankę wody.
Zrobił to. Poszedł po wodę. Oczywiście wobec drzwi zamkniętych tylko na zasuwkę nie zaniedbałam okazji. Zanim zdążył powrócić, umknęła jego doprowadzona nieomal do ostateczności ofiara.




ROZDZIAŁ XXXI
NIMFA LEŚNA

Wiosna nadchodziła w pełni i powietrze ociepliło się nagle. Ta zmiana temperatury wywołała u mnie, jak prawdopodobnie u wielu innych także, chwilowy upadek sił. Byle żywszy ruch powodował w owym czasie niewspółmiernie wielkie moje zmęczenie; po bezsennych nocach następowały dni dziwnej omdlałości.
Pewnego popołudnia niedzielnego, po odbyciu półmilowej drogi do kościoła protestanckiego, powróciłam znużona i wyczerpana, rada że mogę schronić się w zwykłym samotnym moim sanktuarium, w sali pierwszej klasy, gdzie usiadłam, oparłszy ramiona i głowę, niby na poduszce, na pulpicie mojego biurka.
Przez chwilę jeszcze wsłuchiwałam się w brzękliwy szmer pszczół, krążących wśród ukwiecionego berceau i przyglądałam się, poprzez oszklone jego drzwi i świeżo rozwinięte, blado-zielone ulistwienie wiosenne, Madame Beck i wesołej gromadzie jej gości. Podejmowani przez nią tego dnia śniadaniem po mszy rannej, przechadzali się po głównej alei owocowego sadu pod gałęziami drzew, strojnych o tej porze roku w pęki kwiecia o barwie czystej i ciepłej ni to śnieg górski o wschodzie słońca.
Przypominam sobie, że pośród rozbawionej tej grupy przyciągała uwagę moją jedna postać głównie — przystojnej młodej dziewczyny, którą widywałam poprzednio już w domu Madame Beck i o której mówiono mi, że jest „la filleule“ — córką chrzestną — Monsieur Emanuela i że jej matkę, czy ciotkę, czy kogoś innego z jej bliskich kobiecych krewnych, łączyły z profesorem węzły osobliwie zażyłej dawnej przyjaźni.
Monsieur nie należał tej niedzieli do świątecznego grona, dostrzegłam jednak na chwilę przed tym, młodą dziewczynę w jego towarzystwie, o ile też mogłam wnioskować na podstawie przelotnego obserwowania jej z dość znacznej odległości, zdawała się zachowywać w stosunku do niego z naturalną swobodą wychowanki wobec wyrozumiałego opiekuna. Ujrzawszy go z daleka, podbiegła ku niemu, i poufale wsunęła swoją rękę pod jego ramię, na którym pieszczotliwie oparła się. Doznałam w tym momencie dziwnego uczucia — dość przykrego muszę przyznać — przypuszczam, że musiało to być coś z rodzaju przeczuwań, nie chciałam jednak ani analizować go, ani bliżej nad nim zastanawiać się. Przyglądając się młodej dziewczynie, której nazwisko brzmiało: Mademoiselle Sauveur, i śledząc migotliwe połyski jej jasnej jedwabnej sukni pośród biało-różowych kwiatów i jasnoszmaragdowych liści sadu, (była zawsze bogato ubrana, jako osoba bardzo zamożna podobno) poczułam nagle ciężar znużenia, padający mi na oczy, które przymknęły się niebawem. Moje wyczerpanie, ciepło dnia wiosennego, jednostajne brzęczenie pszczół i poćwierkiwanie ptaków ukołysały mnie na dobre. Zasnęłam.
Dwie godziny minęły niepostrzeżenie dla mnie. Zanim obudziłam się, znikła tarcza słoneczna poza spiętrzonymi dachami domów; ogród i pokój klasowy poszarzały; pszczoły i ptaki zamilkły, a kwiaty postulały swoje płatki. Rozpierzchła się także gromada gości; wszystkie aleje i ścieżki ogrodowe były puste.
Obudziłam się z miłym uczuciem wypoczęcia — niezziębnięta, jak należało przypuszczać po dwóch godzinach siedzenia bez ruchu, ani też nie były policzki moje i ramiona zesztywniałe z opierania się o twardy pulpit. Nic dziwnego. Zamiast gołego drzewa, z którego zrobiłam dla siebie poduszkę, znalazłam gruby, starannie złożony szal, podsunięty mi pod głowę oraz inny, podobny, ciepło otulający mnie całą (oba wzięte z korytarza, gdzie zawsze wisiały wszelkie tego rodzaju okrycia).
Kto zrobił to? Kto okazał się tak dalece przyjazną dla mnie duszą? Która z nauczycielek? A może z uczennic? Nie miałam spośród nich ani jednej — z wyjątkiem jedynej Mademoiselle St. Pierre — wyraźnie wrogo dla mnie usposobionej; kto jednak spośród nich wszystkich zdobył się na tyle subtelnej uwagi, na tak tkliwy poryw serca? Która z nich poruszała się tak lekko, miała taki cichy chód i tak przedziwnie delikatne dotknięcie, że mogłam nie słyszeć jej kroków, ani nie czuć jej manipulującej przy mnie ręki, podczas uśpienia mojego, wśród białego dnia.
Co się tyczy Ginevry Fanshave, tej olśniewającej młodej istoty, nie odznaczała się ona bynajmniej łagodnością ruchów ani gestów i na pewno ściągnęłaby mnie raczej z krzesła, na którym spałam, gdyby to ona właśnie była owym opiekuńczym dla mnie duchem. Powiedziałam sobie wreszcie: — „To robota Madame Beck.“ Weszła do pierwszej klasy i, zastawszy mnie śpiącą, zaniepokoiła się że mogłoby mi to zaszkodzić, że mogłabym przeziębić się. Uważa mnie za pożyteczną dla siebie siłę, za sprawną maszynę, odpowiadającą celowi, dla którego zostałam przyjęta i dlatego niepotrzebne moje narażanie się nie było w jej interesie.
— A teraz — postanowiłam — przejdę się trochę, wieczór jest mile przewiewny, ale nie chłodny.
Otworzyłam oszklone drzwi i weszłam do berceau, skąd udałam się wprost do mojej „allée défendue“. Gdyby było zupełnie ciemno, a nawet gdyby zapadł już zmrok, nie odważyłabym się na to — nie zapomniałam szczególnej owej wizji ułudnej (o ile była ona ułudna), jaka nawiedziła mnie na tym miejscu przed kilkoma miesiącami. Wciąż jednak jeszcze różowiły ostatnie promienie zachodzącego słońca kopułę kościoła Świętego Jana Chrzciciela, nie zamilkły też jeszcze wszystkie ptaki w ogrodzie i nie utuliły się w swoich gniazdach pośród gąszczu drzew, krzewów i splątanych, obrastających mury bluszczów. Przechadzałam się tedy po mojej alei tam i z powrotem, roztrząsając w myśli te same mniej więcej sprawy, nad jakimi zastanawiałam się owej nocy, kiedy zagrzebałam mój szklany słój: jak powinnam postąpić, aby zapewnić trwalsze podstawy własnej niezależności i wyrobić sobie zupełnie samodzielne stanowisko. Tematu tego, którego nie poruszałam ostatnio w głębi własnego myślenia, nie poniechałam nigdy jednak całkowicie; ilekroć też pewne osobliwe oko odwrócone było ode mnie i dziwaczne zachowanie się pewnego osobnika szczególnie dokuczyło mi swoją opryskliwością, a zwłaszcza kapryśną swoją niesprawiedliwością, szukałam instynktownie ulgi w kierowaniu myśli mojej ku tym właśnie sprawom, i w ten sposób ułożyłam sobie stopniowo cały plan na przyszłość.
— Utrzymanie — rozumowałam — kosztuje niewiele w oszczędnym, skromnym Villette, którego ludność jest rozsądniejsza, jak mi się wydaje, aniżeli ludność starej kochanej Anglii — nieskończenie mniej troszczy się o zewnętrzne pozory i mniej dąży do popisywania się. Tutaj, w Villette, nikt ani trochę nie wstydzi się żyć na tak skromną i oszczędną skalę, jak uważa to za odpowiednie i za wskazane dla siebie. Opłata za najem lokalu w przezornie obranej dzielnicy nie bywa tu z zasady wygórowana, jak tylko więc uda mi się zaoszczędzić tysiąc franków chociażby, wynajmę dla siebie pomieszczenie, składające się z jednego obszernego pokoju i dwóch lub trzech mniejszych, umebluję największy kilkoma ławkami i pulpitami, wstawię czarną tablicę, katedrę dla mnie samej, na niej krzesło i stół, kupię gąbkę i kilka kawałków białej kredy i, przyjmując zrazu uczennice przychodnie tylko, rozpocznę moje pięcie się wzwyż po szczeblach kariery właścicielki i kierowniczki szkoły. Początki Madame Beck, jak sama niejednokrotnie opowiadała mi, były równie skromne, a do czego doszła teraz? Cały ten obszar gruntu, dom i ogród stanowią jej własność, nabytą za własne jej pieniądze; ma już bardzo przyzwoitą rentę, zabezpieczającą jej stare lata, a także prowadzony pod jej kierunkiem świetnie prosperujący zakład naukowy, który zapewni karierę jej córkom, gdy dorosną.
— Odwagi, Lucy Snowe! Oszczędnością i wyrzeczeniem się na razie wielu osobistych wygód, a także usilnym napięciem woli osiągniesz cel, jaki sobie nakreśliłaś. Nie próbuj tylko utyskiwać wobec samej siebie, jakoby tego rodzaju cel był zbyt ciasny i egoistyczny; jakoby brak mu było głębszego zainteresowania: powiedz sobie, że pracujesz w imię uniezależnienia się i zadowolnij się tym, dopóki osiągnięciem twego zamierzenia, nie złożysz dowodu, że posiadasz prawo do nakreślenia sobie celów wyższych. Ale potem, po dokonaniu tego, czy nie istnieje dla mnie nic więcej w życiu? — Czy nie istnieje możliwość stworzenia sobie prawdziwego ogniska rodzinnego, zdobycia czegoś takiego, co byłoby droższe dla mnie, ode mnie samej i tą właśnie wyższą swoją cennością zdolne byłoby wydostać ze mnie głębsze talenty, aniżeli te, na jakich pielęgnowaniu mogłoby mi zależeć, ze względu na mnie samą jedynie? Czy nie istnieje dla mnie żaden ołtarz, u którego stóp chętnie gotowa byłabym złożyć całą wagę samolubstwa ludzkiego, aby podjąć szczytniejsze zadanie poświęcenia się pracy i życiu dla innych? Przypuszczam, moja Lucy, że orbicie twojego życia nie jest sądzone zaokrąglić się i zamknąć w ten sposób: musi ci wystarczyć półksiężyc jedynie. Niech i tak będzie. Bodaj, że tak być powinno. Widzę teraz liczne zastępy moich bliźnich, nie znajdujących się w lepszych niż ja warunkach. Widzę, że znaczny zastęp mężczyzn i jeszcze znaczniejszy kobiet zmuszony jest zamknąć cały bieg swojego życia w ciasnych ramach wyrzekania się wielu rzeczy i znoszenia wszelkiego rodzaju braków. Nie znajduję powodu, dla którego miałabym należeć do nielicznych, uprzywilejowanych. Wierzę w źdźbło nadziei i blasku słonecznego, wystarczające do osłodzenia najcięższego nawet losu. Wierzę, że życie na tej ziemi nie jest wszystkim: ani początkiem, ani końcem. Wierzę, drżąc; ufam, płacząc.
Tak więc skończyłam z tą sprawą. Należy odważnie podsumować od czasu do czasu obrachunek swojego życia i uczciwie ustalić swój budżet. Nędznym oszukiwaniem się jest okłamywanie samego siebie przy stwierdzaniu ostatecznego wyniku i wypisywaniu — w nagłówku poszczególnych pozycyj — szczęścia tam, gdzie w rzeczywistośtości jest nędza. Nazywaj śmiało i odważnie udrękę — udręką, a rozpacz — rozpaczą; wypisz jedno i drugie wielkimi, wyraźnymi zgłoskami zamaszyście i energicznie: w ten tylko sposób spłacisz dług swój Przeznaczeniu. Jeśli zaś zechcesz fałszować prawdę i wpiszesz „korzyść“ tam gdzie powinna figurować „strata“, przekonasz się, że potężny twój wierzyciel pozwoli oszustwu temu przejść gładko, lub, co gorsze, rozmyślnie przyjmie za dobrą monetę to, czym chciałeś go podejść. Sprobuj zaofiarować najsilniejszemu — zarazem najciemniejszemu z zastępów bożych — wodę, kiedy żądał od ciebie krwi, a przekonasz się czy ją przyjmie. Nie weźmie całego bladego, bezbarwnego morza w zamian za jedną czerwoną kroplę. Ja osobiście inny zestawiłam obrachunek.
Zatrzymawszy się przed Metuzalemem — olbrzymim patriarchą owocowego sadu, oparłszy czoło o sękaty jego pień, i postawiwszy nogę na kamieniu przypieczętowującym małą mogiłkę, wyrytą tuż przy jego korzeniach, wskrzesiłam w pamięci mojej pogrzebane w niej uczucia. Przypomniałam sobie doktora Johna, serdeczne moje przywiązanie do niego; moją wiarę w jego doskonałość; moje rozkoszowanie się jego łaskawością dla mnie. Co się stało z ciekawą tą jednostronną przyjaźnią, która była na wpół wykutym w marmurze tworem fantazji i na wpół życiem? Prawdą z jednej tylko strony, a z drugiej żartem jedynie może?
Czy uczucie to zamarło już? Nie wiem. Było w każdym razie pogrzebane. Wydawało mi się czasem, że w grobie jego porusza się coś niespokojnie; śniły mi się sny osobliwe o rozkopanej ziemi, o włosach, wciąż jeszcze złotych i żywych, wysuwających się poprzez szczeliny trumny.
Czy nazbyt pośpieszyłam się? Zadawałam sobie wielokrotnie to pytanie, narzucające mi się ze szczególną ostrością po każdym przypadkowym przelotnym spotkaniu z doktorem Johnem. Tak przyjazny był wciąż jeszcze wyraz jego twarzy, tak ciepły uścisk jego ręki; imię moje tak mile brzmiało w jego ustach — nie sprawiało mi ono nigdy równie wielkiej przyjemności, jak wówczas, kiedy wymawiane było przez niego. W porę wszelako przekonałam się, że ta dobrotliwość, ta serdeczność, ta muzyka, nie miały ani trochę na względzie własnej mojej osoby; nie były niczym z nią związane: były nieodłączną częścią składową jego samego, były miodem jego usposobienia, balsamem tkliwego jego nastroju; udzielał ich, jak dojrzały owoc poi swoją słodyczą pszczołę, która ją z niego wysysa; rozsiewał je dokoła siebie, jak pachnące rośliny rozsiewają dokoła balsamiczne swoje wonie. Czy miodnik kocha pszczołę i ptaka, których żywi? Czy róża polna rozkochana jest w powietrzu?
— Dobranoc, doktorze Johnie; jesteś dobry, jesteś piękny, nie jesteś jednak mój. Nie należysz do mnie. Dobranoc i niech cię Bóg błogosławi!
Tak zakończyłam moje rozpamiętywanie.
— Dobranoc! — uleciało dźwiękiem bezgłośnym z moich ust; usłyszałam echo tego wyrazu, wypowiedzianego głośno już, tuż obok mnie.
— Dobranoc, mademoiselle, a raczej dobry wieczór; słońce zaledwie zdążyło zajść; mam nadzieję, że dobrze się pani spało.
Wzdrygnęłam się, zatraciwszy równowagę na jedną jednak chwilę tylko. — Znałam głos i wiedziałam z czyich wychodzi ust.
— Czy dobrze mi się spało, monsieur? Kiedy? Gdzie?
— Słusznie pyta pani kiedy i gdzie. Jak się wydaje, przeistacza pani dzień w noc i obiera pani pulpit za poduszkę — przyznać trzeba, twardą nieco.
— Zmiękczono ją dla mnie podczas mojego snu. Niewidzialny ów duszek, nawiedzający moje biurko, przypomniał sobie o mnie. Nie wiem w jaki sposób zasnęłam, mniejsza o to zresztą; fakt, że obudziłam się ciepło otulona i z miękkim podesłaniem pod głową.
— Czy szale zabezpieczyły panią od chłodu?
— W zupełności. Żąda pan podziękowania za to ode mnie?
— Nie. Była pani blada we śnie; może tęskni pani za domem?
— Aby tęsknić za domem, trzeba posiadać ten dom, co nie jest moim udziałem.
— Tym bardziej więc potrzebny pani jest prawdziwie dbający o nią przyjaciel. Nie wydaje mi się, miss Lucy, abym znał kogokolwiek, komu bardziej bezwzględnie potrzebna byłaby przyjacielska opieka, aniżeli pani; same już braki pani domagają się tego kategorycznie. Potrzebne jest pani tak bardzo powstrzymywanie jej, powściąganie i kierowanie panią.
Konieczność powściągania i powstrzymywania była stałym, nieodłącznym hasłem monsieur Paula. Najbardziej bezwzględne ujarzmienie nie byłoby zdolne, o ile miało mnie na celu, wyperswadować mu tej konieczności. Mniejsza z tym jednak. Jakie mogło to mieć znaczenie? Słuchałam jego słów, ani myśląc być zbyt uległą; utraciłby cel w życiu, gdybym nie pozostawiła mu nic do „powściągania“.
— Tak, niezbędna jest dla pani nieustająca czujna opieka, nieustanny surowy nadzór — dodał — szczęściem też dla pani zdaję sobie z tego sprawę i usiłuję sprostać temu zadaniu. Obserwuję panią i innych bardzo starannie i stale, bardziej czujnie i częściej, aniżeli pani sama, czy owi inni mogą domyślać się tego. Widzi pani to oświetlone okno? — zapytał, wskazując kratę w jednym z pensjonatowych pomieszczeń kolegium dla chłopców.
— Pokój ten wynająłem, rzekomo dla studiów — faktycznie jako punkt obserwacyjny. Przesiaduję w nim i czytuję godzinami; czytuję na swój sposób, zgodnie z moim upodobaniem. Księgą, z której czytam, jest ten ogród; jej treścią jest natura ludzka. Znam was wszystkie na wylot. O! Znam was dobrze — St. Pierre, Paryżankę i samą maitresse-femme — także — tego zucha kobietę, moją kuzynką Beckowę.
— Wcale się panu nie chwali takie szpiegowanie, monsieur. Nie jest słuszne.
Comment? — Jakto? Dlaczego?! — Nie jest słuszne? Na mocy artykułów czyjej wiary? Może potępia to który z kanonów Lutra czy Kalwina? A cóż mnie to może obchodzić? Nie jestem Protestantem. Mój bogaty ojciec (jakkolwiek bowiem zaznałem osobiście biedy i przez cały rok głodziłem się na nędznym poddaszu w Rzymie — umierałem nieomal z głodu, często zaledwie raz na dzień mając coś włożyć do ust, a czasem nie mając i tego nawet — urodziłem się jednak w bogactwie) — otóż mój bogaty ojciec był dobrym Katolikiem, dał mi też ojca jezuitę za duchowego przewodnika i wychowawcę. Nie zapominam nauk, jakie mi on dawał. O, do jakich odkryć doprowadzają mnie one! Grand Dieu — wielki Boże — do jakich odkryć!
— Odkrycia osiągnięte systemem podkradania się, podpatrywania i podsłuchiwania, wydają mi się odkryciami hańbiącymi.
— I ja nie wątpię o tym, purytanko! Przyjrzyj się jednak, jak działa ten mój jezuicki system. Zna pani St. Pierre?
— Po części.
Roześmiał się. — Słusznie mówi pani „po części“ — gdy tymczasem ja znam ją na wylot! Na tym właśnie polega cała różnica. Udawała poprzednio słodką i przyjacielską; wyciągała do mnie — sa patte de velours — aksamitną swoją łapkę — pochlebiała mi, łasiła się, przymilała. Otóż, przyznać muszę się do grzechu — jestem wrażliwy na kobiece pochlebstwa — wrażliwy wbrew własnemu rozumowi. Mimo, że nie była nigdy ładna, kiedy jednak poznałem ją po raz pierwszy, była młoda, albo przynajmniej umiała wydawać się młodą. Jak wszystkie jej rodaczki, posiada talent umiejętnego ubierania się — cechował ją pewien rodzaj chłodnej łatwości towarzyskiej, którą niejednokrotnie umiała zaoszczędzać mi zakłopotania...
— Nie było to chyba potrzebne, monsieur. Nigdy w życiu nie byłam świadkiem pańskiego zakłopotania.
— Mało zna mnie pani, mademoiselle. Potrafię być zakłopotany, jak pensjonarka; właściwą treścią mojej natury jest nieśmiałość i nieufność.
— Nie dostrzegłam tego nigdy, monsieur.
— A jednak jest tak, mademoiselle. Powinna pani była dostrzec to.
— Obserwowałam pana, występującego publicznie, monsieur — na estradach, na trybunie, wobec ludzi utytułowanych, a nawet wobec ukoronowanych głów, i podziwiałam zawsze swobodę, z jaką pan zachowywał się. Był pan niezmiennie taki sam i tak samo swobodny, jaki pan bywa w naszym trzecim oddziele.
— O, mademoiselle, ani tytuły, ani głowy ukoronowane, nie są nigdy zdolne narazić na szwank mojej skromności, a występowanie publiczne jest właściwym moim żywiołem. Lubię je i obracam się w tej atmosferze zupełnie swobodnie, ale... tutaj... tutaj... słowem, w danym wypadku działa czynnik uczuciowy, jakkolwiek gardzę nim zazwyczaj i nie pozwalam sobie powodować się nim. Gdybym był mężczyzną, dążącym do małżeństwa (co w danym razie nie wchodzi zupełnie w rachubę, może też pani zaoszczędzić sobie wszelkich szyderczych uwag na tę myśl) i gdybym uważał za potrzebne zwrócić się do jakiej niewiasty z zapytaniem czy może rozważyć moją kandydaturę na przyszłego jej męża, pokazałoby się wówczas, że jestem skromny i nieśmiały, jak rzekłem.
W zupełności uwierzyłam mu, a, wiedząc, poczułam dla niego szczery szacunek, który przeszył bólem moje serce.
— Co się tyczy panny St. Pierre — mówił w dalszym ciągu — wyraźnie usiłując opanować się, co zdradzało z lekka zmienione brzmienie jego głosu — zamierzała ona niegdyś stać się panią Emanuelową, nie wiem też dokąd zaprowadziłby mnie jej zamiar, gdyby nie to zakratowane, oświetlone małe okienko. O, czarodziejska krato! Jakie cuda zdziałałaś! Ile odkryłaś mi tajemnic! Tak — dodał po chwili — ta mała czarodziejska krata ujawniła mi złość i zawziętość panny St. Pierre, jej próżność i płochość, nie tylko tutaj, ale i przy innych okazjach. Dzięki zbawczej mojej kracie byłem świadkiem rzeczy, które najskuteczniej opancerzyły mnie przeciwko sztuce uwodzenia, jaką w tak wysokim stopniu posiada mademoiselle St. Pierre. Dzięki mojej kracie jestem zabezpieczony przeciwko wszelkim zakusom biednej Zélie.
— A moje uczennice — zaczął znów po chwili — te blondes jeunes filles — jasnowłose młode dziewczęta — takie łagodne i potulne — widywałem najbardziej powściągliwe spośród nich, rozłobuzowane jak chłopaki, najpotulniejsze, obrywające kiście winogron z muru, strząsające gruszki z drzew. Kiedy przybyła tu nauczycielka angielskiego, zauważyłem od razu jej upodobanie do pewnej szczególnej alejki, dostrzegłem jej szukanie samotności, obserwowałem ją bacznie na długo przed tym jeszcze, kiedy zaczęliśmy przestawać i rozmawiać z sobą wzajem. Przypomina sobie pani może moje podejście do pani niegdyś cichaczem i zaofiarowanie jej bukiecika białych fijołków, kiedy byliśmy dla siebie wzajem zupełnie obcy jeszcze?
— Pamiętam. Zasuszyłam fijołki, zachowałam je i mam je dotychczas.
— Podobało mi się, że pani przyjęła je spokojnie, bez wahania i fałszywej pruderii — którą zawsze śmiertelnie obawiam się wywołać, której żywiołowo nie znoszę i na którą reaguję z całą mściwością, o ile zwłaszcza ujawnia się ona w spojrzeniu czy w gestach. Powróćmy wszelako do naszej sprawy. Nie tylko ja obserwowałem i śledziłem panią, ale często — osobliwie w porze wieczornej — inny jeszcze anioł opiekuńczy bezszelestnie krążył w pobliżu pani. Co wieczór kuzynka moja, madame Beck, przekradała się cichaczem ku owej alejce, idąc trop w trop za panią, kiedy pani nie widziała jej.
— Ależ nie mógł pan przecież, monsieur, widzieć z tej odległości, po nocy w dodatku, co się dzieje w ogrodzie?
— Mogłem; przy świetle księżyca; przez lornetkę — posługuję się zwykle lornetką — tutaj jednak nie mam potrzeby uciekać się do tego sposobu. Sam ogród bezpośrednio otwarty jest dla mnie o każdej porze. W szopie, na jego końcu, są drzwiczki, które prowadzą na podwórze, sąsiadujące z kolegium. Posiadam klucz od nich, dzięki czemu mogę przychodzić i wychodzić kiedykolwiek mi się podoba. Wszedłem tędy właśnie dzisiaj po południu i zastałem panią śpiącą w klasie. Wieczorem ponownie skorzystałem z tego samego wejścia.
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia:
— Gdyby pan był niegodziwcem, żywiącym złe, podstępne zamiary, jakże straszne byłoby to wszystko.
Ten sposób zapatrywania się na rzeczy nie był zdolny trafić mu do przekonania; zapalił cygaro, i, kiedy pykał z niego spokojnie, oparty o pień drzewa, spoglądając na mnie chłodnym, rozbawionym wzrokiem, jakim zwykł patrzeć, będąc w pogodnym humorze, uważałam za właściwe wystosować do niego dłuższe kazanie. On sam często godzinami miewał do mnie tego rodzaju przemówienia, nie uważałam więc dlaczego i ja także z kolei nie miałabym raz jeden chociażby wypowiedzieć się w stosunku do niego zupełnie szczerze. Wyjawiłam mu też bez ogródek pogląd mój na stosowanie tego rodzaju jezuickiego systemu.
— Wiadomości, jakie daje ono panu, okupione są zbyt wysoką ceną; to przychodzenie i wychodzenie ukradkiem, drogą podstępną, przynosi ujmę własnej pańskiej godności.
— Mojej godności własnej?! — zawołał ze śmiechem — Kiedy to widziała mnie pani kłopocącego się o moją godność własną? To pani, miss Lucy, jest „digne“ — osobą godną. Jak często w obecności wyspiarskiej dostojności pani robiłem sobie przyjemność z deptania nogami tego, co podoba się pani nazywać „moją godnością“, z darcia jej na strzępy i rozrzucania na wszystkie cztery wiatry podczas tych moich napadów opętańczych, którym pani przygląda się z taką wyniosłością i które, jak wiem, uważa pani za nieopanowany szał trzeciorzędnego aktora londyńskiego.
— Powtarzam panu raz jeszcze, monsieur, że każde spojrzenie, jakie rzuca pan spoza tej kraty, jest krzywdą, wyrządzoną lepszej stronie natury pańskiej. Studiowanie tą drogą serc ludzkich jest tajemnym i świętokradczym raczeniem się jabłkiem Ewy. Szkoda wielka, że nie jest pan Protestantem.
Przyjmując obojętnie ten wyrażony przeze mnie żal, palił z niezmąconym w dalszym ciągu spokojem swoje cygaro. Po chwili milczenia z uśmiechem na twarzy odezwał się nagle:
— Widywałem inne jeszcze rzeczy.
— Jakie inne rzeczy?
Wyjął cygaro z ust i rzucił resztkę jego w zarośla, gdzie żarzyło się ono czas jakiś jeszcze w mroku.
— Niech pani spojrzy — rzekł — czy iskrzący się koniec ten, nie sprawia na pani wrażenia oka, śledzącego, czujnie mnie i panią?
Skierował się ścieżką naprzód, zawróciwszy wszakże po chwili, mówił w dalszym ciągu:
— Widziałem, proszę pani, rzeczy, z których nie jestem w stanie zdać sobie sprawy i które zniewalały mnie do czuwania przez całą noc, aby doczekać się rozwiązania ich, nie doczekałem się jednak, dotychczas przynajmniej.
Powiedział to tonem tak dziwnym, że po plecach moich przebiegł dreszcz. Dostrzegł to.
— Przeraziłem panią, miss Lucy? Czy dreszcz ten wywołały moje słowa, czy też to zazdrosne czerwone oko, żarzące się jeszcze w trawie?
— Ani jedno, ani drugie: zimno mi się zrobiło, późno już jest, i coraz ciemnej, ochłodziło się znacznie. Najwyższy czas na mnie wrócić do domu.
— Zaledwie minęła ósma; powróci pani niebawem; musi pani tylko odpowiedzieć mi na to jedno jeszcze pytanie.
Zanim jednak zadał mi je, zatrzymał się na chwilę. Ściemniło się rzeczywiście w ogrodzie; zmierzch zapadł nagle wraz z zachmurzeniem się nieba; krople deszczu zaczęły skapywać poprzez ulistwienie drzew. Miałam nadzieję, że i monsieur Paul także odczuje tę zmianę, na razie wszelako wydawał się zbyt pogrążony w myślach, aby być wrażliwym na cośkolwiek.
— Proszę mi powiedzieć, mademoiselle, czy wy, Protestanci, wierzycie w zjawiska nadnaturalne?
— Zachodzi co do tego pewna różnica pomiędzy teorią i wiarą, zarówno wśród Protestantów, jak i pośród innych sekt — odparłam. — Dlaczego pyta pan o to, monsieur?
— Dlaczego pani wzdryga się i odpowiada mi takim słabym głosem? Jest pani przesądna?
— Jestem z natury nieco nerwowa. Nie lubię poruszania tego rodzaju tematów i dyskutowania o nich. Tym bardziej ich nie lubię, że...
— Wierzy pani?
— Nie. Zdarzyło mi się wszakże doznać czegoś takiego...
— Po przyjeździe pani tutaj?
— Tak. Przed paroma miesiącami.
— Tutaj? W tym domu?
— Tak.
Bon! — Dobrze! — Jestem temu rad. Wiedziałem o tym zresztą, zanim pani mi powiedziała. Czułem, że zachodzi jakiś związek pomiędzy mną a panią. Pani jest łagodna i cierpliwa, a ja mam naturę wybuchową; pani jest cicha i blada, moja skóra jest smagła i ogorzała, a temperament mam ognisty; pani jest surową Protestantką, a ja jestem rodzajem świeckiego Jezuity. Mimo te wszystkie jednak zasadnicze różnice jesteśmy podobni do siebie wzajem; pomiędzy nami obojgiem zachodzi wyraźna pokrewność. Czy dostrzega to pani, mademoiselle, przyglądając się sobie w lustrze? Czy zauważyła pani, że czoło jej jest tak samo ukształtowane jak moje, że oczy pani mają wykrój podobny do wykroju moich? Czy uzmysłowiła sobie pani, że głos jej ma niektóre tony zbliżone do tych, jakie brzmią i w moim głosie także? Czy wie pani o tym, że miewa pani często mój sposób patrzenia i przyglądania się? Stwierdzam to wszystko i wierzę, że urodzona pani jest pod moją gwiazdą. Tak, pod moją gwiazdą! Zadrżeć winna pani na tę wieść, gdziekolwiek bowiem zachodzi pokrewność taka pomiędzy dwojgiem śmiertelnych, są nici ich żywotów tak wzajem z sobą splątane, że trudność wielką sprawia rozwikłanie ich. Powstają supły i zadzierzgnięcia, których nagłe zerwanie pozostawia uszkodzenia w osnowie tkaniny. Powracając wszakże do tych wrażeń — czy „doznań“, jak wyraża się pani z typowo angielską oględnością — otóż i ja również doznałem tego samego.
— Proszę, niech mi pan o nich opowie.
— Nie pragnę niczego bardziej i nie zamierzam bynajmniej wyrzec się tego. Znana jest pani legenda, związana z tym domem i z tym ogrodem?
— Owszem, znam ją. Opowiadano mi, jakoby przed wiekami zakonnica jakaś została zamurowana żywcem pod ziemią, u stóp tego właśnie drzewa, w tym samym miejscu, na którym stoimy teraz oboje.
— Czy mówiono pani, że w dawnych czasach zjawa owej zakonnicy zwykła nawiedzać ten dom i ogród?
— A gdyby nawet tak być miało, to i cóż z tego, proszę pana?
— Coś krąży tu wciąż jeszcze: zjawa jakaś snuje się po tym domu nocą. Ma ona wygląd zgoła odmienny od wszystkiego, co pojawia się tutaj za dnia. Ja sam niewątpliwie widywałem coś podobnego niejednokrotnie. Klasztorne zawoje tajemniczej tej postaci były dla mnie czymś dziwnym, przemawiały też do mnie bardziej, niż do wszystkich innych żyjących istot. Zakonnica!
— I ja również widziałam ją, monsieur.
— Przypuszczałem, że tak być musiało. Zagadnienie, czy zakonnica ta jest istotą z ciała i krwi, czy też czymś takim, co pozostaje, kiedy krew zastyga i krzepnie, a ciało rozpada się, interesuje prawdopodobnie w tej samej mierze panią, co mnie. Otóż, postanowiłem dotrzeć do jądra tej sprawy; jak dotychczas jestem jedynie oszołomiony wizją, muszę jednak zbadać jej tajemnicę. Zamierzam...
Zamiast powiedzieć mi, co zamierza zrobić, podniósł nagle głowę. W tej samej chwili zrobiłam i ja także identyczny ruch, oboje spojrzeliśmy w jednym kierunku — ku wysokiemu drzewu, ocieniającemu berceau i opierającemu się częścią swoich gałęzi o dach ponad pierwszą klasą budynku szkolnego. Uszu naszych doleciał stamtąd dziwny, niczym nie dający wytłomaczyć się odgłos, jak gdyby konary potężnego drzewa zakołysały się samoistnie, a cały ciężar ich ulistwienia otarł się z rozmachem o potężny jego pień. Tak. Powietrze było nieomal nieporuszone, nie powiał najsłabszy wietrzyk nawet, a mimo to masywne drzewo zatrzęsło się, gdy lekkie podobne do piórek krzewy ani drgnęły nawet. Parę minut jeszcze trwało to niesamowite trzeszczenie i skrzypienie drzewa. Ściemniło się już zupełnie, wydało mi się jednak, że coś bardziej solidnego, aniżeli zwykły cień nocy, czy cień gałęzi, czerniał tuż przy pniu. Walka ustała wreszcie. Co miało narodzić się z niej? Jaka nimfa leśna miała wyłonić się z męki tych bólów porodowych? Obserwowaliśmy czujnie. Nagle przeszył powietrze dźwięk dzwonka, dolatujący z wnętrza domu — był to dzwonek, który wzywał na modlitwę wieczorną. W tym samym momencie wysunęła się spoza berceau, ku naszej alejce czarno-biała postać. Z rodzajem gniewnego pośpiechu przemknęła tuż mimo nas zjawa ZAKONNICY! Nigdy dotychczas nie widziałam jej tak wyraźnie. Wydawała się bardzo wysoka, a ruchy jej dziwnie zamaszyste. Przemknięciu jej towarzyszył głośniejszy świst i jęk wiatru; mroźny deszcz lunął gwałtownie — jak gdyby noc cała odczuć miała jej obecność.




ROZDZIAŁ XXXII
PIERWSZY LIST

Czas już dowiedzieć się, gdzie podziała się Paulina Maria. Jak ukształtowały się moje tak mile zapoczątkowane stosunki z wspaniałym Hôtel Crécy? Otóż bywanie moje w nim uległo przez czas jakiś zawieszeniu z powodu nieobecności pana i panny de Bassompierre. Podróżowali oni, spędzając kilka tygodni w stolicy Francji i na francuskiej prowincji. Przypadek poinformował mnie o ich powrocie bardzo rychło po nastąpieniu tego faktu.
Pewnego spokojnego popołudnia, snując dość miłe rojenia, przechadzałam się wolnym krokiem po jednym z cichych bulwarów, korzystając z dobroczynnego słońca kwietniowego, kiedy nagle dostrzegłam przed sobą grupę jeźdźców konnych, którzy zatrzymali się, jak gdyby w tej chwili właśnie spotkali się i wymieniali powitania w środku szerokiej, gładkiej, obrzeżonej lipami alei. W grupie tej wyróżniłam z jednej strony wytwornego pana w średnim wieku oraz młodziutką amazonkę, a z drugiej, młodego, dorodnego mężczyznę. Twarz i cała postać młodej damy tchnęła przedziwnym urokiem, jej strój był umiejętnie wyszukany, a ona sama sprawiała wrażenie istoty kruchej i wiotkiej, zarazem jednak z pańska dostojnej i imponującej. Kiedy wszakże przyjrzałam się całej grupie bliżej, poczułam, że wszyscy troje są mi dobrze znani, przysunąwszy się też nieco, poznałam wszystkich: hrabiego Home‘a de Bassompierre, jego córkę i doktora Grahama Brettona.
Jaka ożywiona była twarz Grahama! Jaką szczerą, serdeczną wyrażała radość! Sytuacja, wywołana dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności a zarazem szczególnemu splotowi warunków, wpłynęła na doktora Johna podniecająco i przykuwająco. Perła, którą podziwiał, posiadała sama przez się wysoką wartość; była prawdziwie cenna i nieskazitelnie czysta, nie należał on wszelako do typu ludzi, którzy, oceniając należycie klejnot, potrafiliby nie brać pod uwagę jego oprawy. Gdyby spotkał Paulinę, tak samo czarowną powabem młodości, urody i wdzięku, ale idącą pieszo, samą, nie strzeżoną przez nikogo i skromnie ubraną, występującą w roli zależnej pracownicy, czy czegoś w rodzaju gryzetki, wydałaby mu się ładniutkim, miłym stworzonkiem, i niczym więcej. Czegoś innego wszakże niż te skromne walory potrzeba było, aby podbić go i zdobyć jego serce, jak było ono zdobyte teraz; aby zwycięsko ujarzmić go, bez ujmy, a nawet z korzyścią dla męskiego jego honoru, jak to wyraźnie działo się obecnie. Zasadniczym rysem charakteru doktora Johna była wybitnie wyrażona światowość. Nie wystarczało mu zadowolenie i uznanie własne — świat musiał pochwalić jego wybór, musiał zachwycać się tym właśnie i podziwiać to, co wywoływało jego własny podziw i zachwyt — w przeciwnym razie uważałby przedsięwzięcie swoje za fałszywe, a w każdym razie, niecelowe. W osobie zwycięzczyni swojej, szukał tego, co w danym wypadku rzucało się w oczy tak przemożnie — wybitnych cech wysokiej kultury, roztoczenia starannej i zdolnej nakazać posłuch opieki, zewnętrznych ozdób i dodatków, narzuconych przez modę, zdobywanych przez majątek i umiejętnie przystosowanych przez dobry smak. Tych warunków wymagał podświadomie, zanim oddał się całkowicie we władzę zasadniczego uroku samej wybranej. Tutaj, w osobie hrabianki de Bassompierre, znajdował je w najwyższym stopniu i w nieskazitelnej pełni, dlatego też dumny, porwany, a zarazem trwożliwie niepewny, składał hołd Paulinie, jako swojej władczyni. Co się jej tyczy, tkliwy uśmiech odczuwania raczej, aniżeli świadomej potęgi, czaił się miękko w jej oczach.
Rozstali się. Doktór John przejechał mimo mnie pędem, nie czując nieomal ziemi, której powierzchnię zaledwie muskały kopyta jego wierzchowca i nie widząc nic i nikogo dokoła siebie. Wyglądał wyjątkowo dorodnie; strona jego uczuciowa i trzeźwa świadomość własnych celów jednako były podniecone i ożywione.
— Ojczulku, patrz, to Lucy! — zawołał dźwięczny, przyjazny głosik — Lucy, droga kochana Lucy, chodź do nas! Proszę cię, chodź!
Pospieszyłam na jej wezwanie. Odrzuciła wual, osłaniający jej twarz i przechyliła się na siodle, aby mnie uściskać.
— Miałam przyjść przywitać się z tobą jutro — rzekła — teraz wszakże, wobec szczęśliwego naszego spotkania, ty przyjdziesz do nas jutro, prawda?
Wymieniła godzinę, a ja przyobiecałam stawić się.
Nazajutrz wieczorem byłam u niej. Zamknęłyśmy się obie w jej pokoju. Nie widziałam Pauliny od owego dnia, kiedy jej prawa, zestawione z prawami, jakie rościła sobie Ginevra Fanshave, zyskały tak wybitną nad tamtymi przewagę. Miała mi wiele do opowiedzenia o odbytej w międzyczasie swojej podróży. Podczas podobnych tête a tête — sam na sam — była nader ożywioną i wymowną narratorką, umiejącą barwnie opisywać przeżywania swoje i doznania, nigdy wszelako, dzięki niesłychanej prostocie i naturalności dykcji i czystemu, łagodnemu głosowi, nie zdawała się mówić ani zbyt szybko ani zbyt wiele. Uwaga moja nie osłabłaby na pewno, ona sama wszakże zapragnęła widocznie zmiany tematu, pospieszyła bowiem zakończyć jak najrychlej swoje opowiadanie. Nie od razu jednak jasnym dla mnie się stało dlaczego tak nagle urwała swoje sprawozdanie z odbytej podróży. Nastąpiła dłuższa chwila milczenia, zdradzającego wszelako wyraźne oznaki niepokoju i głębokiej zadumy. Wreszcie zwróciła się do mnie nieufnym, na wpół błagalnym tonem:
— Lucy...
— Jestem przecież przy tobie.
— Czy moja kuzynka Ginevra pozostaje wciąż jeszcze u Madame Beck?
— Tak. Tęsknisz prawdopodobnie za nią? Chciałabyś ją zobaczyć?
— Nie, niebardzo.
Chciałabyś zaprosić ją znów na wieczór?
— N... nie... Przypuszczam, że wciąż jeszcze mówi o swoim zamążpójściu?
— Za nikogo takiego w każdym razie, na kim mogłoby ci zależeć.
— Ale myśli naturalnie wciąż jeszcze o doktorze Brettonie? Nie mogła przecież zmienić swojej decyzji na tym punkcie. Wszystko było już wszak ułożone przed dwoma miesiącami.
— Bynajmniej. Wiesz najlepiej jak rzeczy stoją. Byłaś świadkiem ich wzajemnego stosunku.
— Tak. Było pomiędzy nimi jakieś nieporozumienie owego wieczora. Nie ulega wątpliwości. Czy Ginevra sprawia wrażenie nieszczęśliwej?
— O, nie. Nie pokaże się to po niej. Powiedz mi lepiej, czy przez cały czas od twojego wyjazdu nie widywałaś doktora Grahama, ani też nie miałaś od niego wiadomości?
— Ojczulek otrzymywał od niego listy — raz czy dwa, w interesie, o ile mi wiadomo. Doktór Bretton zajął się jakimiś jego sprawami, które wymagały dopilnowania podczas naszej nieobecności. Zdaje się mieć dużo szacunku dla ojczulka i z przyjemnością wyświadczać mu przysługi.
— Tak. Spotkałaś się z nim wczoraj na bulwarze; przekonałaś się chyba, sądząc z jego wyglądu, że przyjaciele jego mogą nie trwożyć się o jego zdrowie?
— Ojczulek zdaje się być tego samego zdania co ty, Lucy. — Uśmiechnęłam się mimo woli na to powiedzenie. — Bo mój papuś nie jest szczególnie spostrzegawczy: jak ci wiadomo, myśli jego zaprzątnięte są czym innym poza tym co ma przed oczami. Powiedział jednak po pokłusowaniu doktora Brettona w drogę powrotną: „Prawdziwie przyjemność sprawia obserwowanie energii i ducha przedsiębiorczości tego chłopca.“ — Nazwał doktora Brettona „chłopcem“; przypuszczam, że uważa go rzeczywiście za chłopca jeszcze, tak samo jak mnie wciąż w dalszym ciągu za małą dziewczynkę. Nie mówił właściwie do mnie. Rzucił tę swoją uwagę mimochodem, jak gdyby myśląc głośno. Lucy...
I znów zabrzmiał ten sam błagalny ton. Równocześnie podniosła się ze swojego krzesła i podbiegła ku mnie, aby usiąść na małym stołeczku przy moich nogach.
Polubiłam ją. Nie często w toku tego opowiadania wyjawiałam podobne uczucia w stosunku do moich znajomych, dlatego też zechce łaskawy czytelnik nie brać mi mojego wynurzenia za złe na ten jeden raz tylko. Poufne obcowanie, bliższa obserwacja ujawniły mi całą subtelność, inteligencję, szczerość i prostotę Pauliny, potęgując tym samym i pogłębiając mój szacunek dla niej i moje przywiązanie do dziewczątka. Zachwyt bardziej powierzchowny byłby może bardziej demonstracyjny, mój wszakże był spokojny w swoim ujawnianiu się.
— O co chcesz zapytać się mnie, dziecko? — rzekłam. — Odważnie, wypowiedz się otwarcie.
Nie było jednak odwagi w jej oku: spojrzenie jej, spotkawszy się z moim, przyćmiło się; policzki jej utraciły zwykły swój chłód, okrywszy się rumieńcem wewnętrznego podniecenia, które ożywiło ich barwę i podniosło ich temperaturę.
— Lucy, chciałabym bardzo wiedzieć jakie jest zdanie twoje o doktorze Brettonie. Proszę cię, powiedz szczerze co o nim myślisz: o jego charakterze, o jego usposobieniu.
— Charakter jego w zupełności zasługuje na wysokie uznanie.
— A jego usposobienie? Powiedz mi coś bliższego o tym — nalegała. — Znasz go przecież dobrze.
— Tak. Znam go dość dobrze.
— Znasz go takim, jakim jest u siebie w domu. Widujesz go w towarzystwie jego matki; opowiedz mi wszystko co ci wiadomo o nim, jako o synu.
— Jest idealnym synem, największą pociechą i całą nadzieją swojej matki, jej dumą i rozkoszą.
Trzymała moją rękę w obu swoich dłoniach i przy każdym przychylnym, wychwalającym słowie głaskała ją pieszczotliwie.
— A pod jakim innym jeszcze względem jest on dobry, droga Lucy?
— Doktór Bretton jest bardzo ludzki, serdecznie, a w każdym razie prawdziwie życzliwie usposobiony dla wszystkich bliźnich. Jestem pewna, że byłby nim względem najbardziej nieokrzesanych dzikusów, bodaj nawet względem najgorszych zbrodniarzy.
— Tak, słyszałam kilku panów spośród przyjaciół ojczulka, wyrażających się o doktorze Brettonie w taki sam sposób. Mówili oni, że wielu biedaków pacjentów jego w szpitalu, trzęsących się ze strachu przed nieznającymi litości, obojętnie samolubnymi chirurgami, wita go z radosnym uśmiechem i błogosławi, jako swojego zbawcę.
— Mają zupełną słuszność. Ja sama byłam świadkiem takiego ich ustosunkowania się do niego. Widziałam, jak go przyjmowali — przyjaciele ojca twojego mają słuszność.
Tkliwa wdzięczność zaszkliła się w jej oku, kiedy podniosła je na chwilę i skierowała na mnie. Miała więcej jeszcze do powiedzenia, zdawała się jednak taić jakieś wątpliwości, a może wahać się czy czas i miejsce nadają się na tego rodzaju zwierzenia. Zaczął zapadać zmierzch; ogień na kominku jej bawialni rzucał czerwone błyski, wydawało mi się wszelako, że czekała na zupełne ściemnienie się w pokoju.
— Jakie uczucie bezpiecznej ciszy i odgrodzenia się od wszystkiego daje nam w tej chwili twoja bawialnia — zauważyłam, aby ją uspokoić.
— Czujesz to naprawdę?... Tak, wieczór jest osobliwie cichy, nie będę też wezwana na dół na herbatę; ojczulek obiaduje na mieście.
Trzymając wciąż rękę moją, bawiła się, bezwiednie może, moimi palcami, wkładając na nie własne pierścionki, to znów owiązując dokoła nich pasemka pięknych swych włosów; przykładając chłodne moje dłonie do rozgrzanych swoich policzków i wreszcie, odchrząknąwszy, odezwała się zwykłym głosem, dźwięcznym, ni to trele skowronka:
— Wydaje ci się dziwne na pewno, że mówię tak wiele o doktorze Brettonie, że zadaję takie mnóstwo pytań, które go dotyczą, że zdradzam tak żywe zainteresowanie jego osobą... Ale...
— Wcale nie wydaje mi się to dziwne; przeciwnie, uważam to za najzupełniej naturalne — lubisz go przecież.
— A gdybym nawet lubiła go — przerwała mi dość porywczo — czy starczy to za powód mojego mówienia tyle o nim? Przypuszczam, że uważasz mnie za istotę tak samo słabą jak moja kuzynka Ginevra.
— Gdybym uważała cię za podobną w najmniejszej mierze bodaj do panny Ginevry, nie siedziałabym tutaj, czekając na to co masz mi do powiedzenia. Wstałabym, przechadzałabym się swobodnie po pokoju i uprzedziłabym wszystko, co miałabyś mi do powiedzenia porządnym zmyciem ci głowy. Nie dopuściłabym cię do słowa. Ale teraz, mów dalej, dziecko.
— Chcę mówić dalej — odparła. — Cóż miałabym robić innego? Jak ci się wydaje? — Rozejrzała się i zaczęła mówić, przy czym wyraz jej twarzy i głos jej upodobniały ją do dawnej małej Polly z Bretton. — Gdybym — oświadczyła z naciskiem — gdybym nawet lubiła go tak, że gotowa byłabym umrzeć za niego, i to jeszcze nie upoważniałoby mnie do zachowania się inaczej, aniżeli milcząco, jak grób, nieomal jak ty, droga Lucy Snowe. Wiesz o tym najlepiej, i wiesz o tym również, że pogardzałabyś mną, gdybym nie była zdolna zapanować nad sobą i sentymentalizowała z powodu pensjonarskiego zadurzenia się, jednostronnego tylko.
— Prawda, że niewielki żywię szacunek dla kobiet i dziewcząt, zbyt wylewnych bądź w popisywaniu się swoimi triumfami, bądź w utyskiwaniu na zawody miłosne. Co się jednak ciebie tyczy, Paulino, mów proszę, zapewniam cię serio zupełnie, że pragnę wysłuchać tego, co masz mi do powiedzenia. Powiedz mi wszystko, co może sprawić ci przyjemność lub ulgę — o to tylko proszę cię, tego tylko pragnę dla ciebie.
— Lubisz mnie choć troszkę, Lucy?
— Tak, Polly, lubię cię szczerze.
— A ja kocham ciebie. Szczególnego rodzaju przyjemność sprawiało mi przebywanie z tobą wówczas, kiedy byłam małą, krnąbrną, sprawiającą dużo kłopotu dziewczynką: rozkoszowałam się możnością robienia z Lucy ofiary mojej niegrzeczności i moich kaprysów. Teraz stała się Lucy dla mnie powiernicą i miłą towarzyszką, z którą lubię rozmawiać i której ufam bezwzględnie. Chciej więc wysłuchać mnie co powiem, moja Lucy:
Przykucnęła u moich stóp, opierając się na moim ramieniu, ale opierając się łagodnie i nie ciążąc mi całą wagą swojego ciała, jak panna Fanshave.
— Przed paroma minutami, kiedy zapytałaś mnie czy miałam wiadomości od Grahama podczas naszej podróży, odpowiedziałam, że nadeszły od niego dwa listy do ojczulka w sprawach handlowych. Była to prawda, nie wyjawiłam ci jednak wszystkiego.
— Zataiłaś więc coś przede mną?
— Nie, nie tyle zataiłam, ile nie odpowiedziałam, aby uniknąć szczerego całkowitego wyznania. Teraz wszelako postanowiłam powiedzieć wszystko: ściemniło się mogę więc mówić z większą swobodą. Otóż ojczulek pozwala mi często otwierać pocztę i podawać mu nadchodzącą korespondencję. Pewnego rana, przed trzema tygodniami mniej więcej, nie umiem wcale powiedzieć jak bardzo zdziwiłam się, znalazłszy, pośród tuzina listów, adresowanych do pana de Bassompierre liścik, zaadresowany do panny de Bassompierre. Wykryłam go od razu pośród góry innych; charakter pisma na kopercie nie był mi obcy; pociągnął mnie też od razu. Już miałam powiedzieć: — „Ojczulku, jest tu jeszcze jeden list od pana doktora Brettona, zamknął mi wszelako usta wyraz „Miss“ w adresie. Nigdy jeszcze dotychczas nie otrzymałam listu od obcego mężczyzny. Czy powinna byłam pokazać pismo ojczulkowi przede wszystkim, pozwalając mu aby on pierwszy otworzył je i odczytał? Nie mogłam jednak, nie byłam zdolna zrobić tego, nie byłam w stanie, za nic na świecie. Zbyt dobrze znam pojęcie ojczulka o mnie. Zapomina on zupełnie o moim wieku, uważa mnie wciąż jeszcze za pensjonarkę; nie zdaje sobie sprawy, że inni ludzie widzą we mnie dorosłą dziewczynę, która nie ma już nawet szans urosnąć, osiągnęła bowiem przeznaczony jej wzrost. Z tak dziwnie skłóconymi uczuciami, — zarazem wyrzutów sumienia i zadowolonej miłości własnej — że nie potrafię wcale opisać ich — oddałam ojczulkowi jego parę tuzinów listów i zachowałam dla siebie mój jedyny, moje jedyne białe jagniątko. Leżało ono na moich kolanach przez cały czas śniadania, spoglądając na mnie w sposób niewyjaśniony, nasuwając mi poczucie prowadzenia podwójnej egzystencji: dziecka w stosunku do drogiego mojego ojczulka, wcale już jednak nie dziecka w stosunku do siebie samej. Po śniadaniu zaniosłam mój list na górę i zabezpieczywszy się zamknięciem na klucz drzwi mojego pokoju, zagłębiłam się przede wszystkim w studiowanie zewnętrznej strony mojego skarbu. Dobrych kilka minut trwało, zanim zdołałam wrazić sobie w świadomość brzmienie adresu i zanim zdobyłam się na złamanie pieczęci: nie bierze się podobnej reduty szturmem; należy usiąść przed nią na chwilę w skupieniu, jak zwykli mówić oblegający. Charakter pisma Grahama jest taki jak on sam i taka jest jego pieczątka — dokładnie zaokrąglona, równa, odciśnięta ręką, nawykłą do śmiałych, energicznych decyzji. Nie widać tu niedbałego, nieporządnego rozchlapania wosku — pełna, solidna ściśle ograniczona kropla, wyraźne mocne odciśnięcie; charakter pisma równy, bez żadnych ostrych zakrętasów, żadnych nagłych odchyleń, niemile draźniących nerw wzrokowy, ale spokojny, gładki, sprawiający przyjemne wrażenie, dziwnie kojący przy odczytywaniu go. Podobny do jego twarzy, do męskiego wyrzeźbienia jego rysów. Czy znasz jego pismo?
— Widziałam je. Ale mów dalej.
— Pieczątka była zbyt piękna, aby móc odważyć się na jej złamanie, wycięłam ją też cienko zaostrzonymi nożyczkami do haftu. Gotowa już wreszcie zabrać się do czytania samego listu, raz jeszcze powstrzymałam się dobrowolnie: zbyt wcześnie było na pociągnięcie czarownego haustu — pieniący się błysk jego w filiżance był tak piękny, że zapragnęłam napatrzeć mu się przez chwilę chociażby. Nagle przypomniałam sobie, że nie odmówiłam jeszcze modlitwy tego rana. Usłyszawszy kroki ojczulka, schodzącego wcześniej niż zazwyczaj na dół na śniadanie, nie chciałam dać mu czekać, pośpieszyłam też do niego jak tylko zdążyłam ubrać się, nie widząc nic złego w odłożeniu na później odmówienia moich pacierzy porannych. Niejeden powiedziałby może, że powinna byłam złożyć przede wszystkim należny hołd Bogu, a potem dopiero przypadającą daninę człowiekowi, nie wydaje mi się jednak, aby niebo mogło być zazdrosne o cośkolwiek z tego co robię dla mojego ojczulka. Możliwe, że jest to przesąd z mojej strony. Głos jakiś zdawał się podszeptywać mi, że wchodzi tu w grę odmiennego rodzaju uczucie, aniżeli przywiązanie córki i że to właśnie szczególne uczucie skłania mnie do pomodlenia się, zanim odważę się odczytać słowa, do których przeczytania tak tęskniłam całą duszą, do odmówienia sobie tej rozkoszy przez chwilę jeszcze i pamiętania nade wszystko o świętym obowiązku, jaki winnam spełnić. Kierowałam się zawsze podobnymi impulsami od czasu jak tylko mogę siebie zapamiętać. Odłożyłam list i odmówiłam pacierze, ślubując po ich ukończeniu surowe postanowienie, że cokolwiek miałoby nastąpić, nie dam się skusić ani doprowadzić do przyczynienia ojczulkowi najmniejszej troski i że nigdy miłość, jaką mogłabym żywić dla kogokolwiek innego, nie pozwoli mi zaniedbywać go. Sama myśl o podobnej możliwości tak boleśnie ścisnęła mnie za serce, że doprowadziła mnie do płaczu. Mimo to jednak czułam, że ojczulek będzie musiał dowiedzieć się prawdy we właściwym czasie, i być zniewolony do wysłuchania rozsądnych perswazji.
— Przeczytałam list. O, Lucy, życie jak utrzymują, ma składać się z samych rozczarowań. Nie wiem, czy słuszna jest ta uwaga, wiem natomiast, że ja nie byłam rozczarowana. Zanim przeczytałam i podczas czytania nie tylko biło serce moje przyspieszonym tętnem, ale drgało przy każdym skurczu ni to gwałtownie dyszące, śmiertelnie spragnione zwierzę, które ułożono przy źródle, aby mogło pić z niego; źródło okazało się cudownie pełne i bosko czyste; bogato wytrysło własną swoją siłą, własnym impulsem. Poprzez ten zdrój, którego nie zmącił żaden owad, ani żadne źdźbło mchu, żaden atom w potrójnie oczyszczonym złocie jego kaskady, ujrzałam słońce.
— Życie, jak utrzymują, jest dla wielu jednym, nieprzerwanym pasmem cierpień. Czytałam życiorysy, których bohaterzy zdawali się przechodzić bezpośrednio od jednego cierpienia do następnego. Nadzieja szybko od nich odlatywała, mknąc przed nimi w dal i nigdy nie zatrzymując się tak blisko nich, ani też nie zwalniając swojego pędu o tyle, aby raz jeden bodaj skutecznie wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Czytałam o tych, którzy sieli we łzach i których żniwo, dalekie od zbierania go w radości, zmarnowała przedwcześnie padła na nie śnieć lub też zniszczył huraganowy wicher. Niektórych spośród nich zaskoczyła zima przy pustych spichrzach, wymarli też z głodu i braków, z nędzy wśród najciemniejszej i najsurowszej pory roku.
— Czy było to ich winą, Paulino, że ci, o których mówisz, powymierali w ten sposób?
— Nie zawsze ich winą. Niektórzy z nich byli dobrymi, zabiegliwymi ludźmi. Ja sama nie jestem ani zabiegliwa, ani dobra, Pan Bóg sprawił jednak, że wyrosłam w słońcu i w dostatecznym zapasie ożywczej wilgoci, bezpieczna pod tkliwą opieką, otoczona staraniami, rozwijana i kształcona przez drogiego mojego ojczulka, a teraz... teraz... przychodzi inny. Graham kocha mnie.
W ciągu parominutowego milczenia jakie nastąpiło po jej oświadczeniu, porałyśmy się, ona i ja, z tym głęboko przełomowym momentem dla nas obu.
— Czy ojciec twój wie? — zapytałam przyciszonym głosem.
— Graham pisał w tym liście z wielkim szacunkiem o ojczulku, zaznaczył jednak, że nie śmie jeszcze wyjawić mu swoich uczuć; musi przede wszystkim udowodnić mu swoją wartość; dodał również, że musi upewnić się co do mnie i mojego ustosunkowania się do tej sprawy, co do uczuć moich, zanim odważy się zwrócić w sposób decydujący do mojego ojca.
— Co na to odpowiedziałaś?
— Odpowiedziałam krótko, ale nie odtrąciłam go. Zarazem drżałam nieomal, z obawy, aby odpowiedź moja nie brzmiała zbyt serdecznie. Graham ma taki wybredny gust. Pisałam ten list trzykrotnie, osłabiając i łagodząc każde nieomal wyrażenie aż wreszcie, po urobieniu zdań w ten sposób, że list wydał mi się podobny do kawałka lodu, ocukrzonego odrobiną owocowego zapachu i słodyczy, odważyłam się zapieczętować go i wysłać.
— Doskonale Paulino! Kierowałaś się cudownie wysubtelnioną intuicją — zdajesz się rozumieć i wyczuwać doktora Brettona na wskroś.
— Jak jednak mam postąpić wobec ojczulka? Wciąż nad tym przemyśliwam i nie wiem jak sobie poradzić.
— Nie radź sobie wcale. Czekaj. To jedyne, co masz na razie do zrobienia. Nie podtrzymuj tylko dalszej korespondencji, dopóki ojciec twój nie dowie się o wszystkim i nie da ci na to swojego przyzwolenia.
— Czy da je kiedykolwiek?
— Czas pokaże to. Czekaj cierpliwie.
— Doktór Bretton napisał jeszcze jeden list, wyrażając mi głęboką swoją wdzięczność za mój krótki, utrzymany w spokojnym tonie bilecik, wyprzedziłam wszelako radę twoją, droga moja Lucy, napisałam mu bowiem zaraz w pierwszym owym krótkim liściku, że, mimo niezmienności i nadal także uczuć moich, nie będę mogła bez wiedzy ojczulka podtrzymywać w dalszym ciągu korespondencji z nim.
— Postąpiłaś jak powinna byłaś postąpić. Doktor Bretton odczuje to na pewno w ten sposób i nie inaczej; spotęguje to tylko jego dumę z ciebie i jego miłość, o ile oba te uczucia mogą u niego być spotęgowane jeszcze. Rozumna ta ochronna powłoka szronu, jaką opancerzyłaś tak czysty, tak jasny płomień twojej miłości, jest bezcennym przywilejem natury.
— Wyczuwam — tak mi się przynajmniej wydaje — usposobienie Grahama — rzekła — Rozumiem, że nie istnieje w jego pojęciu dostatecznie subtelna ostrożność w traktowaniu spraw takich jak nasze.
— Dajesz bezsprzeczny dowód, że rozumiesz go i oceniasz najtrafniej. Chociażby jednak miał doktór Bretton zapatrywać się na to inaczej, chociażby nawet miał spodziewać się gorętszego odzewu z twojej strony — postąpiłaś w każdym razie uczciwie, szczerze i z należnym córce uczuciem względem ojca.
— Nie wątpię, że zawsze będę postępowała w ten sposób. Możesz mi zaufać pod tym względem, droga Lucy. O, wiem i tak że sprawię ojczulkowi ból wyrwaniem go z jego ułud i uświadomieniem mu, że przestałam już być małą dziewczynką.
— Nie spiesz się też z tym, Paulino. Pozostaw rozwiązanie spraw Czasowi i przyjaznym losom. Stwierdziłam życzliwą ich opiekę nad tobą: możesz być pewna, ze wpłyną one na jak najkorzystniejsze ułożenie się dla ciebie okoliczności i same obiorą moment dla ciebie najodpowiedniejszy. Rozmyślałam o biegu twojego życia, tak samo jak i ty niewątpliwie rozmyślałaś o nim; i ja także przeprowadziłam porównania podobne do tych, jakie wysunęłaś i ty sama. Nie wiemy co nam gotuje przyszłość, przeszłość była wszakże pomyślna. Kiedy byłaś dzieckiem, obawiałam się o ciebie; nie spotykałam nigdy natury bardziej wraźliwej, niż twoja w dziecięctwie: stosowana względem ciebie szorstkość czy zaniedbanie nie pozwoliłyby ci rozwinąć się i dojrzeć zarówno duchowo, jak fizycznie i stać się taką, jaką jesteś teraz. Głębsze troski, obawy, konieczność uciążliwych walk wpłynęłyby na zniekształcenie regularności rysów twojej twarzy, na wynaturzenie twojego charakteru i na zmianę kierunku twojego myślenia, poszarpałyby twoje nerwy, doprowadzając je do stanu stałego podraźnienia; zatraciłabyś zdrowie i humor, wdzięk i słodycz. Szczęśliwie dla ciebie czuwała nad tobą Opatrzność, przyczyniając się do urobienia cię w sposób najbardziej pożądany nie tylko ze względu na własne twoje dobro, ale, jak mniemam, i na dobro Grahama również. I on także urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, do pełnego wszakże rozwoju wszystkich najbardziej dodatnich cech jego natury potrzebna mu jest towarzyszka życia taka właśnie jak ty — i, oto, zjawiłaś się gotowa spełnić to zadanie. Musicie być połączeni. Wiedziałam o tym zaraz od pierwszego dnia, kiedy ujrzałam was oboje razem w La Terrasse. We wszystkim, co dotyczy wzajem ciebie i Grahama, widzę najlepsze zapowiedzi przyszłości, mądrą celowość i harmonię. Nie wydaje mi się, aby słoneczna młodość was obojga miała być dla was zwiastunką burzliwej starości. Wierzę, że w wyrokach Opatrzności zapisane jest, abyście oboje po społu wiedli spokojny, szczęśliwy żywot — nie tak doskonale szczęśliwy, jaki wiodą aniołowie, ale jaki dane jest wieść niewielu spośród śmiertelnych. Niektóre żywoty są błogosławione w ten sposób z woli Najwyższego, stanowiąc oczywiste świadectwo i wyraźny dowód możliwości istnienia Raju. Są znów inne, skazane od samego zarania na odmienne ukształtowanie się ich losów. Jednym spośród wędrowców towarzyszą stale na ich drodze wiatry przyjazne, innym, przeciwnie, burze i słoty; jedni kroczą stale w słońcu, innych od kolebki nieomal zaskakuje zimowa noc. Ani jedno, ani drugie nie dzieje się bez sankcji Najwyższego. Wiem, że w nieskończonym, nie znającym granic szeregu działań Opatrzności kryje się gdzieś tajemnica ostatecznych wyroków; wiem, że skarbnica boża zawiera zarówno dowody, jak zapowiedzi ich sprawiedliwości i miłosierdzia.




ROZDZIAŁ XXXIII
MONSIEUR PAUL DOTRZYMUJE PRZYRZECZENIA

Na dzień pierwszy maja otrzymałyśmy wszystkie — to znaczy dwadzieścia stałych pensjonarek i cztery nauczycielki — nakaz zerwania się o piątej z rana, aby o szóstej być gotowymi do wyruszenia pod przewodem profesora Emanuela, który miał wyprowadzić nas z Villette, spełniając obietnicę urządzenia dla nas śniadania na łonie natury. O ile łaskawy czytelnik przypomina sobie może, nie miałam zaszczytu zostania zaproszoną w momencie pierwotnego projektowania wycieczki — wprost przeciwnie, wyraźnie byłam z niej wykluczona. Kiedy jednak wspomniałam o tym obecnie, chcąc dowiedzieć się, jak mam postąpić, zostałam zamiast odpowiedzi, mocno pociągnięta za ucho, bojąc się więc narazić drugie ucho na takie same potraktowanie, nie stawiałam już więcej pytań, ani też nie wysuwałam żadnych dalszych trudności.
Je vous conseille de vous faire prier![142] — ostrzegł mnie Monsieur Emanuel, zagrażając władczym gestem całości drugiego ucha. — Jeden napoleoński poczęstunek wystarczał mi jednak w zupełności, od razu też zdecydowałam się na wzięcie udziału w wycieczce.
Ranek był ciepły i pogodny, niczym letni, ożywiony trelami ptasimi, rozbrzmiewającymi w ogrodzie. Zwiewne welony mgły, unoszącej się sponad sperlonej rosą ziemi i trawy, zapowiadały upał. Wszystkie orzekłyśmy, że będzie gorąco, z przyjemnością też odrzuciłyśmy cięższe wełny, strojąc się zamiast nich w suknie, odpowiednie na słoneczną pogodę. Czyste, świeże wzorzyste perkaliki sukien, lekkie słomki kapeluszy, uplecione tak zręcznie, jak tylko upleść je potrafią francuskie robotnice, łącząc krańcową prostotę i skromność z nadzwyczajną twarzowością — oto hasło stroju naszego na ten dzień. Żadnej z nas nie przyszło na myśl paradować w zeszłosezonowych wypłowiałych jedwabiach, żadna nie wyciągnęła znoszonego, przyblakłego, ongiś eleganckiego kapelusza.
O szóstej rozbrzmiał wesoły dzwonek, zbiegłyśmy więc hurmem ze schodów, przez carré, wzdłuż korytarza do przedsionka. Stał już tam nasz profesor, odziany nie jak zwykle w zbójecką fałdzistą pelerynę i w odwieczny bonnet grec, ale strojny w młodzieńczą bluzę sportową z paskiem i nieco zawadiacki słomkowy kapelusz. Przywitał nas wszystkie najuprzejmiejszym „dzień dobry“, na co większość odpowiedziała uśmiechem dziękczynienia. Uszeregowane przez niego parami, ruszyłyśmy wnet w drogę.
Ulice były jeszcze zupełnie spokojne, bulwary świeżością swoją i panującym na nich spokojem sprawiały wrażenie łąk i pól. Czułyśmy się prawdziwie szczęśliwe, maszerując dziarsko i zamaszyście. Nasz przewodnik posiadał dar pobudzania do wesołości, o ile pozwalał na to własny jego humor, gdy w przypadku odwrotnym, mógł przyprawić o zgnębienie i wzbudzić paniczny lęk.
Nie prowadził nas, ani też nie szedł za nami, ale wzdłuż naszych szeregów, zwracając się z kolei do każdej z nas z osobna, wyróżniając przy tym swoje faworytki, nie zaniedbując jednak całkowicie tych nawet, których wyraźnie nie lubił. Miałam specjalny powód trzymania się możliwie z dala, aby wystawiać się jak można najmniej na pozycje czołowe; że zaś zostałam uszeregowana w jednej parze z Ginevrą Fanshave, starałam się wykorzystać ten traf, używając jej jako ekranu, który miał odgradzać mnie od monsieur Paula, i zmieniając miejsce w zależności od tego, czy widziałam go zbliżającego się ku nam z prawej czy z lewej strony. Wzamian za tę, nieświadomie dla niej samej wyświadczaną mi przez pannę Fanshave przysługę, musiałam z dobrą miną znosić na moim ramieniu ucisk bynajmniej nie znikomego ciężaru górnej kończyny anielskiej tej istoty (będąc w doskonałym stanie zdrowia, nabierała stale ciała, mogę też zapewnić czytelnika, że nie było bagatelą dźwigać ciężar jej wdzięków: niejednokrotnie w ciągu upalnego tego przedpołudnia wzdychałam do Opatrzności, aby użyczyła jej mniej czarujących tych zaokrągleń) Osobliwym ukrytym powodem takiego manewrowania przeze mnie był różowy kolor wzorzystej mojej nowej perkalikowej sukni, zatem — fakt, który w obecnych okolicznościach budził we mnie takie same mniej więcej uczucie, jakiego doznawałam niegdyś, przechodząc w szalu z szerokim pąsowym obrzeżeniem łąką, na której pasł się okazały byk.
Przez czas jakiś ten system przebiegania to na prawą, to na lewą stronę a także udrapowania na sobie czarnej koronkowej narzutki, okazywał się celowy, stopniowo wszakże połapał się monsieur Paul, że, bez względu na to, czy podchodzi do naszej pary z prawej czy z lewej strony, zawsze natrafia na pannę Fanshave, jako na bezpośrednią swoją sąsiadkę. Stosunek towarzyski wzajemny ich dwojga: jego i Ginevry, nie przebiegał nigdy tak gładko, aby pobudliwy jego temperament nie kazał mu wzdrygać się niecierpliwie, ilekroć o uszy jego obijał się angielski jej akcent: pod każdym względem tak zasadniczo różnili się oboje wzajem, że nie potrafili nigdy godzić się z sobą; stale dochodziło pomiędzy nimi do scysji: on uważał ją za próżną i afektowaną, jej zaś nie przestawała razić jego niedźwiedziowatość i jego wtrącanie się nie do swoich rzeczy; był jej wstrętny wręcz.
Kiedy wreszcie po raz szósty zmienił miejsce, zawsze z tym samym ujemnym wynikiem — szarpnął się naprzód, wpił groźnie oczy we mnie i zawołał zniecierpliwiony:
Qu‘est-ce que c‘est? Vous me jouez des tours?[143]
Zanim jeszcze zdążyły słowa te zerwać się z jego ust, już ze zwykłą swoją bystrością dotarł do sedna rzeczy: daremnie usiłowałam rozpostrzeć szeroką frendzlę i brzeg mojej koronkowej zarzutki. — „Ah... ah!... C‘est la robe rose![144] — wrzasnął głosem tak ostrym, że wywarł na mnie nieledwie wrażenie ryku rozjuszonego władcy łąki.
— To perkalik tylko! bawełna! — pośpieszyłam usprawiedliwić się — tańszy i lepiej pierze się, a co główne, nie pełznie na słońcu, jak inne kolory.
Et Mademoiselle Lucie est coquette comme dix Parisiennes — odparł. — A-t-on jamais vu une Anglaise pareille? Regardez plutôt son chapeau, et ses gants, et ses brodequins![145] — Wymienione artykuły toaletowe były zupełnie takie same, jak noszone przez moje towarzyszki — może nawet skromniejsze jeszcze niż większości spośród nich — monsieur wpadł wszelako w zwykłą swoją wenę, byłam już więc przygotowana na wysłuchanie potężnego kazania. Okazało się ono jednak tak łagodne, jak zapowiedź groźnej burzy która kończy się czasem w dzień letni na lekkim, przemijającym deszczyku. Ugodził we mnie jeden tylko jowiszowy grom w postaci szyderczego błysku jego oczu i równie szyderczego uśmiechu, złagodzonego wnet jednek powiedzeniem:
Courage! — à vrai dire je ne suis pas fâché!, peut être même suis — je content qu‘on s‘est fait si belle pour ma petite fête.[146]
Mais ma robe n‘est pas belle, Monsieur — elle n‘est que propre.[147]
J‘aime la propreté[148] — rzekł. — Nie był, słowem, wyprowadzony z równowagi. Słońce dobrego humoru miało jaśnieć, niezmiennie zwycięskie, pomyślnego dnia tego; stale udawało mu się rozpędzać chmury, zanim jeszcze zdołały one zaciemnić widnokrąg.
Dostałyśmy się wreszcie na prawdziwą wieś, pośród, jak nazywano to tutaj „les bois et les petits sentiers“. — lasów i małych ścieżek. — W miesiąc później mało zachęcałyby te lasy i te łąki, wyłysiałe z trawy i poszarzałe z kurzu, teraz wszakże w majowej zielonej swojej krasie i świeżości porannej wyglądały bardzo pociągająco.
Znalazłyśmy się przy źródle, dokoła którego obyczajem Labassecour zasadzono lipy. Przodownik nasz dał tutaj hasło spoczynku na otaczającej źródło zielonej murawie, na której porozsiadałyśmy się, skupione dokoła niego. Te, które bardziej lubiły go aniżeli się go bały, usiadły bliżej, zaś te, w których budził on więcej strachu, niż uczuć cieplejszych, trzymały się nieco z dala; były to przeważnie dziewczątka najmłodsze; te, których głębsze przywiązanie nadawało resztkom lęku nawet przyjemny posmak, trzymały się w największej odległości.
Monsieur Paul zaczął opowiadać nam zajmującą historię. Celował w tym: miał dykcję, jaką dzieci osobliwie lubią i jaka pobudza wykształconych ludzi dorosłych do współzawodniczenia z nim w tym kunszcie. Prostota jej była jej siłą i największym powabem. W opowieści, wysnutej przez niego tego dnia z własnej wyobraźni znalazły się ustępy prawdziwie piękne, głęboko odczute, a także inne, wabiące obrazowością. Podczas mojego słuchania ich, zapadły mi one w pamięć i wryły się w nią, pozostając w niej trwale, niezatarte nigdy już. Opisał on między innymi scenę zapadania zmroku — mam ją jeszcze przed sobą — nigdy nie oglądałam odtworzonej równie plastycznie pędzlem malarza.
Wspomniałam już kiedyś, że ja sama nie posiadam i nigdy nie posiadałam daru improwizacji. Możliwe, że świadomość tego właśnie braku mojego potęgowała jeszcze zdumienie moje i zachwyt przy zetknięciu z człowiekiem, który dar ten posiadał w stopniu doskonałym. Monsieur Emanuel nie należał do typu ludzi, celujących w słowie pisanym, niejednokrotnie, natomiast, bywałam świadkiem rozrzucania przez niego z hojną, niedbałą, bodaj nawet bezwiedną szczodrością takich skarbów duchowych, jakimi rzadko mogą pochlubić się książki. Jego umysł służył mi najczęściej za bibliotekę, ilekroć też otwierała się ona przede mną, dorywałam się do niej uszczęśliwiona. Intelektualne braki moje nie pozwalały mi czytać wiele. Nieliczne były drukowane i oprawne tomy, które nie nużyłyby mnie, których przeglądanie nie zamraczałoby mnie i nie oślepiało — tomy myśli monsieur Paula, natomiast, były balsamem dla oczu mego ducha; ich zawartość uprzystępniała, rozjaśniała i wzmagała moją pracę myślową. Wyobrażałam sobie często jaką rozkoszą byłoby dla człowieka, który kochał go bardziej, aniżeli on sam kochał siebie, zbierać i gromadzić te garści złotego pyłu, tak niedbale rozsiewanego na wiatry beztroskie.
Po ukończeniu swej opowieści podszedł do małego pagórka, na którym ja i Ginevra usiadłyśmy z dala nieco od reszty. Ze stałą swoją pochopnością żądania sądu, a raczej pochwały, (nie był w stanie powściągnąć swojej żądzy usłyszenia jej i zaczekania, aż udzielona mu ona zostanie dobrowolnie), zapytał:
— Były panie zainteresowane?
W zwykły mój mało demonstracyjny sposób, odpowiedziałam:
— Tak.
— Czy opowieść moja była dobra?
— Bardzo dobra.
— Nie potrafiłbym jednak napisać jej — rzekł.
— Dlaczego nie mógłby pan, monsieur?
— Nienawidzę mechanicznego procesu pisania; wstręt we mnie budzi ślęczenie z piórem w ręku nad arkuszem papieru. Mógłbym jednak podyktować ją z przyjemnością kopiście, który odpowiadałby moim wymaganiom. Czy mademoiselle Lucy zgodziłaby się napisać ją dla mnie, gdybym chciał?
— Monsieur dyktowałby zbyt śpiesznie, popędzałby mnie i gniewałby się, że moje pióro nie dotrzymuje kroku jego ustom.
— Niech pani sprobuje kiedyś; przekonamy się jakim potworem potrafię być w pewnych warunkach. W tej chwili wszakże nie ma mowy o dyktowaniu; zamierzam wykorzystać pomoc pani w innej roli. Widzi paru ten dom folwarczny, położony tam, za tymi wzgórzami.
— W wianku drzew? Widzę.
— Zjemy tam śniadanie i podczas kiedy zacna fermière — żona właściciela tego folwarczku — przygotuje nam w wielkim saganie kawę z mlekiem, pani wraz z pięcioma towarzyszkami, które pani sama sobie dobierze, nasmaruje masłem pół setki bułek.
Uszeregowawszy ponownie małą swoją armię, powędrował na jej czele ku domkowi folwarcznemu, który na widok naszej liczebności poddał się bez sprzeciwu.
Czyste noże i talerze oraz świeże masło zostały nam dostarczone niebawem, wnet też pół tuzina nas, wybranych przez profesora wzięło się do pracy pod jego kierunkiem, aby napełnić wielki kosz przekrajanymi na pół i nasmarowanymi bułkami, których przywiezienie w porę na folwark zostało poruczone zamieszkałemu w pobliżu piekarzowi. Kawa i czekolada parowały już w dzbanach, śmietanka i świeżo zniesione i ugotowane jajka uzupełniały jadłospis. Monsieur Emanuel, hojny jak zwykle, gotów był wspaniałomyślnie wydać dyspozycje, dotyczące „jambon“ — szynki i — i „confitures“ — konfitur — gdyby nie sprzeciw niektórych spośród nas, wmawiających sobie posiadanie jakiegoś wpływu na niego i zapewniających go, że byłoby to najnierozsądniejszym trwonieniem artykułów spożywczych. Drwił z naszej oszczędności, nazywając nas „des menagères avares“ — skąpymi gospodyniami — pozwoliłyśmy mu wszelako urągać nam i przeprowadziłyśmy wedle własnej woli nakazaną przez rozsądek oszczędność.
Z jak miłym zadowoleniem stał w kuchni folwarcznej, przyglądając się przygotowaniom! Jak promieniał na widok naszego ożywienia! Należał do typu ludzi, których uszczęśliwia uszczęśliwianie innych: lubił widzieć dokoła siebie ruch, wesołe podniecenie, dostatek i zabawę. Na nasze zapytanie, gdzie usiądzie, odpowiedział, że, jak dobrze nam wiadomo, jest dzisiaj naszym niewolnikiem, a my jego tyrankami, nie śmiałby więc, nieupoważniony przez nas, obrać dla siebie krzesła. Wobec tego postawiłyśmy dla niego wielki fotel farmera przy stole i usadowiłyśmy go na honorowym tym miejscu.
Szczerze lubiłyśmy go, ilekroć bywał w tak dobrotliwym, łagodnym usposobieniu jak obecnie; chętnie zapominałyśmy wówczas o burzliwych jego wybuchach i ciskanych przez niego tak często piorunach. Wiedziałyśmy w istocie, że w najgorszych nawet momentach przypisywać należało winę tych jego wybuchów jedynie pobudliwości jego nerwów, bynajmniej zaś z gruntu złemu jego charakterowi. Kto umiał właściwie zabrać się do niego, łagodzić go, uspokajać i koić, robił z niego niewinnego baranka, niezdolnego ukrzywdzić muchy nawet. Jedynie wobec zupełnie tępych, głupich, przewrotnych, czy egoistycznie obojętnych stawał się on chwilowo niebezpieczny — i to w stopniu jak najsłabszym.
Pamiętny zawsze wymogów pobożności, kazał najmłodszym uczestniczkom wycieczki odmówić modlitwę przed przystąpieniem do spożycia śniadania, przy czym przeżegnał się z żarliwością starej dewotki. Nigdy przed tym nie widziałam go modlącego się ani też żegnającego się znakiem krzyża, czynił to wszelako z tak dziecięcą prostotą i wiarą, że nie mogłam powściągnąć uśmiechu zadowolenia na jego widok; dostrzegłszy mój uśmiech, wyciągnął do mnie rękę, i rzekł:
Donnez-moi la main! — Niech mi pani poda rękę. — Widzę, że wielbimy tego samego Boga, w tym samym duchu, mimo że wedle odmiennego obrządku.
Większość kolegów monsieur Emanuela, profesorów, jak on sam, należała do typu wyzwolonych wolnomyślicieli, niewierzących, ateistów, wielu też z nich wiodło żywot, który nie zniósłby ściślejszego wglądu w ich poczynania, zaś on sam był raczej rodzajem dawanego rycerza, głęboko religijnego, o opinii nieposzlakowanej. Niewinna dziatwa i czysta myślą, piękna młodzież mogły mu być powierzono jednako bezpiecznie. Cechowały go żywe namiętności i ogniste porywy, jego nieskalane wszelako poczucie honoru i jego dziecięco naiwna pobożność były niepokonanymi czarami, jakimi potrafił ujarzmić przyczajonego, czy uśpionego lwa.
Śniadanie na folwarku było arcywesołym posiłkiem, a panujące wśród wszystkich nas szczere rozbawienie nie było pustym brzękiem jedynie. Monsieur Paul występował w roli inicjatora i przywódcy; był duchem ożywiającym zabawę; jego towarzyski, pełen zapału temperament znajdował tu swobodne, niczym nieskrępowane ujście; w otoczeniu kobiet jedynie i dzieci nie zdołało nie drażnić go i krzyżować jego zamierzeń: postępował jak uważał za właściwe, po swojemu, robił co chciał, był więc miły i uprzedzający nad wyraz.
Po zjedzeniu śniadania mogło całe nasze towarzystwo bawić się i hasać do woli na łące; parę spośród nas pozostało w kuchni, aby pomóc żonie fermera przy uprzątnięciu, zmyciu i odstawieniu do kredensu fajansowych filiżanek i talerzy. Należałam do tej małej grupki, ale monsieur Paul odwołał mnie prosząc, abym usiadła z nim pod drzewem (obrał to miejsce, z którego mógł dawać łatwo baczenie na rozbawioną swoją, hasającą po rozległym pastwisku gromadkę) — i abym czytała mu, a on przez ten czas wypali cygaro. Usiadł na wyciosanej z gruba wiejskiej ławce, a ja wprost na trawie, oparta o szeroki pień. Wybrał dla mnie do czytania tomik kieszonkowego wydania klasyków francuskich — Corneille‘a — którego nie lubiłam, on jednak znajdował w nim piękno, którego, przyznaję, nie umiałam nigdy dopatrzeć się. Podczas mojego czytania słuchał ze spokojem i wyrozumiałością, tym bardziej zdumiewającą wobec zwykłej drażliwości jego natury. Niebieskie jego oczy promieniały głębokim uczuciem szczęścia, pod którego wpływem wygładzały się zmarszczki, zasępiające zazwyczaj jego czoło. I ja także byłam szczęśliwa, zadowolona z pięknego dnia, bardziej jeszcze zadowolona z obecności monsieur Paula i najbardziej zadowolona z jego życzliwego nastroju.
Po chwili zapytał mnie, czy nie wolałabym raczej przyłączyć się do moich towarzyszek, aniżeli siedzieć tutaj? Odpowiedziałam, że nie i że zadowalnia mnie w zupełności miejsce, jakie zajmuję obecnie. Wobec oświadczenia mojego zapytał, czy, gdybym była jego siostrą, rada byłabym przestawać stale z bratem takim jak on. Odpowiedziałam i na to pytanie potakująco, i w rzeczywistości czułam, że byłabym rada. Po chwili zapytał znów, czy byłoby mi przykro, gdyby zmuszony był opuścić Villette i odjechać daleko. Tom Corneille‘a wypadł mi z ręki. Nie odpowiedziałam nic.
Petite soeur — siostrzyczko — rzekł. — Jak długo zachowałaby pani mnie w pamięci, gdybyśmy byli rozdzieleni?
— Tego nie umiałabym powiedzieć, bo nie wiem przecież, jak długo będzie trwało, zanim przestanę pamiętać o wszystkim ziemskim.
— Gdybym miał odjechać za morza na dwa, czy trzy lata, cieszyłaby się pani mną po powrocie?
— O, Monsieur, jak mogłabym żyć w międzyczasie?
Pourtant j‘ai été pour vous bien dur, bien exigeant[149].
Ukryłam poza książką twarz moją, aby nie zdradzić płynących po niej łez. Zapytałam go dlaczego o tym mówi, na co odpowiedział, że nie poruszy już więcej tej sprawy, zmienił też w istocie temat, usiłując rozweselić mnie i podnieść na duchu najżyczliwszą zachętą. Łagodność i serdeczność, z jaką przemawiał do mnie przez całą resztę tego dnia, wzruszyły mnie głęboko. Był zbyt tkliwy. Zarazem jednak budził we mnie dziwnie żałosne uczucie. Wolałabym już, aby był po swojemu szorstki i gwałtowny, kapryśny i łatwo unoszący się gniewem, jak to było jego zwyczajem.
Kiedy nastąpiło upalne południe — dzień, jak przewidziałyśmy, okazał się iście czerwcowy — zgromadził nasz pasterz swoją owczarnię, ściągnąwszy ją z miejsca jej zabawy na pastwisku i przygotował się do zabrania nas w drogę powrotną. Miałyśmy całą milę do odrobienia — francuską, nie angielską milę — tyle bowiem wynosiła odległość folwarku od Villette; mniejsze dzieci zwłaszcza znużone były zabawą, a i większości starszych nie uśmiechała się bynajmniej konieczność odbycia w samo rozprażone południe długiego marszu po żwirze i piachu nieocienionej drzewami szosy. Okazało się wszelako, że monsieur Paul przewidział ten stan rzeczy i z góry już zapobiegł mu. Tuż za obejściem gospodarskim folwarku ujrzałyśmy dwa obszerne pojazdy, które przybyły, aby nas zabrać — wielkie omnibusy, wynajmowane zazwyczaj specjalnie na potrzeby wycieczek szkolnych; po krótkiej chwili zamętu znalazło się we wnętrzu wehikułów miejsce dla wszystkich i po upływie godziny niespełna bezpiecznie dowiózł monsieur Paul powierzoną jego opiece gromadkę na Rue Fossette. Spędziłyśmy mile dzień. Byłby on dla mnie cudowny, gdyby nie tchnienie melancholii, które przyćmiło mi przez chwilę jasność słońca.
Ponowiło się to raz jeszcze tego samego wieczora.
W porze zachodu dostrzegłam Monsieur Emanuela, wychodzącego drzwiami frontowymi w towarzystwie Madame Beck. W ciągu godziny nieomal przechadzali się oboje tam i z powrotem po środkowej alei, zajęci, jak widać było, bardzo poważną rozmową; on miał minę zasępioną, nieomal ponurą, ona — zdziwioną, niezadowoloną i podnieconą.
Ciekawa byłam jaki mógł być temat tak żywo prowadzonej przez oboje dyskusji i, na widok Madame, która weszła ponownie do domu, z powodu zupełnego ściemnienia się i pozostawiła kuzyna swojego w ogrodzie, pomyślałam:
— Nazwał mnie „petite soeur“ tego rana. Gdyby był naprawdę moim bratem, jak chętnie podeszłabym teraz do niego i zapytała co go tak gnębi. Stał oparty o drzewo, skrzyżowawszy ręce na piersiach i smutnie pochyliwszy głowę. Czułam, że potrzebne mu jest pocieszenie, którego Madame nie mogła mu dać — umiała ona tylko prawić kazania. O, ale co to?...
Otrząsnąwszy się z bezruchu zgnębienia, podążył nasz profesor wielkimi pośpiesznymi krokami przez ogród w kierunku domu. Drzwi carré były jeszcze otwarte; przypuszczałam, że zamierza prawdopodobnie, jak to bywało jego zwyczajem, podlać rosnące w wielkich kubłach drzewa pomarańczowe. Skręcił wszakże raptownie i zawrócił ku berceau, a stąd już przeszedł oszklonymi drzwiami do pierwszej klasy. Tutaj właśnie, w tej pierwszej klasie, siedziałam i stąd obserwowałam go; nie miałam jednak odwagi czekać tutaj na jego przyjście. Zawrócił tak nagle, szedł tak szybko i wyglądał tak dziwnie! Odezwała się we mnie tchórzowska moja natura, nie czekająca na przemówienie jej do rozumu: zbladłam, cofnęłam się i kiedy usłyszałam tuż blisko szelest potrącanych gałęzi i chrzęst żwiru pod nogami, zwiastujące jego zbliżanie się, umknęłam jak na skrzydłach, gnana strachem panicznym.
Nie zatrzymałam się, dopóki nie znalazłam bezpiecznego schronienia w pustej w tej chwili kaplicy. Wsłuchując się tutaj z bijącym gwałtownie sercem i niedającym się usprawiedliwić lękiem, śledziłam słuchem jego przebieganie przez wszystkie pokoje klasowe, niecierpliwe zatrzaskiwanie za sobą drzwi, potem wpadnięcie do sali refektarzowej, gdzie odbywała się, jak zwykle o tej porze „lecture pieuse“ i wreszcie głośne jego wołanie:
Ou est Mademoiselle Lucie? — Gdzie jest panna Lucy?
I w chwili właśnie, kiedy, zdobywszy się na odwagę, zamierzałam zejść na dół, aby uczynić to, czego najbardziej pragnęłam w danym momencie, to znaczy zobaczyć się z nim, odpowiedział twardy głos Mademoiselle St. Pierre fałszywie, bez zająknienia: — „Elle est au lit“ — Leży w łóżku. — Usłyszawszy to oświadczenie, tupnął obcasem ze zniecierpliwieniem i wpadł na korytarz. Tutaj wszakże natknął się na Madame Beck, która zatrzymała go, odprowadziła do drzwi wyjściowych i wreszcie pożegnała się z nim.
Kiedy te drzwi zamknęły się za nim, doznałam uczucia nagłego osłupienia na myśl o przewrotnej mojej naturze. Czułam wszak od pierwszej chwili, że ja właśnie byłam tą, której szukał z takim zniecierpliwieniem i która była mu potrzebna — a czyż i on sam nie był potrzebny i mnie również? Co więc skłoniło mnie do trzymania się z daleka? Co kazało mi ukryć się poza strefą jego dosięgalności? Miał mi coś do powiedzenia; zamierzał właśnie powiedzieć mi to: ucho moje napięte było do usłyszenia jego wyznania i ja sama uniemożliwiłam mu uczynienie go... Pragnęłam przecież wysłuchać go i pocieszyć wówczas, kiedy sądziłam, że nie mam żadnej nadziei wysłuchania go i rozstrzygnięcia jego wątpliwości, zaledwie jednak nastręczyła się pełna po temu sposobność, pospieszyłam umknąć przed nią, jak umknęłabym przed wymierzonym w moją stronę ciosem zabójczym.
Oto więc jak pomszczona zostałam za obłędną niestałość moich doznań! Zamiast pociechy i niewątpliwego zadowolenia, jakie byłoby moim udziałem, gdybym potrafiła stłumić w sobie niewytłomaczony lęk i zaczekać spokojnie parę minut — miałam dokoła siebie niemą pustkę, pozostawiona byłam na łup zwątpień i niepewności co dalej nastąpi.
Zabrałam zapłatę moją do nieodmiennej powiernicy trosk moich i smutków — do mojej poduszki — i noc całą spędziłam na rozmyślaniu o tym, co dobrowolnie na siebie ściągnęłam.




ROZDZIAŁ XXXIV
DUCHY NIEPRZYJAZNE

Madame Beck wezwała mnie w czwartek po południu, pytając, czy mam jakieś zajęcie, które przeszkodziłoby mi pójść do miasta, aby załatwić dla niej pewne drobne sprawunki w sklepach.
Będąc wolną, powiedziałam, że może rozporządzać mną i moim czasem, otrzymałam też od niej listę włóczek, jedwabi, bawełny do haftu i t.d., potrzebnych dla uczennic na lekcjach robót ręcznych. Ubrałam się w sposób odpowiedni wobec pochmurnego, posępnego dnia i odsunęłam już rygiel drzwi wyjściowych, zamierzając wyjść, kiedy głos Madame wezwał mnie raz jeszcze do salle à manger.
Pardon, miss Lucie! — przepraszam, miss Lucie! — zawołała z pozornym pośpiechem nagłej myśli, która jakoby w tej ostatniej chwili dopiero wpadła jej do głowy — przypomniałam sobie o jeszcze jednym poleceniu dla pani, o ile dobre serce nie pozwoli jej buntować się przeciwko temu przeciążeniu.
Zapewniłam oczywiście, że nie może być mowy o żadnym przeciążeniu i że jestem najchętniej do jej usług, wobec czego Madame pobiegła do saloniku, skąd przyniosła śliczny koszyczek wypełniony najprzedniejszymi owocami cieplarnianymi, różowymi, bez cienia plamki, niezmiernie pociągająco, a nawet artystycznie ułożonymi pośród ciemno-zielonych, błyszczących, jak gdyby utoczonych z wosku liści i blado-żółtych gwiazd nie wiem doprawdy jakiej rośliny egzotycznej.
— Powierzam pani ten koszyczek; nie jest ciężki i nie zawstydzi skromnego, ale starannego, jak zawsze stroju pani, jak mógłby zawstydzić go zwykły kosz na zakupy, używany przez służące. Proszę, niech pani zechce wyświadczyć mi przysługę doręczenia tego koszyczka pani Walravens osobiście wraz z najserdeczniejszymi życzeniami w moim imieniu z okazji dnia jej patronki. Mieszka ona w starej dzielnicy miasta, pod numerem 3 Rue des Mages. Obawiam się, że wyda się to pani nieco daleko, ma pani jednak przed sobą całe popołudnie, nie widzę też powodu do pośpiechu. O ile nie zdąży pani powrócić w porę na obiad wieczorny, każę pozostawić pani jej porcję, a Goton, której jest pani ulubienicą, obmyśli na pewno dla pani jakiś specjalny przysmak. Nie zapomnimy o pani, ma bonne Miss.. O, ale niech pani tylko nie zapomni — dodała, wzywając mnie raz jeszcze — że zależy mi szczególnie na tym, aby pani wręczyła koszyk samej pani Walravens, do jej własnych rąk. Tak bardzo obawiam się, aby nie zaszła jaka pomyłka, jest to osoba wielce wymagająca. Adieu! Au revoir! — Do widzenia!
Wydostałam się wreszcie. Sprawunki w sklepach zajęły mi sporo czasu. Dobieranie włóczek i jedwabi bywa zawsze dość nudną i mozolną rzeczą, w końcu jednak uporałam się szczęśliwie ze wszystkim. Wzory haftu na pantofle, na taśmy do dzwonków, na ręczne woreczki zostały obrane — dostosowane do nich także zapinki i chwasty — słowem cały „tripotage“ — mieszanina — zbyty z głowy; nie pozostało już nic poza oddaniem koszyczka z owocami wraz z powinszowaniami i życzeniami imieninowymi.
Byłam dość zadowolona z dalekiej przechadzki, z konieczności zapuszczenia się w głąb starej i ponurej Basse-Ville (Dolnego Miasta). Byłam tym bardziej zadowolona, że niebo wieczorne, rozpostarte ponad miastem, przybierało barwę i konsystencję ciemno-granatowego metalu, rozgrzanego na krawędzi i rozpłomieniającego się zwolna w ciężki szkarłat.
Boję się silnych wichrów; burza wymaga wysiłku i wzmożonej zdolności opierania się jej, czemu z wielką trudnością jedynie potrafię podołać. Ulewa jednak i zawieja śnieżna, czy nagły spadek temperatury, nie wymagają niczego poza biernym poddaniem się im, poza wystawieniem ubrania swojego i własnej osoby na doszczętne przemoknięcie, czy przemarznięcie. W zamian zmiatają ulewne deszcze i obmywają w oczach naszych jezdnie i chodniki ulic stołecznych, umożliwiając tym samym swobodne chodzenie po ich wygodnych wspaniałych flizach i brukach; powodują, niby czarami wschodnimi, skamienienie i zamarcie tętniącego życiem miasta; przeistaczają stolicę taką jak Villette w Tadmor chociażby. Niech więc deszcz leje jak z cebra, niech strumienie i potoki wody zalewają ulice — bylebym przed tym jeszcze pozbyła się tego koszyka z owocami.
Nieznany zegar na nieznanej wieży (kościół Świętego Jana Chrzciciela był w tej chwili zbyt daleko ode mnie, abym mogła słyszeć bicie jego zegara) wybił trzeci kwadrans po piątej, kiedy wreszcie dotarłam do wskazanej mi przez Madame Beck ulicy i do domu przy niej, oznaczonego trzecim numerem. Nie była to właściwie ulica, wydawała się raczej częścią skweru; była cicha i pustynna; trawa wyrastała pomiędzy szerokimi płytami kamiennymi; domy były wysokie i sprawiały wrażenie bardzo starych — na tyłach ich widoczne były szeroko rozpostarte konary drzew, pozwalając domyślać się ogrodów w głębi. Tchnęło tu wszystko starożytnością, wszelki ruch handlowy zdawał się wymieciony stąd doszczętnie. Niegdyś byli posiadaczami domów tej dzielnicy ludzie bogaci, dostojność rodów miała tu ongi swoje siedziby. Ów kościół, którego ciemne, poczerniałe na wpół zmurszałe wieżyczki górowały nad skwerem, był dawniej czczoną i bogatą ongi świątynią Magów. Od dawna wszelako wielkość i bogactwo rozpostarły złocone swoje skrzydła i uleciały stąd, opuściwszy rodzime gniazda i pozostawiwszy je skazane na niedostatek, na chłód i pustkę, na kruszenie się i walenie w gruzy w przebiegu zim z powodu braku lokatorów, którym zależałoby na utrzymaniu domów w możliwie mieszkalnym stanie.
Przechodząc na przełaj to opustoszałe miejsce, na którego bruku ciemniały powoli krople wielkości monety pięciofrankowej, nie dostrzegłam na całym jego obszarze żadnego znaku, ani świadectwa życia, z wyjątkiem ułomnego starego księdza, przechodzącego mimo, zgiętego w pół i ciężko opartego na kiju — symbolu starości i zamierania.
Wyszedł z tego właśnie domu, ku któremu kierowałam moje kroki, a kiedy zatrzymałam się przed drzwiami tylko co zamkniętymi za nim i pociągnęłam za dzwonek, odwrócił się, aby spojrzeć na mnie. Nie oderwał też rychło oczu od mojej osoby: uważał może mnie i mój koszyk z owocami, a także mój brak dostojeństwa, użyczonego przez wiek, za całość niedostosowaną do takiego środowiska. Wiem, że gdyby na dzwonek mój otworzyła drzwi młoda, hoża, ogorzała bonne — służąca — uważałabym tego rodzaju typ za bardzo mało harmonizujący z otoczeniem; kiedy wszakże stanęłam oko w oko z bardzo starą, zgrzybiałą nieledwie kobietą w odwiecznym stroju chłopskim, w czepku również ohydnym, jak kosztownym, z długimi powiewającymi końcami z koronki miejscowego wyrobu, w sukiennej spódnicy i kaftanie, w sabotach, bardziej przypominających czółna niż obuwie, wydało mi się to zupełnie w porządku, i podziałało prawdziwie kojąco swoim charakterem i stylowością.
Wyraz jej twarzy, natomiast, nie był taki uspokajający, jak krój i rodzaj jej stroju — rzadko zdarzało mi się widzieć coś równie wrogiego. Na moje zapytanie o Madame Walravens bąknęła półgębkiem jakąś niezrozumiałą odpowiedź; jestem pewna, że wyrwałaby mi przemocą z ręki mój koszyk owoców, gdyby nie przeszkodził jej w tym stary ksiądz, który przydreptał w ślad za nią, aby osobiście wysłuchać z czym przychodzę.
Jego głuchota utrudniła mi wyjaśnienie mu, że muszę widzieć się z samą Madame Walravens i oddać przysłane owoce do jej własnych rąk. W końcu jednak zrozumiał, że otrzymałam wyraźne takie polecenie, jest więc obowiązkiem moim wykonać je skrupulatnie. Zwróciwszy się do starej bonne, nie po francusku jednak ale w miejscowym narzeczu labassecouryjskim, przekonał ją wreszcie, że musi pozwolić mi przekroczyć niegościnny próg, po czym osobiście wskazał mi drogę na górne piętro, gdzie zostałam wprowadzona do rodzaju salonu i pozostawiona w nim zupełnie sama.
Pokój był obszerny i miał piękny staroświecki sufit z kolorowego szkła; był wszelako opuszczony i w cieniu nadchodzącej burzy sprawiał wrażenie dziwnie przytłaczająco niskiego. W głębi otwarte były drzwi na mniejszy pokój, w którym jednak zamknięta była okiennica jedynego okna; poprzez panujący tu głęboki półmrok zaledwie rozróżnić mogłam zarysy kilku sztuk mebli. W braku innego zajęcia urządziłam sobie zabawę z wpatrywania się w nie i odgadywania tą drogą czym one właściwie mogły być. Uwagę moją przykuł zwłaszcza wiszący na ścianie obraz.
Po chwili wszakże zdawał się obraz ten ustępować: ku mojemu osłupieniu zadygotał on, opuścił się w dół, po czym odsunął się, jak gdyby rozwiany w nicość. Jego zniknięcie pozostawiło wolny otwór sklepionego kurytarza z tajemniczo krętymi schodami. Zarówno kurytarz, jak schody, były kamienne, nie pokryte żadnym chodnikiem, ani dywanem i nie malowane. Po schodach tych, sprawiających wrażenie więziennych, rozległ się stuk — tap, tap — jak gdyby obijanego o stopnie kija; niebawem padł na te stopnie cień i wreszcie zdałam sobie sprawę z obecności żywej, materialnej jakiejś istoty.
Czy jednak ta zbliżająca się ku mnie postać była w istocie stworem z ciała i kości? Czy owo coś, częściowo zaciemniające łukowaty otwór, było naprawdę żywą materią?
Dziwna postać podeszła bliżej, dzięki czemu mogłam przyjrzeć się jej dokładniej. Zaczęłam rozumieć gdzie się znajduję. Nie dawno bodaj nosił ten stary plac nazwę dzielnicy Magów, a trzy górujące nad nim wieże miały za ojców chrzestnych trzech mitycznych mędrców dawno zamarłego, zamierzchłego okresu. Otaczała mnie tutaj na każdym kroku patyna starości i czar tajemnicy legendarnej — otwarła się przede mną kraina duchów. Ten pokój, przypominający celę klasztorną, ten niknący nagle obraz, to sklepienie i to wąskie przejście, te schody kamienne — wszystko to było częścią składową zaczarowanej krainy. Wyraźniej jeszcze, aniżeli wszystkie te szczegóły sceniczne, odcinała się główna postać: Kunegunda, czarownica! Malevola — zła wróżka. Jak wyglądała ona?
Mogła mierzyć trzy stopy wysokości, nie miała jednak wyraźnych kształtów; jej chude ręce — właściwie obciągnięte skórą cienkie kości — złożone były jedna na drugiej, przyciskając złotą gałkę czegoś w rodzaju laski ze słoniowej kości. Jej twarz była szeroka, osadzona nie na barkach, ale przed jej piersią; zdawała się być pozbawiona szyi; mogłabym powiedzieć, że rysy jej sprawiały wrażenie rysów staruszki stuletniej, a oczy jej istoty może jeszcze bardziej zgrzybiałej. Złe, nieżyczliwe oczy, patrzące ponuro spod krzaczastych siwych brwi i przejrzystych nieomal, bezbarwnych powiek. Jak surowo patrzyły one na mnie z rodzajem tępego, ponurego niezadowolenia!
Ta niesamowita istota odziana była w brokatelową szatę, jaskrawo błękitnej barwy kwiatu goryczki i pokrytą atłasowymi liśćmi, tworzącymi szeroko zakreślony deseń; na suknię narzucony był kosztowny szal z wspaniałymi końcami, tak obszerny na nią, że jego różnobarwne frendzle zamiatały podłogę. Głównym wszakże jej strojem były jej klejnoty: miała długie, olśniewające tak świetnymi ogniami zausznice, że ich blask nie mógł być zapożyczony ani fałszywy; miała pierścionki na swoich wyschłych jak u szkieletu palcach; z przegubów jej rąk zwisały grube złote koła bransolet, usianych purpurowymi, zielonymi i krwistoczerwonymi drogimi kamieniami. Cała jej garbata, skarłowaciała, zniekształcona postać ustrojona była niczym królowa barbarzyńska.
Que me voulez-vous? — czego pani ode mnie chce? — zapytała szorstkim, ochrypłym głosem, raczej zgrzybiałego starca mężczyzny, aniżeli zgrzybiałej kobiety; dla dopełnienia cech męskich jeżył się na jej podbródku szczeciniasty srebrny zarost brody.
Wręczyłam jej koszyk z owocami i powtórzyłam przesłane jej przez Madame Beck powinszowania i życzenia.
— Czy to wszystko? — zapytała.
— To wszystko — odparłam.
— Bardzo było warte zachodu — rzuciła szyderczo. — Proszę iść z powrotem do Madame Beck i powiedzieć jej, że sama mogę kupić sobie owoce, kiedykolwiek będzie mi ich potrzeba, et quànt a ses félicitations, je m‘en moque — a co się tyczy jej powinszowań, kpię sobie z nich!
To rzekłszy, odwróciła się do mnie uprzejma niewiasta plecami.
W chwili jej zawrócenia huknął grzmot i równocześnie nieomal rozjarzyła błyskawica oślepiającym blaskiem cały salon i przyległy buduar. Opowieść o ciemnych jakowychś czarach zdawała się stwierdzona odpowiednim akompaniamentem rozszalałych żywiołów. Uszy przybysza, zwabionego do zaczarowanych tych komnat, ogłuszały potęgujące się z każdą chwilą ryki burzy, rozsrożonej na zewnątrz.
Co miałam wobec tego wszystkiego sądzić o Madame Beck? Przyznać należy, że osobliwe miała znajomości: przesyłała dary i wyrazy hołdu pod adresem kapłanki jedynej w swoim rodzaju świątyni; złowróżbnym wydawało się zachowanie tej niesamowitej istoty, dla której miała tyle względów. Z pokoju wychodziła ponura Sydonia, trzęsąca się i chwiejąca na starczych nogach, jak gdyby w ataku padaczki, postukując po mozajce posadzki swoim koszturem ze słoniowej kości i nie przestając zjadliwie mamrotać w miarę oddalania się.
Deszcz lał potokami, strop nieba leżał nisko nad ziemią; chmury, rdzawe przed chwilą jeszcze, teraz, po przez atramentową swoją czarność, zbladły śmiertelnie, jak gdyby przerażone wściekłym szałem żywiołu. Bez względu na moje niedawne chełpienie się, jakobym nie bała się ulewy, niewielką miałam odwagę wyjść na ulicę podczas podobnego potopu. W dodatku były błyskawice oślepiające wręcz, pioruny biły raz po raz, jeden z nich padł tuż blisko: burza rozszalała bezpośrednio ponad Villette; ulewa zdawała się osiągać szczyt swojego nasilenia; parła naprzód ukośnymi smugami; rozwidlone groty burzy przebijały poprzeczne i pionowe potoki deszczu; szkarłatne zygzaki przenizywały ich spadek, zblichowane ni to biały metal — wszystko to waliło się z nieprzeniknienie czarnego nieba w potężnie nabrzmiałej obfitości i grozie.
Opuściwszy niegościnny salon Madame Walravens, skierowałam się ku jej zimnej klatce schodowej; stała tam na podeście kanapka, na której usiadłam w oczekiwaniu na uciszenie się burzy. Rozległo się szuranie nogami: ktoś nadchodził wzdłuż galerii tuż ponad podestem — był to stary ksiądz.
— Nie, mademoiselle nie może siedzieć tutaj — rzekł. — Przykrość sprawiłoby naszemu dobroczyńcy, gdyby wiedział, że ktoś został potraktowany w podobny sposób w tym domu.
Tak poważnie prosił mnie, abym powróciła do salonu, że nie mogłam, nie chcąc okazać się niegrzeczną, nie przychylić się do jego prośby. Mniejszy pokój był lepiej umeblowany i miał charakter bardziej mieszkalny, aniżeli ów większy salon; do tego mniejszego właśnie wprowadził mnie ksiądz. Rozsunąwszy częściowo okiennicę, odsłonił to, co okazało się raczej kaplicą niż buduarem, bardzo uroczystą małą komnatą, wyglądającą tak, jak gdyby przeznaczeniem jej było służenie raczej za miejsce przechowywania relikwii i wspomnień, aniżeli na wygodne pomieszczenie dla ludzi żyjących.
Zacny padre usiadł, widocznie aby dotrzymać mi towarzystwa, zamiast jednak wszcząć ze mną rozmowę, wyjął brewiarz, przywarł oczami do jednej z jego kartek i zaczął szeptem odmawiać coś brzmiącego jak modlitwa czy litania. Żółte światło lampy, padające na niego z góry, złociło łysą jego czaszkę; cała jego postać pozostawała w cieniu — głębokim i purpurowym; siedział nieporuszony ni to rzeźba, tak pogrążony w modlitwie, że zdawał się zapominać zupełnie o mojej obecności; od czasu do czasu tylko podnosił oczy, ilekroć gwałtowniejszy, bliżej rozlegający się huk grzmotu zapowiadał bezpośrednie niebezpieczeństwo, i wówczas jednak nawet nie zdawało się budzić to w nim osobliwego strachu. Raczej podziw dla potęgi żywiołu. I ja także byłam przejęta grozą; nie podlegając wszakże wpływowi oszałamiającego, niewolniczego lęku, mogłam snuć swobodnie myśli i rozważania.
Jeśli mam wyznać prawdę, zaczęłam wyobrażać sobie, że stary ksiądz dziwnie przypominał mi owego Père Silas‘a, przed którego konfesjonałem klęczałam w kościele Béguinage. Myśl ta zarysowała się w mózgu moim mgliście zrazu, widziałam bowiem mojego spowiednika w mroku i z profilu jedynie, mimo to zdawało mi się, że rozpoznaję pewne podobieństwo rysów, a także brzmienia głosu. Podczas wnikliwego mojego wpatrywania się w niego zdradził jednym przelotnym spojrzeniem, że czuje skierowany na siebie badawczy mój wzrok. Wobec tego odwróciłam głowę i zaczęłam rozglądać się po pokoju, który zaciekawiał mnie również w sposób tajemniczy.
Obok krzyża z wyrzeźbionej w niezwykły sposób starej, mocno pożółkłej kości słoniowej, wiszącego ponad obitym ciemno-pąsowym aksamitem prie Dieu — klęcznikiem, zaopatrzonym w bogato zdobny mszał i różaniec z hebanu — wisiał obraz, którego niewyraźne zarysy przykuły poprzednio już moją uwagę — obraz ów, ruchomy, zapadał się w ścianę i znikał widmowo, niby zjawa. Z razu, niezdolna rozróżnić dokładnie co przedstawiał wzięłam go za wizerunek Madonny; przy jaśniejszym świetle okazał się on portretem kobiety w stroju mniszki. Twarz, mimo że nie odznaczająca się szczególnym pięknem rysów, była pociągająca: blada, młoda i omroczona mgłą smutku, czy cierpienia. Powtarzam raz jeszcze, że nie była piękna; nie zdradzała nawet wyjątkowego uduchowienia; jej powab był raczej powabem, wynikającym z wątłości i kruchości postaci, bierności usposobienia, i nieśmiałej ustępliwości, aniżeli z istotnej urody, mimo to wpatrywałam się długo w ten wizerunek, nie mogąc oderwać od niego oczu.
Stary ksiądz, który wydał mi się pierwotnie głuchym, niedołężnym kaleką, zachował jednak widocznie sprawność we wcale niezłym jeszcze stopniu: wbrew pozornemu pogrążeniu w odczytywaniu modlitw ze swojego brewiarza i nie podnoszeniu ani na chwilę oczu od jego kart, ani też nie odwracaniu głowy, dostrzegł widocznie punkt, na który zwrócona była moja uwaga, bowiem wolnym, przeciągłym głosem rzucił kilka urywanych, dotyczących portretu uwag:
— Była bardzo kochana...
— Oddała się Bogu...
— Umarła młodo...
— Wciąż jeszcze jest wielbiona, wciąż jeszcze opłakiwana...
— Przez tę wiekową damę, panią Walravens? — zapytałam, wyobrażając sobie, że w bezmiernym tym smutku odnalazłam klucz do zrozumienia cierpkości zgrzybiałej niewiasty.
Ale padre potrząsnął głową z półuśmiechem.
— Nie — rzekł — miłość wielkiej damy dla córki jej córki może być wielka, a ból po jej utracie żywy, jedynie wszelako związany z nią ślubami narzeczony, którego Los, Wiara i Śmierć potrójnie pozbawiły błogosławieństwa związku małżeńskiego, tak szczerze i niezmiernie opłakuje tę, którą utracił, jak wciąż jeszcze opłakiwana jest Justyna-Maria.
Wydało mi się, że padre czeka tylko na zadawanie mu przeze mnie dalszych pytań i dlatego pozwoliłam sobie zagadnąć go kim jest ten który utracił „Justynę-Marię“ i który wciąż jeszcze boleje nad jej utratą. W odpowiedzi usłyszałam nader romantyczną opowieść podaną mi w sposób wcale obrazowy przy wtórze przycichającej już teraz burzy. Przyznać muszę, że opowiadanie mogłoby mieć akcenty silniej dramatyczne, gdyby było w nim mniej francuzczyzny, mniej sentymentalizmu à la Rousseau i mniej nazbyt wyraźnego naciągania, a w zamian więcej prostoty i niedbania o ogólny efekt. Zacny kapłan był jednak widocznie typowym Francuzem z urodzenia i wychowania (coraz bardziej przekonywało mnie jego podobieństwo do mojego spowiednika) — zarazem jednak był wiernym synem Rzymu. Kiedy podniósł oczy, spojrzał na mnie ich kącikami bardziej badawczo i wnikliwie, aniżeli można by posądzać o to steranego wiekiem i przeżyciami siedemdziesięcioletniego starca. Wydaje nu się jednak, że był to dobry, poczciwy staruszek.
Bohaterem jego opowieści był jeden z dawniejszych jego wychowanków, którego obecnie nazywał swoim dobroczyńcą, i który, jak się okazuje, kochał tę bladą Justynę Marię, córkę zamożnych rodziców. Pokochał ją w czasie, kiedy własne jego sperandy majątkowe usprawiedliwiały w zupełności sięganie po rękę posażnej panny. W trakcie konkurów tych ojciec wychowanka starego padre — niegdyś bogaty bankier — zbankrutował i rychło potem umarł, pozostawiwszy zamiast majątku długi. Synowi wzbroniono wówczas myśleć nadal o Marii; sprzeciwiła się zwłaszcza ich związkowi ta sama stara czarownica, wielka dama, którą widziałam przed chwilą, babka młodej dziewczyny, Madame Walravens. Gwałtowność jej oporu miała charakter demoniczny nieledwie, wywołany rozgoryczeniem, o jakie ją przyprawia własna ułomność. Potulna Maria nie posiadała ani dość obłudy i zdradliwości aby być fałszywą, ani też dość siły, aby przeciwstawić się otwarcie i dotrzymać wierności swojemu narzeczonemu, pod presją, wywieraną na nią przez babkę, zgodziła się zerwać z nim, nie chcąc wszakże przyjąć starań następnego konkurenta, posiadacza suciej wypchanej sakiewki, schroniła się do klasztoru i tam umarła, zanim skończył się jej nowicjat.
Nieprzemijający ból opanował, jak widać, wiernie wielbiące ją serce. Siła i prawdziwość tej miłości i tego smutku zobrazowana była przez starego padre w sposób, który szczerze wzruszył mnie podczas słuchania jego opowieści.
W kilka lat po śmierci Justyny Marii dotknęła ruina majątkowa i jej dom rodzinny także. Ojciec jej, z zawodu jubiler, uprawiający jednak zarazem w znacznym stopniu grę giełdową, uwikłał się w jakąś fatalną aferę finansową, której wynikiem było pociągnięcie go do odpowiedzialności i skazanie na rujnującą karę. Umarł, nie zdolny przeżyć utraty majątku i hańby niesławy. Jego stara garbata matka i opłakująca go, nieszczęśliwa żona pozostały bez środków do życia i zginęłyby również z nędzy, gdyby nie to, że wzgardzony niegdyś przez nie, ale niezmiennie wierny narzeczony Justyny Marii, dowiedziawszy się o złych warunkach materialnych obu pań, pośpieszył dopomóc im ze szczególną skwapliwością i szczerym oddaniem. Zrewanżował się za ich zuchwałą pychę świadczeniem im największych dobrodziejstw, dał im dach nad głową w domu, jaki pozostał mu jeszcze po ojcu, dbając o nie i opiekując się nimi pod każdym względem tak ofiarnie i tkliwie, że syn rodzony nie mógłby uczynić tego lepiej, ani w sposób bardziej celowy. Matka — na ogół kobieta dobra — umarła, błogosławiając go; dziwaczka babka, bezbożna, wyzbyta wszelkich uczuć, nienawidząca ludzi, żyje w dalszym ciągu, całkowicie utrzymywana przez ofiarnego tego człowieka. Ona, która była zgubą jego życia, która unicestwiła wszystkie jego nadzieje, która pozbawiła go miłości i szczęścia domowego ogniska, skazując go w zamian na dożywotną żałobę i bolesną, posępną samotność, jest teraz traktowana przez niego z szacunkiem, na jaki tylko kochający syn może zdobyć się w stosunku do najczulszej matki. Sprowadził ją do tego domu, w którym — dodał kapłan ze łzami w oczach — daje schronienie i mnie również, jego dawnemu duchowemu przewodnikowi i wychowawcy, a także Agnieszce, zgrzybiałej już obecnie dawnej służącej rodziny swego ojca. Wiem, że poświęca na nasze utrzymanie, a także na inne ofiary dobroczynne, trzy czwarte dochodu ze swojej pracy nauczycielskiej, zatrzymując czwartą część jedynie na własne najskromniejsze potrzeby: zadawalnia się chlebem i najbardziej prymitywnymi wygodami. Pokierowaniem w ten sposób własnym życiem uniemożliwił sobie ożenienie się: ofiarował się Bogu i przebywającej wśród aniołów oblubienicy swojej, jak gdyby był kapłanem, jak ja.
Przy tych ostatnich słowach otarł zacny padre łzy z oczu, które na jedną chwilę skierował na mnie. Podchwyciłam to spojrzenie i szczególny błysk jego; pomimo rozmyślnie przezornego przyćmienia, zdradził nagły ten błysk znaczenie, które olśniło mnie w sposób przerażający.
Dziwne istoty z tych papistów! Rzymskiego obrządku kapłan, którego znamy nie lepiej, niż ostatniego ze szczepu Inkasów z Peru, czy też pierwszego Cesarza Chińskiego — wie o nas wszystko, dokładnie poinformowany jest o wszystkim co nas dotyczy. Ilekroć słyszymy z jego ust coś takiego, co, jak nam się wydaje, zerwało się z nich zupełnie przypadkowo, pod wpływem impulsu chwili, było w rzeczywistości powiedziane po dojrzałej rozwadze, z powodów jemu samemu jedynie wiadomych. Z góry uplanował sobie zniewolenie cię, abyś stawiła się tego a tego dnia, na takie a takie miejsce, w takich a takich okolicznościach, gdy ty tymczasem wyobrażałaś sobie, że stało się to jedynie wskutek szczególnego trafu, wyjątkowego zbiegu warunków, czy też było wynikiem nieuniknionej konieczności. Nagłe przypomnienie sobie przez Madame Beck o obowiązku przesłania powinszowań, życzeń i prezentu, wysłanie mnie przez nią na Rue des Mages, rzekomo przypadkowe wyjście starego księdza z domu i przechodzenie jego na przełaj przez plac w momencie mojego znalezienia się tam, jego stanięcie w mojej obronie wobec nieprzystępności starej służącej, która nie chciała wcale wpuścić mnie, ponowne jego ukazanie się na klatce schodowej, wprowadzenie mnie do tego pokoju, portret, opowiadanie i wyznanie, uczynione tak ochoczo w stosunku do osoby zupełnie obcej mu — wszystkie te drobne wydarzenia, wzięte poszczególnie, w miarę jak następowały po sobie, zdawały się, każde z osobna, niezależne od swojego poprzednika, jak również od swego następcy — ot, zwyczajnie garścią luźnych paciorków, nanizane wszelako łącznie nagłym owym błyskiem oka Jezuity, utworzyły jeden długi sznurek, ni to ów różaniec na prie-Dieu. Gdzie szukać klamry, spajającej mnisi ten różaniec? Dostrzegłam, a bodaj tylko wyczułam łączność, nie byłam jednak zdolna znaleźć miejsca, ani też wykryć sposobu połączenia.
Możliwe, że zaduma, w jaką wpadłam, rozmyślając nad tym zagadnieniem, wydała się nieco podejrzaną swoim oderwaniem od otaczającej mnie rzeczywistości, po chwili bowiem wyrwał mnie z niej padre łagodnie:
— Mademoiselle — zapytał — mam nadzieję, że nie będzie pani zmuszona iść daleko przez te zalane powodzią ulice?
— Z górą pół mili dzieli mnie od domu.
— Mieszka pani...?
— Przy Rue Fossette.
— Chyba nie (dodał z nagłym ożywieniem) na pensji Madame Beck?
— Tam właśnie.
— Donc — rzekł, klasnąwszy w dłonie — donc vous devez connaître mon noble élève, monsieur Paul?[150]
— Czy monsieur Paula Emmanuela, profesora literatury?
— Tak, jego i nikogo innego.
Zapadła krótka chwila milczenia. Sprężyna łączącego zamka wydała mi się nagle wyczuwalna: doznałam wyraźnego wrażenia, że ustępuje on pod naciskiem.
— Zatem owym dobroczyńcą, o którym mówił pan, jest Monsieur Paul? — wykrztusiłam z siebie wreszcie. — Czy to on jest pańskim wychowankiem i dobroczyńcą Madame Walravens?
— Tak, i Agnieszki także, starej służącej. A nadto (podkreślił z szczególnym naciskiem) był i jest wiernym, stałym i niezmiennym oblubieńcem owej świętej w niebie: Justyny Marii.
— A kim pan jest, ojcze? — dodałam, jakkolwiek też zaakcentowałam mocniej to pytanie, stało się już ono zbędne właściwie: byłam z góry najzupełniej przygotowana na odpowiedź, jaką w istocie otrzymałam.
— Ja, moja córko, jestem Ojcem-Silasem, niegodnym synem Świętego Kościoła, spowiednikiem, którego zaszczyciłaś niegdyś szlachetnym i wzruszającym zwierzeniem, odsłaniającym najtajniejszą głębię serca, wewnętrzny ołtarz ducha. Kierowaniem tym duchem, jeśli mam wyznać prawdę, zająłbym się chętnie na chwałę jedynej prawdziwej wiary. Nie spuściłem cię już od tego dnia ani na chwilę z oczu, ani na godzinę nie przestałem głęboko interesować się tobą. Wyćwiczony w dyscyplinie Rzymu, urobiony przez wzniosłe jego wyszkolenie, mając wszczepione w siebie zbawcze jego nauki, natchniony gorliwością, do jakiej on jeden tylko zdolny jest urobić — zdaję sobie sprawę z duchowego twojego poziomu, z istotnej twojej wartości, zazdroszczę też Herezji jej zdobyczy.
Słowa jego uderzyły mnie, ujawniając osobliwy stan rzeczy — byłam bliska wyobrażenia sobie własnej osoby w takich samych warunkach: wyćwiczonej w surowej dyscyplinie, urabianej odpowiednio, mającej wszczepiane w krew osobliwe doktryny i tym podobne. — Nie, nie byłoby to możliwe — pomyślałam, nie byłam jednak zdolna potępiać, siedziałam też w dalszym ciągu dość spokojnie.
— Przypuszczam, że Monsieur Paul nie mieszka tutaj? — zapytałam, powracając do poprzedniego tematu, którego poruszenie uważałam za bardziej celowe, aniżeli snucie bezsensownych przypuszczeń odszczepieńczych.
— Nie, przychodzi tu tylko od czasu do czasu składać hołd na ołtarzu wielbionej swojej świętej, wyspowiadać się przede mną i odwiedzać tę, którą z niezmiennym szacunkiem nazywa matką. Jego własne mieszkanie składa się z dwóch pokojów tylko, nie trzyma służącej, nie chce jednak pozwolić, aby Madame Walravens wyzbyła się wspaniałych klejnotów, w jakie widziałaś ją ustrojoną, córko moja, i jakimi pyszni się po dziecięcemu, widząc w nich ozdoby z czasów swojej młodości i ostatnie resztki wielkiego niegdyś majątku syna swojego, jubilera.
— Jak często — szepnęłam sama do siebie — zdawał się ten człowiek, ten Monsieur Emanuel, grzeszyć brakiem wspaniałomyślności w drobiazgach, a jak wzniosły i szczodry jest w rzeczach wielkich.
Przyznaję, że nie zaliczałam do dowodów jego wielkości ani jego ponawianego wciąż aktu spowiadania się, ani też wielbienia świętej.
— Jak dawno już umarła ona? — zagadnęłam, patrząc na portret Justyny Marii.
— Przed dwudziestu laty. Była nieco starsza od Monsieur Emanuela, bardzo młodego jeszcze w owym czasie, i teraz bowiem nie o wiele przekroczył czterdziestkę.
— Czy wciąż jeszcze ją opłakuje.?
— W głębi serca będzie ją zawsze opłakiwał: jądrem natury Emanuela jest wierność.
Powiedziane to było z szczególnym naciskiem.
Blade, jak gdyby rozwodnione słońce przedarło się nareszcie po przez chmury, wciąż jednak jeszcze padał deszcz, burza jedynie przycichła już: rozprażony firmament rozszczepił się i wyrzucił z siebie wszystkie swoje błyskawice. Dłuższe ociąganie się z ruszeniem w drogę powrotną naraziłoby mnie na odbycie jej nie po dniu już, wstałam więc, podziękowałam uprzejmie padre za jego gościnność i za jego informacje na co otrzymałam w odpowiedzi dobrotliwe „pax vobiscum“, przyjęte przeze mnie z wdzięcznością. Wydało mi się, że wypowiedział je z szczerą przyjaźnią. Mniej, natomiast przypadło mi do gustu sybilińskie zdanie, jakie towarzyszyło pobożnemu temu życzeniu:
— Córko moja, będziesz tym, czym być powinnaś! — Wzruszyłam tylko ramionami na tę przepowiednię, rada, że mogłam zrobić to bezpiecznie, znalazłszy się wreszcie poza drzwiami. Niewielu z nas wie z całą pewnością w jakim kierunku potoczą się jego drogi, mimo wszystko wszakże, co wydarzyło się do owego czasu, w moim życiu, mogłam mieć uzasadnioną nadzieję, że będę żyła w dalszym ciągu i umrę, jako trzeźwo myśląca protestantka: pustka wewnętrzna i gloria, otaczająca „Święty Kościół“ na zewnątrz, pociągała mnie nader umiarkowanie. Skierowałam się w drogę powrotną, rozmyślając o wielu rzeczach. Niezależnie od tego — rozważałam — czym może być sam papizm, nie ulega wątpliwości, że istnieją prawdziwie dobrzy i zacni papiści, a ten człowiek, Monsieur Emanuel, zdaje się należeć do najlepszych spośród nich. Nie wolny od przesądów, pozostający pod wpływem kleru, ale jakże godny podziwu za swoją wzruszającą wierność w miłości, za szczerą pobożność, za ofiarność swoją, za bezgraniczne miłosierdzie, jakie uprawiał. Należało tylko jeszcze przekonać się w jaki sposób — za pośrednictwem podwładnych mu czynników — ustosunkowuje się Rzym do cnót podobnych: czy umie on ocenić je ze względu na nie same i na ich zbożność, czy też wykorzystując je, ciągnie z nich zyski na rzecz własnych tylko interesów!
Rozmyślając tak, dostałam się na Rue Fossette już o zachodzie słońca. Goton życzliwie pozostawiła mi moją porcję obiadową, której bardzo już łaknęłam. Zawołała mnie, celem spożycia jadła do małego gabinetu, gdzie niebawem zjawiła się Madame Beck, przynosząc mi własnoręcznie kieliszek wina.
— I cóż — zaczęła chichotliwie — jak przyjęła panią Madame Walravens? Elle est drôle, nest-ce pas?[151]
Opowiedziałam jej jak spełniłam poruczoną mi przez nią misję, powtórzywszy dosłownie otrzymaną odpowiedź i polecenie, jakim zostałam obarczona.
Oh, la singulière petite bossue! — roześmiała się. — Et figurez-vous, qu‘elle me déteste, parcequ‘elle me croit amoureuse de mon cousin Paul; ce petit devot, qui n‘ose pas bouger, à moins que son confesseur ne lui donnę sa permission. — Au reste! — dodała — gdyby naprawdę tak bardzo chciał poślubić kogoś — soit moi, soit une autre[152] nie mógłby tego zrobić; ma już i tak zbyt liczną rodzinę na swoich barkach: Mère Walravens, Père Silas, jejmościankę Agnieszkę i cały jeszcze zastęp bezimiennych biedaków. Nie istniał nigdy chyba człowiek podobny do niego w obarczaniu się ciężarami większymi, aniżeli zdoła je udźwignąć, w dobrowolnym braniu na siebie zbędnej zgoła odpowiedzialności. Poza tym nie rozstaje się wciąż jeszcze z romantyczną mrzonką o pewnej bladolicej Marii Justine — personnage assez niais à ce que je pense[153] — dodała lekceważąco — o istocie, która pełni od dwudziestu lat już funkcję anioła w niebie. Z aniołem tym zamierza on połączyć się, wolny od wszelkich więzów, czysty comme un lis à ce qu‘il dit[154]. O, uśmiałaby się pani, gdyby pani mogła poznać połowę bodaj dziwactw i przesądów Monsieur Emanuela! Przeszkadzam jednak pani w nasyceniu jej głodu, ma bonne Miss, a na pewno bardzo pani tego potrzeba. Proszę, niech pani zje na zdrowie swoją wieczerzę, napije się wina, oubliez les anges, les bossues, et surtout les Professeurs — et bon soir![155]




ROZDZIAŁ XXXV
BRATERSTWO

Oubliez les Professeurs!“ — Tak powiedziała Madame Beck. Madame Beck, jako kobieta prawdziwie mądra, nie powinna była wypowiedzieć tych słów. Pobłądziła stanowczo, czyniąc tak. Tego wieczora należało pozostawić mnie w spokoju, a nie podniecać, pozostawić mnie obojętną, nie zainteresowaną, stojącą na uboczu, we własnym moim szacowaniu siebie i w opinii innych — niezwiązaną, myślą nawet, z ową osobistością, o której winna była zapomnieć.
Zapomnieć o nim? O! przemyślny ukartowali plan, aby zniewolić mnie do zapomnienia o nim — mądre głowy! Pokazali mi jaki dobry jest; uczynili w moim pojęciu z kochanego małego człowieczka małego bohatera bez zmazy. A potem wyszydzili jego sposób kochania, jego nerwowość. Jaką miałam do owego dnia możność ocenienia czy potrafi on w ogóle kochać, czy też nie jest zdolny wcale do głębszych uczuć?
Poznałam jego zazdrość, jego podejrzliwość, dostrzegłam w nim ukryte momenty tkliwości, nagłe przebłyski humoru, pewną miękkość, która promieniowała z niego chwilami, ni to tchnienie ciepłego powietrza wiosennego, okruchy współczucia, które zanikało i rozwiewało się, jak rosa poranna, wysychająca w żarze jego łatwych podraźnień — to było wszystko, co zdołałam dostrzec w nim. A oto oni, Père-Silas i Modesta Maria Beck (nie wątpiłam że oboje działali w zmowie) otworzyli przede mną najtajniejsze skrytki jego serca, ukazali mi w nim jedną wielką miłość, zrodzoną w dniach młodości tego południowca, tak silną i nieskazitelną, że urągała Śmierci nawet, zdolnej porazić materię jedynie i uniemożliwić zetknięcie z nią, zmuszonej wszelako pozostawić mu ducha nieśmiertelnego, któremu dochował wierność niezłomną, czuwając zwycięsko nad mogiłą w ciągu dwudziestu lat.
Nie było to zrobione nadaremnie: nie było też jedynie bezcelowym i bezpłodnym uleganiem porywowi uczucia; dowiódł wierności swojej poświęceniem najlepszych swoich wysiłków i możliwości na rzecz celów nieegoistycznych, zaświadczając ją bezgraniczną ofiarności swoją, poświęcał się dla tych, którzy byli drodzy niegdyś jego ukochanej, nie myślał o zemście i dźwignął dobrowolnie ciężki swój krzyż.
Co się tyczy Marii Justyny, znałam ją tak dobrze i tak dobrze wiedziałam kim była, jak gdybym poznała ją osobiście. Wiedziałam, że była bogata — tak wiele było na pensji Madame Beck dziewcząt do niej podobnych — flegmatycznych, bladych, pozbawionych wszelkiej inicjatywy, ale poczciwego serca, niezdolnych do popełnienia niczego złego, zarazem jednak nie umiejących wznieść się na wyżyny dobrego.
Jeśli miała skrzydła anielskie, wiem jakiego poety wyobraźnia ustroiła ją w nie. Jeśli czoło jej opromieniała świetlana aureola, wiem w błysku czyjej tęczówki zrodziła się ta otaczająca ją gloria świętego płomienia.
Miałażbym ulęknąć się Justyny-Marii? Czyżby obraz bladej, zmarłej mniszki wznieść miał zaporę nie do obalenia? Cóż przeszkadzały mi uczynki miłosierne, pochłaniające ziemskie jego dobra? Co obchodzić mnie mogły śluby dziewiczości, jakie złożyło jego serce?
O, Madame Beck, o, Ojcze Silasie, błędem było z waszej strony podsunięcie mi tego rodzaju zagadnień. Były one zarazem najgłębszą zagadką, najsilniejszą przeszkodą, i najostrzejszym biczem podniety, jakim zacięto mnie kiedykolwiek. W ciągu tygodnia zasypiałam i budziłam się, roztrząsając w myśli nieustannie te sprawy. Na całym świecie nie było jednak dla mnie odpowiedzi na nie, z wyjątkiem miejsca, na którym stał czy siedział, chodził, czy wygłaszał przemówienia, mały smagły człowieczek, którego głowę okrywał bandycki bonnet grec, a ciało — marny, wyplamiony atramentem i poszarzały od kurzu surducina.
Po owej bytności na Rue des Mages pragnęłam widywać go jak najczęściej. Czułam, że, wiedząc o tym, o czym wiedziałam teraz, potrafię z łatwością wyczytywać z jego zachowania rzeczy bardziej interesujące mnie w nim, niż kiedykolwiek: odczuwałam tęsknotę za doszukaniem się w tych przejawach naiwnej pobożności i na wpół heroicznej, na wpół świątobliwej rycerskości, którą opowieść Jezuity przypisała jego naturze. Stał się moim bohaterem chrześcijaństwa i w tym właśnie charakterze pragnęłam widzieć go.
Sposobność po temu niedługo dała mi czekać na siebie: moim nowym wrażeniom sądzone było przejść zaraz nazajutrz przez decydującą próbę. Tak. Los udzielił mi możności dokonania wywiadu z moim „bohaterem chrystianizmu“, wywiadu niezbyt heroicznego, ani sentymentalnego, ani biblijnego nawet, dość żywego wszelako w swoim rodzaju.
Około trzeciej po południu, kiedy cisza w pierwszej klasie zapewniona była nienaruszalnie, jak się zdawało, pod pogodnym okiem Madame Beck, która we własnej osobie udzielała jednego ze zwykłych swoich pożytecznych wykładów — cisza ta została nagle zakłócona gwałtownym wtargnięciem znanej mi rozwiewającej się, bandyckiej peleryny.
Nikt w danym momencie nie czuł się spokojniejszy ode mnie. Uwolniona od odpowiedzialności, dzięki obecnej na miejscu Madame Beck, pogodnie nastrojona jednostajnym brzmieniem jej głosu; zadowolona i zbudowana jasnością i przejrzystością jej wykładu (umiała w istocie dobrze wykładać), siedziałam pochylona nad moim biurkiem, rysując, to znaczy kopiując kunsztownie wypracowany, złożony z drobniuchnych kreseczek wzór; naśladując go mozolnie, w najdrobniejszych szczegółach — na tym w owym czasie streszczało się moje pojęcie o oddawaniu się o sztuce. Wydać się to może dziwne, znajdowałam jednak nadzwyczajną przyjemność w tej pracy, polegającej na produkowaniu ciekawie, po chińsku wiernych naśladownictw stalorytów i miedziorytów — rzeczy takiej samej mniej więcej wartości, jak tyle rozmaitego rodzaju kanwowych ręcznych robótek, które uważałam wówczas za arcydzieła nieomal.
Co się nagle stało? Mój rysunek, moje ołówki, mój cenny wzór — zmięte i pochwycone w jedną garść, znikły sprzed moich oczu; ja sama energicznie potrząśnięta, zerwana zostałam z mojego krzesła, jak pojedyńcza przywiędła gałka muszkatołowa wyrywana bywa przez rozzłoszczoną kucharkę z pudełka na korzenie. Krzesło to i pulpit mój, porwane przez właściciela bandyckiej peleryny i wsunięte każde pod jedną pachę, uniesione zostały daleko; w następnej sekundzie poszłam i ja w ślad za tymi sztukami umeblowania; po dwóch minutach one i ja umieszczone zostałyśmy w pośrodku grande salle — obszernego sąsiedniego pokoju, rzadko używanego, chyba tylko na tańce oraz na lekcje śpiewu chóralnego — i umieszczone w sposób tak władczo nakazujący, że zdawał on się nie dopuszczać cienia nadziei, aby wolno nam było ruszyć się stąd kiedykolwiek.
Kiedy wreszcie częściowo przynajmniej oprzytomniałam z mojego oszołomienia niesłychaną nagłością całej tej sceny, ujrzałam przed sobą dwóch mężczyzn — przypuszczam, że powinnabym nazwać ich raczej panami — jednego smagłego, drugiego jasnowłosego i o jasnej cerze — jednego, sprawiającego wrażenie na wpół wojskowe, dziwnie sztywne, spotęgowane szamerowanym ubraniem, jakie miał na sobie, gdy drugi zdradzał zachowaniem się i odzieniem należenie do klasy studiujących sztukę: obaj imponować mogli wspaniałością wąsów, bokobrodów i cesarskiej muszki na podbródku.
Monsieur Emanuel stał nieco z dala od nich: wygląd jego, oczy zwłaszcza, ujawniały stan gwałtownego podniecenia: wyciągnął rękę zwykłym swoim gestem trybuna ludowego i oznajmił:
— Mademoiselle, musi pani udowodnić tym panom, że nie jestem kłamcą. Ma pani odpowiadać, najtrafniej jak pani jest zdolna na wszystkie pytania, jakie zechcą pani zadać. Będzie pani także pisała na temat dowolnie przez nich obrany. Mają mnie, jak się okazuje, za oszusta, wyzbytego wszelkich podstaw moralnych. Jestem oskarżony o pisywanie szkiców, które z rozmyślnym fałszowaniem prawdy podpisuję nazwiskiem moich uczennic, chełpiąc się tymi elaboratami, jako samodzielną ich pracą. Pani rzeczą będzie wykazać i udowodnić niesłuszność tego oskarżenia.
Grand Ciel! — wielkie nieba! — Znalazłam się więc wobec tak wytrwale przeze mnie unikanej konieczności publicznego popisu, która spadła teraz na mnie nagle niczym burza gradowa. Ci dwaj eleganccy, wyszamerowani wąsaci, wyraźnie szyderczo nastawieni jegomoście nie byli nikim innym, jeno dwoma eleganckimi profesorami kolegium — Messieurs Boissac i Rochemorte — parą zimnych fanfaronów, pedantycznych, sceptycznie usposobionych szyderców. Jak się okazało, Monsieur Paul wystawił nieopatrznie na pokaz coś z rzeczy napisanych przeze mnie, z rzeczy, których nie pochwalił nigdy i o których nie wspomniał nigdy ani jednym słówkiem w mojej obecności, sądziłam więc, że zupełnie o nich zapomniał. Szkic ten nie wyróżniał się bynajmniej niczym szczególnym; może tylko wydawał się wyróżniający w porównaniu z przeciętnymi tego rodzaju produkcjami uczennic szkół dla cudzoziemek. W szkole angielskiej przeszedłby bez zwrócenia na siebie szczególnej uwagi. Messieurs Boissec i Rochemorte uważali jednak za właściwe zakwestionować autentyczność danego szkicu, pomawiając tym samym profesora o rozmyślny podstęp, o oszustwo. Otóż zadaniem moim było teraz dowieść prawdy, tym samym być poddaną torturze publicznego wyegzaminowania mnie przez tych panów.
Rozegrała się scena pamiętna.
Rozpoczęli od klasyków. Śmiertelna pustka. Spróbowali z kolei przejść do historii Francji. Zaledwie zdolna byłam odróżnić Merowiga od Pharamonda. Wypróbowywali wiedzę moją w najrozmaitszych dziedzinach, nie otrzymując w odpowiedzi nic poza bezradnym potrząsaniem głową wraz z niezmiennym: „Je n‘en sais rien“. — Nic mi o tym nie wiadomo.
Po wymownej pauzie sprobowali przejść do spraw, związanych z ogólnymi pojęciami, poruszywszy kilka tematów, które znałam bardzo dobrze i nad którymi często rozmyślałam. Monsieur Emmanuel, który stał dotychczas ponury, niczym zimowe przesilenie dnia z nocą, rozpogodził się nieco. Przypuszczał, że teraz wreszcie dowiodę, iż nie jestem zupełną kretynką.
Rychło przekonać się miał w jak wielkim jest błędzie. Mimo że odpowiedzi na zadawane mi pytania budziły się w moim umyśle szybko, wypełniając go ni to tryskające z głębi źródło, nie potrafiłam jednak ująć ich w formę słowną. Nie wiem, czy nie mogłam, czy też nie chciałam przemówić: myślę, że winne temu były po części rozklekotane moje nerwy, po części zaś zirytowanie moje tym egzaminem, które wprawiło mnie w zły humor.
Usłyszałam, jak jeden z egzaminatorów moich — ów z szamerowaniem — szepnął do swojego kolegi: — „Est-elle donc idiote?“ — Czy jest idiotką?
— Tak — pomyślałam — jest i będzie zawsze idiotką dla takich jak wy obaj.
Cierpiałam — cierpiałam okrutnie; dostrzegłam pot, występujący kroplami na czole Monsieur Paula, gdy oczy jego ciskały mi spojrzenia wściekłe, zarazem pełne bolesnego wyrzutu. Nie chciał wierzyć w mój zupełny brak zwykłego rozsądku: był pewien, że mogłabym zdobyć się na więcej sprytu, gdybym tylko chciała.
Wreszcie, pragnąc uwolnić od bezpłodnej tej męki obu profesorów, Monsieur Paula i siebie samą, wyjąkałam:
— Pozwólcie mi panowie odejść; nic i tak ze mnie nie wydobędziecie; sami przecież uznaliście, że jestem idiotką.
Żałuję, że nie mogłam zachować spokoju i godności przy wypowiedzeniu tych słów, a raczej żałuję, że rozsądek nie zmusił mnie do trzymania języka za zębami: zdrajca ten potykał się skołowaciały. Dostrzegłszy triumfujące spojrzenie rzucone przez obu panów na Monsieur Paula, usłyszawszy drżenie mojego własnego głosu, wybuchłam zapierającym mi oddech łkaniem. Łzy moje wywołane były o wiele bardziej gniewem, niż zmartwieniem. Gdybym była mężczyzną i posiadała odpowiednie siły, zdolna byłabym od razu na miejscu wyzwać obu na pojedynek. Wstrząśnięta do głębi, za żadną cenę nie dopuściłabym do okazania mojego wzruszenia.
O, nieudolni! Powinni byli przecież na pierwszy rzut oka poznać surowy niezdarny styl nowicjuszki w tym opracowaniu, które nazwali fałszerstwem. Temat był klasyczny. Kiedy Monsieur Paul podyktował dany ustęp, który miał posłużyć za podstawę opracowania, usłyszałam o tym temacie po raz pierwszy w życiu. Przedmiot był dla mnie zupełnie nowy; brakło mi więc zupełnie materiału, na którym mogłabym oprzeć się. Poszukałam jednak odpowiednich książek, z których zaczerpnęłam niezbędne fakty, z wysiłkiem zbudowałam z nich suchy kościec, poczem dopiero przybrałam go w szatę zewnętrzną i sprobowałam tchnąć w niego życie, co sprawiło mi najwięcej przyjemności. Dopóki jednak podstawowe fakty nie zostały odszukane, dobrane i we właściwy sposób skojarzone, przeszłam okres nader trudny i pełen wielkiego niepokoju. Nie zaznałam też spoczynku i nie dałam za wygranę usiłowaniom i poszukiwaniom, dopóki mnie samej nie zadowolniła dokładność i ścisłość dokonanej anatomii. Siła wrodzonego mojego wstrętu do wszelkich braków i niedociągnięć, a nade wszystko do popełniania fałszów, umożliwiała mi czasem unikania grubych, zasadniczych błędów. Prawdziwej wiedzy nie było jednak w mojej głowie, nie było gotowych sądów i wniosków. Nie była wiedza ta posiana wiosną, nie wyrosła w lecie, nie dojrzała i nie została zebrana jesienią i przechowana bezpiecznie na zimę. Czegokolwiek było mi potrzeba, musiałam wyruszać na świeżo na zebranie pełnych naręczy zielonej niedojrzałej jeszcze trawy, którą w tym surowym stanie zmuszona byłam kłaść do garnka. Ale Messieurs Boissec i Rochemorte nie umieli tego dostrzec. Popełnili błąd kapitalny, biorąc skoncypowaną przeze mnie w ten sposób niedojrzałą pracę za dzieło dojrzałego umysłu, za pracę uczonego.
Nie pozwolili mi jednak jeszcze odejść: kazali mi usiąść i pisać w ich obecności. Kiedy trzęsącą się ręką zanurzyłam pióro w atramencie, i na wpół oślepionymi wilgocią oczami przyjrzałam się białej ćwiartce papieru, zaczął jeden z moich sędziów przesadnie usprawiedliwiać się za takie dręczenie mnie:
Nous agissons dans l‘intéret de la verité. Nous ne voulons pas vous blesser[156] — rzekł.
Pogarda dodała mi odwagi. Za całą odpowiedz rzuciłam tylko:
— Niech pan mi dyktuje, Monsieur.
Rochemorte podyktował temat: „Ludzka sprawiedliwość“.
„Ludzka sprawiedliwość!“ Co miałam napisać o tym? Zimna, czcza abstrakcja, nie nasuwająca mi ani jednej zapładniającej myśli! Miałam jednak przed sobą Monsieur Emanuela, smutnego jak Saul i ponurego jak Hiob, a obok niego triumfujących jego oskarżycieli.
Przyjrzałam się im obu. Zbierałam się już na odwagę oświadczenia im, że nie mam zamiaru napisać, ani powiedzieć ani jednego słowa więcej, aby uczynić im zadość, gdyż nie odpowiada mi temat dany mi przez nich, a ich obecność, nie daje mi natchnienia do pracy. — Pomimo to, ktokolwiek poważa się wystąpić z cieniem zwątpienia o nieskazitelności honoru profesora Emanuela, znieważa prawdę, której mianuję się głosicielem. Chciałam właśnie powiedzieć to wszystko, kiedy nagła błyskawica rozświetliła mroczne zakamarki mojej pamięci.
Te dwie twarze, spoglądające na mnie spośród gąszczu długich włosów, wąsów i bokobrodów — te dwie zimne, a równocześnie tak zuchwałe, niewzbudzające ufności, mimo to pewne siebie, aroganckie twarze — były te same właśnie, na które padło niegdyś pełne światło ulicznej latarni w momencie ich wynurzenia się spoza kolumn portyku i które śmiertelnie przeraziły mnie pierwszego wieczora po smutnym, beznadziejnym, jak mi się wydało, przybyciu moim do Villette. Byłam teraz moralnie przeświadczona, że oni to byli owymi bohaterami, którzy zmusili samotną cudzoziemkę do uciekania przed nimi bez tchu przez całą nieznaną jej dzielnicę obcego dla niej miasta.
— Obłudni kłamcy! — pomyślałam. — Piękni z was przewodnicy młodzieży! O ile „Sprawiedliwość ludzka“ miałaby być w samej rzeczy tym, czym być powinna, nie utrzymywalibyście się bodaj na zajmowanych przez was obecnie stanowiskach, ani też nie cieszylibyście się niezasłużonym przez was uznaniem.
Wpadłszy szczęśliwie na pomysł, zabrałam się gorliwie do pracy... „Sprawiedliwość ludzka“. — Widziałam słowa te wypisane przede mną w nowej postaci czerwonej jędzy, podpartej pod boki grubymi rękami. Widziałam ją w jej domu: odmawiającą rady i pomocy służbie, która ich u niej szukała, nie zwracającą żadnej uwagi na żebraków, ginących z głodu i daremnie czekających przed jej drzwiami na jałmużnę; mrowie dziatwy, chorej i swarliwej, plątało się dokoła jej nóg, błagając z wrzaskliwym zawodzeniem o zmiłowanie, o udzielenie opieki lekarskiej, o możliwy przyodziewek, o naprawienie wyrządzonych krzywd. Zacna niewiasta nie dbała wszakże o nic podobnego. Zajęła na własny użytek wyłącznie ciepłe miejsce przy ogniu kominkowym, napawała się do syta pykaniem z krótkiej czarnej fajeczki i rozkoszowała się pociąganiem z butelki kojącego syropu pani Sweeny; paliła, popijała i zażywała w pełni tego raju, ilekroć zaś okrzyk cierpienia i bólu udręczonych dusz odzywał się zbyt donośnym echem w jej uszach — chwytała dziarska dama pogrzebacz z paleniska kominkowego, porażając nim śmiałka, o ile okazywał się zbyt słaby; o ile zaś był silny i gwałtowny, straszyła go tylko, po czym zanurzała rękę w głębokie swoje sakwy i rzucała mu na odczepne garść najdrobniejszej, prawie bezwartościowej monety.
Taka była mniej więcej szkicowa notatka na temat „Sprawiedliwości ludzkiej“, nagryzmolona przeze mnie pospiesznie i przedstawiona na użytek panów Boissec i Rochemorte. Monsieur Emanuel odczytał ją, pochylony nade mną. Nie czekając na niczyje komentarze, złożyłam niski ukłon przed całą trójką i wycofałam się co rychlej z pokoju.
Po ukończeniu zajęć szkolnych tego dnia, zetknęłam się ponownie z Monsieur Paulem. Zetknięcie to nie przeszło oczywiście, gładko zrazu; nie obyło się naturalnie bez drobnej utarczki; nie tak łatwo mogłam przetrawić ten przymusowy egzamin. Nieco cierpki dialog, jaki zawiązał się pomiędzy nami, skończył się nazwaniem mnie „une petite moqueuse et sans-coeur[157] i chwilowym wyjściem Monsieur Paula z pokoju.
Nie chciałam, aby odszedł na dobre, a tylko pragnęłam dać mu odczuć, że podobny wybuch, na jaki pozwolił sobie tego dnia, nie może być tolerowany bezkarnie, i dlatego też, nie bez przyjemności, ujrzałam go wkrótce potem, zajętego podlewaniem roślin w berceau. Na mój widok podszedł do oszklonych drzwi, do których zbliżyłam się i ja także. Zaczęliśmy rozmowę o rosnących dokoła altany kwitnących krzewach. W miarę przedłużania się tej pogawędki, odkładał Monsieur stopniowo swoje narzędzia ogrodnicze, przechodząc z kolei na inne tematy, aż wreszcie poruszył sprawę najbardziej interesującą.
Czując, że jego zachowanie się tego dnia zasługiwało co najmniej na miano niedopuszczalnego wyskoku, zaczął z lekka usprawiedliwiać się: wyraził nawet coś w rodzaju skruchy z powodu napadających go chwil złego humoru, zaznaczył jednak, że należą mu się pewne względy, dodając przy tym:
— Nie mogę, oczywiście, spodziewać się ich z pani strony, miss Lucy — za mało zna pani mnie, moje dzieje i moje położenie.
Jego dzieje. Podchwyciłam ten wyraz, zaczepiwszy dalszą rozmowę o dany temat.
— Nie, Monsieur — odparłam. — Oczywiście, jak pan mówi, nie znam ani pańskich dziejów, ani pańskiego położenia, ani ofiar, jakie pan ponosi, ani także żadnej z pańskich trosk, żadnego z pańskich przeżyć, żadnego z wiernych pańskich uczuć i przywiązań. O, tak, nie wiadomo mi nic o panu; jest pan dla mnie człowiekiem zupełnie obcym.
Hein?! — mruknął, marszcząc i równocześnie podnosząc brwi gestem zdumienia.
— Widuję pana przecież w klasie tylko — poważnego, zaaferowanego, zajętego wykładanym przedmiotem, despotycznego, władczego. W mieście słyszę o panu, jako o człowieku wielce czynnym, nader przedsiębiorczym, dość kapryśnym, pochopnym do kierowania, ale z trudnością ulegającym perswazji i nie dającym się ugiąć niczyjej obcej woli. Człowiek taki, jak pan, niezwiązany z nikim, nie może mieć żadnych przywiązań: nie obarczony rodziną, nie może mieć żadnych obowiązków. My wszyscy, z którymi wchodzi pan w zetknięcie, jesteśmy maszynami, którymi pan kieruje do woli w tę czy w ową[158] swoich szuka pan w miejscach zebrań publicznych, przy świetle kandelabrów wieczornych: warsztatami pańskimi są: szkoła nasza i położone w sąsiednim gmachu męskie kolegium, a fabrykatami pańskimi uczniowie, a także pańskie uczennice. Nie wiem nawet gdzie pan mieszka; przypuścić muszę z natury rzeczy, że nie posiada pan ogniska domowego, ani też nie jest ono panu potrzebne.
— Jestem osądzony więc — rzekł. — Zdanie pani o mnie jest takie, jakie przewidywałem z góry, że będzie. W oczach jej nie jestem ani człowiekiem, ani chrześcijaninem. Uważa mnie pani za pozbawionego wszelkich przywiązań, nie związanego z nikim węzłami przyjaźni, czy stosunkami rodzinnymi, nie kierującego się żadnymi zasadami moralnymi, żadnymi doktrynami wiary. Zupełnie słusznie sądzi pani, mademoiselle; taka spotyka nas nagroda w życiu.
— Jest pan filozofem, monsieur; filozofem — cynikiem (rzuciłam przy tych słowach okiem na jego surdut, którego wyrudziały rękaw gładził ręką) mającym w pogardzie słabostki ludzkie — wyższym nad nie, nad potrzebę dogadzania sobie — lekceważącym wygody życiowe, o jakie zwykła dbać ludzkość.
Et vous, mademoiselle, vous êtes proprette et douillette et affreusement insensible par-dessus le marché.[159]
— Zastanawiając się jednak bliżej nad tą sprawą, wnioskuję, że musi pan przecież mieszkać gdzieś. Proszę, niech mi pan powie gdzie i jaką ma pan służbę dokoła siebie?
Groźnie wysunąwszy dolną wargę gestem najwyraźniejszej wzgardy, wybuchnął:
Je vis dans un trou! — mieszkam w norze — w dziurze — łaskawa pani, do której nie chciałaby pani wsunąć wrażliwego swojego noska. Kiedyś, wstydząc się niegodnie przyznać do szczerej prawdy, wspomniałem o moim „gabinecie do pracy“ w sąsiednim kolegium: otóż oznajmiani teraz pani, że ów „gabinet do pracy“ jest moim jedynym miejscem zamieszkania: zarazem moim salonem i moją sypialnią. A co się tyczy mojej „służby“ — dodał, naśladując mój głos — mam jej dziesięcioro: les voilà! — oto one!
Mówiąc to, podsunął mi pod sam nos wszystkie dziesięć rozpostartych swoich palców.
— Szuwaksuję sobie obuwie — dodał z goryczą — czyszczę sobie ubranie.
— Nie, monsieur, to byłoby zbyt pospolite i przyziemne, nie robi pan tego — wtrąciłam.
Je fais mon lit et mon ménage:[160] przynoszę sobie obiad z jadłodajni; moja wieczerza robi się sama; spędzam pracowite, samotne dni i noce długie i smutne; jestem dziki, brodaty, wiodę żywot mnisi; nikt z ludzi żywych nie kocha mnie, z wyjątkiem paru starych, zasuszonych serc, jak moje własne i paru istot zbiedniałych, cierpiących, ubogich sakiewką i duchem, których wypierają się królestwa tego świata, ale którym wola i testament nie do obalenia przekazały królestwo niebieskie.
— O, monsieur! Wiem, wiem o wszystkim!
— O czym wie pani? Wiadome pani są różne rzeczy, wiele rzeczy, nie wątpię wcale, nie wie pani jednak nic o mnie, Lucy!
— Wiem, że jest pan posiadaczem ładnego starego domu, położonego na miłym starym placyku w Basse-Ville — dlaczego więc nie mieszka pan tam?
Hein?! — mruknął ponownie.
— Podobał mi się bardzo ten dom, monsieur, podobały mi się schodki, prowadzące do jego drzwi wejściowych, szare flizy kamienne przed nim, widzialne od tyłu drzewa, kiwające swoimi koronami — prawdziwe wielkie drzewa, nie krzewy jeno — ciemne, wysokie, stare, odwieczne drzewa. A buduar — kaplica? Powinien pan obrócić pokój ten na pański gabinet do pracy: taki jest cichy i taka uroczysta panuje w nim atmosfera.
Przyjrzał mi się badawczo, na wpół uśmiechający się, na wpół spłoszony, zarumieniony z podniecenia.
— Skąd pani wie o tym wszystkim? Gdzie dowiedziała się pani tego? Kto powiedział pani?
— Nikt mi nie powiedział. A może przypuszcza pan, że przyśniło mi się tylko to wszystko?
— Jakże mogę odgadnąć senne wizje pani? Czy zdolny jestem przeniknąć myśli kobiece, snute na jawie, a tym bardziej kobiece rojenia senne?
— Jeśli śniłam o tym, widziałam we śnie równie wyraźnie istoty ludzkie, jak dom. Widziałam starego księdza, pochylonego ciężarem lat, posiwiałego; widziałam także starą służącę, wyglądającą bardzo charakterystycznie i malowniczo; widziałam starą damę, olśniewającą, ale dziwaczną; nie sięgnęłaby mi może głową do łokcia, ale za strojące ją wspaniałe klejnoty możnaby nabyć księstwo. Miała na sobie szatę jaśniejącą jak lapis lazuli, szal wartości jakich tysiąca franków; była cała obwieszona drogocennymi kamieniami, tak oślepiającego blasku, że nigdy w życiu nie widziałam rzucających podobnie jarzące się ognie, ale postać jej sprawiała wrażenie przełamanej na dwoje; zdawało się też, że przeżyła ponad miarę sądzonych przeciętnemu człowiekowi lat i osiągnęła kres, wypełniony już tylko ciężką troską i cierpieniami. Stała się posępną, złą czarownicą niejako, a jednak ktoś, jak się okazuje, dba o nią w jej ułomnościach i kalectwach — ktoś taki, kto wybaczył jej wszystkie jej przewiny, mając nadzieję, że będą mu w zamian wybaczone i jego przewinienia również. Te wszystkie trzy osoby: pani, kapelan i służąca — mieszkają po społu; wszyscy starzy, wszyscy słabi, wszyscy utuleni pod jednym życzliwym, ciepłym, opiekuńczym skrzydłem.
Przykrył dłonią górną część twarzy, nie ukrył wszelako ust, w których zarysie dostrzegłam wyraz, jaki tak bardzo lubiłam.
— Widzę, że pani przeniknęła moją tajemnicę — rzekł — ale w jaki stało się to sposób?
Opowiedziałam mu w jaki stało się to sposób; opowiedziałam o poruczonej mi przez Madame Beck misji, o burzy, jaka mnie zaskoczyła, o przykrym, opryskliwym przyjęciu mnie przez starą damę, o uprzejmości kapłana.
— Père—Silas skrócił mi czas mojego czekania na ustanie deszczu opowiedzeniem ciekawej historii.
— Historii?! Jakiej historii?! — Silas nie jest romansopisarzem.
— Czy mam ją panu opowiedzieć?
— Tak. Niech pani rozpocznie od początku. Chciałbym wysłuchać francusczyzny Miss Lucy — najlepszej, czy najgorszej — wszystko mi jedno zresztą jakiej. Gotów jestem przełknąć przy tym porządną porcję barbaryzmów językowych i nie mniej obfitą dawkę akcentu wyspiarskiego.
— Niech pan nie ostrzy sobie z góry zębów nadzieją usłyszenia opowieści o imponujących rozmiarach i oglądania budującego widoku narratorki, która utkwi rychło w środku opowiadania. Nade wszystko jednak podam panu tytuł opowieści: — „Wychowanek księdza“.
— Ba! — bąknął, przy czym fala ciemnej krwi zalała ponownie smagłe jego policzki. — Zacny stary padre nie mógł obrać gorszego tematu: to jego słaba strona. Wracając jednak do „Wychowanka księdza“, jakże tam z tym było?
— O, różnie!
— Mogłaby pani bliżej określić jak mianowicie. Chciałbym dowiedzieć się.
— Było dziecięctwo wychowanka; był jego wiek młodzieńczy; potem męski; jego skąpstwo; jego niewdzięczność; jego nieubłagana bezlitosność; jego niestałość. Taki niegodziwy typ wychowanka, monsieur! O tak zimnym, nieczułym sercu, o takim braku rycerskości, o takiej niezdolności zapominania uraz i wybaczenia ich!
Et puis? — a co potem? — zapytał, wyjmując cygaro.
Et puis — powtórzyłam — spadły na niego klęski, nad którymi nikt nie litował się, które znosił w sposób, nie wzbudzający niczyjego podziwu, ani niczyjego współczucia, nie znajdował ich też nigdzie i wreszcie zemścił się nie po chrześcijańsku gromadzeniem płonących zarzewi nad głową swojego przeciwnika.
— Nie opowiedziała mi pani wszystkiego, mademoiselle — rzekł.
— Prawie wszystko, jak sądzę: wymieniłam nagłówki rozdziałów księżej opowieści.
— Zapomniała pani o jednym — o tym, który dotyczył braku przywiązania wychowanka, jego nieczułego, zimnego, mnisiego serca.
— Słusznie; przypominam sobie teraz; Père-Silas opowiedział mi istotnie, że nastawienie wychowanka, jego właściwe powołanie kierowało go w stronę zostania księdzem — że jego życie uważane było za poświęcone temu.
— Na mocy jakich więzów czy obowiązków?
— Na mocy ciążących na nim więzów przeszłości i świadczonych przez niego obecnie dobrodziejstw.
— Zna więc pani cały stan rzeczy?
— Powtórzyłam panu już teraz wszystko, co zostało mi opowiedziane.
Upłynęło kilka minut poważnej zadumy.
— A teraz, Miss Lucy, niech pani spojrzy mi w oczy i ze zwykłą swoją prawdomównością, której świadomie nigdy pani nie gwałci, niech mi pani odpowie na jedno zapytania: Proszę podnieść oczy i utkwić je we mnie: niech pani nie obawia się zaufać mi. Jestem człowiekiem, któremu można zaufać.
Podniosłam oczy.
— Teraz, kiedy poznała mnie pani na wskroś, wszystkie moje przeżycia, moje obowiązki i ciążącą na mnie odpowiedzialność, kiedy pani zapoznała się od dawna z moimi wadami — jak sądzi pani, czy my oboje, ja i pani, możemy być przyjaciołmi?
— Jeśli pan chce mieć przyjaciółkę we mnie, rada będę znaleźć w panu przyjaciela.
— Mówię jednak o serdecznej przyjaźni — szczerej i prawdziwej — o bliskości na każdym punkcie, o złączeniu się wszelkimi węzłami, z wyjątkiem węzłów krwi. Czy Miss Lucy zechce być siostrą człowieka bardzo biednego, obciążonego mnóstwem obowiązków, człowieka o bardzo ograniczonych możliwościach?
Nie byłam w stanie odpowiedzieć mu słowami, a jednak, przypuszczam, że musiałam w jakiś sposób odpowiedzieć mu, ujął bowiem moją rękę, która odczuła pociechę i ulgę w tym uścisku. Jego przyjaźń nie była wątpliwym, chwiejnym darem — zimną daleką nadzieją — uczuciem tak kruchym, że nie było zdolne znieść wagi dotknięcia palcem: poczułam od razu (albo też zdawało mi się, że poczułam) niezachwianie mocne oparcie w nim, niby o skałę niezłomną.
— Mówiąc o przyjaźni, mam na myśli prawdziwą przyjaźń — powtórzył z naciskiem, a ja nie mogłam nieledwie uwierzyć, aby słowa tak ważkie wypowiedziane zostały jako błogosławieństwo dla moich uszu; nie mogłam nieledwie uwierzyć w istotność jego ciepłego, serdecznego, pełnego niepokoju spojrzenia. Jeśli rzeczywiście pragnął znaleźć we mnie rozumiejącą go przyjaciółkę i powiernicę i zamierzał rzeczywiście darzyć mnie zaufaniem i przyjaźnią — o, wydało mi się w tej chwili, że nic lepszego ponad to nie może już spotkać mnie w życiu! Gdyby naprawdę ziścić się to miało, stałabym się silną i bogatą: jedna ta chwila uczyniłaby mnie prawdziwie szczęśliwą. Aby upewnić się czy stoję naprawdę w obliczu faktu i przypieczętować go, zapytałam:
— Czy monsieur mówi to zupełnie na serio? Czy naprawdę sądzi pan, że jestem mu potrzebna, że mogłabym przydać mu się jako siostra?
— Oczywiście, oczywiście — zapewnił mnie — człowiek samotny taki jak ja, nie posiadający siostry, musi z konieczności być nad miarę szczęśliwy, znalazłszy w sercu kobiecym uczucie siostrzane.
— A czy mogę polegać na względach monsieur? Czy będę miała prawo zwracać się do pana, ilekroć poczuję się usposobiona do tego?
— Moja mała siostrzyczka, musi sama przekonać się o tym — rzekł. — Nie chcę jej nic przyobiecywać. Musi sama karcić i naprowadzać na właściwą drogę błądzącego swojego brata, aż wreszcie stanie się takim, jakim pragnie go ona widzieć. Nie będzie on na pewno materiałem nieustępliwym w prawdziwie powołanych rękach.
Kiedy słuchałam tych słów, brzmienie jego głosu, błysk przyjaznego w tej chwili jego spojrzenia, sprawiały mi taką radość, jakiej nie odczuwałam nigdy na pewno. Nie zazdrościłam żadnej z młodych dziewcząt jej wielbiciela, żadnej oblubienicy jej oblubieńca, żadnej żonie jej męża. Zadowalniało mnie w zupełności znalezienie dobrowolnie zaofiarowującego mi swoją przyjaźń przyjaciela. Jeśli okaże się godzien zaufania, a wyglądał na godnego zaufania; czegoż, poza jego przyjaźnią, pragnąć mogłam jeszcze kiedykolwiek? Gdyby jednak wszystko miało rozwiać się jak sen ułudny, jak to zdarzyło się już raz poprzednio...?
Qu‘est-ce donc? — Co to takiego? Co się stało? — rzekł w momencie, kiedy myśl ta padła mi ciężarem na serce, omraczając twarz moją. Powiedziałam mu i, po chwilowej pauzie, — opromieniony pełnym zadumy uśmiechem, wyznał mi, że taka sama obawa, czy nie będę rychło miała go dość z jego trudnym, podlegającym tylu kaprysom, usposobieniem — nie daje mu spokoju od wielu dni, od wielu miesięcy nawet.
Upragnione te słowa jego natchnęły mnie spokojem i odwagą, podniosły mnie i skrzepiły na duchu. Powiedziałam mu i ja także z kolei kilka słów uspokajających. Nie tylko przyjął je, ale domagał się ich powtórzenia. Czułam się najdoskonalej szczęśliwa — dziwnie szczęśliwa — tym, że mogłam stwierdzeniem swoim zapewnić mu spokój, zadowolenie i bezpieczeństwo. Jeszcze dnia poprzedniego nie byłabym zdolna uwierzyć, że mogą istnieć podobne momenty na świecie i że życie może dostarczyć momentów, podobnych do tych, jakie przeżywałam teraz. Niezliczone razy bywało przeznaczeniem moim obserwować z drżeniem serca coraz groźniejsze zgęszczanie się na moim widnokręgu ciemnej chmury trosk i zmartwień. Nowym, natomiast, nieoczekiwanym dla mnie przeżyciem było coraz wyraźniejsze ziszczanie się zgoła niespodziewanego szczęścia.
— Lucy — zapytał Monsieur Paul przyciszonym głosem, trzymając wciąż moją rękę — widziała pani obraz w buduarze?
— Widziałam. Obraz, malowany na tafli ściennej?
— Portret mniszki?
— Tak.
— Zna pani jej dzieje?
— Tak.
— Pamięta pani tę zjawę, którą widzieliśmy owej nocy w berceau?
— Nigdy jej nie zapomnę.
— Nie powiązała pani chyba tych dwóch pojęć? Byłoby to szaleństwem.
— Przyznaję, że, ujrzawszy portret, pomyślałam o owej zjawie — odparłam, chcąc być w zgodzie z prawdą.
— Nie wyobraża sobie pani przecież — dodał — aby święta w niebie miała zaprzątać sobie głowę szukaniem współzawodnictwa na ziemi? Protestanci rzadko bywają przesądni, mam więc nadzieję, że te chorobliwe urojenia nie znajdą przystępu do pani, Miss Lucy.
— Nie wiem co mam myśleć o tej sprawę, przypuszczam jednak, że prędzej czy później znajdzie się naturalne wyjaśnienie tajemnicy.
— Niewątpliwie, niewątpliwie. A zresztą, żadna prawdziwie zacna, dobra kobieta — a tym bardziej żaden czysty, szczęśliwy duch — nie chciałby zakłócić przyjaźni takiej jak nasza — n‘est-il pas vrai? — nieprawda?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wpadła Fifinka, wołając, że jestem potrzebna. Matka jej wychodzi na miasto, aby odwiedzić jakąś angielską rodzinę, która zażądała od niej prospektu; niezbędna jest moja pomoc jako tłomaczki. Przeszkoda, stworzona w ten sposób, nie była tak bardzo nie w porę: porcja zła jest zawsze wystarczająca na jeden dzień; na tę godzinę wystarczało zaznane dobro. Żałowałam jednak, że nie zdążyłam już zapytać Monsieur Paula, czy owe „chorobliwe urojenia“, przed którymi ostrzegał mnie, nie powstały i w jego własnej głowie także.




ROZDZIAŁ XXXVI
KOŚĆ NIEZGODY

Poza matką Fifinki Beck, inna jeszcze siła miała coś do powiedzenia w sprawie dotyczącej mnie i Monsieur Paula zanim potwierdzone zostało zawarte pomiędzy nami przymierze przyjaźni. Pozostawaliśmy pod czujnym, nieznającym snu okiem: Rzym czuwał zazdrośnie nad synem swoim poprzez tajemniczą ową kratę, przy której klęczałam niegdyś i do której nieprzeparcie ciągnęło Monsieur Emanuela co miesiąc: poprzez zasuwane drzwi konfesjonału.
— Dlaczego taka rada byłaś z zawarcia przyjaźni z Monsieur Paulem? — gotów zapytać czytelnik. — Czyż nie był on od dawna już twoim przyjacielem? Czy nie dawał ci niezliczonych dowodów pewnego dość stronniczego wyróżniania cię?
Owszem, dawał, mimo to jednak sprawiało mi przyjemność słuchanie jego mówienia tak bardzo poważnie o tym, że jest prawdziwym, wiernym, serdecznym przyjacielem moim. Podobały mi się jego świadczące o niesłychanej skromności zastrzeżenia i pełne szacunku względy dla osób trzecich, jakimi powodował się — owa ufność jego, którą pragnął umocnić, szczerze też byłam mu wdzięczna za wskazanie mi w jaki sposób i czym mogę uspokoić go i zadowolnić. Nazwał mnie „siostrą“. Tak było dobrze. Mógłby nazywać mnie jak sam chciał, byle tylko ufał mi i wierzył w moją przyjaźń. Zgadzałam się chętnie na to, aby być jego siostrą, pod warunkiem, że nie będzie żądał ode mnie rozciągania mojego stosunku siostrzanego na ewentualną przyszłą jego żonę. Że jednak złożył cichy ślub celibatu, nie zachodziła na tym punkcie żadna obawa.
Większą część nocy, jaka nastąpiła po owym dniu, spędziłam na rozmyślaniu o ostatniej mojej rozmowie z nim. Pragnęłam, aby jak najprędzej nastąpił już ranek, czekałam na pierwsze rozbrzmienie dzwonu, po czym, wstawszy i ubrawszy się, odmówiłam modlitwy i spożyłam powoli śniadanie, ociągając się z dokonywaniem wszystkich czynności, aż wreszcie doczekałam się godziny, wyznaczonej na lekcję literatury. Pragnęłam zyskać dokładniejszą świadomość, na czym miał polegać ów sojusz braterstwa; przekonać się, ile zdradzi Monsieur Paul zachowaniem swoim uczuć brata przy ponownym naszym spotkaniu, a także ile okaże się uczuć siostrzanych we własnym moim sercu; uświadomić sobie, czy zdobędziemy się oboje na dostateczną odwagę szczerości wzajemnej, ja — siostry, on — brata.
Przyszedł. Życie tak się układa, że fakty nie są nigdy, nie mogą być nigdy tym, czego się po nich spodziewamy. Nie są do tego dostosowane. Przez cały ten dzień nie zbliżył się Monsieur Paul ani razu do mnie. Wykład jego odbył się spokojniej bodaj niż zazwyczaj, wypowiedziany łagodniej, zarazem też poważniej. Profesor był bardziej ojcowski w stosunku do swoich słuchaczek, nie był wszelako braterski w stosunku do mnie. Oczekiwałam jeśli nie słowa, zwróconego bezpośrednio do mnie, to przynajmniej skierowanego w moją stronę uśmiechu, zanim wyjdzie z klasy — nie nastąpiło nic podobnego. Pożegnał mnie pospiesznym, jak gdyby onieśmielonym skinieniem głowy.
Przypuszczałam, że ta powściągliwość była przypadkowa, bezwiedna; uważałam, że muszę uzbroić się w cierpliwość, a minie ona. Nie minęła; trwała w ciągu szeregu dni; wzmogła się nawet. Pokonałam moje zdziwienie, usiłując uporać się z innymi uczuciami, jakie zaczynały budzić się we mnie.
Pytałam go, co prawda, w chwili, kiedy zapewniał mnie o swoich uczuciach braterskich, czy będę mogła polegać na nim, on jednak, znając niewątpliwie dobrze samego siebie, powstrzymał się od dania mi jakichkolwiek zobowiązań, radząc mi, natomiast, abym polegała raczej na samej sobie i starała się naprowadzać go na właściwą drogę i odpowiednio urabiać go. Daremne pouczenie! Przywilej nominalny jedynie i niedostępny. Znalazłyby się może kobiety, zdolne korzystać z niego i umiejętnie posługiwać się nim. Moje własne możliwości i własny mój instynkt nie pozwalały mi zaliczać się do ich grona. Pozostawiona samej sobie, byłam zupełnie bierna; odsunięta — wycofywałam się; zapomniana — nie zdobywałam się na przypomnienie o sobie ani słowem, ani spojrzeniem. Wydało mi się, że popełniłam widocznie błąd jakiś w moich obliczeniach, cierpliwie czekałam też, aby czas przyniósł mi ujawnienie tego błędu i dał możność naprawienia go czy wyrównania.
Nadszedł tymczasem dzień, w którym, jak zazwyczaj, miał profesor odbyć ze mną lekcję. Od dawna już wspaniałomyślnie ofiarowywał mi jeden wieczór w tygodniu, poświęcając go na egzaminowanie mnie z postępów, poczynionych przeze mnie w ciągu całego minionego tygodnia oraz na wskazanie mi zadań i prac, jakich miałam dokonać w ciągu następnego. Przy podobnych okazjach urządzaliśmy sobie pokój szkolny byle gdzie, gdziekolwiek znajdowały się przypadkowo o tej porze uczennice i inne nauczycielki, albo też w najbliższym ich sąsiedztwie; bardzo często w obszernym drugim oddziale, gdzie łatwo było obrać spokojny kąt w nieobecności zapełniających klasę uczennic przychodnich. Nieliczne pensjonarki stałe gromadziły się zazwyczaj dokoła katedry surveillante.
W zwykłym dniu, i o zwykłej godzinie przeznaczonej na lekcję Monsieur Paula ze mną, usłyszawszy znany mi dobrze dzwonek, zabrałam wszystkie moje książki i kajety, pióro i atrament i skierowałam się ku owemu obszernemu oddziałowi.
Nie było tam nikogo; klasa pogrążona była w chłodnym, głębokim cieniu; poprzez podwójne oszklone drzwi widoczne było carré jasne w tej chwili i pełne uczennic; zachodzące słońce wyzłacało łuną cały hall i zgromadzone w nim postaci. Barwa tej łuny była tak żywa i ciepła, że ściany i ubrania kobiece zdawały się tonąć w wesołym, rumiano-złocistym świetle. Dziewczęta siedziały, ucząc się i pracując; w pośrodku ich kręgu stał Monsieur Emanuel, zajęty pogodną rozmową z jedną z nauczycielek. Jego ciemny surdut i krucze jego włosy płonęły szkarłatnymi odbłyskami, rzucanymi przez zachodzącą kulę słoneczną; jego hiszpańska twarz w chwili, kiedy odwrócił ją ku oknu, odpowiedziała uśmiechem pełnym ożywienia na ciepły pocałunek słońca. Zajęłam miejsce przy biurku.
Drzewa pomarańczowe oraz inne egzotyczne rośliny w pełni ukwiecenia pławiły się również w szczodrobliwej łaskawości blasków słonecznych; korzystały z niej przez cały dzień i teraz prosiły się wyraźnie o trochę wody. Monsieur Emanuel miał osobliwe upodobanie do zajmowania się ogrodnictwem; lubił hodować i pielęgnować rośliny zarówno doniczkowe jak rosnące swobodnie w ogrodzie. Wydawało mi się zawsze, że praca przy okopywaniu ich, oczyszczaniu z suchych liści i podlewaniu wpływała kojąco na jego nerwy, była dla niego w każdym razie rozrywką, z której starał się często korzystać. I w owej chwili także uwijał się dokoła drzew pomarańczowych, geranij pąsowych, białych i różowych i wspaniałych okazów kaktusów, darząc je wszystkie, jedne po drugich, ożywczymi strumieniami i bryzgami wody ze swojej polewaczki. Pomiędzy wargami trzymał równocześnie cenne swoje cygaro, które było dla niego najnieodzowniejszą potrzebą życia, jedynym zbytkiem, na jaki sobie pozwalał. Sinawe wstęgi dymu wabnie snuły się i kłębiły pośród kwiatów, prześwietlone rumianymi promieniami zachodu. Nie rozmawiał już ani z uczennicami, ani z nauczycielkami, rzucając tylko raz w raz pieszczotliwe słowa maleńkiej suczce, będącej nominalnie własnością domu Madame Beck, faktycznie jednak uważającej Monsieur Paula za swojego jedynego pana i nieskończenie bardziej przywiązanej do niego, aniżeli do wszystkich innych. Była to delikatna, o jedwabistej sierści, dająca się lubić psina, nie odchodząca od niego ani na krok, idąca wszędzie jego śladem, wpatrzona chcącymi przemówić nieledwie, wiernymi oczami w jego twarz. Ilekroć upadał mu na ziemię czy na posadzkę jego bonnet grec, czy jego chustka do nosa, co często zdarzało się wobec stałego jego zwyczaju bawienia się tymi przedmiotami, układała się suczka obok nich, warując z groźną miną miniaturowego lewka, leżącego wiernie na straży sztandaru królestwa.
Było wiele roślin, że zaś ogrodnik-amator własnoręcznie czerpał wodę ze znajdującej się na dziedzińcu studni, przeciągało się podlewanie dość długo. Wskazówki wielkiego ściennego zegara klasowego posuwały się naprzód, minęła godzina. Carré i młodociana grupa przygasły, utraciwszy odblask złocisty, w jaki stroił je zachód. Dzień miał się ku schyłkowi. Zdałam sobie sprawę, że moja lekcja tego wieczora może już tylko być bardzo krótka. Drzewa pomarańczowe, geranje i kaktusy otrzymały wystarczającą na ich potrzeby porcję wody. Czy miała wreszcie nastąpić moja kolej?
Niestety! Okazało się, że w ogrodzie było więcej jeszcze roślin, wymagających troskliwej opieki Monsieur Paula — jego ulubione krzewy różane, niektóre rzadkie okazy kwiatów. Wesołe szczekanie maleńkiej Sylwii (jak wabił się piesek) rozlegało się wzdłuż alejek ogrodowych trop w trop za posuwającym się po nich ciemnym długopołym surdutem, jaki nosił stale pod peleryną. Odłożyłam pewną część książek, wiedząc już teraz, ze nie będą mi potrzebne; siedziałam, rozmyślałam i czekałam, bezwiednie zanosząc modły do zmierzchu, aby powstrzymał się jeszcze z zapadnięciem.
Radośnie wymachująca ogonkiem Sylwia wyłoniła się na widowni raz jeszcze, zapowiadając swoim zjawieniem się powrót rozwianego surduta; polewaczka została odstawiona na zwykłe jej miejsce przy studni, jako że spełniła już na ten dzień swoje zadanie. Jak bardzo rada temu byłam! Monsieur umył ręce w małej stągiewce kamiennej. Nie było już teraz czasu na lekcję; za chwilę rozbrzmieć miał dzwonek, wzywający na modlitwę wieczorną, mimo to spotkamy się przecież; przemówi do mnie, nastręczając mi sposobność wyczytania mu z oczu zagadki jego nagłej powściągliwości czy onieśmielenia. Po dokonaniu ablucji stał, zwolna wkładając z powrotem mankiety, wpatrując się w sierp wypływającego na pobladłe niebo księżyca, rzucającego migotliwe srebrne błyski na wykusze kościoła Świętego Jana Chrzciciela. Mała Sylwia przyglądała się ze zdziwieniem kontemplacyjnemu temu nastrojowi; draźniło ją niezwykłe milczenie jej pana, skowyczała też i wierciła się, aby je przerwać. Monsieur spojrzał na wierną psinę.
Petite exigeante — wymagająca bestyjko — rzekł. — Jak widzę, nie wolno zapominać o tobie ani na chwilę.
Pochylił się, wziął psinę na ręce, przeszedł z nią wolnym krokiem na przełaj przez dziedziniec w odległości metra mniej więcej od okien, przy jednym z których siedziałam: szedł, ociągając się, pieszcząc i tuląc suczkę do swojego łona, tkliwie do niej przemawiając i nadając jej najzabawniej pieszczotliwe nazwy. Doszedłszy do frontowych schodów wejściowych, odwrócił się, jeszcze raz spojrzał w górę na księżyc, na osrebrzoną jego blaskiem szarą katedrę, na ostatnią, najwyższą jej, ostro zakończoną wieżyczkę i na dachy domów, tonące w sinawym oceanie mgły nocnej; wciągnął z lubością w nozdrza upojne zapachy, płynące z ogrodu i, dostrzegłszy stulające się w nim kielichy kwiatów, rozejrzał się nagle dokoła i ogarnął ożywionym wzrokiem białą fasadę pokojów szkolnych, prześlizgując się wzdłuż ich okien. Miałam wrażenie, że ukłonił się, a przynajmniej skinął głową; o ile jednak było tak nawet, nie miałam czasu odwzajemnić tej uprzejmości. W następnej chwili znikł. Skąpany w świetle księżycowym próg domu jaśniał blady i nierzucający cienia przed zamkniętymi drzwiami frontowymi.
Zebrawszy wszystko, co było rozłożone na biurku przede mną, odniosłam niepotrzebną, nietkniętą plikę na jej zwykłe miejsce w trzeciej klasie. Zadźwięczał dzwon na modlitwę; poszłam za jego wezwaniem.
Nazajutrz nie miał Monsieur Paul przyjść na Rue Fossette: dzień ten poświęcony był wyłącznie męskiemu kolegium. Odbyłam zwykłe moje wykłady języka angielskiego; żółwim krokiem przesunęły się dla mnie godziny wolne od nauczania i wreszcie doczekałam się zapadnięcia wieczora, usiłując uzbroić się do cierpliwego zniesienia przytłaczającej jego nudy. Nie zastanawiałam się co będzie gorsze: pozostać wśród moich towarzyszek, czy siedzieć samotnie; obrałam jednak instynktownie to drugie wyjście. O ile jeszcze istniała dla mnie jakaś nadzieja znalezienia pociechy, nie mogłam szukać jej w sercu, ani w myślach żadnej żywej istoty w tym domu. Jedyną drogę jakiego takiego ukojenia znaleźć mogłam pod wiekiem mojego pulpitu, gdzie czekały na mnie ulubione książki, których kartki mogłam przerzucać, ołówki, piórka i buteleczka tuszu, które posłużyć mi mogły do wykonania nimi jakiegoś rysunku. Z ciężkim sercem po niosłam wieko pulpitu; ociężałą ręką przerzucać zaczęłam jego zawartość.
Jedną po drugiej wyjmowałam i odkładałam z powrotem na miejsce tylokrotnie przeczytane książki, tomiki oprawne w aż nadto dobrze mi znane płótno; nie miały one dla mnie dzisiaj zwykłego uroku; niezdolne były darzyć mnie pociechą. Ale co to? Czy to coś nowego, ta liliowo oprawna broszurka? Nie widziałam jej poprzednio, a przecież nie dalej niż tego samego popołudnia porządkowałam w moim biurku: traktacik musiał być włożony w ostatniej chwili, podczas naszego obiadu.
Otworzyłam broszurkę. Jaka jest jej treść? Co zawiera ona? Co mi powie?
Nie była ani opowiadaniem, ani poematem, ani także szkicem literackim czy historycznym; nie była ani pieśnią, ani opowieścią, ani dyskusją. Była to rozprawka teologiczna; rodzaj kazania, nauki moralnej czy perswazji.
Zagłębiłam się od razu w jej treść, mimo bowiem, że tak drobnych rozmiarów, posiadała dla mnie urok swoisty, z miejsca też przykuła do siebie moją uwagę. Usiłowała nawracać na katolicyzm, przekonywała o konieczności nawrócenia się. Przemawiała miodowym głosem; jej akcenty tchnęły namaszczeniem i balsamem. Nie huczały w niej gromy rzymskie, nie rozlegały się pioruny klątw, rzucanych na tych, którzy ściągali je na siebie przeciwstawianiem się Rzymowi. Protestantka miała stać się papistką, nie tyle ze względu na lęk przed piekłem, czekającym heretyków, ile ze względu na ukojenie, na tkliwe przygarnięcie jej do swojego łona, jakie przyobiecuje nawróconym jedyna prawdziwa wiara, daleka od grożenia, czy zniewalania. Jej dążeniem było kierować i zdobywać. Ona miałaby prześladować?! O, nie, zaprawdę nie! Za żadną cenę!
Potulny ten tomik nie był przeznaczony dla zatwardziałych grzeszników, ani dla światowców, nie przemawiał nawet dość mocno do umysłów silnych; był mlekiem dla niemowląt; łagodnym głosem kochającego serca matczynego, tkliwie tulącego do piersi najmłodsze i najbardziej bezbronne swoje małe; przeznaczony był całkowicie i wyłącznie dla tych, do których intelektu prowadziła droga przez serce jedynie. Nie zwracał się do rozumu; usiłował zdobyć uczuciowców, działając na ich sentyment; zjednywał sympatyków wzbudzaniem ich sympatii: Święty Wincenty à Paulo, gromadzący dokoła sobie sierotki, nie przemawiał nigdy w sposób łagodniejszy i czulszy.
Jedna ważka zachęta do odstępstwa polegała, jak sobie przypominam, na wykazaniu, że katolicy, którzy przez śmierć utracili drogie ich sercu istoty, mogą zaznać nieopisanej ulgi wybawianiem modlitwą dusz ich z mąk czyśćcowych. Autor pominął przy tym całkowicie sprawę nieskończenie pewniejszego spokoju tych, których wiara uwalnia od myśli o jakichkolwiek czyśćcach z tej prostej przyczyny, że nie mieści ona wcale podobnego pojęcia; ja, natomiast, brałam pod uwagę tę różnicę, bardziej też przemawiała do mnie ostatnia doktryna, jako niezawodniej pocieszająca.
Mała książeczka zabawiła mnie, nie urażając zbyt dotkliwie moich uczuć. Na ogół była to broszurka obłudnie sentymentalna i płytka, coś w niej jednak rozpogodziło posępny mój nastrój i wywołało uśmiech na moich ustach: bawiła mnie dość przejrzysta gra tego nieobliczalnego wilczątka, zamaskowanego runem i naśladującego pobekiwanie niewinnego jagnięcia. Niektóre ustępy broszury przypominały mi traktaciki pewnego Wexleyańskiego Metodysty, które czytałam niegdyś, będąc dzieckiem jeszcze; były one zaprawione tym samym pikantnym sosikiem podniecania do fanatyzmu. Ten, który to napisał, nie był złym człowiekiem i, mimo że zdradzał w każdym słowie wyćwiczenie w przebiegłości — dwutorowość swojego systemu — namyśliłabym się przed pomawianiem go o nieszczerość. Jego rozumowaniu wszakże brakło solidnych, nieodpartych podstaw: było nazbyt chwiejne.
Uśmiech wywołała na moich ustach dawka macierzyńskiej tkliwości, wychodzącej z wilczego gardła, a także własna moja niechęć, a może właściwie nieudolność moja do odzewu na czułe te zabiegi. Rzuciwszy okiem na kartę tytułową, odnalazłam na niej imię Pére-Silasa. Na oddzielnej, dołączonej do broszurki kartce wypisane było drobnym, ale czytelnym i znanym mi maczkiem: „Od P. C. D. dla L..y“. Przeczytawszy to, uśmiechnęłam się ponownie: inaczej jednak niż poprzednio — odżyłam.
Ustąpiło nagle przytępiające myśl moją zgnębienie: rozwiązana została dla mnie sfinksowa zagadka. Połączenie obu tych imion: Pére-Silas i Paul Emanuel — dało mi klucz do niej. Kający się grzesznik był u duchowego swojego przewodnika, który nie pozwolił mu nic ukrywać, nakazując, aby żaden kącik jego serca nie pozostał świątynią niedostępną dla jego Boga i dla jego spowiednika. Wydostał z penitenta tą drogą dokładne powtórzenie całego przebiegu ostatniej naszej rozmowy, przyznanie się do zawartego przez nas braterskiego przymierza, wspominanie o mnie, jako o przybranej siostrze swojej. Jakże mogło przymierze podobne, podobne zaadoptowanie, być przyjęte przez Kościół? Braterskie obcowanie z heretyczką? Wydawało mi się, że słyszę Ojca Silasa, przekreślającego, unicestwiającego zawarty przez nas pakt i ostrzegającego wychowanka o zgubnych skutkach, o niebezpieczeństwie takiego skojarzenia, nakazującego mu powściągnięcie się od dalszego tkwienia w błędzie, zaklinającego niebacznego grzesznika mocą święcenia swojego kapłańskiego i zalecającego mu w imię i przez pamięć wszystkiego, co było Paulowi Emanuelowi drogie i święte, stosowanie nowego tego systemu, którego lodowaty chłód zmroził mnie do szpiku kości.
Przypuszczenie takie może nie wydać się zbyt przyjemne, uchwyciłam się go jednak, jako nieporównanie bardziej pożądanego dla mnie. Wizja upiornego mąciciela, czającego się na tylnym planie i działającego z zaplecza, była niczym w porównaniu z obawą przed nagłą zmianą, jaka mogła dokonać się w sercu i umyśle samego Monsieur Paula.
Dzisiaj, z tak wielkiego oddalenia czasu, nie mogę twierdzić z całą pewnością, w jakim stopniu były te przypuszczenia moje wynikiem autosuggestii jeno, czy też w jakiej mierze zawdzięczałam ich powstanie i potwierdzenie innemu źródłu. Nie brakło na pewno pomocników.
Tego dnia nie było olśniewającego zachodu słońca: jedna nieprzerwana chmura zasnuła wschodnią i zachodnią połać nieba; nie łagodziły ostrości dalekich zarysów welony mgły letniej, sinawej, prześwietlonej jednak różowo; gęsta lepka mgła, płynąca sponad trzęsawisk, zasnuwała nieprzeniknioną szarzyzną swoją całą okolicę Villette. Polewaczka mogła tego wieczora spoczywać spokojnie na zwykłym swoim miejscu przy studni: drobny deszczyk mżył przez całe popołudnie i wciąż jeszcze nie przestawał mżyć spokojnie i jednostajnie. Przy takiej pogodzie nie można było krążyć po przemokłych alejach ogrodowych pod ociekającymi deszczem drzewami, wzdrygnęłam się też, usłyszawszy dochodzące z ogrodu nagłe powitalne szczeknięcie Sylwii. Nie oznajmiało ono chyba obecności umiłowanego jej pana, a jednak to radosne brzmienie głosu psiny zwykło rozlegać się jedynie w hołdzie dla Monsieur Paula.
Przez oszklone drzwi i sklepione łukowato berceau ogarnąć mogłam okiem całą allée défendue: stamtąd właśnie wybiegła pędem maleńka Sylwia, połyskując poprzez mrok niby kula buldeneży. Biegała to tu, to tam, kręcąc się, warując, poszczekując, wypłaszając maleńkie ptaszyny spośród gąszczu krzewów. Obserwowałam ją przez jakie pięć minut, nie doczekałam się jednak spełnienia zapowiedzi jej radosnego szczekania. Powróciłam do moich książek: szczekanie Sylwii ustało nagle. Podniosłam ponownie głowę i wyjrzałam przez oszklone drzwi berceau. Psina stała co najwyżej o parę metrów ode mnie, wymachując białym swoim rozstrzępionym ogonkiem w tak przyśpieszonym tempie, jak tylko mogły na to pozwolić słabe jej mięśnie i z napięciem śledząc zagłębianie szpadla w przemokłą ziemię, dokonywane nie mniej pośpiesznie ręką nie znającą znużenia. Tuż obok stał Monsieur Emanuel, pochylony nad szpadlem i okopujący rozmiękłą ziemię dokoła mokrych, ociekających wodą deszczową krzewów, pracując tak ciężko, jak gdyby zmuszony był w pocie czoła znoić się na kęs chleba dla siebie.
Poznałam z tego samego już tylko, że profesor musi być w fatalnym humorze. Zdarzało mu się kopać w ten sposób, przebijając zmarzniętą skorupę śnieżną w najmroźniejszy dzień zimowy, o ile bolesne jakieś przeżycie, czy głębokie przejście moralne i wywołane nim podniecenie nerwowe lub też smutne samodręczycielskie myśli zmuszały go do szukania ujścia w pracy fizycznej. Godzinami wówczas potrafił kopać zawzięcie ze ściągniętymi brwiami i zaciśniętymi zębami, nie podnosząc ani na chwilę głowy, nie mówiąc ani słowa.
Sylwia stała przy nim i przyglądała mu się, w końcu jednak znużyło ją to widocznie. Chcąc rozerwać się nieco, zaczęła biegać i węszyć dokoła, aż wreszcie wykryła obecność moją w klasie. Natychmiast, szczekając radośnie, podbiegła ku szybom okiennym, jak gdyby zamierzając skłonić mnie do wzięcia udziału w pracy jej pana, a przynajmniej do asystowania mu przy tym. Suczka widywała mnie często przechadzającą się po tej alejce z Monsieur Paulem, nie wątpię też, że uważała za mój obowiązek wyjść do niego teraz pomimo wilgoci i słoty.
Narobiła tyle wrzawy, że Monsieur Paul podniósł wreszcie głowę i, oczywiście, zrozumiał od razu na kogo i dlaczego psina tak zajadle szczeka. Gwizdnął, aby przywołać ją z powrotem, ona jednak w odpowiedzi na to zaszczekała jeszcze donośniej. Zdawało się, że nie ustąpi, dopóki nie otworzę oszklonych drzwi. Zirytowany i znudzony, jak przypuszczam, jej natarczywością, rzucił Monsieur na ziemię szpadel, podszedł i uchylił drzwi. Sylwia wpadła z impetem, wskoczyła mi na kolana, oparła obie swoje łapki na mojej szyi i zaczęła zawzięcie oblizywać mi twarz, usta i oczy, zamiatając równocześnie puszystym ogonkiem moje biurko, rozsypując na nim bezlitośnie wszystkie książki i papiery.
Monsieur Emanuel podszedł, aby ją uspokoić i naprawić wyrządzone przez nią krzywdy. Po doprowadzeniu książek i papierów do porządku schwycił Sylwię i wpakował ją sobie pod pachę surduta, gdzie przytuliła się cicho jak myszka, wysunąwszy tylko kudłaty łepek na zewnątrz. Była bardzo drobna i miała najładniejszą w świecie mordkę, najbardziej jedwabiste długie uszy, najcudowniejsze ciemne ślepki. Ilekroć patrzyłam na nią, mimo woli przychodziła mi na myśl Paulina de Bassompierre: daruj mi, łaskawy czytelniku niedorzeczną tę asocjację myśli — było tak jednak.
Monsieur Paul pieścił suczkę i głaskał ją, trudno też było dziwić się karesom, jakimi ją darzył: jej uroda i żywość napraszały się wręcz na okazywanie jej szczególnego przywiązania.
Pieszcząc psinę, rozglądał się równocześnie po ułożonych przed chwilą w porządku książkach. Dostrzegłszy traktacik religijny, zatrzymał na nim wzrok. Wargi jego poruszyły się; zdławił wszelako chęć przemówienia. Czyżby miał ślubować, że nie odezwie się nigdy więcej do mnie? O ile tak było, uznała widocznie lepsza jego właściwa natura, że złamanie uczynionego ślubu będzie zaszczytniejsze, aniżeli dotrzymanie go, wnet bowiem, zdobywszy się na ponowy wysiłek, rzekł:
— Nie przeczytała pani jeszcze broszurki, jak przypuszczam? Nie jest dostatecznie pociągająca?
Odpowiedziałam, że przeczytałam ją.
Milczał przez chwilę, jak gdyby czekał, abym ja sama, nie zapytana, wyraziła mój sąd o niej. Nie kwapiłam się jednak z udzielaniem tego rodzaju informacji, niezagadnięta o nią wprost. Była to przecież sprawa wielce potulnego, posłusznego wychowanka Père-Silasa, nie moja. Oko jego utkwiło w mojej twarzy z wyrazem niezwykłej łagodności: w błękitnym jego promieniu jaśniała w tej chwili tkliwość — wyraźne było zatroskanie, wzruszający odcień patosu; widniały w nim skłócone uczucia: wyrzutu i żalu zarazem. Byłby niewątpliwie rad, gdyby w tym momencie mógł podchwycić wzruszenie i w moim oku także. Nie okazałam, nie mogłam okazać go jednak. W następnej chwili zdradziłabym niewątpliwie spłoszenie, gdyby nie przyszło mi szczęśliwie na myśl wyjąć z mojego biurka kilka gęsich piór, które zaczęłam najspokojniej temperować.
Wiedziałam, że czynność ta wywoła zmianę jego nastroju. Niechętnie patrzył zawsze na temperowanie przeze mnie piór: mój scyzoryk bywał stale tępy a ręka moja mało sprawna, wskutek czego temperowałam nierówno z mnóstwem niepotrzebnych zadraśnięć i zadarć. Tym razem zacięłam się we własny palec — na wpół rozmyślnie. Chciałam przywrócić profesora do normalnego jego stanu, podraźnić go, doprowadzić do zwykłego urągania na moją niezręczność.
Maladroite! — niezdara! — syknął wreszcie — odrąbie sobie jeszcze kiedy palce.
Spuścił Sylwię na podłogę, położył ją obok mojego bonnet-grec i wyrwawszy mi z pod ręki pióra i scyzoryk, zaczął przycinać ostrza z dokładnością i szybkością maszyny.
— Czy podobała mi się ta książeczka? — zapytał.
Powstrzymując ziewnięcie, odpowiedziałam, że sama doprawdy nie wiem.
— Czy wzruszyła mnie?
— Powiem prawdę, że zachciało mi się spać przy jej czytaniu.
(Po dłuższej pauzie) — Allons donc! — Gadanina! — Nie ma celu przybieranie podobnego tonu w rozmowie z nim. Mimo że mam tak wiele wad — przykro byłoby mu wymienić je wszystkie jednym tchem. — Stwórca i natura obdarzyły mnie „trop de sensibilité et de sympathie“ — zbyt wielką wrażliwością i zdolnością współczuwania, aby nie miał przemówić do mnie tak szczerze wzruszający apel.
— Myli się pan! — odparłam, odzyskując szybko równowagę. — Nie byłam ani trochę wzruszona nim, ani odrobinę!
Na dowód wyjęłam z kieszeni chusteczkę zupełnie czystą i suchą.
W odpowiedzi posypał się na mnie szereg najostrzejszych zarzutów, bardziej dosadnych, niż grzecznych. Słuchałam skwapliwie. Po dwóch dniach nienaturalnego milczenia prawdziwie miłe było mi to urąganie Monsieur Paula, przemawiającego dawnym swoim stylem, milsze niż muzyka najpiękniejsza. Słuchałam, racząc od czasu do czasu siebie i Sylwię zawartością bombonierki, którą Monsieur Paul stałym swoim zwyczajem obdarowywania mnie hojnie zaopatrywał stale w czekoladki. Przyjemność sprawiał mu zawsze widok należytego oceniania przeze mnie najdrobniejszego nawet jego daru. Z wyraźnym wzruszeniem spoglądał na mnie i na psinę podczas naszego dzielenia się słodyczami po bratersku. Odłożywszy scyzoryk i dotknąwszy mojej ręki wiązką świeżo zatemperowanych piór, rzekł:
Dites donc, ma petite soeur — powiedz, mała siostrzyczko — co myślała pani o mnie przez te ostatnie dwa dni?
Gdyby nie to bezpośrednie zapytanie, udałabym w dalszym ciągu obojętną na jego zwrócenie się do mnie. Słowa jego napędziły mi łzy do oczu. Milczałam, nie przestając pieścić Sylwii. Monsieur Paul, oparty o biurko, przechylił się ku mnie:
— Nazwałem się bratem pani — rzekł — sam jednak nie wiem i nie umiałbym powiedzieć kim jestem: bratem... przyjacielem... Wiem, że myślę o pani — czuję, że życzę pani jak najlepiej, muszę jednak powstrzymać się; nakazano mi obawiać się pani. Moi najlepsi przyjaciele ostrzegają mnie przed zagrażającym mi z pani strony niebezpieczeństwem i podszeptują, że muszę być ostrożny.
— Słusznie pan czyni, słuchając swoich przyjaciół. Radzę panu być w każdym razie ostrożnym.
— To wyznanie pani, ta dziwna, skłaniająca panią do polegania nade wszystko na samej sobie, nieprzystępna na żadne wymierzone przeciwko pani pociski wiara jej zdaje się opancerzać panią sam doprawdy nie wiem jaką przeklętą zbroją. Jest pani dobra — Père-Silas nazywa panią dobrą i kocha panią — ale straszliwy, dumny, brany przez panią tak bardzo na serio protestantyzm jej — na nim właśnie polega niebezpieczeństwo... Ujawnia się ono często w spojrzeniu pani; nadaje głosowi pani szczególne brzmienie, każe pani dokonywać pewnych gestów, wobec których skóra cierpnie na mnie z przerażenia. Nie należy pani do osób, zwykłych popisywać się swoimi uczuciami, ani nawet ujawniać je, a jednak, przed chwilą właśnie, kiedy mówiła pani o tym traktaciku, wydało mi się — o, mój Boże! — że widzę na ustach pani uśmiech samego Lucypera.
— Oczywiście, że nie żywię żadnego szacunku dla tego traktaciku — cóż z tego jednak?
— Nie żywi pani szacunku dla tego traktaciku? Ależ to najczystsza treść wiary, miłości, miłosierdzia! Byłem pewien, że wzruszy on panią, że przemówi łagodnością swoją do serca pani! Wierzyłem, ufałem, że nie może nie wzruszyć pani! Włożyłem go do pulpitu pani z modlitwą. Wielkim jednak widocznie jestem grzesznikiem: Niebo nie chce wysłuchać najgorętszych próśb, płynących z głębi mojego serca. A pani wyszydza skromną moją ofiarę. Oh, que cela me fait mal! — O, jak to mnie boli!
Myli się pan, Monsieur, nie wyszydzam jej bynajmniej — a w każdym razie nie jako dar pański. Proszę, niech pan usiądzie i wysłucha mnie. Nie jestem poganką, nie jestem nieczułego serca, jestem chrześcijanką, nie stanowię niebezpieczeństwa dla nikogo wbrew zapewnieniom pańskich przyjaciół; nie zmąciłabym wiary pańskiej: wierzy pan w Boga, w Chrystusa, w Biblię, i w to samo wierzę i ja także.
— Czy naprawdę wierzy pani w Biblię? Czy wierzy pani w Objawienie? Jakie są granice dzikich, nieliczących się z niczym zuchwalstw kraju pani i sekty? Père-Silas wspominał mi coś o tym, w sposób ogólnikowy zresztą.
Zmusiłam go jednak perswazją do bliższego określenia tych napomknień Père-Silasa. Sprowadzały się one do podstępnych oszczerstw typowo jezuickich. Tego wieczora rozmawialiśmy oboje, Monsieur Paul i ja, poważnie i serdecznie. Przekonywał mnie, argumentował. Co się mnie tyczy, nie byłam zdolna argumentować — szczęśliwa nieudolność: wystarczyłoby logiczne zwycięskie przeciwstawienie się, aby osiągnąć wszystko, co duchowy jego przewodnik pragnął osiągnąć; umiałam jednak dowodzić na swój sposób — do którego Monsieur był przyzwyczajony, którego okrężnymi drogami umiał chodzić, zdolny wypełnić je właściwym znaczeniem, wybaczając nawet nieobce mu cudzoziemskie wyjąkiwanie słów dobieranych wciąż jeszcze z pewną trudnością. Nie krępując się wobec niego, umiałam bronić moich wierzeń i mojego wyznania: udało mi się nawet do pewnego stopnia rozwiać jego uprzedzenia. Mimo to nie był zadowolony odchodząc; bodaj nawet nie był w zupełności uspokojony. Bądź co bądź jednak wykazałam mu niezbicie, że Protestanci nie są z natury rzeczy bezbożnymi poganami, jak chciał wmówić mu jego duchowy przewodnik; zrozumiał dzięki mnie coś niecoś ze sposobu czczenia przez nich Światła, Życia, Słowa; umożliwiałam mu, po części przynajmniej, zdanie sobie sprawy z tego, że, jakkolwiek ich wielbienie rzeczy godnych wielbienia nie jest zupełnie takie same, jak uprawiane w jego Kościele, posiada ono własną swoją, głębszą bodaj siłę — własną swoją bardziej uroczystą formę kultu.
Przekonałam się, że Père-Silas (który, powtarzam, nie był złym człowiekiem) bronił tylko złej sprawy, potępiając w czambuł wszystkich Protestantów, a tym samym i mnie także, przypisując nam najdziwaczniejsze „izmy“, przezywając nas najdzikszymi nazwami. Monsieur Emanuel ujawnił mi to wszystko ze zwykłą swoją szczerością, niezdolną do utrzymania czegokolwiek w tajemnicy, i przez cały czas czynienia mi tych rewelacji wpatrywał się we mnie z poważnym lękiem, dygocąc nieledwie ze strachu, czy aby w oskarżeniach tych nie ma naprawdę pewnej dozy słuszności. Jak się okazało, śledził mnie Père-Silas wytrwale, stwierdził, że chodzę do wszystkich trzech protestanckich kościołów, jakie znajdowały się w Villette: do francuskiego, do niemieckiego i do angielskiego — to znaczy: Presbyteriańskiego, Luterańskiego i Episkopalnego. — Taka dowolność i tolerancja, były w oczach zacnego padra dowodem głębokiego indyferentyzmu: kto toleruje wszystkie kościoły i wszystkie wyznania — rozumował — nie jest przywiązany do żadnego. Otóż mnie osobiście, dziwiły nieraz w głębi duszy drobne i małoważne różnice, zachodzące pomiędzy trzema tymi sektami, które łączyła jednolitość i tożsamość podstawkowych ich doktryn. Nie widziałam też żadnych przeszkód, jakie mogłyby stać na drodze zlania się ich kiedyś w jedno wielkie Święte Przymierze. Szanowałam je wszystkie, mimo że dostrzegałam w każdym z nich pewne błędy form zewnętrznych: braki i drobiazgi bez znaczenia. Wszystkimi tymi moimi uwagami i spostrzeżeniami podzieliłam się z Monsieur Paulem i wyjaśniłam mu, że moją ostatnią, najwyższą ucieczką, przewodnikiem, i nauczycielem do którego zwracam się zawsze i nieodmiennie, jest, była i będzie Biblia raczej, aniżeli jakakolwiek sekta, nazwa czy narodowość.
Opuścił mnie ukojony, wciąż jednak jeszcze poważnie zatroskany, zanosząc z głębi duszy modły najgorętsze, aby o ile nie mam słuszności, Niebo zechciało oświecić mnie i naprowadzić na właściwą drogę. Usłyszałam, szeptane przez niego na progu jeszcze słowa żarliwych modłów do „Marie, Reine du Ciel“ — Marii, Królowej Niebios — aby jego nadzieje i wierzenia mogły jednak stać się i moimi także.
Dziwne! Ja sama nie pragnęłam wcale tak żarliwie odciągnąć go od wiary jego ojców. Dopatrywałam się błędów w niej, uważałam ją za wielki obraz zrobiony z mięszaniny złota i gliny, wydawało mi się wszelako, że ten papista wyznaje w niewinności swojego serca, najczyściejsze zasady wiary, która musi podobać się Bogu.
Opisana poprzednio rozmowa odbyła się pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczorem w jednej z klas na cichej Rue Fossette, której okna wychodziły na zamknięty ogród. O tej samej prawdopodobnie, albo też o nieco późniejszej godzinie, następnego wieczora, echa tej rozmowy, zapamiętanej na mocy nakazanego przez Kościół posłuszeństwa, wyszeptane zostały dosłownie do nastawionego z uwagą ucha przy kracie konfesjonału, w starym kościele Magów. W wyniku tej spowiedzi przyszedł Père-Silas w odwiedziny do Madame Beck i, wysunąwszy nie wiem jakie motywy, przekonał ją, że powinna pozwolić mu podjąć się przez pewien czas misji roztoczenia duchowego przewodnictwa nad Angielką.
Wskutek tej rozmowy wysłuchać musiałam całego szeregu wykładów i przeczytać szereg książek, a właściwe rzucić okiem na łaskawie użyczone mi książki: zbyt mało odpowiadały mi, abym miała przeczytać je dokładnie i zapamiętać, czy bodaj przetrawić duchowo. Miałam zresztą na górze u siebie, pod moją poduszką, książkę, której pewne rozdziały zadawalniały moje potrzeby duchowe, znajdowałam w nich bowiem takie nauki i przykłady, ponad które — czułam najgłębiej sercem, — nie istnieją, istnieć nie mogą lepsze.
Potem wskazał mi Père-Silas piękne strony Rzymskiego kościoła, jego wzniosłe dzieła i kazał mi sądzić drzewo po jego owocach.
Odpowiedziałam na to, że dzieła te nie są owocem Rzymu, ale jego obfitym, bujnym kwieciem, piękną zapowiedzią jeno, ukazywaną przezeń światu. Kwiecie to, kiedy opadnie, i zawiąże się w owoc, nie ma posmaku miłosierdzia; jabłkiem w zupełności z niego ukształtowanym, jest ciemnota, poniżenie i bigoteria. Z trosk, smutków i przywiązań ludzi wykuwa on więzy ich niewoli. Żywi, odziewa biedaków i daje im dach nad głową po to, aby skrępować ich zobowiązaniami „wobec Kościoła“; wychowuje i kształci sieroty aby wyrastały „na łonie Kościoła“. Przeciąża pracą mężczyzn, poświęca w sposób niesłychanie morderczy kobiety i wszystko na tym świecie, który Bóg w swojej łaskawości uczynił miłym dla dobra stworzonych przez Siebie istot, każe im dźwigać Krzyż o potwornym, zabójczym ciężarze, aby mogli służyć rzymskiemu kościołowi, przekonywać o jego świętości, stwierdzać jego potęgę i szerzyć królestwo tyrańskiego swojego „Kościoła“.
Dla dobra człowieka mało się czyni, na chwałę Boga jeszcze mniej. Tysiące dróg otwieranych jest w największym znoju krwawiącymi dłońmi, w pocie czoła, z nazbyt szczodrym szafowaniem życiem ludzkim; drążone są i prześwidrowywane góry poprzez środek ich łon, skały rozłupywane są aż do samych ich podstaw — a wszystko to w jakim celu? Aby duchowieństwo mogło bez przeszkód kroczyć po nich naprzód, i wspinać się wzwyż, dążąc do wybicia się ponad wszystkich i ponad wszystko i stanięcia na górującym nad światem szczycie, z którego będzie mogło wreszcie roztoczyć wszechwładnie berło swojego Molocha — „Kościoła“
Tak jednak nie będzie. Bóg nie stoi po stronie Rzymu, a gdyby Syn Boży miał w dalszym ciągu cierpieć za wszystkie bóle i smutki ludzkie, czy nie bolałby nad okrucieństwem i nad ambitnymi dążeniami Rzymu, jak niegdyś bolał nad zbrodniami i klęskami skazanej na zagładę Jerozolimy?
O, czciciele potęgi! O, strojni w infuły, ubiegający się o królowanie nad światem! Wybije godzina i dla was nawet, kiedy szczęśliwie będzie dla serc waszych — omdlewających przy każdym słabym, urywanym uderzeniu — że istnieje Miłosierdzie, przekraczające granice współczucia ludzkiego i Miłość silniejsza, aniżeli mocarna śmierć, wobec której i wy nawet zmuszeni będziecie stanąć i paść pokonani przez nią; Miłosierdzie, górujące potęgą swoją ponad grzech wszelki, ponad wasze grzechy nawet; Litość, która zbawia światy — nie, która rozgrzesza Kapłanów.
Po raz trzeci usiłowano skusić mnie wystawnością Rzymu — glorią jego królestwa. Prowadzono mnie do kościołów na uroczyste obchody — w dni fête — świąt zarówno kościelnych, jak państwowych; pokazano mi cały rytuał i ceremoniał papiestwa.
Wielu ludzi — mężczyzn i kobiet — niewątpliwie przerastających mnie o wiele pod tysiącem względów, uległo olśnieniu tym roztoczonym przed nimi przepychem, oświadczając, że jakkolwiek Rozum ich protestuje przeciwko temu, wyobraźnia ich wszakże jest — olśniona i pobita. O sobie wszelako nie mogę powiedzieć tego samego. Ani okazałe gromadne procesje, ani wielkie Msze, ani jarzące mnóstwa świec, ani ślące ku niebu swoje dymy wonne, potrząsane przez cały czas kadzielnice, ani przepych strojów kapłańskich i różnorodność nakryć głów księżych, ani przytłaczające bogactwo drogich kamieni na ich szatach, nie działały absolutnie na moją wyobraźnię. To, co widziałam, uderzyło mnie jako pstrokacizna, ale nie jako wielkość, jako gruby materializm, a nie jako uduchowienie poetyckie.
Nie wyznałam tego wszystkiego ojcu Silasowi: był stary; sprawiał wrażenie czcigodnego kapłana; poprzez wszystkie też bezowocne próby, mimo wszystkie powtarzające się doznawane z mojego powodu rozczarowania, pozostawał osobiście prawdziwie życzliwy mi, wzdrygałam się też na myśl zranienia jego uczuć. Pewnego wieczora jednak, kiedy pokazano mi z balkonu okazałego domu wielką gromadną procesję przedstawicieli kościoła i armii po społu — księży niosących relikwie i żołnierzy w pełnym uzbrojeniu, otyłego, sędziwego arcybiskupa, odzianego w koronki i batysty, wyglądającego jak szary gołąb, strojny w pióra rajskiego ptaka, i gromadę młodych dziewic w fantastycznych, zdobnych w girlandy sukniach — otwarcie powiedziałam Monsieur Paulowi co o tym myślę.
— Nie podobało mi się to — przyznałam — nie mogę wykrzesać z siebie uczucia szacunku dla tego rodzaju ceremonii; nie chcę już więcej patrzeć na nie.
Ulżywszy tym oświadczeniem mojemu sumieniu, mogłam już mówić śmielej i swobodniej, aniżeli było moim zwyczajem i wykazać mu, że ani myślę odstępować od moich wierzeń kościoła reformowanego i że, im bliżej stykam się z papizmem, tym mocniej tkwię przy protestantyzmie. Niewątpliwie dopatrzeć się można błędów w każdym Kościele, teraz wszakże siłą kontrastu przekonywam się, jak nienagannie czysty jest mój własny w porównaniu z tym, którego pstra, nazbyt ozdobna strona zewnętrzna została mi odsłonięta, aby wzbudzić mój zachwyt dla niej. Powiedziałam mu, że my, protestanci, zachowujemy mniej form w stosunkach naszych z Bogiem, utrzymując w istocie nie więcej ich aniżeli wymaga tego natura ludzi wziętych w masie, aby zapewnić im niezbędne podstawy obrządkowości. Powiedziałam mu, że nie mogę patrzeć na te wszystkie kwiaty, na świece woskowe, na cały ten szych i blichtr, na hafty i koronki w czasie, miejscu i okolicznościach, poświęcanych na podnoszenia wzroku ku Temu, którego siedzibą jest Nieskończoność, a Jego istnienie Wiecznością. Mówiłam w dalszym ciągu, że, myśląc o grzechu i smutku, o zepsuciu i zdeprawowaniu moralnym, jakie panuje na ziemi, o ciężkich klęskach i niedolach doczesnych — nie mogę zachwycać się intonującymi pieśni religijne księżmi, czy mamroczącą je służbą kościelną. A kiedy patrzeć jestem zmuszona na udręki bytu i grozę rozwiązłości, — kiedy narzuca mi się przemożnie potęga nadziei i bezmiar zwątpienia w przyszłość — o, wówczas wszelkie uczone wywody, czy modlitwy w języku narzuconym i martwym, są dokuczliwą przeszkodą dla serca, które pragnie jedynie wołać:
— Boże, bądź miłościw dla mnie grzesznej!
Kiedy dałam w ten sposób wyraz słowny moim wierzeniom i tak zdecydowanie odcięłam się od jego wiary, doczekałam się wreszcie zgodnie nastrojonego tonu, wtóru sympatii, niezmąconej harmonii, łączącej w jeden akord zgodny dwa pozostające w konflikcie wzajemnym umysły.
— Bez względu na to, co mówią księża czy ich oponenci, — mruknął Monsieur Emanuel — Bóg Najwyższy jest dobry i kocha wszystko co szczere. Może więc pani wierzyć w co pani chce i potrafi, może pani wierzyć jak pani dyktuje jej przekonanie: jedną przynajmniej modlitwę zanosimy wspólną. I ja także wołam: — O, Dieu, soit appaisé envers moi, qui suis pêcheur!“ — O, Boże, bądź miłościw dla mnie, który jestem grzesznikiem.
Oparł się o grzbiet mojego krzesła. Po chwili milczenia zaczął mówić ponownie:
— Czym w oczach Tego, którego dziełem są wszystkie firmamenty, który tchnął życie we wszystko co istnieje na ziemi i pośród gwiazd tam w górze, wydają się różnice, dzielące ludzi? Tak samo jednak, jak nie istnieje dla Stwórcy Czas, nie istnieje dla Niego i Miara również, ani Porównanie. Poniżamy się w naszej małości i słusznie tak czynimy, możliwe wszelako, że stałość jednego serca, wierność bodaj jednego umysłu dla światła, jakie wskazał mu On, mają dla Niego takie same znaczenie, jak odpowiednie krążenie satelitów dokoła ich planet, planet dokoła ich słońca, a słońca z kolei dokoła potężnego, niewidzialnego owego ośrodka, niepojętego nieziszczalnego, zaledwie możliwego do odgadywania, i to z wielkim wysiłkiem i naprężeniem umysłu.
Niech Bóg Wszechmocny prowadzi nas wszystkich! Niech Bóg Wszechmocny pobłogosławi pani, Lucy!




ROZDZIAŁ XXXV
JASNOŚĆ SŁOŃCA

Paulina zrzekła się wprawdzie dalszej wymiany listów z Grahamem dopóki nie uzyska zezwolenia ojca swojego na tę korespondencję, ale doktór Bretton nie mógł przebywać o milę od „Hôtel Crécy“, nie urządzając się tak, aby móc często odwiedzać jego mieszkańców. Oboje zakochani mieli zrazu, jak przypuszczam, szczery zamiar trzymać się wzajem zdala od siebie; wierni też byli tym zamierzeniom, o ile dotyczyły one wyraźnych konkurów, uczucia wszakże, jakie żywili wzajem dla siebie, zbliżały ich coraz bardziej.
Wszystko, co było najlepsze w Grahamie, porywało go ku Paulinie; wszystko co miał w swojej naturze wzniosłego i szlachetnego, wyzwalało się w nim i potęgowało w jej obecności. Intelekt jego brał, jak sądzę, słaby udział w poprzednim jego adorowaniu Miss Fanshave, teraz wszakże wchodziły w grę wszystkie jego władze umysłowe, najwyższe umiłowania i wzloty jego ducha. Wszystkie one, podobnie jak wszystkie jego uzdolnienia, pożądały dla siebie odżywki, wdzięczne za jej znalezienie, ilekroć to się wydarzało.
Nie powiem, aby Paulina rozmyślnie naprowadzała Grahama na rozmowy o książkach, albo też postanowiła sobie pobudzać go do rozważań na ich temat, czy do zastanawiania się nad rozmaitymi sprawami, a tym bardziej, aby miała specjalnie na względzie kształcenie i rozwijanie jego umysłu: nie wyobrażała sobie wcale, aby umysł jego mógł być w jakimkolwiek kierunku doskonalony jeszcze i rozwijany. Uważała doktora Johna za skończoną doskonałość. On sam, przypadkiem, w początku swojego częstszego bywania w Hôtel Crécy, wspomniał o jakiejś książce, którą czytał właśnie, a kiedy w odpowiedzi spotkał się z tak miłą dla niego zgodnością sądów i upodobań ich obojga zachęciło go to do coraz obszerniejszego poruszania podobnych zagadnień, o których mówił więcej i lepiej, niż zdarzało mu się mówić kiedykolwiek. Paulina słuchała go z rozkoszą i odpowiadała mu z ożywieniem. Każda jej odpowiedź była dla Grahama muzyką, przemawiającą coraz subtelniej do jego uczucia; w każdej z nich znajdował akcent sugestywny, przekonywujący, otwierający przed nim jak gdyby zaklęciem czarodziejskim zaledwie przeczuwaną przez niego skarbnicę jej ducha, wykazujący mu zarazem niepodejrzewane wcale potęgi własnego jego umysłu i, co ważniejsze, drzemiące skarby uczuć we własnym jego sercu. Każde z nich obojga zachwycało się sposobem mówienia i ujmowania rzeczy przez drugie; podobała się im wzajem ich dykcja, sposób wyrażania się; każde z nich rozkoszowało się sprytem i dowcipem rozmówcy; porozumiewali się wzajem z sobą, podchwytując znaczenie wypowiadanych sądów z niesłychaną łatwością i szybkością. Ich myśli dopasowywały się wzajem, ni to starannie dobierane cenne perły. Graham posiadał w naturze swojej nieustannie tryskające źródło szczerego humoru, jakiego pozbawiona była, w takim stopniu przynajmniej, Paulina. O ile nie była pobudzona czymś osobliwie, skłonna była raczej do wpadania w zadumę i medytację — teraz wszakże zdawała się wesolutka jak skowronek; w obecności ukochanego promieniała łagodnym, ale radosnym światłem. Trudno opowiedzieć jak piękną uczyniło ją szczęście. Nie mogłam dość napatrzeć się jej. Gdzie się podziała ta, cienka zresztą, lodowa powłoka rezerwy, na której pomoc liczyła z taką pewnością? O, Graham nie zniósłby jej na dłuższą metę! Pod jego wpływem roztajała, a wraz z tym znikło onieśmielenie, znikła powściągliwość, jaką narzuciła sobie rozmyślnie.
Z kolei przeszli na inny temat rozmowy: na dawne czasy spędzone po społu w Bretton; zrazu poruszali je urywkowo tylko z rodzajem żartobliwego przekomarzania się, powoli jednak z coraz bardziej wzrastającą wzajemną ufnością. Graham znalazł dla siebie lepszą sposobność, aniżeli pragnął znaleźć za moim pośrednictwem: uniezależnił się od postronnej pomocy, której odmówiła mu ta nieuczynna Lucy; wszystkie wspomnienia jego o „małej Polly“ zostały wypowiedziane w sposób właściwy i najmilszy dla niej: jego własnymi ślicznie wykrojonymi ustami. O ile lepiej uczynił to, aniżeli korzystając z mojej pomocy!
Niejednokrotnie, kiedy byłyśmy same, powtarzała mi Paulina jak cudownie bezcennym dla niej odkryciem było przekonywanie się o zasięgu ścisłości jego pamięci w tych rzeczach. W chwili, kiedy patrzył na nią, bezwiednie wyczarowywał umysł jego tysiączne drobne wspomnienia. Odtworzył między innymi scenę, kiedy to malutka Polly objęła pewnego dnia głowę chłopca obu swoimi ramionkami pieszcząc lwią jego grzywę i wołając: — „Kocham cię, Grahamie, naprawdę cię kocham“. Z kolei ten duży, ten wielki Graham przypomniał jej, że zwykła stawiać swój stołeczek u jego nóg i po stołeczku tym wdrapywać się na jego kolana. Utrzymywał, że do dzisiejszego dnia pamięta wrażenie dotyku jej maleńkich rączek, głaszczących pieszczotliwie jego policzki, lub tonących w gąszczu jego włosów.
Pamiętał dotknięcie jej wskazującego paluszka, który wkładała na wpół drżąca i onieśmielona, zarazem jednak zaciekawiona, w poprzeczne wgłębienie na jego podbródku, jej sepleniący głosik i wyraz jej twarzyczki przy nazywaniu tego wgłębienia „ślicznym małym dołeczkiem“, poczem patrzyła mu w oczy i pytała dlaczego „prześwidrowuje“ ją nimi tak aż „do dna“, mówiąc zarazem, że ma „ładną, dziwną twarz: o wiele ładniejszą i o wiele dziwniejszą niż twarz jego mamy, czy Lucy Snowe“.
— Byłam takim małym dzieciakiem jeszcze — zauważyła Paulina, powtarzając mi tę rozmowę — że mogę tylko dziwić się własnej śmiałości. Wydaje mi się on teraz i wszystko w nim świętością nieomal, nietykalną świętością; lęk nieledwie odczuwam, patrząc na jego energiczny, jak gdyby z marmuru wykuty podbródek, na jego wyrzeźbione greckie rysy. Nazywamy kobiety pięknymi: Graham nie ma w sobie przecież nic kobiecego i dlatego, jak przypuszczam, nie można nazwać go pięknym; jaki więc jest w takim razie? Czy i inni ludzie także patrzą na niego moimi oczami? Czy i pani również zachwyca się nim? Czy i pani podziwia go tak samo, jak ja?
— Powiem ci co robię — brzmiała pewnego razu moja odpowiedź na jedno z jej zapytań tego rodzaju. — Nie widzę go nigdy. — Przyjrzałam mu się parę razy przed rokiem mniej więcej, zanim jeszcze poznał we mnie dawną Lucy Snowe, potem zamknęłam oczy. Gdyby postać jego miała dwanaście razy przesunąć się przez ich gałkę pomiędzy wschodem a zachodem słońca, nie wiedziałabym — chyba że podsunęłaby mi to moja pamięć, kto przeszedł w tej chwili przede mną.
— Co chce pani powiedzieć przez to, Lucy? — zapytała szeptem.
— Chcę powiedzieć, że oceniam wartość jego widoku i boję się zostać oślepiona nim. — Należało dać jej odrazu surową odprawę, aby położyć tym kres czułym namiętnym zwierzeniom, płynącym z jej ust ze słodyczą miodu, a jednak często wpadającym w moje uszy z żarem i wagą roztopionego ołowiu. Osiągnęłam zamierzony cel: Nigdy już odtąd nie unosiła się w rozmowie ze mną zachwytem nad urodą ukochanego.
Nie przestała jednak mówić o nim; czasem nieśmiało, cichymi, krótkimi zdaniami, a czasem znów z tkliwością rytmu i muzyką głosu, które same przez się pieściły czarem niepowszednim. Mnie wszakże draźniły one nieraz niepomiernie, i wówczas, wiem, że patrzyłam na nią i przemawiałam do niej surowo, na co nie reagowała wszelako: niezmącone najlżejszą chmurką szczęście znieczuliło jej wrodzoną wrażliwość, co najwyżej więc uważać mogła Lucy Snowe za istotę, podlegającą niewytłomaczonym nastrojom i kaprysom.
— Spartanko! Dumna, nieprzystępna Lucy! — mówiła w takich razach, uśmiechając się do mnie — Graham mówi, że jest pani najdziwniejszą, najbardziej nieobliczalną kobietą, jaką zna. Jest pani jednak samą doskonałością. Oboje tak myślimy.
— Oboje myślicie sami nie wiecie co — zgromiłam ją — Bądźcie tak dobrzy i zechciejcie czynić mnie możliwie rzadko objektem waszych rozmów i myśli. Mam mój własny rodzaj życia, odrębny od waszego.
— Ale nasz rodzaj życia jest piękny, a raczej będzie piękny, droga Lucy, a pani będzie brała w nim udział wraz z nami.
— Nie będę brała udziału w życiu żadnej kobiety, ani żadnego mężczyzny na tym świecie w tym pojęciu, jak wy to rozumiecie. Wydaje mi się, że mam jedynego tylko osobistego przyjaciela, nie jestem jednak tego pewna: dopóki nie zdobędę tej pewności, żyję i żyć będę samotnie.
— Ależ samotność jest rzeczą smutną.
— Tak. Prawda. Jest smutna. Życie wszelako darzy nas gorszymi jeszcze rzeczami niż samotność. Czymś stokroć gorszym i sięgającym głębiej niż melancholia jest złamane serce.
— Wie pani, Lucy, zadaję sobie nieraz pytanie czy znajdzie się kiedykolwiek ktoś taki, kto zdolny będzie w ogóle zrozumieć panią.
Zakochanych cechuje osobliwe zaślepienie egoistyczne: chcą mieć świadka swojego szczęścia, chociażby miało go to kosztować Bóg wie ile. Paulina wzbroniła Grahamowi pisania listów, pisywał je on w dalszym ciągu jednak, postanowiła, że nie będą korespondowali, odpowiadała mu wszelako chociażby po to jedynie, aby karcić go za pisanie. Pokazywała mi te listy; z kapryśnością psutego nad miarę dziecka i władczą zaborczością bogatej jedynaczki zmuszała mnie do czytania ich. Ponieważ czytałam również listy Grahama, nie dziwiłam się tak bardzo temu jej zmuszaniu mnie i rozumiałam jej usprawiedliwioną dumę: były to piękne listy, i czułe zarazem — skromne i rycerskie. Jej odpowiedzi musiały wydać się mu piękne. Nie były pisane w celu wykazania jej uzdolnień w tym kierunku, tym mniej, sądzę, w celu wyrażenia całej głębi jej miłości. Mogło wydawać się wprost przeciwnie, że postawiła sobie za zadanie kryć się z tym uczuciem, a zarazem nałożyć hamulec na żar zapałów miłosnych Grahama. Czy mogły jednak takie listy służyć podobnemu celowi? Graham stał się jej drogi na równi z jej własnym życiem, przyciągał ją do siebie z siłą magnesu potężnego. Znajdowała czar i wpływ nieodparty we wszystkim co mówił, pisał, myślał, na czym spoczęły jego oczy. Listy jej przepojone były tym niewyznanym wyznaniem: każdy ich wyraz, zacząwszy od nagłówka i skończywszy na podpisie, jarzył się nim wręcz.
— Chciałabym, żeby ojczulek dowiedział się!... O, tak bardzo chciałabym, aby dowiedział się! — zaczęła teraz wzdychać niespokojnie coraz częściej. — Chciałabym i zarazem boję się! Z trudnością zdolna jestem powstrzymać Grahama od powiedzenia mu o wszystkim. Niczego nie pragnę goręcej, aniżeli ujawnienia i ustalenia tej sprawy: możności mówienia o niej otwarcie — równocześnie jednak obawiam się tego momentu przełomowego. Wiem, jestem pewna, że ojczulek będzie bardzo rozgniewany zrazu; obawiam się, że będzie oburzony na mnie, że straci dla mnie serce, wyda mu się to może czarną niewdzięcznością z mojej strony; będzie dla niego bolesną niespodzianką, ciosem, wstrząsem; nie jestem zdolna przewidzieć w jaki sposób wpłynie na niego ta wiadomość. Jak ją przyjmie!
Faktem było, że jej ojciec, nie podejrzewający przez długi czas, nic zgoła, zaczął zdradzać ostatnio pewien niepokój. On, tak długo zaślepiony na tym jednym punkcie, zaczął miewać chwile nagłych, na razie przelotnych tylko olśnień.
Córce nie powiedział nic o tych swoich podejrzeniach, w momentach wszakże, kiedy nie patrzyła na niego, a może nie myślała o nim, dostrzegłam, że przypatruje się jej badawczo, rozważając coś w duchu.
Pewnego wieczora — Paulina zajęta była, jak przypuszczałam w swoim pokoju pisaniem listu do Grahama, pozostawiwszy mnie przy czytaniu — wszedł do biblioteki gdzie siedziałam, pan de Bassompierre. Usiadł, a ja w tej samej chwili chciałam wycofać się. Dostrzegłszy mój ruch, poprosił mnie uprzejmie, abym pozostała, czyniąc to w sposób, w którym wyczułam odrazu rodzaj nakazu niejako. Zająwszy miejsce przy oknie, w pewnym oddaleniu ode mnie, otworzył biurko i wyjął z niego coś, co wyglądało jak notatnik, na którego jednej ze stronic spoczęło jego oko przez pewien czas.
— Miss Snowe — rzekł, odkładając notatnik — czy wiadomo pani w jakim wieku jest moja córka?
— Ma około osiemnastu lat; czy tak, proszę pana?
— Tak się zdaje. Ten stary notatnik podaje wyraźnie, że urodziła się 5-go maja w roku 18.... przed osiemnastu laty. Może to wydać się dość dziwnym, fakt jednak, że zatraciłem zupełnie rachubę jej lat. Wciąż w dalszym ciągu nie przestałem myśleć o niej, jako o dziecku dwunasto- czy czternastoletnim — jako o dziewczynce nieokreślonego dokładniej wieku; wydawała się jednak dzieckiem.
— Tak, ma około osiemnastu lat — powtórzyłam. — Jest dorosła, mimo że taka drobna. Nie będzie już większa.
— Moja kruszyna! Mój klejnocik! — szepnął pan de Bassompierre tonem przenikającym w głąb serca, tym samym, jaki dźwięczał nieraz w słowach jego córki.
Siedział pogrążony w myślach.
— Niech się pan nie martwi — rzekłam, — domyślając się co czuje w tej chwili, jakkolwiek nie zdradził tych uczuć swoich ani jednym wypowiedzianym słowem.
— Polly jest jedynym skarbem, jaki posiadam — jęknął — a teraz inni wykryją, jak czystą i cenną perłą jest moja dzieweczka; będą pożądali jej, wyciągną po nią ręce.
Nie dałam na to żadnej odpowiedzi. Graham Bretton obiadował w Hôtel Crécy tego dnia, bardziej niż kiedykolwiek olśniewając zarówno urodą, jak sposobem prowadzenia rozmowy. Nie wiem jaki tajny rozkwit upiększał tym razem jego powierzchowność i wpływał czarownie na wzniosłe uduchowienie wypowiadanych przez niego uwag. Szczytna nadzieja, czy inna tego rodzaju szlachetna pobudka wpłynęła ostatnio w ogóle na całe jego zachowanie w sposób ściągający powszechną uwagę. Myślę, że tego dnia właśnie zamierzał ujawnić motywy swoich usiłowań i cel ambitnych swoich dążeń. Pan de Bassompierre zniewolony był niejako dostrzec kierunek jego myśli i charakter niewypowiadanych wyraźnie, ale wyraźnie zaznaczanych wynurzeń. Nierychliwy w postrzeganiu, był wszelako ściśle logiczny w rozumowaniu: pochwyciwszy wątek, szedł za nim, jako za nicią niezawodną, wiodącą go poprzez długi labirynt mroku.
— Gdzie podziewa się Polly?
— Jest na górze, u siebie.
— Co robi?
— Pisze.
— Pisze? Co pisze? Czy otrzymuje listy?
— Żadnych innych poza takimi, które może śmiało pokazać mi. I... od dawna już zamierzają oboje zwrócić się do pana.
— Gadanie!... Nie myślą wcale o mnie! O starym ojcu! Jestem im tylko na zawadzie!...
— O, proszę pana... Nie w ten sposób!... Tak nie wolno rozumować! Paulina musi sama przemówić w swojej obronie. A i doktór Bretton także musi osobiście bronić swojej sprawy.
— Nieco za późno. Sprawa zaszła już za daleko, jak widzę.
— O, nie, dopóki nie zyskają pańskiej aprobaty, nic jeszcze nie zostało postanowione, ani ustalone — poza tym jedynie, że kochają się wzajem.
— Jedynie?... — powtórzył z goryczą.
Wobec narzuconej mi przez los roli powiernicy i pośredniczki zmuszona byłam brnąć dalej.
— Setki razy był doktór Bretton bliski zwrócenia się do pana, pomimo niepospolitej jednak odwagi, jaką zwykł wykazywać, boi się pana śmiertelnie.
— Ma słuszność, że się mnie boi. Ma najzupełniejszą słuszność. Śmiał sięgnąć zuchwale po najcenniejsze moje dobro. Gdyby nie zmącił spokoju ducha Polly, pozostałaby przez długie lata jeszcze dzieckiem, jakim była dotychczas.... Czy są zaręczeni?
— Nie mogliby zaręczyć się, nie otrzymawszy na to pańskiego zezwolenia.
— Łatwo pani, miss Snowe, mówić i myśleć w sposób nieposzlakowanie rozsądny i prawy, jaki stale i we wszystkim panią cechuje. Niech pani zrozumie jednak, że dla mnie wiadomość ta jest ciosem: moja mała dzieweczka była wszystkim, co posiadałem; nie mam więcej córek, ani synów, pan doktór Bretton mógł zwrócić swoje zapały ku komu innemu. Istnieją dziesiątki bogatych i ładnych kobiet, które przyjęłyby go bardzo chętnie, nie wątpię o tym, jest bardzo przystojny, dobrze ułożony, ma stosunki. Czy nie mógł znaleźć sobie nikogo innego poza moją Polly?
— Gdyby nie spotkał na swojej drodze pańskiej „Polly“ mogłyby — i na pewno podobałyby mu się — inne. Siostrzenica pańska, Miss Fanshave, chociażby.
— O, oddałbym mu Ginevrę z całej duszy; ale Polly!... Nie mogę dać mu Polly!... Nie, nie mogę! Nie jest jej równy — zaznaczył z naciskiem. — Czym, proszę mi powiedzieć, dorównywa jej? Mówią wiele o moim majątku. Nie jestem ani skąpcem, ani człowiekiem dbającym nade wszystko o swój interes, świat myśli jednak o takich rzeczach i dba o nie w pierwszej linii — a Polly będzie bogata.
— Tak, to rzecz wiadoma. Całe Villette zna ją jako bogatą spadkobierczynię.
— Czy w ten sposób mówią o mojej małej dzieweczce?
— Tak, panie hrabio.
Zamyślił się głęboko. Pozwoliłam sobie zagadnąć go:
— Czy uważałby pan kogokolwiek w ogóle za godnego Polly? Czy wolałby pan kogo innego dla niej, aniżeli doktora Brettona? Czy sądzi pan, że wyższe stanowiska społeczne, czy większy majątek wpłynęłyby na zmianę pańskich uczuć dla przyszłego pańskiego zięcia?
— O, tą drogą chce mnie pani wziąć?
— Niech pan rozejrzy się po arystokracji Villette — podobałby się panu ktoś spośród niej na męża dla Polly?
— Nie, nigdy! — Żaden książę, ani baron, czy vicomte z całej tej gromady pustaków.
— O ile słyszę, wielu z tych panów interesuje się nią — dodałam nabierając otuchy: widziałam, że spotykam się z uważnym raczej wysłuchaniem moich uwag, aniżeli z oburzeniem na mnie! — O ile doktór Bretton — dodałam — odejdzie wzgardzony, przyjdą na jego miejsce inni starający się o rękę pańskiej córki. Dokądkolwiek pojedzie pan z nią, nie brak będzie jej, jak przypuszczam, poważnych konkurentów. Niezależnie od bogatego wiana, jakie ją czeka, wydaje mi się, że Paulina oczarowuje swoją osobą większość tych, którzy ją poznają.
— Czyżby? Czy to możliwe? Moja mała dzieweczka nie jest przecież zaliczana do piękności!
— O, myli się pan, sir, panna de Bassompierre jest piękna.
— Nic podobnego! Daruje pani, Miss Snowe, wydaje mi się jednak, że sądzi ją pani zbyt stronniczo, zbyt pobłażliwie. Mnie osobiście podoba się Polly, podoba mi się jej uroda, jej cały sposób bycia, ale ja przecież jestem jej ojcem! A jednak i ja nawet nie uważałem jej nigdy za piękność. Jest powabna, interesująca, ma w sobie coś z czaru rusałki leśnej, bierze tym mnie: — i niewątpliwie innych także — myli się pani jednak, mówiąc o niej jako o piękności.
— Pociąga ludzi ku sobie, pociągałaby ich nawet bez upiększających ram majątku pańskiego i pańskiej pozycji towarzyskiej.
— Majątku mojego i mojej pozycji towarzyskiej?! Czy one to są przynętą dla Grahama? Gdybym tak przypuszczał...
— Doktór Bretton zna dobrze te walory, jak pan nie wątpi oczywiście, panie de Bassompierre, ocenia je też tak, jak oceniałby je każdy gentelman, jak pan sam oceniłby je w podobnych warunkach — nie one jednak były przynętą dla Grahama. Kocha on prawdziwie pańską córkę, widzi w niej najpiękniejsze, najwznioślejsze jej zalety, i umie należycie je ocenić.
— Jakto? Czyżby małe moje ukochanie miało posiadać naprawdę „najpiękniejsze, najwznioślejsze zalety?“
— O, sir, czy przyjrzał jej się pan owego wieczora, kiedy tylu wybitnych luminarzy wiedzy, tyle znakomitości ze świata nauki obiadowało tutaj?
— Byłem istotnie zdumiony i zaskoczony jej zachowaniem się owego wieczora; jej maniery dojrzałej kobiety wywołały uśmiech na moich ustach.
— A czy dostrzegł pan, jak ci wszyscy najwybitniejsi Francuzi skupili się dokoła niej w salonie?
— Tak, dostrzegłem, sądziłem jednak, że szukają odprężenia niejako, że bawią się nią, jak bawiliby się ładnym dzieckiem.
— O, sir, Paulina zachowywała się z niepospolitym urokiem i dystynkcją, słyszałam też, jak ci francuscy panowie, mówiąc o niej, nazywali ją „pétrie d‘esprit et de grace“ — pełną rozumu i wdzięku. — Doktór Bretton był o niej tego samego zdania.
— Jest dobrym kochanym dzieckiem — nie ulega wątpliwości, przyznaję też w istocie, że posiada dużą siłę charakteru. Przypominam sobie teraz, że pielęgnowała mnie pieczołowicie, kiedy byłem chory w pewnym okresie mojego życia; przypuszczano, że umrę; pamiętam, że w miarę pogarszania się stanu mojego zdrowia przybywało jej sił i tkliwości zarazem. A kiedy nastąpiła wreszcie rekonwalescencja, jakim promieniem słońca była ta dziecina w pokoju chorego! Krążyła dokoła mojego fotela bezszelestnie i była promienna jak mały duszek świetlny. A teraz przychodzi ktoś i pragnie pojąć ją za żonę! Nie chcę, nie zgadzam się rozstać z nią! — zakończył z jękiem.
— Zna pan panią Bretton i jej syna od tak dawna — próbowałam podsunąć mu nową myśl — wydanie Polly za niego byłoby w mniejszym stopniu rozstaniem się z nią, aniżeli wydanie jej za kogokolwiek innego.
Zamyślił się ponuro.
— Słusznie. Znam od dawna Luizę Bretton — szepnął. — Ona i ja jesteśmy w istocie bardzo starymi serdecznymi przyjaciółmi; była za swoich młodych lat miłą, kochaną dziewczyną. Mówi pani o piękności, Miss Snowe — ona właśnie była prawdziwą pięknością. Dorodna, słusznego wzrostu, zgrabna, kształtna, kwitnąca — nie jak ta moja mała rusałeczka, Polly. Luiza Bretton, mając osiemnaście lat, miała postawę i ruchy monarchini. Teraz już jest tylko przystojną, zacną starszą kobietą. Chłopak wrodził się w nią — zawsze byłem o nim tego zdania, miałem dla niego szczególne względy; życzyłem mu jak najlepiej. A teraz odwdzięcza mi się za to chęcią wydarcia mi mojego skarbu! Moja mała pociecha kochała zawsze szczerze i wiernie swojego starego ojca. Teraz już skończyło się z tym niewątpliwie — jestem na jej drodze zawadą tylko!
Drzwi otworzyły się; jego „mała pociecha“ weszła do pokoju. Stroił ją, jeśli można tak wyrazić się, urok wieczorny: promieniała ożywieniem, jakie przynosi czasem z sobą schyłek dnia; oczy jej i policzki płonęły ciepłym blaskiem, cerę jej różowiła łuna letniego zachodu; jej loki opadały swobodnie na wydłużoną szyjkę białości lilii; jej biała suknia odpowiednia była na żar czerwcowy. Przypuszczając, że zastanie mnie w bibliotece samą, przyniosła i trzymała w ręku list, który tylko co napisała — list był włożony do koperty, rozmyślnie jednak nie zaklejonej jeszcze. Chciała przeczytać mi co napisała. Na widok ojca zatrzymała się na chwilę, jej drobny krok zachwiał się nieco, rumieniec, skupiony na jej policzkach wyłącznie, oblał całą jej twarz.
— Polly — odezwał się do niej pan de Bassompierre — rumienisz się na widok twojego ojca? To coś nowego. Nie było tego nigdy jeszcze.
— Nie rumienię się — nigdy się nie rumienię — zapewniła, słowom jej zadała wszelako kłam nowa fala szkarłatnej krwi, która, płynąc z serca, zabarwiła żywiej jeszcze jej twarzyczkę. — Myślałam, że jesteś w jadalni. Szukałam Lucy.
— Myślałaś, że jestem z Johnem Grahamem Brettonem, przypuszczam? Odwołano go przed chwilą, ale powróci wkrótce, moja Polly. Będzie mógł wrzucić twój list do skrzynki: zaoszczędzi to Mateuszowi sa course“ — jak nazywa konieczność odbycia drogi.
— Nie wysyłam żadnych listów — rzekła nieco podraźniona.
— Cóż więc robisz z nimi w takim razie? — chodź tutaj i opowiedz mi.
Zdawała się wahać na chwilę — widać to było z wyrazu jej twarzy i z gestu, jak gdyby chciała powiedzieć: „Czy mam podejść naprawdę?“ — podeszła jednak.
— Od kiedy to moja córeczka stała się korespondentką, pisującą listy? — Wydaje mi się, że wczoraj jeszcze usadzałaś na papierze twoje kulfoniki, smarując po nim zawzięcie piórem, podtrzymywanym obu rączkami.
— Ojczulku, to nie są listy do wysyłania pocztą, jak twoje, to tylko notatki, które wręczam komuś od czasu do czasu, ot tak, dla przyjemności.
— Tym kimś jest naturalnie Miss Snowe?
— Nie, ojczulku, nie Lucy.
— Któż więc w takim razie? Może pani Bretton?
— Nie, ojczulku, nie pani Bretton.
— Któż to więc taki, córeczko? Powiedz prawdę twojemu ojczulkowi.
— O, ojczulku! — zawołała, zbrojąc się w odwagę. — Powiem... powiem ci prawdę — całą prawdę; jestem rada, że mogę wreszcie wyjawić ci ją, mimo że drżę z lęku.
Dygotała w istocie, dreszczem przejmowało ją wzrastające podniecenie, opanowujące ją uczucie i zdobywanie się na odwagę wyjawienia prawdy.
— Czuję wstręt do ukrywania przed tobą moich postępków, ojczulku. Boję się ciebie i kocham cię ponad wszystkich i ponad wszystko, z wyjątkiem Boga jedynie. Przeczytaj list, spójrz na adres.
Położyła list na kolanach ojca. Wziął go, wyjął z koperty i przeczytał cały, do końca: ręka jego trzęsła się, oczy zachodziły wilgotną mgłą.
Złożył list i wsunął go z powrotem do koperty, wpatrzony z dziwnym wyrazem tkliwego, żałosnego zdziwienia w istotę, której pismo to było dziełem.
— Czy to ona zdolna była napisać te słowa?... Mała dziewczynka, która wczoraj dopiero stała przy moich kolanach? Czy może ona naprawdę odczuwać w ten sposób?
— Ojczulku, powiedz, czy popełniłam coś złego. Czy sprawia ci to przykrość?
— Nie ma w tym nic złego, niewinna moja dziecino, boli mnie jednak.
— Ależ ojczulku, wysłuchaj mnie! Nie będziesz odczuwał bólu z mojego powodu. Wyrzeknę się raczej wszystkiego — prawie wszystkiego (poprawiła się) — wolałabym umrzeć raczej, aniżeli unieszczęśliwić cię; byłoby to zbyt wielką niegodziwością z mojej strony!
Wzdrygnęła się.
— Czy list ten nie podoba ci się? Czy nie powinnam wręczyć go? Czy mam go podrzeć? Podrę go, o ile każesz, o ile zażądasz. Zrobię to dla ciebie.
— Nie każę nic. Nie żądam niczego.
— Żądaj ode mnie wszystkiego, czego tylko chcesz! Nakaż mi coś! Wyjaw twoje życzenie; nie urażaj tylko Grahama, nie krzywdź go. Kocham cię, ojczulku, ale kocham i Grahama także, bo... bo... nie mogę go nie kochać.
— Ten twój wspaniały Graham jest młodym nicponiem, moja Polly — takie jest teraz moje zdanie o nim. Zdziwi cię, że słyszysz to z moich ust, faktem jest jednak, że nie mam już dla niego ani krzty dawnego przyjaznego uczucia. O, dawniej dopatrywałem się czegoś w oku tego chłopca, którego nie potrafiłem jednak nigdy przejrzeć do dna. Jest w nim coś takiego, czego nie ma w jego matce; utajona jakaś treść, ostrzegająca człowieka, aby nie zapuszczał się zbyt daleko w jej głębię, a teraz, nagle, wpadłem w nią, zanurzyłem się powyżej głowy.
— Ojczulku, nie masz racji, nie wpadłeś; pozostaniesz w dalszym ciągu bezpiecznie na brzegu; możesz postąpić jak zechcesz; posiadasz nade mną nieograniczoną, despotyczną władzę. Możesz zaniknąć mnie jutro w klasztorze i złamać serce Grahamowi, o ile zechcesz być tak okrutny. Władco mój nieograniczony, autokrato, carze, czy zrobisz to?
— Precz z nim w głąb tajg Sybiru, wraz z jego czerwonymi bokobrodami; powtarzam, że nie lubię go, dziwię się też, że ty możesz go lubić, Polly.
— Ojczulku, wiesz, że jesteś bardzo niedobry? Nie widziałam cię nigdy jeszcze tak niemiłym, tak mściwym nieledwie. Na twarzy twojej dostrzegam jakiś obcy, nie twój wyraz.
— Precz z nim! — powtórzył pan Home z miną naprawdę gniewną i zatroskaną, a w każdym razie szczerze rozgoryczoną. — Przypuszczam — dodał z wyrzutem — że gdyby odjechał, zapakowałaby Polly w tłomoczek swoje rzeczy i uciekłaby za nim; zdobył on jej serce, z którego wyparł starego jej ojca. Odłączył cię ode mnie.
— Jesteś naprawdę niedobry, ojczulku, mówiąc w ten sposób. Stanowczo niesłusznie czynisz. Nie wypierał cię nikt z mojego serca; nie możesz być z niego wyparty! Żadna istota ludzka, niczyja siła i niczyje wpływy nie byłyby zdolne odłączyć mnie od ciebie.
— Dobrze, wyjdź za mąż, Polly! Możesz poślubić rude bokobrody. Przestań być córką, bądź odtąd żoną tylko!
— Rude bokobrody?! Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć, ojczulku. Powinieneś unikać niesprawiedliwego uprzedzania się. Utrzymywałeś... często, że wszyscy Szkoci, ziomkowie twoi, są ofiarami niedorzecznych uprzedzeń. Dajesz tego dowód teraz ty sam, nie umiejąc odróżnić koloru czerwonego od ciemno-kasztanowatego.
— Daj spokój, starym skłonnym do uprzedzania się Szkotom, idź sobie!
Stała, wpatrzona w niego przez chwilę. Chciała okazać swoją stanowczość, wyższość swoją ponad szyderstwo i niezasłużone wyrzuty: znając charakter ojca, wyczuwając nieliczne słabe jego strony, była przygotowana na scenę, jaka rozegrała się teraz. Nie zaskoczyła jej też ona, jako niespodzianka; pragnęła jedynie, licząc się z możliwością gwałtownej reakcji ze strony ojca, aby nie narażona była przy tym na szwank godność żadnego z nich trojga. Jej własne poczucie godności nie przydało jej się jednak na nic. Załamał się nagle cały z wysiłkiem zdobyty hart jej duszy, oczy zaszkliły się łzami; rzuciła się ojcu na szyję.
— Nie opuszczę cię, ojczulku! — zawołała ze łkaniem. — Nigdy cię nie opuszczę! Nie sprawię ci nigdy bólu!
— Jagniątko moje! Mój skarbie! — szeptał kochający, a mimo to twardy, uparty, nieubłagany ojciec. Nie powiedział nic więcej na razie, a i te nawet dwa wyrazy brzmiały dziwnie ochryple.
W pokoju ściemniło się już. Usłyszałam kroki za drzwiami. Przypuszczając, że może to być służący wchodzący z zapalonymi świecami, otworzyłam, aby uniknąć nagłego jego wejścia. Nie było jednak w przedpokoju żadnego służącego: wysoki mężczyzna umieszczał swój kapelusz na stole, ściągając zwolna z rąk rękawiczki. Miałam wrażenie, że ociąga się z wejściem do pokoju bibliotecznego. Nie wezwał mnie ani znakiem, ani głosem, wyczytałam jednak wyraźnie w jego oczach:
— Niech pani przyjdzie tu, Lucy.
Podeszłam do niego.
Po twarzy jego przemknął uśmiech, kiedy spojrzał na mnie: niczyje usposobienie z wyjątkiem jego własnego jedynie, nie byłoby zdolne uśmiechem wyrazić gwałtownego wzruszenia, jakie miotało nim w tej chwili.
— Pan de Bassompierre jest tutaj? — zapytał wskazując oczami pokój biblioteczny.
— Tak.
— Zauważył moje podniecenie przy obiedzie? Zrozumiał mnie?
— Tak, panie Grahamie.
— Czeka mnie więc usłyszenie wyroku! A ona?
— Pan Home (nie przestawaliśmy mówić o nim często jako o panu Homie) rozmawia ze swoją córką.
— O! To ciężka chwila, droga Lucy!
Był wyraźnie poruszony do głębi; jego młoda, mocarna ręka dygotała; żywe (chciałam napisać śmiertelne napięcie wyrazu tego wszelako nie podobna użyć w zastosowaniu do człowieka, tak jak on kipiącego pełnią sił żywotnych) żywe napięcie przyśpieszało teraz gwałtownie jego oddech; pomimo jednak całego podniecenia jego i niepokoju nie przygasł ani na chwilę uśmiech na jego twarzy.
— Bardzo rozgniewany, jak pani sądzi, Lucy?
Ona dzielnie dochowuje panu wiary, Grahamie.
— Jaki będzie mój los?
— Urodził się pan znać pod szczęśliwą gwiazdą.
— Naprawdę? Dobra, kochana Sybilo! Dodała mi pani tyle otuchy, że musiałbym być prawdziwie zajęczego serca, aby tchórzyć teraz jeszcze. Wydaje mi się, że wszystkie kobiety są dobre i uczciwie dochowują wierności, Lucy kochana. Czuję, że powinienem je kochać i kocham je w istocie. Moja matka jest dobra; ona jest boska, a pani, droga Lucy, ma serce wierne niczym złoto. Może nie mam słuszności?
— Tak, Grahamie, ma pan słuszność.
— Podaj mi zatym dłoń twoją, kochana mała chrzestna siostrzyczko: życzliwa to dla mnie dłoń i zawsze nią była. A teraz ruszajmy na wielki bój! Oby Najwyższy stanął po stronie sprawiedliwego! Powiedz! „Amen“! Lucy.
Odwrócił się w moją stronę i czekał dopóki nie powiem: „Amen!“ Wskrzesł na chwilę dla mnie dawny czar bezwzględnego podporządkowywania się jego woli. Życzyłam mu powodzenia; wiedziałam, że będzie ono jego udziałem. Urodził się zwycięzcą, tak samo zupełnie jak są ludzie, którzy rodzą się zwyciężonymi.
— Niech pani idzie za mną, Lucy! — rzekł. — Poszłam za nim, aby stanąć z nim po społu przed obliczem pana Home‘a.
— Sir — zagadnął go Graham od razu na wstępie — jaki jest wydany na mnie wyrok?
Ojciec Pauliny spojrzał na niego: córka zasłoniła twarz rękami.
— I cóż, doktorze Brettonie, spotkała mnie z pańskiej strony zwykła zapłata za gościnność?!... Przyjmowałem pana z otwartym sercem, a pan pozbawił mnie najdroższego mojego skarbu. Zawsze rad widziałem pana w moim domu, a pan przychodził tutaj po to, aby wydrzeć mi jedyny bezcenny dla mnie klejnot. Przemawiał pan do mnie głosem człowieka poczciwego i równocześnie — nie chcę powiedzieć, że ograbił mnie pan, jestem jednak ograbiony, a to co ja utraciłem, pan zdobył jak się zdaje.
— Wyznać muszę, sir, że nie czuję wyrzutów sumienia.
— Wyrzutów sumienia?! O, nie należy pan do tych, którzy zdolni są je odczuwać... Triumfuje pan niewątpliwie, Grahamie; jest pan w pewnej mierze przynajmniej potomkiem wodza szczepu Highlanderów szkockich, w całym też pańskim wyglądzie, we wszystkim co pan mówi i w pańskim nastawieniu myślowym widoczne są ślady pochodzenia Celtyckiego. Posiada pan celtycką przebiegłość i zarazem celtycki urok. Rude... (niech będzie po twojemu, Polly, kasztanowate) włosy, chytrze podstępną mowę, rozum przebiegły — wszystko to odziedziczył pan po swoich przodkach, doktorze Brettonie.
— Czuję, że jestem uczciwy, sir — rzekł Graham, przy czym typowo angielski rumieniec oblał jego twarz, jako żywe, ciepłe świadectwo szczerości jego wyznania. — A jednak pod pewnym względem nie myślę przeczyć, że oskarża mnie pan słusznie. Będąc w towarzystwie pańskim, taiłem zawsze wobec pana myśl, której nie śmiałem ujawnić. Patrzyłem na pana w istocie jako na posiadacza skarbu najcenniejszego dla mnie na świecie. Pragnąłem go. Czyniłem co było w mojej mocy, aby go zyskać. Proszę teraz, niech mi wolno będzie nazwać go moim, sir!
— Wiele żądasz pan, Johnie.
— Bardzo wiele, sir. Musi to jednak być ofiarowane mi przez pana wspaniałomyślnie, jako dar; sprawiedliwie, jako nagroda. Nie mógłbym nigdy zdobyć jej w inny sposób.
— O, posłuchajcie tego tonu Highlanderów! — rzucił pan Home ironicznie, Spójrz na niego, Polly! Podnieś oczy! Odpowiedz śmiałkowi. Każ mu iść precz!
Podniosła posłusznie oczy, spoglądając nieśmiało na pięknego swojego wielbiciela i czule równocześnie na chmurnego, nasępionego swojego „Starszego Pana“.
— Ojczulku, kocham was obu — szepnęła — mogłabym mieć staranie o jednym i drugim. Nie mam potrzeby odsyłać Grahama — może mieszkać tutaj: nie będzie stał nikomu na przeszkodzie — broniła się z prostotą wysłowienia, która zwykła budzić uśmiech na twarzy zarówno ojca jej jak Grahama. Uśmiechnęli się obaj i teraz także.
— Będzie ogromną przeszkodą dla mnie — upierał się w dalszym ciągu pan Home. — Nie chcę go tutaj, Polly. Jest za wysoki, przeszkadza mi. Każ mu odejść!
— Przyzwyczaisz się do niego, ojczulku. Przekonasz się, że przywykniesz. I mnie także wydawał się z początku niepomiernie wysoki, jak wieża, ile razy musiałam zadzierać głowę do góry, żeby spojrzeć na niego; na ogół jednak, nie chciałabym wcale, żeby był inny.
— A ja nie zgadzam się na niego pod żadnym względem, Polly; mogę doskonale obejść się bez zięcia. Nie pragnąłbym nigdy, aby najlepszy nawet człowiek w całym kraju związany miał być ze mną podobnego rodzaju węzłami rodzinnymi. Każ temu panu odejść.
— Zna cię przecież już od tak dawna, ojczulku i tak dobrze umie dostosować się do ciebie. Tak odpowiadało ci zawsze jego towarzystwo...
— Komu odpowiadało? Mnie?!... Przenigdy! Tak, udawał, że zgadza się ze mną we wszystkim. Udawał, ze podziela wszystkie moje sądy i upodobania. Ustępował mi, mając po temu aż nadto ważkie własne swoje powody. Myślę, moja Polly, że czas już najwyższy, abyśmy oboje, ty i ja, pożegnali raz na zawsze tego pana.
— Nie na zawsze, tylko do jutra. Podaj rękę Grahamowi, ojczulku.
— Ani myślę! Nie jestem jego przyjacielem. Nie mam wcale zamiaru wciskać się pomiędzy was oboje, przymilać się wam obojgu.
— Wiem na pewno, z całą pewnością, że jesteście sobie wzajem przyjaciółmi. Grahamie, wyciągnij do ojczulka twoją prawą rękę. Ojczulku, wyciągnij i ty swoją. A teraz każcie obu waszym rękom zetknąć się z sobą wzajemnie... Ojczulku, nie stój sztywno, jak drąg. Zamknij swoje palce: bądź posłuszny! Tak! Ależ to nie jest uścisk, to chwyt jak w pasji. Ojczulku, wpijasz się w rękę Grahama jak śruba. Miażdżysz ją do kości; sprawiasz mu ból.
Musiał mu istotnie sprawić ból, Graham nosił na palcu masywny pierścień, wysadzany brylantami, których ostre kanty werżnęły się w ciało Grahama, raniąc je do krwi, ból wszelako tak samo wywołał uśmiech na jego ustach, jak poprzednio wywołał go miotający nim niepokój.
— Niech pan wejdzie ze mną do mojego gabinetu — zwrócił się wreszcie pan Home do młodego lekarza. Poszli obaj. Ich rozmowa nie trwała długo, jak przypuszczam jednak była decydująca widocznie. Konkurent został poddany ścisłemu badaniu i musiał dawać wyczerpujące odpowiedzi na cały szereg pytań co do przeróżnych spraw. Niezależnie od tego, czy doktór Bretton był, czy nie był chwilami podstępny w mowie i w spojrzeniu, taił się w głębi jego duszy zdrowy, szczery podkład. Jego odpowiedzi, o czym dowiedziałam się w następstwie, wykazały zarówno poważną znajomość rzeczy, jak nieskazitelną uczciwość. Bardzo dobrze pokierował swoimi sprawami. Wywalczył sobie zwycięsko drogę po przez gąszcz powikłań i trudności; był bliski już odzyskania utraconego, odziedziczonego po ojcu majątku; dowiódł panu Brettonowi, że jest w stanie, nie licząc na niczyją pomoc, stworzyć własny dom, ożenić się.
Ojciec i konkurent zjawili się ponownie w pokoju bibliotecznym. Pan de Bassompierre zamknął drzwi i wskazał na swoją córkę.
— Bierz ją — rzekł — bierz ją, Johnie Brettonie, i niech Bóg, nasz Sędzia Najwyższy, tak postąpi z tobą, jak ty postąpisz z nią!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezadługo potem, po upływie dwóch tygodni może, ujrzałam trzy osoby: hrabiego de Bassompierre, jego córkę i doktora Grahama Brettona, siedzących po społu na ławce pod rozłożystym, dającym miły cień drzewem, rosnącym na gruntach pałacu w Bois l‘Etang. Przybyli tutaj, aby zażyć świeżości wieczoru letniego; na zewnątrz wspaniałych wrót oczekiwał na nich powóz, który miał zabrać ich do domu; zielone obszary murawy słały się miękko zamglone dokoła nich, w oddali wznosił się pałac biały, jak stroma skała na Pentelikonie; ponad ich głowami jaśniała gwiazda wieczorna; gaj kwitnących krzewów owiewał balsamem powietrze uroczego zakątka; pora była cicha i łagodna; poza grupką ich trojga nie było tutaj nikogo.
Paulina siedziała pomiędzy obu panami: przy słuchaniu ich rozmowy, wprawiała w ruch drobne rączki, zajętą misterną jakąś robotą. Sądziłam zrazu, że wiąże bukiet, ale nie: maleńkimi nożyczkami, połyskującymi na jej kolanach, odcięła po pasemku z każdej męskiej pochylonej w jej stronę głowy, a teraz splatała razem siwe włosy ze złocistymi. Po upleceniu z nich cieniuchnego warkoczyka — nie mając pod ręką jedwabnej nitki do jego związania, użyła włosa z własnej głowy do tego celu, umocniwszy go supełkiem i zamknąwszy całość w medalioniku, schowała go na swoim sercu.
— Mam teraz — rzekła — niezawodny amulet, posiadający dar czarodziejski umocnienia na wieki przyjaźni pomiędzy wami obydwoma. Dopóki będę go nosiła na moim sercu, nie może poróżnić was spór żaden, najdrobniejsza sprzeczka nawet.
Spleciony został w istocie drobnymi jej paluszkami amulet i zaklęty w niego czar, który uniemożliwiał wszelką pomiędzy obu najdroższymi jej istotami wrogość. Paulina stała się węzłem trwale je łączącym, wywierającym na nie wpływ magiczny, zadzierzgującym trwałą pomiędzy nimi zgodę i duchową spójnię. Z nich obu czerpała swoje szczęście, a wszystko, co brała od nich, oddawała im z sutą nawiązką.
Czy może naprawdę istnieć podobnie niezmącone szczęście na ziemi? — zadawałam sobie pytanie, obserwując tę trójkę: ojca, córkę i przyszłego jej męża — już teraz zjednoczonych, błogosławionych i błogosławiących.
Tak. Istnieje. Bez wszelkiego zabarwienia romantycznego, bez przesady, czy fantazjowania. Niektóre żywoty ziemskie zaznają w istocie — wciągu pewnego szeregu dni czy lat — szczęścia rajskiego, mam też głęboką wiarę, że o ile szczęście takie staje się raz w życiu bodaj udziałem ludzi dobrych (źli nie zaznają go nigdy), nie zatracają się w zupełności ślady dobroczynnego wpływu, jaki wywarło ono na nich. W jakikolwiek sposób miałby ich w następstwie doświadczyć los, jakiekolwiek miałyby czekać ich przejścia, choroby czy utraty istot najbliższych, prześwietla najcięższe dla nich chwile niezagasły blask dawnego szczęścia, darzący ich pociechą w najgłębszych ich smutkach, przejaśniający najczarniejsze, zgromadzone nad ich głowami chmury.
Powiem więcej nawet. Wierzę naprawdę w znajdowanie się na ziemi istot ludzkich, urodzonych pod tak szczęśliwą gwiazdą, wychowanych w tak korzystnych warunkach, kierowanych, strzeżonych i ochranianych tak miłośnie od miękkiej kołyski aż do późnego, cichego grobu, że nie przenika do ich życia żadne cierpienie nadmierne, żadna chmura burzowa nie rzuca cienia mrocznego na drogę ich wędrówki doczesnej. Co ciekawsze, nie bywają to często spieszczone przez los, samolubne natury, ale jej najszczytniejsi, najlepsi wybrańcy: mężczyźni i kobiety, siejący naokół swój wpływ dobroczynny, błogosławione czynniki, niosące ludziom błogosławione dary boże.
Nie zwlekajmy wszelako z opisem przykładu prawdziwego takiego szczęścia. Graham Bretton i Paulina de Bassompierre zostali połączeni węzłem małżeńskim. Doktór Bretton okazał się takim właśnie błogosławionym czynnikiem, takim nieustannym źródłem i siewcą łask. Czas nie przyniósł u niego najsłabszych oznak zwyrodnienia, wprost przeciwnie, pewne drobne jego wady zatarły się, cnoty jego natomiast, dojrzały i utrwaliły się. Jego władze duchowe rozwijały się coraz subtelniej, zyskiwał coraz bardziej na sile moralnej, która w zamian darzyła go korzyściami moralnymi; odpłynęły gdzieś bezpowrotnie wszelkie męty zanieczyszczające, pozostało czyste, niezmącone żadnymi naleciałościami wino szlachetne. Świetlany był również los jego żony. Utrzymała w pełni miłość swojego męża, przyczyniała się do nieustannego uszlachetniania jego natury, była niezachwianą podstawą i racją jego istnienia.
Szczęśliwe to było w istocie stadło: wraz z latami, które przyniosły im obojgu wielkie powodzenie materialne, wzrastała ich dobroć także: szczodrze, z otwartymi rękami, przezornie wszelako i rozumnie, dzielili się z innymi dobrami tego świata, które tak obficie przypadły im samym w udziale. I oni także, niewątpliwie, zaznali rozczarowań, trudności i smutków, i na nich także spadały ciosy, umieli jednak znosić wszystko mężnie i z poddaniem. Niejednokrotnie także stawał na ich drodze Ten, którego oblicze jest niewidzialne dla śmiertelnych, kiedy jednak znajdą się z Nim oko w oko, staje się dla nich życie niemożliwością: i oni oboje także zmuszeni byli spłacić dług Władcy Grozy. W pełni sił jeszcze zeszedł z tego świata pan de Bassompierre; Luiza Bretton rozstała się z życiem doczesnym w wieku sędziwym. Raz jeden także rozległ się w siedzibie młodej pary jęk rozpaczny Racheli, opłakującej swoje dzieci, inne wszakże biegały zdrowe i kwitnące, aby zastąpić utracone. Doktór Bretton odrodził się w synu, który odziedziczył po nim jego urodę i jego pogodne usposobienie; miał także piękne jak on sam, córki; dzieci te wychowywał kochającą, ale stanowczą ręką, wyrosły też zgodnie z zapowiedziami, do jakich upoważniały cechy, odziedziczone po rodzicach oraz staranne wychowanie i wykształcenie, jakie zawdzięczały im również.
Słowem, pozostaję w najściślejszej zgodzie z prawdą, twierdząc, że oba te żywoty, Pauliny i Grahama, były błogosławione, na podobieństwo żywota ulubionego syna Jakóbowego „błogosławieństwem, jakim darzyły ich Niebiosa w górze ponad nimi i błogosławieństwem głębin, leżących pod ich stopami“.
Było tak, albowiem Bóg Najwyższy widział, że tak będzie dobrze.




ROZDZIAŁ XXXIII
CHMURY

Nie było tak jednakże dla wszystkich. I cóż z tego? Niech się stanie wedle woli Jego, jak na pewno stanie się, niezależnie od tego, czy przyjmiemy wyroki Jego z rezygnacją i pokorą, czy nie. Ten stan rzeczy jest wynikiem impulsu twórczego; siła potęg widzialnych czy niewidzialnych, poruczone ma sobie spełnienie tego zadania. Musi być dany wzór życia, jakie ma nastąpić. Próba ta wypisana być musi, o ile zajdzie tego potrzeba, krwią i ogniowymi zgłoskami. Ogniem i krwią kreślimy kronikę dziejów poprzez wszechświat cały. Ogniem i krwią znaczone są ich ślady we własnym naszym życiu. Człowieku cierpiący, nie przerażaj się nadmiernie grozą palącej tej oczywistości. Znużony wędrowcze, opasz mocniej twoje biodra, ufnie skieruj wzrok swój ku górze i maszeruj odważnie przed siebie w dalszym ciągu. Pielgrzymi i bracia żałobnicy, złączcie się w zespół przyjacielski. Ciemne dla większości spośród nas ścielą się drogi nasze poprzez dzikie pustkowie tego świata: oby kroczenie nasze po nich było równe i stanowcze. Niech krzyż, jaki dźwigamy, służy nam za sztandar; za kij pielgrzymi, jako za podporę naszą, mamy obietnicę Tego, którego „słowo jest wypróbowane, którego drogi i sposoby są doskonałe“; naszą obecną nadzieją jest przezorność Tego, „kto darzy nas tarczą zbawienia, Tego, czyja dobroć czyni ludzi wielkimi; ostateczną siedzibą naszą łono Tego, który przebywa na wyżynie niebios“; nagrodą, wieńczącą — gloria wiekuista i bezmierna. Wiedźmy żywot nasz tak, abyśmy mogli uzyskać ją: znośmy trudy i przeciwności, jako dobrzy żołnierze, dokończmy naszego biegu i zachowajmy wiarę, że w ostatecznym wyniku wyjdziemy z tych zapasów czymś więcej jeszcze niż zwycięzcami. „NIE UMRZEMY!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego poranka czerwcowego byłyśmy wszystkie zgromadzone w klasie w oczekiwaniu na wykład literatury. Wybiła godzina, spodziewałyśmy się przyjścia profesora.
Uczennice pierwszego oddziału siedziały wyjątkowo spokojnie i cicho; przepisane na czysto i przygotowane na lekcję wypracowania leżały w pogotowiu przed nimi, starannie przewiązane wstążeczkami, aby profesor, przebiegając pośpiesznie od pulpitu do pulpitu, mógł od razu pozbierać wszystkie. Był już lipiec, poranek wyjątkowo piękny, oszklone, szeroko otwarte drzwi dawały wolny przystęp rzeźwiącemu wietrzykowi, pod którego tchnieniem kołysały się rosnące przy oknach rośliny, pochylając główki, zaglądając do wnętrza, zdając się naszeptywać jakieś wieści.
Monsieur Emanuel nie zawsze bywał ściśle punktualny, nie dziwiłyśmy się też jego opóźnieniu, zaskoczone, natomiast, byłyśmy, kiedy drzwi z kurytarza otworzyły się wreszcie i, zamiast niego, wbiegającego, jak zwykle, pośpiesznym, ożywionym krokiem, weszła spokojna, opanowana Madame Beck.
Podszedłszy do katedry, zajmowanej zazwyczaj przez Monsieur Paula, stanęła przed nią, opięła się szczelniej lekkim, okrywającym jej ramiona szalem i, utkwiwszy wzrok w klasę, zaczęła mówić przyciszonym, zupełnie jednak zrównoważonym głosem;
— Dzisiejszego rana nie odbędzie się wykład literatury.
Po dwuminutowej przerwie nastąpiła druga część przemówienia:
— Wykłady te będą prawdopodobnie zawieszone na przeciąg tygodnia. Tyle czasu co najmniej będę zmuszona poświęcić na wyszukanie odpowiedniego zastępcy Monsieur Emanuela. Na razie będzie zadaniem naszym zająć w sposób pożyteczny te niewypełnione godziny.
— Profesor wasz, moje panie — dodała — zamierza w odpowiednim momencie i w odpowiedni sposób pożegnać się z wami. W tej chwili nie ma czasu na to. Przygotowuje się do dalekiej, długotrwałej podróży. Nagły, nader ważny obowiązek powołuje go na miejsce bardzo odległe od Labassecour. Postanowił opuścić Europę na czas nieokreślony. On sam zresztą, zechce na pewno opowiedzieć wam o tym coś więcej. Zamiast wysłuchania wykładu profesora Emanuela, poświęcicie, moje panienki, tę godzinę na czytanie po angielsku pod kierunkiem Mademoiselle Lucy.
Skłoniła głowę w dostojnym ukłonie, otuliła się szczelniej fałdami swojego szala i wyszła z pokoju szkolnego.
Zapadło głębokie milczenie. Po chwili przyciszony szept i niezwykły odgłos pochlipywania rozległ się w klasie. Wyraźne dla mnie było, że niektóre z uczennic płaczą...
Minęło kilka minut. Wzmogły się szmery, szepty, tu i owdzie odgłosy łkań. Uświadomiłam sobie nagle, że jest to niedopuszczalne rozluźnienie dyscypliny, rodzaj wzrastającego bezładu, jak gdyby dziewczęta poczuły brak kierowniczej żelaznej ręki, brak zwykłej surveillance. Przyzwyczajenie i stałe wdrażanie do obowiązku nakazały mi opanować szybko sytuację, przybrać zwykły surowy ton i dzięki temu doprowadzić klasę do normalnego stanu, przywrócić ład i ciszę. Na lekturę angielską obrałam ustęp dość długi i wymagający poważniejszego skupienia. Czytanie zajęło dziewczętom cały ranek. Przypominam sobie, że wyraźnie zniecierpliwiły mnie te spośród uczennic, które łkaniem przyjęły wiadomość o wyjeździe Monsieur Emanuela. Wiedziałam, że ich wzruszenie nie miało głębszego źródła ani znaczenia: było raczej wybuchem histerycznym. Powiedziałam im to bez ogródek, nie szczędząc ich bynajmniej. Nieomal wyśmiałam je. Byłam surowa i bezwzględna. W rzeczywistości nie byłam w stanie znieść ich łez, ani odgłosu ich łkania. Jedna zwłaszcza z dość ograniczonych, nieomal zupełnie tępych dziewcząt nie przestawała szlochać, kiedy inne uspokoiły się już od dawna. Nieuchronna konieczność dopomogła mi, każąc zwrócić się do niej w taki sposób, aby nie śmiała już dłużej pozwalać sobie na nieopanowane demonstrowanie swoich uczuć i musiała pokonać za wszelką cenę wstrząs, jakiego doznała.
Miałaby ona najzupełniejsze prawo i słuszność nienawidzieć mnie, gdyby nie to, że, po skończonej lekcji, w momencie, kiedy wszystkie uczennice wychodziły z klasy, kazałam jej pozostać, a po ich odejściu, zrobiłam to, czego nie robiłam dotychczas nigdy i wobec nikogo: przytuliłam dziewczątko do mojego serca i ucałowałam je w oba policzki. Uległszy jednak nagłemu temu popędowi, wysunęłam ją pośpiesznie na kurytarz, zwłaszcza, że po dokonanym wysiłku uspokojenia się, rozczulona moim upieszczeniem jej, rozszlochała się jeszcze rozpaczliwiej niż poprzednio.
Starałam się mieć wypełnioną obowiązkami każdą minutę tego dnia, chętnie też przesiedziałabym przy pracy do rana, gdyby wolno było mieć zapalone światło. Noc przyniosła mi w istocie ciężkie chwile, które pozostawiły na mojej twarzy aż nadto wyraźne ślady, źle oczywiście uzbrajające mnie do znalezienia się nazajutrz wobec nieznośnej paplaniny uczennic i nauczycielek. Jak należało spodziewać się, krążyły wszystkie rozmowy dokoła niezwykłej nowiny. Pierwszej chwili zaskoczenia towarzyszyło jeszcze zachowanie pewnej powściągliwości: rychło jednak uporały się dziewczęta z chwilowym wzruszeniem; wszystkie usta otworzyły się, obrotne języki zostały puszczone w ruch; nauczycielki, uczennice, służące nawet, wymieniały raz w raz imię Monsieur Emanuela. Jakto, on, którego związek ze szkołą datował od pierwszej chwili jej powstania, miałby nagle wycofać się z niej zupełnie?! Dziwne! Niepojęte! Nikt nie był w stanie zrozumieć tego.
Tyle, tak namiętnie, tak długo i tak często wałkowały tę sprawę na wszystkie strony i sposoby, że z całej tej niepowstrzymanej lawiny ich słów zaczęły wreszcie wyłaniać się pewne bliższe szczegóły. Trzeciego dnia mniej więcej usłyszałam, że ma on odpłynąć za tydzień jakoby, a nadto, że celem jego podróży są Indie Zachodnie. Spojrzałam na twarz i oczy Madame Beck, szukając w nich zaprzeczenia, lub przeciwnie, potwierdzenia tej wiadomości; usiłowałam wyczytać z jej twarzy, z jej rysów właściwą prawdę, nie uchyliła mi jednak ani rąbka jej poza tym, co było w danym wypadku banalne bez znaczenia. — Rozstanie się z nim — deklamowała patetycznie — jest dla niej olbrzymią stratą. Nie ma pojęcia w jaki sposób wypełni tę dotkliwą lukę. Tak jest zżyta ze swoim krewniakiem, który stał się jej prawą ręką! Jak poradzi sobie bez niego? Była zrazu bardzo przeciwna jego wyjazdowi, Monsieur Paul przekonał ją jednak, że wzywa go obowiązek, wobec czego zmuszona jest poddać się nieubłaganej konieczności.
Powiedziała to wszystko publicznie, w klasie, a potem powtórzyła przy obiedzie, mówiąc o tym głośno z Zélie St. Pierre.
— Dlaczego miałoby to być jego obowiązkiem? — mogłam ją zapytać. Miałam szczerą ochotę, a nawet zamiar przyłapać ją nagle, w momencie, kiedy spokojnie przechodziła obok mnie w klasie, wyciągnąć ku niej rękę, przytrzymać ją i rzec: — „Niech pani powie nam dlaczego obowiązkiem jego jest iść na wygnanie?“ — Ale Madame zwracała się do coraz innej nauczycielki, nie spojrzawszy ani razu na mnie, jak gdyby nie przypuszczała wcale, aby rzecz ta mogła obchodzić i mnie także.
Dni mijały. Nie mówiono już nic o przyjściu Monsieur Emanuela, aby pożegnać się z nami; nikt zresztą nie pytał o to, czy przyjdzie czy nie, nikt nie zdradzał zaniepokojenia, ani zgnębienia, że mógłby odjechać, nie przemówiwszy do nas, nie zobaczywszy się raz jeszcze z nami; przez cały czas nieustannej paplaniny na jego temat, nie potrącono ani razu o ten najżywotniejszy punkt. Co się tyczy Madame, miała ona oczywiście możliwość widywania go i mówienia mu wszystkiego, co miała mu do powiedzenia. Cóż więc mogło obchodzić, czy ukaże się on raz jeszcze wśród nas, w klasie?
Tydzień miał się ku końcowi. Oznajmiono nam, że data wyjazdu profesora ustalona jest na ten a ten dzień, że celem jego podróży jest „Gwadelupa“, a właściwie połączona z nią wąskim przesmykiem „Basse-Terre“. Na te dalekie wyspy, powoływać go miały rzekomo sprawy jego przyjaciół; nie jego własne. O tym byłam i ja najmocniej przekonana.
„Basse-Terre i Gwadelupa“. Mało sypiałam w tym okresie, a ilekroć zdrzemnęłam się, budziło mnie wnet nagłe wzdrygnięcie się, wydawało mi się bowiem, że słowa „Basse-Terre“ i „Gwadelupa“ zostały przez kogoś głośno wypowiedziane tuż nad moją poduszką, lub też przebiegały poprzez ciemność przede mną i dokoła mnie czerwonymi fioletowymi skrętami świetlnymi.
Wiedziałam, że nie ma żadnej rady ani pomocy na to co czułam, czy mogłam jednak nie odczuwać? Monsieur Emanuel był bardzo serdeczny dla mnie ostatnio; z każdą godziną stawał się lepszy i serdeczniejszy. Miesiąc już upłynął od owego dnia porozumienia się naszego na punkcie odrębności naszych zapatrywań na kwestie teologiczne i przez cały ten czas nie było pomiędzy nami żadnych tarć ani sporów. Ani też nie był spokój, jaki pomiędzy nami zapanował, zimnym wynikiem rozejścia się naszych dróg. Przychodził częściej i rozmawiał ze mną dłużej i obszerniej, aniżeli przed tym; spędzał ze mną całe godziny w nastroju łagodnie ukojonym, z pogodą w oku i miłym zrównoważeniem w sposobie bycia. Zaczęliśmy poruszać w rozmowach naszych miłe tematy: wypytywał mnie o plany moje i zamierzenia na przyszłość, a ja zwierzałam mu się z wszystkiego. Musiałam na jego żądanie powtarzać mu niejednokrotnie jakie mam zamiary, mimo że nazywał je rojeniami Alnasara. Nie było już pomiędzy nami żadnych zgrzytów; wzajemne nasze porozumienie zostało ustalone i pogłębione; serca nasze wypełniały uczucia zespolenia się i nadziei; wzajemne przywiązanie, głęboki szacunek i wzrastająca ufność umocniły zadzierzgnięte pomiędzy nami obojgiem więzy łączności.
Jaki spokój niezmącony panował na wykładach, których udzielał mi w dalszym ciągu. Nie było już szydzenia z mojego „intelektu“, nie było gróźb wystawiania mnie na publiczny egzamin; milczące uznanie, życzliwy kierunek, światła, wyrozumiała pomoc i łagodne wybaczanie — przy powstrzymywaniu się od głośnych pochwał — mile zastąpiły dawne zawistne szyderstwa i jeszcze bardziej zawistne namiętne zachwyty. Długie chwile przesiadywał czasem bez słowa, a kiedy zapadający zmierzch czy inne obowiązki zmuszały nas do rozstania, odchodził, szepcąc: — „Il est doux le répos! Il est précieux, le calme bonheur!“[161]
Pewnego wieczora, nie dalej niż przed dziesięcioma dniami, kiedy przechadzałam się po mojej alejce, podszedł do mnie i ujął mnie za rękę. Podniosłam oczy, aby spojrzeć na niego, sądziłam bowiem, że chce zwrócić na coś moją uwagę.
Bonne petite amie! — rzekł łagodnie — douce consolatrice![162] — Ale pod wpływem dotknięcia jego ręki i słów jego, zrodziło się w moim sercu nowe uczucie, powstała dziwna myśl. Czy możliwe, aby stawał się on dla mnie czymś więcej, aniżeli przyjacielem, tylko, niż bratem? Czy wyraz jego twarzy zdradza uczucie silniejsze niż braterstwo i przyjaźń?
Jego wymowne spojrzenie zdradziło coś więcej jeszcze, jego ręka pociągnęła mnie ku sobie, wargi jego, mające wypowiedzieć myśl jego, poruszyły się. Nie, nie teraz. W mrok alejki wdarła się przeszkoda: podwójna i podwójnie złowroga — przed nami, jak gdyby spod ziemi, wyrosły dwie postaci — kobiety i księdza: Madame Beck i Père-Silasa.
Nie zapomnę nigdy wyglądu Ojca-Silasa. Pierwszym jego odruchem na widok pochwyconego na gorącym uczynku przejawu żywszego uczucia, było dziwne Jean Jacques‘owskie podniecenie, wnet potem wszakże przyćmiła je śledziennicza zazdrość księża. Przemówił do mnie z namaszczeniem. Na wychowanka swojego rzucił spojrzenie surowe. Co się tyczy Madame Beck, nie dostrzegła oczywiście, — nic-nic, mimo że kuzyn jej nie wypuszczał w jej obecności z uścisku ręki heretyckiej cudzoziemki, nie pozwalając jej wycofać się i, wręcz przeciwnie, przytrzymując ją mocniej jeszcze.
Nagłe oznajmienie o wyjeździe, jakie nastąpiło po wszystkich tych wydarzeniach, uderzyło mnie zrazu jako rzecz nieprawdopodobna. Trzeba było dopiero częstego powtarzania tej wiadomości i uwierzenia w nią stu pięćdziesięciu osób dokoła mnie, aby zmusić i mnie wreszcie do uwierzenia w nią. Tydzień daremnego wyczekiwania wypełniony pustką spopielałych do cna dni, podczas których nie otrzymałam od niego ani jednego słowa wyjaśnienia, jakże pamiętny mi pozostał, mimo że nie byłabym zdolna opisać jego przebiegu.
Nadszedł dzień ostatni. Teraz chyba przyjdzie do nas. Przyjdzie i pożegna się z nami, niepodobna bowiem przecież, aby tak bez słowa zniknął z naszego życia i nie był nigdy więcej tutaj oglądany.
Z myślą podobną nie mogłaby pogodzić się ani jedna z przebywających w obrębie szkoły istot. Wstałyśmy wszystkie o zwykłej godzinie; zjadłyśmy, jak zwykle, śniadanie i, nie wspomniawszy ani jednym słowem, nie pomyślawszy na pozór wcale o odjeżdżającym profesorze, zabrałyśmy się do zwykłych naszych czynności. W całym domu panowało takie zapomnienie o wszystkim, poza obowiązkami szkolnymi, ich zwykły tryb tak niezmiennie był ustalony, rozkład dnia tak niezachwianie przestrzegany, tak zupełnie nie było w nim miejsca na żadne niespodzianki, że nie wiedziałam nieomal jak mam oddychać w martwej tej, nieporuszonej najlżejszym drgnieniem atmosferze. Czy nikt nie zwróci się do mnie z zapytaniem? Nikt nie wypowie prośby, którą mogłabym spełnić? Nie zażąda czegoś takiego, na co mogłabym pozwolić?
Pensjonarki i uczennice przychodnie bywały tylokrotnie jednogłośne i jednomyślne w domaganiu się najzwyklejszych drobiazgów — rozrywki jakiejś, zwolnienia od zajęć, odłożenia lekcji — teraz wszakże nie przychodzi im na myśl osaczyć gromadnie Madame Beck, nalegając, aby umożliwiła im widzenie się i pożegnanie po raz ostatni z profesorem, niewątpliwie lubianym przez wszystkie, a przynajmniej, przez niektóre, kochanym tak, jak mogły i umiały one kochać. Czym jest jednak miłość ogółu?!
Wiedziałam gdzie mieszka, wiedziałam, gdzie mogę dowiedzieć się czegoś o nim, czy skomunikować się z nim, gdyby jednak było to w sąsiednim pokoju nawet, nie byłabym zdolna, niewezwana, skorzystać z takiej możliwości. Iść za kimś, przypominać o sobie, szukać — nie umiałabym zdobyć się na tego rodzaju rzeczy.
Monsieur Emanuel mógł przejść tak blisko mnie, że mogłabym dosięgnąć go wyciągniętą ku niemu ręką, gdyby jednak przeszedł obok mnie w milczeniu, bez zwrócenia na mnie uwagi, pozwoliłabym mu przejść i milczałabym również, nieporuszona.
Ranek był zmarnowany. Nastąpiło popołudnie; przypuszczałam, że wszystko już przepadło, serce moje dygotało w piersi, krew zmącona była i zahamowana w swoim obiegu. Czułam się chora i złamana, gdy dokoła mnie cały młody światek obojętnie uwijał się w dalszym ciągu; wydawał się wesoły, beztroski, niezaprzątnięty żadną myślą poważniejszą: te same uczennice, które przed tygodniem zaledwie łkały histerycznie przy usłyszeniu poruszającej je wszystkie nowiny, zdawały się nie pamiętać już wcale o niej, o jej doniosłości i o swoim wzruszeniu.
Na krótko przed piątą po południu, przed godziną rozejścia się półpensjonarek, przysłała Madame Beck po mnie, żądając, abym zjawiła się w jej pokoju celem przeczytania jej i przełożenia na francuski otrzymanego przez nią angielskiego listu, na który miałam także dać odpowiedź. Zanim zabrałam się do poruczonego mi zadania, zdołałam dostrzec, że Madame zamknęła cichutko jedne i drugie drzwi swojego pokoju, a nawet zamknęła i założyła na antaby obie połowy okien, mimo, że dzień był upalny, a zazwyczaj uważała za nieodzowne umożliwianie jak najswobodniejszego dopływu powietrza. W jakim celu ta przezorność? Pytanie to nasunęło mi się pod wpływem nagle zrodzonego w umyśle moim podejrzenia. Czy chciała zapobiec w ten sposób dojściu do moich uszu pewnego odgłosu? Odgłosu czego?
Nadsłuchiwałam z tak czujnym naprężeniem, jak nigdy w życiu, nadsłuchiwałam, jak wilk w zimie wietrzy z nadejściem wieczora śnieg, jak wypatruje i nadsłuchuje obecność łupu, zdolny słyszeć dalekie kroki wędrowca, czy uderzenia kopyt jego konia. Byłam zdolna jednak równocześnie słuchać i pisać. Doszedłszy mniej więcej do połowy pisania po angielsku dyktowanej mi przez Madame Beck po francusku odpowiedzi na list, usłyszałam coś, co powstrzymało moje pióro — kroki w przedsionku. Nie słychać było dzwonka przy drzwiach wejściowych; najwidoczniej Rozyna, stosując się do wydanego jej niewątpliwie rozkazu, uprzedziła podobną reveillée — hałaśliwe dzwonienie — Madame spostrzegła moje zatrzymanie się. Zakasłała, żywo poruszyła się i zaczęła dyktować głośniej. Kroki skierowały się ku klasie.
— Niech pani pisze dalej — rozkazała Madame, ręka moja była jak spętana wszelako, ucho nieczułe na żadne inne dźwięki, poza odgłosem owych kroków, myśl wypełniona odmienną zupełnie treścią.
Klasy mieściły się w oddzielnym budynku: hall — tak zwane carré — odgraniczał je od domu mieszkalnego: mimo jednak odległości i odgrodzenia usłyszałam nagłe poruszenie w jednej z klas, wyraźne podniecenie licznego oddziału szkolnego.
— Odkładają widocznie swoje roboty — zauważyła Madame.
Była to w istocie godzina odkładania roboty, dlaczego jednak to wielkie poruszenie — ten powstały tak nagle hałas i zamęt?
— Proszę, zechce pani zaczekać na mnie. Pójdę zobaczyć co się stało — rzekłam.
Nie dodawszy ani słowa, odłożyłam pióro i opuściłam ją. Opuściłam ją? Nie. Nie należała do tych, które się opuszcza: nie mogąc przeszkodzić mojemu wyjściu, nie mając władzy zatrzymania mnie, wstała i poszła w ślad za mną, jak cień. Na ostatnim stopniu schodów odwróciłam się.
— Czy i pani idzie także, Madame?
— Tak — rzekła, patrząc mi w oczy ze szczególnym wyrazem: chmurnym, ale stanowczym. Poszłyśmy więc, nie po społu jednak; Madame szła tuż za mną, krok w krok.
Był na miejscu. Wszedłszy do pierwszej klasy, ujrzałam go. Raz jeszcze stanęła przede mną tak dobrze znana, tak bliska mi postać. Nie wątpię, że uczyniono wszystko, aby powstrzymać go od przyjścia tutaj, przyszedł jednak.
Dziewczęta otoczyły go półkolem, a on obchodził je, jedną po drugiej, żegnając się z nimi, ściskając je za ręce, dotykając ustami policzka każdej. Obyczaj cudzoziemski pozwala na to przy podobnej ceremonii uroczystego pożegnania, rozłąki na tak bardzo długo.
Dręczyło mnie najciężej poczucie, że mam nieustannie na karku idącą tuż za mną Madame Beck; szyja moja i plecy wzdrygały się gorączkowo pod owiewającym je oddechem jej; byłam straszliwie podniecona.
Zbliżał się, obszedł już prawie całe półkole dziewcząt, podchodził do ostatniej i wreszcie zawrócił. Ale Madame zdążyła wysunąć się przede mną, pierwsza, zdając się powielać swoje rozmiary, poszerzać, rozpościerać i pogrubiać fałdy okrywającego ją szala; zasłoniła mnie w zupełności, byłam całkowicie ukryta przed wzrokiem tego, kto niewątpliwie szukał mnie nim. Znała moją słabość, moją niezdarność w wywalczaniu czegokolwiek dla siebie przebojem; umiała obrachować stopień mojej bezradności, mojego moralnego bezwładu i zupełnego mojego braku zdolności samoobrony, jakie paraliżowały mnie w momentach przełomowych. Pośpieszyła ku swemu krewniakowi, zalewając go od razu potokiem wymowy, ściągając na siebie całą jego uwagę, przepychając go przemocą nieomal ku oszklonym drzwiom, wychodzącym na ogród. Miałam wrażenie, że rozejrzał się dokoła; gdybym mogła ściągnąć na siebie jego wzrok, zdobyłabym się, sądzę, na odwagę wystąpienia i może nawet odbicia jeńca, którego tak wyłącznie zawładnęła Madame; w pokoju klasowym zapanował już jednak chaotyczny zamęt, półkole rozpadło się na pojedyńcze grupki, a moja postać utonęła pośród trzydziestu innych, bardziej rzucających się w oczy. Madame dokonała, jak zwykle, tego, czego chciała dokonać. Tak, udało jej się uprowadzić go, zanim zdołał mnie dostrzec. Pewien był oczywiście, że nie ma mnie wcale pośród obecnych. Wybiła piąta: rozbrzmiał dzwonek, oznajmiający ukończenie dnia szkolnego, półpensjonarki odłączyły się od stałych uczennic, pokój opróżnił się.
W pamięci mojej pozostało wrażenie głębokiego mroku kilkunastu minut, jakie przeżyłam, pozostawszy zupełnie sama — oddana na łup niewypowiedzianego zgnębienia i oderwania od otaczającej mnie rzeczywistości w ciągu kilku minut z powodu utraty, która wydała mi się niemożliwa do przeżycia. Co należało przedsięwziąć? O, co pozostało mi do zrobienia? Co począć teraz, kiedy jedyna nadzieja mojego istnienia wydarta została doszczętnie z mojego śmiertelnie zranionego serca?
Nie wiem na co ważyłabym się w bezbrzeżnej mojej rozpaczy, gdyby w tym właśnie momencie najmłodsza dziewczyneczka w naszej szkole nie nadbiegła, wpadając z całą naiwnością i prostotą dziecięcą w sam ośrodek szalejącego w duszy mojej z siłą żywiołową, mimo że bezsłownego konfliktu.
— Mademoiselle — wyseplenił cienki głosik — mam to oddać pani. Monsieur Paul nakazał mi, żebym poszukała panią w całym domu, od grenier — strychu — do cave — piwnicy — a jak panią znajdę, żebym pani to oddała.
Z tymi słowami wręczyła mi dziewczynka kartkę: ni to mała biała gołębica sfrunęła na moje kolana wyrwana z notatnika gałązka oliwna. Nie było na kartce ani adresu, ani nazwiska, jedynie tylko następujące słowa:
„Nie miałem zamiaru pożegnać się i z panią także, kiedy żegnałem się z wszystkimi innymi, miałem jednak nadzieję, że zobaczę panią w klasie. Spotkało mnie przykre rozczarowanie. Widzenie się nasze musiało wobec tego zostać odroczone. Zanim odpłynę, musimy raz jeszcze widzieć się przez dłuższy czas, wystarczający do swobodnego szczegółowego rozmówienia się naszego. Niech pani będzie gotowa; godziny mojego pozostawania jeszcze tutaj są policzone, i w tej chwili właśnie objęte w wyłączne posiadanie. Poza tym mam jeszcze do załatwienia pewną prywatną sprawę, której nie chce poruszyć, ani też zaufać nikomu — nawet pani — Paul.“
„Niech pani będzie gotowa“. — A zatem nastąpi to dzisiaj wieczorem; ma wszak odpłynąć jutro. Tak, tego byłam pewna. Widziałam ogłoszoną w dzienniku miejscowym datę odpłynięcia jego parowca. O, stawię się gotowa na zew. Czy jednak to upragnione spotkanie będzie naprawdę mogło dojść do skutku? Tak mało pozostaje czasu! Ci, których dziełem była piekielna intryga, roztoczyli tak niesłychanie czujny nadzór, są tacy niezmordowanie czynni, tak wrogo usposobieni! Droga dostania się jego do mnie wydała mi się nieprzebyta jak przepaść, głęboka jak otchłań. — Appollyon osadzony okrakiem ponad przepaścią, zionący ogniem. Czy mój rycerz wzniosłego serca będzie zdolny przebyć taką drogę? Czy duchowy mój przewodnik będzie w stanie dotrzeć do mnie?
Kto zdolny jest to przepowiedzieć? Zaczęłam jednak nabierać nieco otuchy, spłynęło na mnie źdźbło pociechy; wydało mi się, że czuję tętno jego serca, bijącego wiernie w dalszym ciągu do wtóru z moim.
Czekałam na mojego mistrza. Appollyon przybywał ciągnąc za sobą swoje czeluści piekielne. Myślę, że gdyby Wieczność mieściła w sobie udrękę serca, jej postacią nie byłby stos ognisty, ani pień ofiarny, ani też istotą jej nie byłaby rozpacz. Myślę, że pewnego dnia, jednego spośród tych dni, które nigdy nie zaznały wschodu, i nigdy także nie zaznają zachodu, zstąpił anioł do Hadesu — stanął tam, jaśniejący, uśmiechnięty i obwieścił zapowiedź możliwości wybawienia, wzniecił złudę nadziei przyszłego szczęścia, które ma nastąpić nie teraz, ale o nieprzewidzianej godzinie nie dającego się przewidzieć dnia, urzeczywistniając w całej rozciągłości i wielkości wspaniałą swoją zapowiedź — a po tym oświadczeniu, wzbiwszy się na skrzydłach na wyżyny, stał się gwiazdą i znikł w rodzimych swoich niebiosach. Tym, co pozostawił po sobie, byłaby niepewność i zawieszenie, gorsze niż rozpacz.
Cały ten wieczór spędzałam na wyczekiwaniu, ufna w zesłaną przez gołębicę gałązkę oliwną, mimo ufności tej jednak przejęta straszliwą obawą. Strach też ciążył mi okrutnie. Znałam ten zimny, osobliwy ciężar, towarzyszący uzasadnionym przeważnie przeczuciom. Pierwsze godziny wydawały się długie i przebiegały wolno: następne ulatywały tak szybko, że myślałam już tylko w jaki sposób móc je zatrzymać. Przeminęły z chyżością pędzącej i znikającej chmury — ni to obłok odlatujący przed burzą.
Minęły. Rozproszył się żar letniego dnia, jak rozsypuje się na popiół kłoda drzewna spalana na Boże Narodzenie; zbladł szkarłat łuny zachodu; pozostałam pochylona pośród chłodnych, sinych cieni ponad bladym barwy popiołu lśnieniem nocy.
Zakończone były wieczorne modlitwy, nadszedł czas udania się na spoczynek: moje współtowarzyszki sypialni poszły na górne piętro. Ja jedna wciąż jeszcze pozostawałam w cichym, mrocznym pokoju klasowym, zapominając, a w każdym razie lekceważąc przepisy domowe, o których nigdy dotychczas nie zapominałam i których nigdy dawniej nie lekceważyłam.
Nie umiałabym powiedzieć jak długo przemierzałam klasę tam i z powrotem. Chodziłam tak w ciągu wielu godzin; automatycznie poodsuwałam wszystkie stojące mi w drodze ławki i pulpity, oczyściwszy dla siebie w ten sposób wolne przejście wzdłuż nich. Chodziłam tam i z powrotem i kiedy nareszcie mogłam być pewna, że wszyscy domownicy pogrążeni są we śnie i nie mogą mnie słyszeć, pozwoliłam sobie wreszcie dać wolny upust dławiącym mnie łzom. Polegając na tajemnicy nocy, ufając samotności, nie trzymałam już dłużej na uwięzi łkań, rozsadzających mi pierś, nie zaciskałam kurczowo powiek, nie pozwalając wytrysnąć skupionym pod nim łzom. Ciążyły mi one, tłocząc rozpalonym ołowiem moje serce i wreszcie, wyzwolone, przedarły się na zewnątrz. Jaki smutek mógł być jednak uświęcony w tym domu?
W kilka minut po jedenastej, zatem o niezwykle późnej godzinie jak na obyczaje Rue Fossette, otworzyły się drzwi, ostrożnie, ale nie ukradkiem. W świetle lampy zatonęła poświata księżyca; weszła Madame Beck ze zwykłym spokojem, jak gdyby zjawiła się o zwykłej porze i w zwykłej sprawie. Zamiast zwrócić się wprost do mnie, podeszła do swojego biurka i wzięła leżące na nim klucze, zdając się szukać czegoś w szufladzie i udając ociąganie się długie, nazbyt długie, ze znalezieniem tego, czego rzekomo szukała. Zachowała swój zwykły, może tylko nieco nadmierny spokój. Nie byłam w stanie znieść tej komedii. Dwie godziny, spędzone na samotnym, daremnym oczekiwaniu wyprowadziły mnie zupełnie z równowagi, każąc zapomnieć o lęku, szacunku i uległości, jakie cechowały stale mój stosunek do przełożonej. W normalnych warunkach prowadzona na pasku słowem i gestem, nie byłam już teraz zdolna znosić dłużej jarzma, nie mogłam zmusić się do ulegania przemocy.
— Najwyższy czas, aby pani udała się na spoczynek — rzekła Madame — od zbyt dawna już przekroczone zostały przez panią przepisy naszego domu.
Ku wielkiemu swemu zdumieniu nie otrzymała Madame odpowiedzi, ani natychmiastowego posłuchu na swoje słowa; nie zaprzestałam ani na chwilę przemierzania pokoju tam i z powrotem, a kiedy stanęła mi w drodze, usunęłam ją bez ceremonii.
— Niech pani posłucha mnie i uspokoi się, Miss Lucy; pozwoli pani, że odprowadzę panią do jej pokoju — rzekła, usiłując przemawiać do mnie łagodnie, jak do dziecka.
— Nie — odparłam — ani pani, ani nikomu innemu nie pozwolę uspokajać się, ani wyprowadzać mnie stąd.
— Każę wygrzać dobrze łóżko pani. Goton nie śpi jeszcze. Ona sama dopilnuje, aby urządzić pani wygodne posłanie i da pani jakiś środek uspokojający.
— Madame — wybuchłam — jest pani sensualistką. Przy całej pozornej wzniosłości, przy całym dbaniu swoim o dostojność zachowania, jest pani bezsprzeczną sensualistką — istnieją dla pani uciechy i wymogi zmysłów jedynie. Może pani dowoli wygrzewać i miękko uściełać własne łóżko, brać środki uspokajające, raczyć się, ile dusza zapragnie, mięsiwami, korzennymi przyprawami, napojami i słodyczami. O ile doświadcza pani jakichś smutków i rozczarowań — przeżywa je pani może — nie! — wiem, że je pani przeżywa — wolno pani szukać dla siebie własnych środków zapobiegawczych, jakie pani dyktuje jej upodobanie. Mnie jednak, niech pani da spokój, słyszy pani?! Niech mi pani da spokój!
— Muszę przysłać kogoś innego do pilnowania pani. Przyślę pani Gotton.
— Zabraniam tego. Proszę pozostawić mnie w spokoju. Proszę mnie nie dotykać i nie interesować się ani mną, ani moim życiem, ani moimi troskami. O, Madame, ręce pani niosą chłód i truciznę! Zatruwa pani i obezwładnia.
— Co uczyniłam pani złego, Miss Lucy? Nie wolno pani poślubić Paula. Nie może on się żenić. Nie ma prawa.
— Pies pilnujący stogu siana! — rzuciłam jej. Wiedziałam, że ona sama, mimo że ukrywa się z tym, chce, zawsze chciała wyjść za niego za mąż. Nazywała go „insupportable“ — nieznośnym — drwiła z niego, że jest „dévôt“ — pobożnisiem — nie kochała go, ale chciała mieć w nim męża, aby związać go jeszcze bardziej nierozerwalnie ze swoim zakładem wychowawczym. Przeniknęłam niektóre tajemnice Madame — nie wiem w jaki sposób: czy intuicyjnie, wiedziona natchnieniem? — nie umiałabym tego powiedzieć. W dłuższym współżyciu z nią przekonałam się, że o ile nie ma do czynienia z kimś niższym od siebie, musi zawsze być współzawodniczką, zwycięską przeważnie. Była moją współzawodniczką, wypowiedziała mi walkę na śmierć i życie, trzymała to jednak w najściślejszej tajemnicy, ukrywała pod maską największej słodyczy. Nikt, prócz mnie tylko i — oczywiście jej samej, nie wiedział co kryje się pod tym najłagodniejszym, najniewinniejszym pozorem.
Dwie minuty stałam nad Madame, czując, że ta kobieta nieugięta jest w tej chwili w mojej władzy; w pewnych warunkach — zależnych od mojego nastroju — takiego jak ten obecny — jej ukrywanie się, jej maska i jej domino były dla mnie ni to zwykła siatka, przetkana dziurami, poprzez które w całej pełni obnażała się przed moimi oczami istota bez serca, samolubna, myśląca jedynie o dogadzaniu samej sobie, niecnie przyziemna. Cofnęła się spokojnie; łagodna na pozór i bardzo opanowana, rzekła: — „Skoro pani nie życzy sobie, abym nakłoniła panią do udania się na spoczynek, zmuszona jestem, acz niechętnie, pozostawić panią jej własnemu losowi“. Rzekłszy to, wyszła z pokoju, nie ociągając się już, bardziej może nawet rada z możności wydostania się, aniżeli ja z jej odejścia i zniknięcia sprzed moich oczu.
Było to jedyne, wydobywające na zewnątrz błysk prawdy starcie, jakie nastąpiło kiedykolwiek pomiędzy mną a Madame Beck: ta krótka scena nocna nie powtórzyła się nigdy. Madame nie zmieniła ani o krztę stosunku swojego do mnie. Nie wiem nawet, czy pomściła na mnie doznaną zniewagę; nie umiałabym także powiedzieć, czy, bardziej jeszcze niż dotychczas, znienawidziła mnie za moją zabójczą szczerość. Mam wrażenie, że opancerzyła się uprawianą tajemnie filozofią, jaką zdołał wyrobić sobie jej mocny, trzeźwy umysł; postanowiła zapomnieć o tym, o czym niechętnie przypominała sobie. Wiem to jedynie, że do końca naszych wzajemnych stosunków nie nastąpiło ani razu powtórzenie podobnej sceny, ani nawet nie padło pomiędzy nami nigdy napomknienie o burzliwym tym przejściu.
Osobliwa noc ta minęła: wszystkie noce — nawet bezgwiezdna przed końcem ostatecznym — muszą przemijać. Około szóstej, o godzinie, wzywającej domowników do wstania, wyszłam na dziedziniec i obmyłam twarz zimną, świeżą wodą studzienną. W momencie przechodzenia przez carré ujrzałam w lustrze dębowej szafy odbicie mojej twarzy. Uderzyła mnie zmiana, jaka zaszła w niej: moje policzki i wargi były papierowo-białe, oczy zaszklone, powieki opuchnięte i sino-szkarłatne.
Kiedy znalazłam się wobec moich towarzyszek, wiedziałam, że spojrzały na mnie wszystkie z zaciekawieniem — moje serce zdawało się obnażać przed nimi: byłam pewna, że w tej chwili zdradziłam moją tajemnicę wobec nich. Najpotworniejsza była dla mnie myśl, że najmłodsze dziewczynki w szkole domyślają się bez wątpienia dlaczego i ze względu na kogo tak straszliwie rozpaczam.
Izabella, dziecko, które niegdyś pielęgnowałam w chorobie, podeszła do mnie. Czy i ona także wyszydzi mnie?
Que vous êtes pâle! Vous êtes donc bien malade, mademoiselle?[163] — rzekła, wkładając palec do ust, wpatrzona we mnie z tępą bezmyślnością, która w tej chwili wydała mi się szczytniejsza od przejawów najbystrzejszego rozumu.
Izabella nie pozostała odosobniona w błogosławionej swojej niewiedzy: zanim jeszcze dzień ten ukończył się, miałam dostateczne powody wdzięczności względem wszystkich domowników, którzy, podobnie jak ona, nie wiedzieli o niczym. Ogół ma co innego do roboty, niż odczytywanie cudzych serc, wyławianie mętnych pogłosek i usiłowanie wyjaśniania ich sobie. Kto chce, może zachować własne swoje sprawy w tajemnicy i być jedynym jej panem. W przebiegu tego dnia zyskiwałam jeden dowód po drugim nie tylko tego, że większość nie domyśla się powodu mojego obecnego strapienia, ale że całe moje życie wewnętrzne z ostatniego półrocza jest wciąż w dalszym ciągu ukryte niedostępnie przed wszystkimi poza mną samą jedynie. Nikt nic o niczym nie wiedział, nikt nie zauważył, że jedna poszczególna istota i życie jej mają dla mnie wyjątkowe znaczenie spośród wszystkich innych istot i ich żywotów. Plotka nie wciągnęła mojej osoby w plugawą swoją orbitę; ciekawość przeoczyła mnie i moje sprawy: czający się zawsze w pobliżu zjadliwy wpływ ich obu nie ześrodkował się nigdy na mnie. Istnieją organizmy, zdolne przebywać w szpitalach przepełnionych chorymi tyfusowymi i uniknąć zakażenia. Monsieur Emanuel przychodził i odchodził; udzielał wykładów i szukał mnie; w porę i nie w porę wzywał mnie do siebie, a ja szłam zawsze za jego wezwaniem: — „Miss Lucy jest potrzebna Monsieur Paulowi“. — „Miss Lucy jest na wykładzie Monsieur Paula“ — tak brzmiało stałe sprawozdanie, którego nikt nie komentował w sposób dwuznaczny, a tym bardziej nie potępiał. Nikt nie wspominał o tym, nikomu nie wpadło na myśl podkpiwać z tego. Jedyna Madame Beck odgadła zagadkę, której nie rozwiązał nikt inny. Moje obecne cierpienie zostało ochrzczone silnym napadem migreny — nie zaprotestowałam przeciwko takiemu zamianowaniu go.
Jakaż jednak choroba ciała mogła dorównać temu cierpieniu duszy? Pewność, że odjechał bez pożegnania się ze mną — okrutne przeświadczenie, że los i prześladujące mnie furie — zazdrość kobiety i bigoteria księdza — nie pozwoliły mi widzieć go raz jeszcze ,były udręką nie do zniesienia. Cóż dziwnego, że drugi z kolei wieczór zastał mnie taką samą jak pierwszy — niepocieszoną, zranioną do głębi w sposób niewypowiedzianie okrutny, ponownie przemierzającą tam i z powrotem samotny pokój w nieukojonej pasji bezsłownej rozpaczy.
Madame Beck nie potrudziła się tej nocy osobiście, aby wezwać mnie do udania się na spoczynek — nie zjawiła się wcale. Chcąc uniknąć zetknięcia ze mną, przysłała Ginevrę Fanshave — nie mogła użyć odpowiedniejszego i zręczniejszego pośrednika do wykonania danego jej polecenia. Pierwsze słowa Ginevry: — „Czy migrena jeszcze tak bardzo dokucza pani dzisiaj?“ (Ginevra, tak samo jak wszyscy inni, była pewna, że mam migrenę, która spowodowała niezmierną bladość mojej twarzy i dziwny niepokój całego ciała, niepozwalający mi usiedzieć na chwilę) — jej pierwsze słowa wzbudziły we mnie chęć ucieczki bądź dokąd, byle nie znajdować się w obrębie jej dosięgalności. Rychło też uskarżania się jej, jakie nie omieszkały nastąpić, na dolegający jej samej ból głowy, dopełniły reszty.
Dobrowolnie poszłam na górę do sypialni. Leżałam już w łóżku, na nędznym moim posłaniu, wydana na łup wwiercających się w mój mózg skorpionów, leżałam nie dłużej, niż pięć minut, kiedy przybył inny jeszcze poseł: Goton, która przyniosła mi jakiś napój... Paliło mnie pragnienie — wchłonęłam też podany mi płyn duszkiem: było to coś słodkiego, wyczułam jednak ostry smak i zapach lekarstwa.
— Madame mówi, że zaśnie pani pod wpływem tego napoju, chou-chou — rzekła Goton, odbierając mi opróżnioną do dna filiżankę.
Wlano więc we mnie jednak środek uspokajający! Dano mi w istocie silnie działający narkotyk, który miał unieruchomić mnie i obezwładnić na jedną noc.
Wszyscy domownicy pokładli się spać, zapalono nocne światełko; w sypialni zapanowała cisza. Sen ogarnął rychło moje współmieszkanki. Do tych wszystkich wezgłowi miał sen łatwy dostęp, był panem i władcą głów i serc, których nie objęły w posiadaniu ból i troska, omijał, natomiast, niepokojących się, stroskanych i cierpiących, nie zatrzymując się przy nich wcale. Wiedział, że dobroczynna władza jego nie znajdzie tu zastosowania.
Środek zaczął działać. Nie wiem czy Madame zaaplikowała nadmierną, czy niedostateczną dawkę: faktem jest, że wynik nie odpowiedział jej zamierzeniom. Zamiast odrętwienia wywołał podniecenie. Ogarnął mnie nowego zupełnie rodzaju nastrój — podniecenie o charakterze wielce osobliwym. Jak gdyby nagły zew potężny powołał do życia wszystkie moje władze duchowe, które rozbrzmiały hasłem czynu płodnego, wzywającym mnie dźwiękiem trąb swoich o tak niewczesnej porze. Wyobraźnia moja, znieczulona od dłuższego czasu, ocknęła się nagle, zrywając się do lotu z niesłychanym impetem. Z pogardą spojrzała na ciało moje — swoją towarzyszkę.
— Zbudź się! Do działania! — ofuknęła mnie. — Leniwcze! Tej nocy ja obejmuję rządy; kierować będzie tobą moja wola; ty sama nic nie będziesz miała tutaj do powiedzenia.
— Wyjrzyj na świat boży i spójrz jak wygląda spowity mrokiem! — rozkazała, a kiedy podniosłam ciężką zasłonę z najbliższego otworu okiennego, wskazała mi gestem królewskim księżyc wysoko na niebie, płynący pośród głębokiego, wspaniałego żywiołu.
Sprawiła nade wszystko, że moje zbudzone do nowego, pełnego życia zmysły nie były już w stanie znieść dłużej ciasnoty, przytłaczającego rozprażenia i mroku sypialni, rozjaśnionego jedynie pełgającym światełkiem nocnej lampki. Skusiła mnie do opuszczenia tej nory i pójścia za nią do królestwa rosy, chłodu i świetlanej promienności.
Ukazała mi osobliwą wizję Villette o porze północnej. Ukazała mi zwłaszcza park latem, z jego długimi, samotnymi, cichymi, mimo to zupełnie bezpiecznymi alejami; pośród nich spoczywała ujęta w kamienne ocembrowanie sadzawka — znałam ją; stawałam często obok niej, ukrytej głęboko w cieniu drzew, pełnej po brzegi chłodnej wody, przejrzystej na zielonym, omszałym, porosłym sitowiem podłożu. Co to ma wszystko znaczyć? Wrota parku były zamknięte, czuwała przy nich straż nocna; nie podobna było dostać się do wnętrza.
Czy naprawdę nie podobna było dostać się? Rzecz warta namysłu. Podczas rozważania jej zaczęłam automatycznie zupełnie ubierać się. Bezwzględnie niezdolna ani zasnąć, ani uleżeć spokojnie, drgająca wszystkimi fibrami ciała, od stóp do głowy — cóż mogłam zrobić lepszego, niż ubrać się?
Wrota były zamknięte, straż ustawiona przed nimi: czyżby naprawdę nie było dostępu do parku?
Parę dni przed tym, przechodząc obok jego sztachet, zauważyłam otwór w nich, jeden z kołków był wyłamany: przypomniał mi się on w tej chwili właśnie; — widziałam otwór przed sobą zupełnie wyraźnie — wąski, nieregularny, widoczny pomiędzy pniami lip, posadzonych szeregiem w regularnych odstępach, ni to zielona kolumnada. Dorosły mężczyzna nie mógłby przedostać się tędy, ani też kobieta korpulentna, może nawet nie Madame Beck, przypuszczałam wszelako, że ja mogłabym: przyszło mi na myśl, że mogłabym spróbować, a gdy już dostanę się, będzie o tej godzinie cały park moją własnością — cały, oblany światłem księżyca park o północy!
W jak mocnym, zdrowym, głębokim śnie pogrążone były wszystkie mieszkanki sypialni! Jak spokojnie oddychały! Jaka martwa cisza panowała w całym wielkim domu! Która mogła być godzina? Czułam, że nie uspokoję się, dopóki nie dowiem się tego. W klasie na dole był zegar: co mogło mi przeszkodzić zejść na dół, aby spojrzeć na jego tarczę? Przy tak jasnym świetle księżyca będzie na pewno wyraźnie widoczna biała, wielka tarcza oraz rozmieszczenie na niej obu czarnych wskazówek — długiej i krótkiej — i czarnych kolejnych cyfr.
Jedyną przeszkodą mogłyby być skrzypiące przy ich otwieraniu drzwi, czy zgrzytnięcie zamka, gdyby nie to, że w takie rozprażone noce lipcowe niepodobieństwem byłoby oddychać w zamkniętym pomieszczeniu i dlatego drzwi sypialni pozostawiano przez całą noc szeroko otwarte. Czy jednak deski podłogi sypialnianej wytrzymają ciężar mojego ciała, nie trzeszcząc zdradziecko? Znałam na szczęście, miejsca, w których deski były obluźnione, będę więc mogła uniknąć stąpnięcia na nie... Stopnie dębowych schodów skrzypią nieco przy moim schodzeniu po nich, niebardzo jednak: jestem już w carré.
Wielkie drzwi klasowych pokojów są zamknięte, zaryglowane nawet. Wejście na korytarz stoi wszelako otworem. Klasy wydają się teraz wielkimi, ponurymi lochami więziennymi, zagrzebanymi hen, daleko, poza szlakami życia, dla mnie osobiście pełnymi upiornych, nie do zniesienia bolesnych wspomnień, ukrytych pomiędzy ogniwami ich kajdanów i wiązkami nędznej słomy. Korytarz przedstawia widok weselszy, prowadząc do sklepionego, obszernego przedsionka, z którego wyjście prowadzi wprost na ulicę.
Tss! — Bije zegar. Mimo upiornej ciszy, jaka panuje w tym klasztorze, wybiła dopiero jedenasta. Kiedy ucho moje wsłuchane jest w przebrzmiewające ostatnie uderzenie zegara, słabo podchwytuję z dobudowanego kapitelu dźwięk podobny do dzwonów, czy do orkiestry — dźwięk, w którym zlały się w jedno: upojna słodycz, triumf zwycięstwa i smutek żałobnego opłakiwania. O, gdyby można było usłyszeć muzykę tę bardziej z bliska, wsłuchiwać się w nią, siedząc samotnie przy obrośniętej sitowiem sadzawce! Pójdę!... Tak, pójdę tam! Co może stanąć mi na zawadzie? Czy istnieją przeszkody, jakich nie przezwycięży wolność?.
Tam, w korytarzu, wisi mój strój ogrodowy, moja wielka słomkowa pastera i mój szal. Ciężka, wielka porte-cochère — brama — nie posiada zamka: zamyka się na rodzaj zasuwy na sprężynie, której nie podobna otworzyć z zewnątrz; od wewnątrz, natomiast, może być odsunięta bezszelestnie. Czy potrafię poradzić sobie z nią? O, ustępuje pod naciśnięciem ręką, ustępuje z rozbrajającą łatwością. Jestem zdumiona bezpośrednim po tym odsunięciu otworzeniem się bramy — zdumiona jestem, że udaje mi się przekroczyć próg domu i wyjść od razu na bruk uliczny, oszołomiona jestem niepojętą łatwością, z jaką wyzwoliłam się z mojego więzienia. Jak gdyby moc jakaś niewidzialna kierowała moimi krokami, idąc przede mną: ja sama nie byłam zmuszona użyć prawie żadnego wysiłku.
Cicha Rue Fossette! Odnajduję na jej bruku ową upragnioną przez wędrowca, sprzyjającą mu noc letnią, o jakiej marzyłam; czuję jej rosę w powietrzu; widzę księżyc nad moją głową. Nie mogę tu wszakże pozostać; jestem wciąż jeszcze zbyt blisko miejsc, prześladujących mnie dawnymi wspomnieniami, tak blisko mojego lochu więziennego, że słyszeć mogę stąd jęki zamkniętych w nim więźniów. Ta uroczysta cisza nie jest tym, czego szukam; nie jest tym, co jestem w stanie znieść; dla mnie oblicze tego nieba ma pozór zagłady świata. I park także będzie cichy — wiem o tym, śmiertelna cisza panuje wszędzie — chcę jednak pójść do parku.
Obrałam dobrze mi znaną drogę i skierowałam się ku pałacowej i królewskiej części — Haute Ville. Stamtąd na pewno płynęły dźwięki podchwyconej przeze mnie dalekiej muzyki; przycichła teraz, mogła jednak ozwać się ponownie. Szłam dalej, nie słyszałam wszakże ani dźwięków orkiestry, ani bicia dzwonów; zastąpił je inny odgłos, podobny do huku morza w porze przypływu, do łoskotu wielkiej, potężnej fali, wzrastającego w miarę mojego zbliżania się ku tej stronie. Mnożyły się światła, ruch potęgował się, coraz rozgłośniej rozbrzmiewały dzwony — ku czemu szłam? Dotarłszy do Grande Place, znalazłam się nagle, przeniesiona niepojętą siłą czarodziejską, w samym ośrodku wesołego, ożywionego, radosnego tłumu.
Całe Villette było jednym płomiennym morzem świateł; cały świat wydawał się poza jego granicami; niebo i światło księżyca wyparte; skazane na banicję miasto przy świetle własnej iluminacji ogląda własną wspaniałość — jasne, świetne stroje, pyszne pojazdy, piękne wierzchowce i rycerskie postaci jeźdźców tłumnie zapełniają oświetlone rzęsiście ulice. Widzę nawet dziesiątki masek. Niesamowita jest ta scena, bardziej niesamowita niż marzenia senne. Gdzie jednak podział się park? O ile mi się zdawało, powinna byłam znajdować się w jego pobliżu. Wśród oślepiającej tej wszelako powodzi świateł musi park tonąć w ciszy i cieniu — tam chyba nie będzie płonących pochodni, pozapalanych latarni, ani rozbawionego tłumu?
Zadałam sobie to pytanie w momencie, kiedy przejeżdżał mimo mnie otwarty powóz, w którym dostrzegłam znajome twarze. Poprzez zwartą ciżbę mógł on toczyć się bardzo wolno zaledwie; rącze konie z trudnością dawały powstrzymać się w swoim rozpędzie. Mogłam dobrze rozróżnić twarze siedzących w powozie, którzy nie mogli jednak mnie widzieć, a w każdym razie poznać, tak mocno byłam okutana w swój szal i tak szczelnie osłonięta wielką moją pasterą (w pstrym tym tłumie nie raził żaden strój i nie wydawał się dziwaczny). Dostrzegłam hrabiego de Bassompierre, moją matkę chrzestną, pięknie ustrojoną, dostojną i pogodną; dostrzegłam także Paulinę de Bassompierre, promieniejącą potrójną aureolą: urody, młodości i szczęścia. Patrząc na rozradowaną jej twarz, na oczy błyszczące zadowoleniem, trudno było zwrócić uwagę na odświętną wytworność zdobiącej ją toalety; wiem tylko, że opływające ją draperie sukni były śnieżnie białe, niczym ślubna szata oblubienicy. Naprzeciwko niej siedział Graham Bretton; blask twarzy i całej postaci Pauliny wywołany był wpatrywaniem się jej w niego — promienność jej oczu czerpała światło z jego źrenic, w których rozpalało się ono nasampierw.
Osobliwą przyjemność sprawiało mi przyglądanie się przyjaciołom moim, nie będąc przez nich widzianą; śledziłam ich też wzrokiem aż do wrót parku, jak sądziłam. Obserwowałam ich wysiadających (pojazdy nie były wpuszczane) pośród nowych, zgoła nieprzewidzianych wspaniałości. Patrzcie, oto wrota żelazne, pomiędzy dwiema kamiennymi kolumnami, spiętymi klamrą ognistego łuku, utworzonego z nagromadzonych gęstym szeregiem gwiazd świetlnych. Posuwałam się w ślad za przyjaciółmi moimi ostrożnie pod tym łukiem. Gdzie znaleźli się oni, i gdzie znalazłam się ja?
W krainie zaczarowanej, w najprzepyszniejszym ogrodzie, na polanie usianej barwnymi meteorami, w lesie skrzącym się purpurowymi, rubinowymi i złotymi ogniami, niby klejnotami pstrzącymi ulistwienie. Była to kraina, utworzona nie z drzew i cienia, ale z najdziwaczniejszego bogactwa architektoniki — z ołtarzy i świątyń, z obelisków, piramid i sfinksów; trudne do wiary, aby symbole i cuda Egiptu mogły być wyczarowane w tak wielce różnorodnej obfitości w parku Villette.
Mniejsza o to, że po upływie pięciu minut posiadałam tajemnicę — znalazłam klucz do jej odgadnienia, a stworzona dzięki niej ułuda została dla mnie rozwiana. Bez znaczenia też był fakt, że rozpoznałam wnet materiał, z jakiego powstały te imponujące dostojnością swoją fragmenty: drzewo, malaturę i tekturę — nieuniknione odkrycie to nie było zdolne zniweczyć w zupełności czaru, ani osłabić cudowności tej nocy. Nic to, że znalazłam wreszcie wyjaśnienie niezwykłej uroczystości, której posmaku nawet nie zakosztował klasztorny zakład wychowawczy na Rue Fossette, mimo że otworzył swoje podwoje, jak zazwyczaj, od świtu tego dnia i pozostawał w pełni czynności do północy nieledwie.
W czasach minionych, wydarzył się — jak podają dzieje — w losach Labassecour fatalny moment przełomowy, narażający na nie wiem jakie już niebezpieczeństwa prawa i swobodę rycerskich obywateli tego kraju. Zagrażała mu wojna domowa, o ile nawet nie doszło do niej w rzeczywistości; były walki na ulicach — zamęt — bieganie w różne strony, wznoszenie barykad, tumulty i ruchawki, urządzone przez część Bürgers, wzywania oddziałów wojsk, wzajemne obrzucanie się kawałami wyszarpywanych z murów cegieł, nie obeszło się nawet tu i ówdzie bez strzelaniny.
Wedle tradycji paść miało wielu patriotów; w starym Basse-Ville pokazywano ogrodzenie uroczyście zamurowane i pozostawione w odłączeniu od reszty budynków. Na tym uświęconym tradycja miejscu spoczywać mają jakoby kości męczenników. Ile tkwi w tej legendzie niezafałszowanej prawdy, trudno dzisiaj dociec, faktem jest wszelako, że pewien określony dzień w roku święcony bywa jako uroczystość na cześć owych poległych patriotów i męczenników apokryficznej bodaj pamięci. Z rana odprawiane jest uroczyste Te Deum w kościele Świętego Jana Chrzciciela, wieczorem urządzane są publiczne widowiska, a także wspaniale dekorowane jest i oświetlane miasto, czego właśnie teraz byłam świadkiem.
Przyglądając się z zaciekawieniem umieszczonemu na wysokiej kolumnie białemu ibisowi, i zapuszczając wzrok w głąb długiej, oświetlonej pochodniami perspektywy jednej z avenues — alei, na której końcu jaśniał olbrzymi sfinks — straciłam z oczu towarzystwo, którego śladami nie przestawałam kroczyć od środka wielkiego placu. Znikło ono z pola mojego widzenia niczym zjawa senna. Cała scena miała w ogóle charakter sennego widzenia raczej. Zarysy każdej postaci były zamglone, chwiejne, ruchy każdej dziwnie falujące, głosy ni to echo, na wpół szydercze i na wpół niepewne. Po zniknięciu Pauliny i jej najbliższych nie potrafiłabym twierdzić nawet z całą pewnością, że naprawdę widziałam ich wszystkich. Nie brakło mi ich, jako przewodników poprzez chaos, tym mniej jeszcze żałowałam ich utraty, jako opiekunów pośród mroku.
Tej nocy uroczystej dziecko nawet czułoby się i byłoby w istocie zupełnie bezpieczne. Połowa ludności wiejskiej z bliższych i dalszych okolic Villette przybyła do miasta, a solidni Bürger zgromadzeni byli w komplecie, strojni w najlepsze, odświętne swoje odzienie. Moja słomiana pastera uszła pośród czapek i kaftanów, krótkich wełniastych spódnic i długich peleryn z kretonu czy satyny, nie zwróciwszy może nawet na siebie niczyjej uwagi; przezornie tylko związałam wstążką oba szerokie skrzydła kapelusza, jak to czynią cyganki, i w ten sposób czułam się bezpiecznie ukryta pod nimi, jak gdyby zamaskowana.
Bezpieczna, nienagabywana przez nikogo przeszłam wzdłuż licznych avenues — i tak samo bezpiecznie wdzierałam się w tłum gdzie był on najbardziej zwarty. Nie było w mocy mojej stać bez ruchu i spokojnie obserwować. Napawałam się rozgrywanym przede mną widowiskiem, upajałam się krzepiącym powietrzem nocy, wchłaniałam w siebie bogactwo dźwięków i nie wiadomo skąd lejących się świateł, chwilami rozbłyskujących mocniej, a chwilami ponownie przygasających. Zetknęłam się bezpośrednio ze Szczęściem i z Nadzieją, szydziłam z Rozpaczy. Przestała istnieć dla mnie.
Podświadomie kryjącym się w głębi moich zakamarków mózgowych celem mojego parcia naprzód było odnalezienie ujętej w kamienne ocembrowanie sadzawki z jej przejrzystą, chłodną taflą wodną i zielonym obrzeżeniem z sitowia; myślałam o tym chłodzie i o tej zieleni z nienasyconym pragnieniem spalającej mnie gorączki. Pośród bijącej łuną ognistą powodzi świateł, pośród ogólnego wiru zabawy, pośród tumultu odświętnego upojenia tęskniłam w głębi duszy nade wszystko za znalezieniem się przy okrągłym tym zwierciadle kryształowym, aby przychwycić księżyc, odbijający w nim perłową swoją tarczę.
Znałam dobrze drogę, wydawało mi się jednak, ze znajduję coraz nowe przeszkody w bezpośrednim dotarciu do celu: odciągał mnie co chwilę to dźwięk jakiś, to znów jakiś widok, kusząc do zapuszczania się to w tę, to w inną aleję. Dostrzegałam już gąszcz drzew, obrastających rozedrganą taflę przejrzystą, kiedy nagle, rozbrzmiewając od strony położonej na prawo polany, rozległy się dźwięki, które mogłyby, jak mi się wydało, być usłyszane, gdyby otwarły się niebiosa — dźwięki, jakim równe słyszane były może ponad równiną Bethleemską w noc obwieszczenia radosnej nowiny.
Pieśń o donośnych, przepojonych dziwną słodyczą tonach rozbrzmiewała z dala, płynęła wszakże z taką chyżością na szybkonośnych skrzydłach wiatru, że wzrosła, przelatując poprzez mroczne cienie, do potęgi harmonii, która zwaliłaby mnie z nóg przejmującą siłą swoją gdybym szczęśliwie nie znalazła się w pobliżu drzewa, darzącego mnie podporą swojego pnia. W dźwiękach tych brzmiały, jak mi się wydało, niezliczone głosy, najróżnorodniejsze instrumenty, których było bez liku, a z których rozpoznałam jedynie odgłosy trąb i rogów. Efekt ogólny podobny był do morza rozhukanego, rozedrganego wszystkimi swoimi falami.
Wezbrana, rozlewająca się fala dźwięków dotarła aż do miejsca, na którym stałam, a potem cofnęła się, a ja poszłam jej śladem. Poprowadził on mnie do budynku w stylu bizantyjskim, podobnego do czegoś w rodzaju kiosku i wzniesionego w pobliżu samego środka parku. Był to kiosk muzyczny. Dokoła niego tłoczyły się tysiące ludzi, zgromadzonych celem wysłuchania wielkiego koncertu na otwartym powietrzu. To, co usłyszałam, było, jak gdyby potężnym chórem myśliwskim: noc, tło sceny, wolna, otwarta przestrzeń i mój własny nastrój przyczyniły się do uwielokrotnienia siły dźwięków i spotęgowania wrażenia, jakie one na mnie wywarły.
Zgromadzone tu były wytworne damy, którym niezwykłe oświetlenie użyczało niepospolitego piękna; suknie niektórych spośród nich były lekkie, powiewne, tiulowe, czy gazowe, innych lśniły połyskliwością ciężkiego jedwabiu i atłasu; kwiaty i koronki trzepotały na wietrze, woale falowały dokoła strojnych kapeluszy, wprawiane w drganie falami dźwiękowymi śpiewu chóralnego i muzyki instrumentów dętych. Większość dam obsiadła krzesła w zalanej światłem części parku, obok nich zaś i poza nimi stali panowie jako ich straż przyboczna. Ostatnie, mieszczące się najbardziej na zewnątrz szeregi tłumu tworzyli mieszczanie, lud i policja.
W tym plebejuszowskim, najdalszym od ośrodka szeregu stanęłam i ja także. Rada byłam, że cicha, nikomu nieznana, a tym samym nienagabywana przez nikogo, mogę zająć miejsce w najbliższym sąsiedztwie krótkich, wełniastych spódnic i sabotów, z daleka tylko przypatrując się jedwabnym i atłasowym sukniom, aksamitnym okryciom i przybranym strusimi piórami kapeluszom. Pośród całego radosnego tego ożywienia najbardziej odpowiadała mi rola samotnej obserwatorki. Nie pragnąc, ani też nie mogąc przedostać się przez tłoczną ciżbę, obrałam miejsce na najdalszym krańcu, gdzie mogłam słyszeć wszystko, widzieć wszelako niewiele.
— Mademoiselle niedobrze stoi — odezwał się głos jakiś tuż przy mnie. Kto śmiał zwrócić się do mnie, tak mało usposobionej do rozmowy towarzyskiej? Odwróciłam się, nie w celu dania odpowiedzi, ale wprost przeciwnie, zniechęcenia do odzywania się do mnie. Stanęłam oko w oko z mężczyzną, Bürgerem, zupełnie mi obcym, jak wydało mi się w pierwszej chwili, w następnej wszakże poznałam w nim kupca, mającego sklep z książkami i materiałami piśmiennymi, w które stale zaopatrywał pensjonat Madame Beck. Znałyśmy go wszystkie jako człowieka bezwzględnie uczciwego, nader nierównego temperamentu wszelako, czasem burkliwego i opryskliwego, nawet w stosunku do nas, jego głównych klientek. Ja osobiście lubiłam go zawsze, widząc w nim człowieka kulturalnego, często nawet uprzejmego i uczynnego: pewnego razu oddał mi prawdziwą przysługę, dopomógłszy mi przy dość kłopotliwej dla mnie wymianie pieniędzy cudzoziemskich. Był człowiekiem inteligentnym, zdawał się też — pomimo szorstkich pozorów — posiadać w rzeczywistości dobre, współczujące serce: przychodziło mi czasem na myśl, że pewną stronę jego charakteru cechuje wyraźna pokrewność z odpowiednią stroną charakteru Monsieur Emanuela (którego znał dobrze i którego często widywałam przesiadującego w sklepie Monsieur Mireta, aby przeglądać wydawnictwa ostatniego miesiąca): tą właśnie pokrewnością tłumaczyłam sobie moje życzliwe nastawienie dla starego księgarza.
Dziwne wydało mi się, że poznał mnie pod tak całkowicie osłaniającą moją twarz słomkową wielką pasterą i pod szczelnie opinającym moją figurę, grubo złożonym szalem, mimo też, że wymawiałam się, jak mogłam, dołożył możliwych starań, aby utorować mi drogę poprzez tłum i wynaleźć dla mnie lepsze miejsce. Posunął dalej jeszcze bezinteresowną swoją uprzejmość, przytaszczywszy z nieznanego jakiegoś źródła krzesło, abym mogła wygodnie siedzieć. Raz jeszcze przy tej sposobności przekonałam się, że osobniki o najbardziej szorstkich pozorach zewnętrznych, ludzie, zajmujący najskromniejsze stanowiska społeczne nie są najmniej subtelni w sposobie odczuwania i reagowania na bodźce psychiczne. Monsieur Miret, powodowany niewątpliwie życzliwością, nie widział nic dziwnego w moim znajdowaniu się tutaj bez niczyjej asysty, dopatrując się jedynie dla samego siebie w tym fakcie obowiązku możliwego rozciągnięcia nade mną dyskretnej, ale skutecznej opieki. Wystarawszy się dla mnie o miejsce i krzesło, wycofał się bez zadawania mi jakichkolwiek pytań, bez dodania zbytecznego słowa. Nic dziwnego, że profesor Emanuel lubił wypalić swoje cygaro, wypocząć i przeczytać gazetę w księgarni tak dyskretnie nienarzucającego się Monsieur Mireta — obaj oni doskonale byli do siebie wzajem dopasowani.
Zaledwie zdążyłam usiąść na moim nowym miejscu, a od razu zorientowałam się, że przypadek — przy życzliwym współdziałaniu godnego mojego przyjaciela — dopomógł mi ponownie do znalezienia się w pobliżu znanej mi dobrze grupy. Wprost przede mną siedzieli matka i syn Brettonowie oraz ojciec i córka de Bassompierre‘owie. Gdybym chciała wyciągnąć rękę, mogłabym dosięgnąć nią drobnej figurki, sprawiającej wrażenie królowej elfów. Strój jej zapożyczył uroczej swojej świetności od kwiatów i liści lilii wodnej; cokolwiek nie było w jej ubraniu śnieżnie białe, było zielone barwy zielonego lasu wczesną wiosną. I moja chrzestna matka również siedziała tak blisko, że gdybym przechyliła się nieco naprzód, mógłby oddech mój poruszyć wstążki jej kapelusza. Siedzieli zbyt blisko mnie; wobec tego, że przed chwilą zostałam poznana przez człowieka stosunkowo obcego, zaniepokoiło mnie to nazbyt bliskie sąsiedztwo ludzi, znających mnie tak dobrze.
Wzdrygnęłam się też, kiedy pani Bretton, zwróciwszy się do pana Home‘a, rzekła, jak gdyby pod wpływem nagłego serdecznego impulsu:
— Ciekawa jestem, co powiedziałaby poważna moja mała Lucy, gdyby znalazła się tutaj. Żałuję, że nie sprowadziliśmy jej z sobą; podobałoby się jej bardzo to wszystko.
— O, tak, na pewno, oczywiście, zachwycona byłaby w swój poważny, rozsądny sposób; szkoda wielka, że nie zaprosiliśmy jej — potwierdził uprzejmy, jak zawsze, pan Bassompierre, dodając: — Lubię obserwować jej pełne spokoju i umiaru odczuwanie i wyrażanie zadowolenia; wydaje się tak mało poruszona, a jednak umie tak prawdziwie cieszyć się doznawaną przyjemnością.
O, jacy drodzy byli mi oboje! Jak drogimi pozostali dotychczas we wdzięcznej mojej o nich pamięci. Nie zapomnę im nigdy ich zacnej życzliwości dla mnie. Niewiele wiedzieli o strapieniu, jakie przyprawiło tę ich Lucy o gorączkę nieledwie, doprowadzając ją, bezradną i bezbronną, na krawędź rozpaczy. Bliska byłam prawie przechylenia się naprzód ku tym drogim moim przyjaciołom i odpowiedzenia na ich dobroć wyrazem wdzięczności w oczach. Pan de Bassompierre nie znał mnie tak dobrze, ja za to znałam go, czciłam i podziwiałam jego szlachetną, szczerą, pełną prostoty naturę, ceniłam go za jego serdeczność i za nieostygły zapał młodzieńczy, jaki ożywiał go i jakim wciąż jeszcze powodował się we wszystkich swoich poczynaniach. Kto wie nawet, czy nie przemówiłabym w istocie, gdyby w tej samej chwili Graham nie odwrócił się znanym mi tak dobrze dostojnie imponującym ruchem, tak odmiennym od ostrych, kanciatych ruchów mężczyzn niskiego wzrostu. Poza nim stał zwarty tłum, stłoczony setkami szeregów; były tysiące ludzi, na których paść mogło jego spojrzenie i zatrzymać się na nich badawczo — dlaczego więc skupił on całą siłę swojego wzroku na mnie, przytłaczając mnie miażdżącą potęgą błękitnej swojej źrenicy, którą wpił we mnie tak przenikliwie? Dlaczego, gdy już skierował wzrok w moją stronę, nie zadowolniło go rzucenie jednego spojrzenia przelotnego? Dlaczego odwrócił się na krześle, jakie zajmował, oparty ręką o jego grzbiet i przyglądał mi się tak bacznie? Nie mógł widzieć mojej twarzy, którą trzymałam rozmyślnie pochyloną; nie ulega wątpliwości, że nie mógł mnie poznać: byłam odwrócona, nie chciałam być poznana. Podniósł się, w jakiś sposób udało mu się zbliżyć, w ciągu dwóch minut bez wątpienia przeniknąłby moją tajemnicę: stwierdzenie mojej identyczności dokonane zostałoby jednym ruchem jego rąk, nigdy despotycznych, ale zawsze władczych. Pozostawała jedyna tylko droga uniknięcia tej ewentualności: zaszachowanie go daniem mu do poznania błagalnym gestem, że pragnę jednego tylko, modlę się o jedno tylko, aby pozostawiono mnie w spokoju. Gdyby i po tym jednak chciał trwać w swoim zamiarze, byłby świadkiem wybuchu gniewu Lucy i nic z tego wszystkiego, co było w nim wielkie, dobre i życzliwe (a Lucy świadoma była pełnej wartości tego wszystkiego) nie byłoby w stanie ułagodzić jej, ani przebłagać, i uczynić po dawnemu bezwolną wobec niego jak cień. Patrzył w dalszym ciągu, poniechał jednak dalszych prób. Potrząsnął piękną swoją głową, milczał wszelako. Zajął ponownie swoje krzesło, nie odwracając już więcej głowy, nie niepokojąc mnie już dłużej spoglądaniem na mnie z wyjątkiem może jednego jedynego momentu, kiedy rzucił ukradkiem w moją stronę spojrzenie bardziej zatroskane, aniżeli zaciekawione. Spojrzenie to wyrażało coś takiego, co dziwnie ukoiło moje serce „ni to wiatr południowy, kojący ziemię“. Tak więc, jak okazało się ostatecznie, nie myślał o mnie Graham z zupełnie lodowatą obojętnością. Wierzę, że w tym przybytku dobroci i uczuć przyjaznych — w sercu swoim — zachował maleńki kącik wysoko pod powałą, w którym Lucy liczyć mogła zawsze na serdeczne przyjęcie, o ile chciałaby tu zapukać. Nie był on tak wspaniały i piękny, jak komnaty, w których gościł męskich swoich przyjaciół, nie był także podobny do przedsionka, w którym uprawiał filantropię, ani też do biblioteki, gdzie zbierał skarby swojej wiedzy; tym mniej oczywiście podobny był do pawilonu, w którym miała odbyć się wspaniała jego uczta weselna, a jednak stałą niezmienną swoją życzliwością dla mnie dał mi dowód właściciel tego serca, że wciąż jeszcze wiernie przechowuje w nim jedną małą skrytkę, na której drzwiach wypisane jest wyraźnie: „Miejsce Lucy“. I ja także zachowałam dla niego miejsce, którego doniosłości, ani rozciągłości nie wymierzałam, ani stale, ani w ciągu krótkiego przeciągu czasu — myślę, że musiało ono być czymś w rodzaju namiotu Peri-Banou. Przez całe moje życie trzymałam je złożone i zamknięte w zagłębieniu mojej dłoni — nie wiem jednak, czy uwolnione z tego zamknięcia nie wyolbrzymiłoby się — dzięki wrodzonej swojej zdolności do ekspansji — do rozmiarów przybytku, zdolnego pomieścić zastępy.
Bez względu na wyrozumiałość, czy ustępliwość, jaką okazał mi Graham tego wieczora, nie mogłam pozostawać nadal tak blisko jego osoby: musiałam wyrzec się łaskawie ofiarowanego mi miejsca i krzesła. Skorzystawszy tedy z pierwszej nadarzającej się sposobności, wstałam i wykradłam się. Mógł przypuszczać, mógł nawet wierzyć, że pod fałdami grubo złożonego szala, w cieniu szerokoskrzydłego kapelusza ukrywa się Lucy, nie mógł jednak mieć pewności: ani przez jeden ułamek sekundy nie widział wyraźnie mojej twarzy.
Moje podniecenie i potrzeba nieustannego ruchu zdążyły się już chyba uspokoić? Czyżbym nie miała dość już przygód? Czy nie zaczęłam już słabnąć, upadać na duchu i dążyć do znalezienia się bezpiecznie pod dachem? Nie, nie jeszcze. Wciąż jeszcze wstręt czułam do mojego łóżka w sypialni szkolnej, wstręt większy, aniżeli da się wyrazić słowami: wciąż jeszcze kurczowo czepiałam się wszystkiego, co mogło oderwać od tego myśl moją. Czułam, że nocny dramat zaledwie się rozpoczął, że zaledwie wypowiedziany został prolog. Na tej utworzonej z drzew i murawy scenie panował jakiś cień tajemniczości, występowali tu aktorzy i rozgrywały się wydarzenia nieprzewidziane, jak gdyby przyczajone za sceną. Tak mi się wydawało: mówiło mi to przeczucie.
Idąc przed siebie na los trafu, potrącana i popychana na wszystkie strony, dostałam się na jakieś miejsce, gdzie drzewa rosnące kępami, czy strzelające pojedynczo w górę przełamywały zwarte szeregi tłumu, nadając mu charakter bardziej rozsiany. Daleko tu było od muzyki, a nawet poniekąd od światła latarni, to wszakże, co dochodziło tu z dźwięków, wystarczało do wywierania przez nie kojącego wpływu, a przy pełnym świetle księżyca nie były właściwie potrzebne latarnie. W tej części parku obrały miejsce grupy rodzinne, zażywni Bürger, wielu, pomimo późnej pory, w otoczeniu drobnych dzieci, z którymi nie uważali za bezpieczne wciskać się pośród gęściejszy tłum.
Trzy piękne wysokie drzewa, rosnące bardzo blisko siebie wzajem, i nieomal zespolone w jedną całość pniami, tworzyły nieprzenikniony baldachim cienisty ponad zielonym pagórkiem, na którego szczycie stała ławka. Dość obszerna, aby móc pomieścić kilku członków grupy, obejmującej ją w chwilowe posiadanie, wydawała się zajęta przez jednego tylko spośród nich — właściwie jedną — gdy reszta stała jak gdyby na straży dokoła; w gronie tego otoczenia znajdowała się jakaś dama, trzymająca za rękę małą dziewczynkę.
Dziewczynka zachowywała się dziwnie niesfornie: wierciła się, wykręcała się na pięcie, wyrywała się z rąk swojej opiekunki, rzucała się z boku na bok, wykonywując przy tym niesamowite, bezcelowe, nieomal konwulsyjne ruchy. To jej dzikie miotanie się, szarpanie, i obracanie się w kółko uderzyło mnie, jako coś dobrze mi znanego. Przyjrzawszy się jej bliżej, rozpoznałam również, jako coś nie mniej mi znajomego, ubranie dziewczynki: okrycie z fioletowego jedwabiu, niewielkie boa z łabędziego puszku, biały kapturek — cały ten galowy strój dziecięcy żywcem przypominał mi sposób ubierania małej, przewrotnej, jędzowatej Desirée Beck. Była to rzeczywiście Desirée Beck; ona lub też psotny, złośliwy chochlik w jej postaci.
Odkrycie to mogłoby uderzyć mnie jak grom, ale przesada taka byłaby przedwczesna; za tym odkryciem miało nastąpić inneż porażające mnie z większą jeszcze siłą gromu.
Trzymana czyją dłonią mogła miła Desirée wiercić się i wydzierać tak krnąbrnie? Czyją rękawiczkę mogła szarpać tak niebacznie? Czyje ramię wydzierać tak bezkarnie? Sięgające ziemi fałdy czyjej sukni deptać tak zuchwale, jeśli nie rękę, rękawiczkę, ramię i suknię swojej matki? Tak, tą damą w kaszmirowym szalu i związanym pod brodą kapeluszu — kapotce z blado-zielonej krepy, tą dostojną, mile uśmiechniętą damą była Madame Beck we własnej osobie.
Dziwne! Byłam przekonana, że o tej północnej porze Madame Beck spoczywa w swoim łóżku, a Desirée w swoim łóżeczku, obie śpiące snem sprawiedliwego pośród głębokiego klasztornego zamknięcia zakładu wychowawczego przy Rue Fossette. Nie ulega również wątpliwości, że i żadnej z nich nie przyszłoby ani na jedną chwilę na myśl przypuszczać, aby „Miss Lucy“ mogła znajdować się gdzie indziej niż w swojej sypialni, a tymczasem, oto, jesteśmy tutaj wszystkie trzy, prenant leurs ébats — rozswywolone — pośród drzew jarząco iluminowanego parku o północy.
Faktem było, że Madame Beck postąpiła i tym razem tak, jak postępować było stałym jej, zupełnie usprawiedliwionym w jej pojęciu zwyczajem. Przypomniałam sobie, co o tym mówiły nauczycielki, a co w swoim czasie puściłam mimo uszu, uważając ich opowiadanie za niegodne plotki. Otóż często, kiedy byłyśmy przekonane, że Madame Beck śpi spokojnie w swojej sypialni, przebywała ona w rzeczywistości poza domem, udawszy się w pełnej gali na operę, do teatru komediowego, czy na zebranie towarzyskie. Madame nie miała upodobania do życia klasztornego, dbała też w znacznej mierze — czyniąc to z całą ostrożnością oczywiście, zawsze w ukryciu — o należyte uprzyjemnianie sobie egzystencji miłymi rozrywkami światowymi.
Otaczało ją jakie pół tuzina jej krewnych i przyjaciół, samych mężczyzn. Pośród nich rozpoznałam rychło dwóch czy trzech. Był tu jej brat, pan Wiktor Kint. Był inny jeszcze, wąsaty, długowłosy mężczyzna o posępnej twarzy, którego rysy zdradzały bezsprzeczne, poruszające mnie do głębi podobieństwo. Pomimo niewątpliwych kontrastów charakteru, pomimo usposobienia bardziej flegmatycznego i powściągliwego, było coś w jego powierzchowności, co nazbyt żywo przypomniało mi inne oblicze — ruchliwe, ożywione, ulegające tak łatwo zmianom, bądź omroczone gniewem czy zgnębieniem, bądź rozjaśnione promiennie — twarz, wykreśloną z mojego świata, utraconą dla moich oczu, ale wypełniającą najlepsze wiosenne dni mojego życia smutkiem i radością, cieniem i światłem; twarz, na której dostrzegałam często znamiona geniuszu... Tak, ten sobowtór jej nieomal, stojący o parę kroków przede mną, był to Monsieur Joseph Emanuel, zarazem tak bardzo podobny i tak zupełnie niepodobny do brata swojego, Monsieur Paula.
Poza Messieurs Victor i Joseph znałam jeszcze jedną postać mężczyzny należącego do tej samej grupy. Ten trzeci, stojący w tyle za nimi, w głębszym jeszcze cieniu, był pochylony, ale strój jego i biała, łysa czaszka czyniły go najbardziej rzucającą się w oczy postacią spośród wszystkich. Był to ksiądz — Père Silas. Nie przypuszczaj, czytelniku, aby obecność jego na fēte miała być dowodem niestałości jego przekonań. Owa fēte nie mogła być zaliczona do rzędu zwykłych popisów Targowicy Próżności, stanowiąc jedynie święcenie pamięci ofiary patriotycznej. Kościół patronował temu obchodowi, czyniąc to z wyraźną ostentacją nawet. Dlatego też mnóstwo księży snuło się tej nocy po odświętnie iluminowanych alejach parku.
Père Silas pochylony był nad ławką, a raczej nad jedyną zajmującą miejsce na niej osobą: dziwnie bezkształtną, pokraczną, mimo to wspaniale olśniewającą. Widać było twarz i poszczególne jej rysy, o tak trupiej wszelako masce, i tak osobliwie umieszczoną, że można było nieledwie wyobrazić sobie całą głowę jako odciętą od tułowia i osadzoną na nagromadzonych bogatych strojach. Promienie światła stojącej z dala latarni odbijały się w olśniewających drogich kamieniach zausznic i szerokich, ciężkich pierścieni; ani srebrzystość blasków księżycowych, ani dalekie światła płonących pochodni nie były w stanie zaćmić kolorystycznej jaskrawości wspaniałych szat. Witaj na tym miejscu, Madame Walravens! Wydaje mi się, że miała pani tej nocy wyraźniejszy pozór wiedźmy niż kiedykolwiek. Na razie jednak godna ta dama dała dowód, że nie jest ani trupem, ani zjawą upiorną, ale surową, despotyczną starą kobietą: w odpowiedzi na głośniejsze i bardziej natarczywe domaganie się Desirée Beck, aby wolno jej było pobiec do kiosku i kupić tam trochę łakoci, schwyciła nagle laskę swoją o złotej gałce i zdzieliła nią małą tak zdrowo, że uderzenie to rozległo się echem głośnym.
Byli tu więc wszyscy: Madame Walravens, Madame Beck, Père-Silas — cała trójka sprzysiężonych, junta tajemna. Widok ich, zgromadzonych wszystkich po społu, wpłynął na mnie dodatnio. Nie mogę powiedzieć, abym czuła się słaba wobec nich, stropiona czy wylękniona. Wzięli nade mną górę, stratowali mnie, leżałam zmasakrowana pod ich stopami, jako ofiara przewrotnych ich machinacji; jak dotychczas jednak, żyłam jeszcze.




ROZDZIAŁ XXXIX
DAWNI I NOWI ZNAJOMI

Przykuta do miejsca, jak gdyby zaczarował mnie widok trójgłowego bazyliszka, nie byłam w stanie oddalić się od tej grupy. Ziemia, na której stali, zdawała się trzymać mnie na uwięzi. Baldachim zrośniętych z sobą drzew pogrążał cały krąg w cieniu; noc użyczała dobrodziejstwa swojej opieki i ochrony, a dodatkowa, nie paląca się stale latarnia rzucała jeden pojedyńczy promień, który wskazał mi dobrze osłoniętą, bezpieczną ławeczkę, i zgasł wnet potem.
Pozwolisz, czytelniku, że opowiem ci teraz po krótce, co — na podstawie rozmów, jakim przysłuchiwałam się w ciągu ostatnich dwóch tygodni — wywnioskować mogłam w sprawie powodu i celu wyjazdu Monsieur Paula. Opowieść moja będzie krótka i nie nowa, jej alfą jest Mamona, a jej omegą — Interes.
Madame Walravens, odrażająco potworna, niczym bożek hinduski, zdawała się posiadać również w pojęciu swoich czcicieli cechy nieodłączne od charakteru bożka. Była ona niegdyś w istocie bogata, bardzo bogata, jakkolwiek też na razie nie posiadała żadnych rozporządzalnych pieniędzy, było nader prawdopodobne, że będzie kiedyś ponownie bardzo bogata. W Basseterre — Gwadelupie posiadała obszerne włości, otrzymane przez nią w wianie, kiedy wychodziła za mąż przed sześćdziesięciu laty. Włości te zostały zasekwestrowane wskutek ogłoszenia jej mężowi bankructwa; obecnie jednak, jak się zdaje, wolne już były od wszelkich ciążących na nich zobowiązań i roszczonych do nich pretensji, o ile też odpowiednio obrotny i bezwzględnie uczciwy pełnomocnik zająłby się ofiarnie i umiejętnie tą sprawą, była wszelka nadzieja, że w ciągu paru lat okażą się rzeczone włości wielce rentowne.
Père-Silas żywo zainteresowany był ze względu na dobro religii i Kościoła, którego Madame Walravens wierną i oddaną była córką, pomyślnym przeprowadzeniem odpowiednich kroków. Madame Beck, daleka krewna zgrzybiałej garbuski, która, jak dobrze było jej wiadomo, nie posiadała własnej rodziny, rozważała z macierzyńską zapobiegliwością możliwość w dalszej perspektywie pożądanych dla siebie wyników tranzakcji, mimo więc, że traktowana wielce opryskliwie przez Madame Walravens, nie przestawała nigdy, działając oczywiście we własnym dobrze zrozumianym interesie, okazywać jej jak największych atencji. Tak więc kwestie pieniężne sprawiły, że Madame Beck i ksiądz jednako szczerze i gorąco popierali sprawę należytego dopilnowania rewindykacji włości w Indiach Wschodnich.
Odległość była jednak wielka, a klimat nader ryzykownie niesprzyjający zdrowiu. Odpowiednio uzdolniony i nieskazitelnie uczciwy pośrednik musiałby być człowiekiem prawdziwie ofiarnym i oddanym. Takiego właśnie człowieka miała Madame Walravens w ciągu dwudziestu lat do swojego rozporządzenia, człowieka, któremu zrujnowała życie, a który w zamian przez cały ten czas całkowicie ją utrzymywał. Bez skrupułu wyciągała z niego niczym grzyb, wszystkie soki żywotne. Takiego oto człowieka urobił i wyszkolił Père-Silas, przykuwszy go do siebie więzami wdzięczności, nawyku i wiary. Takiego człowieka znała Madame Beck, zdolna w pewnej mierze wywierać wpływ swój na nim.
— O ile wychowanek mój pozostanie w Europie — twierdził Père-Silas — zagraża mu niebezpieczeństwo odstępstwa od zasad naszej wiary: związał się z heretyczką.
Madame Beck powodowały nadto względy czysto osobiste, które kazały jej w skrytości ducha pragnąć opuszczenia kraju przez Monsieur Paula. O ile nie mogła sama posiąść czegoś, nie była zdolna znieść myśli, aby posiadł to ktoś inny: wolała raczej narazić przedmiot swojego pożądania na możliwość, a nawet wielkie prawdopodobieństwo zagłady. Co się tyczy Madame Walravens, chciała ona nade wszystko odzyskać swoje pieniądze i swoją ziemię, wiedziała zaś, że o ile Mr. Emanuel zgodzi się pojechać, będzie najlepszym i najwierniejszym jej pełnomocnikiem. Takie były motywy, które skłoniły tych troje zainteresowanych samolubów do wywarcia presji na jednym bezinteresownie niesamolubnym. Perswadowali mu, prosili go, błagali; odwoływali się do jego serca, w ręce jego składali ufnie swoje sprawy. Prosili go o poświęcenie im tylko dwóch czy trzech lat — po których upływie będzie mógł żyć dla siebie, jak tylko sam zechce. Nie było wykluczone, że jedno z tych trojga nie miałoby nic przeciwko temu, a bodaj nawet życzyłoby sobie, aby umarł w międzyczasie, oczywiście już po załatwieniu poruczonej mu misji.
Nie zdarzyło się, aby żywa jakaś istota ufnie i potulnie złożyła swoje sprawy w ręce Monsieur Emanuela, prosząc go o zajęcie się nimi, a on odrzucił taką prośbę, czy zlekceważył pokładaną w nim ufność. Nikt nie pytał, ani nie interesował się, nikt też nie wiedział jak dalece bolesnym przeżyciem osobistym była dla niego konieczność opuszczenia Europy. Obojętną było dla nich sprawą, czy i jakie roił dla siebie plany przyszłości. I ja również nie miałam o tym pojęcia; i dla mnie było to księgą zamkniętą na siedem pieczęci. Mogłam domyślać się treści rozmów, jakie prowadził z nim jego spowiednik; mogłam odgadywać jaką rolę w perswazjach, mających na celu skłonienie go do spełnienia prośby, odgrywały względy religii i obowiązku. O tym mogłam wnioskować jedynie na podstawie uczynionych mi przez niego samego zwierzeń. Nic bliższego, ani pewnego nie było mi o tym wiadomo. Wyjechał i nie dał znaku życia. Kładło to kres ostateczny moim próbom i usiłowaniom dotarcia do prawdy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z pochyloną głową i czołem opartym na dłoniach siedziałam ukryta pośród splecionych w jedną łączną grupę trzech pni drzewnych i gąszczu niższych krzewów. Z tego miejsca słyszeć mogłam wyraźnie, o ile chciałam, każde słowo, wypowiadane przez panią Walravens i jej otoczenie, tak blisko nich siedziałam. Przez jakiś czas jednak nie mówili o niczym takim, co mogłoby usprawiedliwić moje wsłuchiwanie się w ich słowa. Rozmowy krążyły dokoła strojów, muzyki, iluminacji, pięknej nocy. Czekałam na to tylko, aby bodaj jedno z nich wspomniało: „Powietrze jest spokojne, wiatr pomyślny sprzyja jego podróży. Antigua (jego okręt) odpłynie w dobrą chwilę“. Z niczyich ust nie padła jednak taka uwaga. Ani Antigua, ani jej kurs, ani też jej pasażer, nie zostali wspomnieni ani jednym słówkiem przez nikogo.
Możliwe, że lekka, pusta pogawędka równie mało jak mnie interesowała i Madame Walravens także. Zdradzała ona pewien niepokój, odwracała głowę to w jedną, to w drugą stronę i ciekawie zapuszczała raz w raz wzrok poprzez drzewa i zgromadzony tłum, jak gdyby wyczekiwała kogoś i niecierpliwiło ją opóźnianie się owego spodziewanego osobnika czy osobników.
Óu sont — ils? Pourquoi ne viennent — ils pas?[164] — usłyszałam ją, pomrukującą kilkakrotnie, i wreszcie, jak gdyby zdecydowana była otrzymać odpowiedź na swoje pytanie — które, jak dotychczas nie zdawało się interesować nikogo — wypowiedziała głośno zdanie dość krótkie i proste, na którego dźwięk wzdrygnęłam się jednak gwałtownie:
Messieurs et Mesdames — rzekła — ou donc est Justine-Marie?[165]
Justine-Marie?... Co to znaczy?... Justine-Marie — zmarła zakonnica?!... Gdzież ona jest? Jakto?! Pani, Madame Walravens, wie wszak najlepiej, że Justyna-Maria spoczywa od dwudziestu lat w grobie, czegoż więc jeszcze może pani żądać od niej? Pani będzie musiała pójść do niej, ona wszakże nie będzie mogła przyjść do pani.
Tak powinna byłabym odpowiedzieć, o ile moją rzeczą byłoby udzielenie odpowiedzi na natarczywe pytanie Madame Walravens, nikt wszelako nie zdawał się zapatrywać tak jak ja, nikt nie zdawał się zdumiony, ani zaskoczony, nikt nie zdradzał wahania co ma odpowiedzieć. Osobliwe, dziwaczne, oszałamiające, zagadkowe pytanie, zadane przez Madame Walravens spotkało się z najzwyklejszą, najpospolitszą odpowiedzią:
— Justyna Maria — rzekła jedna z otaczających ją osób — przyjdzie niebawem; jest w kiosku. Będzie tutaj za chwilę.
Po tym pytaniu i po tej odpowiedzi zmienił się nieco nastrój i ton pogawędki, która pozostała jednak w dalszym ciągu równie swobodna, lekka, powierzchowna, nieco bezładna i przeplatana drobnymi ploteczkami, jak poprzednio. Słyszeć się jedynie dawały nowe nie zaznaczone dotychczas wzmianki, aluzje, komentarze, docinki, wszystkie wszakże były tak niejasne i urywane, tak ściśle dotyczyły osób niewymienianych z imienia ani nazwiska, czy okoliczności bliżej nieokreślanych, że mimo starannego wsłuchiwania się — a rozmyślnie wsłuchiwałam się z taką uwagą, jak gdyby od tego co usłyszę zależały własne moje losy — nie mogłam wyciągnąć z wysłuchanych słów nic więcej ponad to, że projektowany był jakiś plan, dotyczący upiornej owej Justyny Marii martwej, czy żywej. Rodzinna junta zdawała się planować jakiś zamach na nią z niewiadomego mi, ale im wszystkim bardzo leżącego na sercu powodu. O ile się zdawało, była mowa o małżeństwie, o majątku — nie mogłam jednak domyśleć się dla kogo — może dla Wiktora Kinta, a może dla Monsieur Josepha Emanuela, jako że obaj oni byli bezżenni. Wydało mi się nawet w pewnej chwili, że wzmianki owe, docinki i żarciki miały na względzie młodego jasnowłosego cudzoziemca, należącego do tego samego towarzystwa, które, mówiąc do niego i o nim, nazywało go „Heinrich Müller“. Do całej tej beztroskiej paplaniny natrętnie od czasu do czasu dorzucała Madame Walravens swoim ochrypłym, skrzekliwym głosem dziwaczne jakieś, nie wiążące się z sobą wzajem zdania; niecierpliwość jej znajdowała chwilami jedyne oderwanie w nieubłaganym pilnowaniu Desirée, której nie wolno było zrobić kroku, ani poruszyć się, aby stara wiedźma nie pogroziła jej swoją laską.
La voilà — oto ona! — zawołał nagle jeden z panów — voilà Justine-Marie qui arrive![166]
Chwila ta była dla mnie osobliwa. Pamięć moja wyczarowała przed oczami mojej duszy, wpuszczony w ścianę, portret zakonnicy, przynosząc mi zarazem echo smutnych dziejów miłosnych; wskrzesiła wizję poddasza, alei, berceau. Miałam przeczucie rozwiązania wreszcie zagadki, niezłomne przeświadczenie, że wyjaśni się ona w następnym momencie. Z chwilą, gdy pozwalamy sobie puścić wodze fantazji, gdzie zatrzyma się ona? Czy istnieje tak nagie drzewo zimowe, tak pokorne, trzymające się z dala od drogi, obrywające korę z żywopłotów bydlątko, aby fantazja, przepływający obłok, czy przedzierający się przez chmury promień księżyca nie nadały jednemu i drugiemu cech zjawy nadziemskiej?
Niezwykłym ciężarem legło mi na serce uroczyste wyczekiwanie wyjaśnienia tajemnicy: dotychczas oglądałam zjawę mniszki mętnie jedynie, z oddalenia; teraz stanąć miałam twarzą w twarz z nią w pełni oświetlenia. Przechyliłam się naprzód i wpiłam oczy w drogę.
— Idzie! — zawołał Monsieur Joseph Emanuel.
Koło otworzyło się, jak gdyby na przyjęcie nowego, upragnionego członka. W tym samym momencie przeszedł ktoś przypadkowo z płonącą pochodnią w ręku; jej blask uzupełnił blade światło księżyca, wyraźnie uwypuklając łącznym wysiłkiem bliski już moment dénouement — rozwiązania. Niepodobna, aby tym, którzy stali tak blisko mnie, nie udzielił się w drobnej części bodaj niepokój, jaki mną miotał w stopniu tak niebywałym. Najchłodniejszy z grupy musiał niewątpliwie powstrzymać oddech na chwilę. Co się mnie tyczy, krew zakrzepła we mnie, życie moje pozostało w zawieszeniu.
Po wszystkim. Chwila i mniszka nadeszła. Rewelacyjny moment przełomowy minął.
Blask pochodni, trzymanej wciąż jeszcze w pobliżu przez jednego z dozorców parku, rzuca w dalszym ciągu łunę świetlną muska nieomal twarz wyczekiwanej w sposób, czyni ją dla mnie najdoskonalej widzialną. Jak wygląda? Jaki ma na sobie strój? Kim jest?
Snuje się tego wieczora wiele masek po alejach parku, że zaś pora jest późna, tak dziwnie wszechwładnie panować zaczyna poczucie tajemniczości i zjawowej upiorności, że gotów byłbyś chyba uwierzyć mi, czytelniku, gdybym ci powiedziała, iż wydała mi się ona podobna do zakonnicy z poddasza, obleczona jak tamta w czarno-białe szaty, w biały zawój na głowie, że wygląda jak zmartwychwstała Justyna-Maria, że jest jej powstałym z grobu duchem.
Wszystko to fałsz, zmyślenie! Nie będziemy się w nie bawili! Bądźmy uczciwi i trzymajmy się, jak to czyniliśmy dotychczas, ścisłej, niezafałszowanej prawdy. Prostej, zwykłej, może nie ponętnej, ale niewątpliwej prawdy.
Prostej, zwykłej, nieponętnej?! — Źle w danym wypadku dobrane określenia. Ta, którą mam przed sobą, nie jest w ścisłym znaczeniu tego wyrazu ani prosta, ani zwykła, ani tym mniej nieponętna. Stoi tu młode dziewczątko z Villette — świeżo po ukończeniu pensjonatu. Jest bardzo ładna, urodą typowo tubylczą. Wydaje się dobrze odżywiona, jasna, o wybitnie zaokrąglonych kształtach. Pulchniutka. Ma pełne policzki, poczciwy wyraz oczu, bujne włosy. Jest ładnie ubrana. Nie przyszła sama. Eskorta jej składa się z trzech osób: dwóch starszych, które nazywa: „Mon oncle“ — mój wuj — i „ma tante“ — moja ciocia. — Śmieje się, szczebiocze, wesoła, żwawa, kwitnąca. Typowa belle bourgeoise — piękna mieszczka. Pod każdym względem.
Tyle o „Justynie-Marii“; tyle o duchach i tajemnicach. Nie znaczy to, aby ta, która szczególnie mnie interesowała, została wyjaśniona: dziewczątko, które mam przed sobą, nie jest na pewno moją mniszką; zjawa, oglądana przeze mnie na poddaszu i w ogrodzie, była o wiele wyższa.
Przyjrzałam się dokładnie pięknej mieszczce z Villette, ogarnęłam gniewnym wzrokiem jej godnych „oncle“ i „tante“. Czy zdołałam rzucić jeszcze przelotne chociażby spojrzenie na trzeciego jej towarzysza? Czy mogłam poświęcić mu źdźbło uwagi bodaj? Powinna byłam, mój czytelniku, rozpoznać go od razu, na pierwszy rzut oka; miał niezaprzeczone prawo do tego. Należy mu się, abym go rozpoznała. Nie spotykamy się po raz pierwszy. Zacisnęłam dłonie aż do bólu, wciągnęłam w płuca głęboki haust powietrza: powstrzymałam okrzyk, przełknęłam cisnący mi się na usta wyraz zdumienia, nie pozwoliłam sobie na wzdrygnięcie się nawet, byłam nieporuszona i niema jak kamień. A przecież wiedziałam, na kogo patrzyły moje oczy: poznałam go poprzez ich zamglenie, jakie pozostawiły im przepłakane noce. Miał odpłynąć na pokładzie okrętu „Antigua“. Tak powiedziała Madame Beck. Skłamała, albo też powiedziała to, co było pierwotnie prawdą i czego nie sprostowała, kiedy okazało się fałszem. „Antigua“ odpłynęła, a tu, o parę kroków przede mną, stał Paul Emanuel.
Czy byłam rada? Olbrzymi ciężar spadł z mojego serca. Czy ten nieulegający kwestii fakt był dla mnie zapowiedzią radosną? Nie wiem. Należałoby zbadać jakim okolicznościom zawdzięczałam opóźnienie jego wyjazdu. W jakim stopniu pozostawało ono w związku z moją osobą? Czy nie istnieli tacy, których sprawa ta dotyczyła bliżej, znacznie bliżej, aniżeli mnie?
Kim mogła ostatecznie być ta młoda dziewczyna, ta Justine-Marie? Nie była dla mnie osobistością zupełnie obcą, mój czytelniku: odwiedzała często pensjonat na Rue Fossette; bywała stale na niedzielnych zebraniach prywatnych u Madame Beck. Jest krewną zarówno Becków jak Walrevensów: nadano jej imię chrzestne od czczonej owej zakonnicy, która, gdyby żyła w dobie narodzin dziewczątka, byłaby jego ciotką. Nazwisko obecnej Justyny-Marii brzmi Sauveur; jest spadkobierczynią znacznej fortuny i sierotą; Monsieur Emanuel pełni obowiązki jej opiekuna; jest, jak mówią niektórzy, jej ojcem chrzestnym. Junta rodzinna pragnie, aby Justyna-Maria poślubiła jednego z otaczającej ją grupy młodych panów — który z nich ma być tym wybranym? Najważniejsza, rozstrzygająca dla mnie kwestia: który z nich?
Byłam bardzo rada, że lek, jakim napoiła mnie Madame Beck, natchnął mnie uczuciem niepokonanego wstrętu do pozostawania w sypialni pensjonatowej i w moim łóżku. Zawsze, przez całe moje życie, lubiłam i usiłowałam docierać do rdzenia prawdy, zwykłam szukać bóstwa w jego świątyni, unosić zasłonę kryjącą właściwe jądro rzeczy, narażać się bodaj na grozę wyjawienia. O, Tytanko pośród bogiń! Zamglone zasłoną zarysy twojej postaci stają się jeszcze bardziej dokuczliwie niewyraźne z powodu niepewności swojej, uwydatniają się, natomiast, z całą wyrazistością, uwypuklają wszystkie swoje linie, o ile zastosujemy przy ich badaniu okrutną, bezlitosną, nie uznającą żadnych kompromisów, bezpośredniość i szczerość. To, co ujrzymy, może zaprzeć nam dech z niewypowiedzianego przerażenia, zarazem jednak wchłaniamy w siebie w tym momencie tchnienie boskości. Serce nasze dygoce i prądy jego falują jak rzeki, podniesione z łożysk wstrząsem, jakiemu uległa ziemia, zarazem jednak wchłonęliśmy w siebie siłę. Widzieć i wiedzieć najgorsze — to pozbawić Lęk jego głównej przewagi, największego jego atutu.
Powiększone w ten sposób o trzy osoby towarzystwo pani Walravens ożywiło się i rozweseliło. Panowie przynieśli łakocie i napoje z kiosku; wszyscy rozsiedli się na murawie pod drzewami; pili i wygłaszali toasty, śmieli się, dowcipkowali. Monsieur Emanuel stał się przedmiotem żartów i drwinek na wpół niewinnych i, jak mi się wydało, na wpół złośliwych, o ile zwłaszcza wychodziły z ust Madame Beck. Wywnioskowałam z nich w każdym razie, że jego podróż została chwilowo odroczona na jego własne żądanie, wbrew życzeniom jego przyjaciół, a nawet wbrew ich naleganiom i radom. Pozwolił statkowi „Antigua“ odpłynąć i zamówił kajutę na pokładzie „Pawła i Wirginii“, który miał wyruszyć w podróż o dwa tygodnie później. Droczono się z nim na temat powodów, jakie skłoniły go do tej zwłoki, domagając się, aby je ujawnił. On wszelako niewyraźnie jedynie wzmiankował, że musi przed tym jeszcze załatwić pewną ściśle prywatną swoją sprawę, na której pomyślnym przeprowadzeniu osobliwie mu zależy. Jaka mogła to być sprawa? Nikt nie wiedział. A właściwie był ktoś, częściowo przynajmniej wtajemniczony w jego zamiary: podchwyciłam porozumiewawcze spojrzenie, jakie zamienili z sobą — on i Justyna-Maria.
La petite va m‘aider, n‘est — ce pas?[167] — zapytał.
Mais oui, je vous aiderai de tout mon coeur. Vous ferez de moi tout ce que vous voudrez, mon parrain[168]
Drogi „parrain“ — ojciec chrzestny — ujął jej rączkę i podniósł ją gestem pełnym wdzięczności do swoich ust. Dostrzegłam, że jasnowłosy i różowolicy młody Teutończyk, Heinrich Müller, wzdrygnął się na widok takiej demonstracji uczuć, która najwidoczniej nie zyskała jego uznania. Pozwolił sobie nawet mruknąć parę gniewnych słów, na co Monsieur Paul roześmiał się tylko i z niezachwianą pewnością siebie zdobywcy przyciągnął młodą wychowankę bliżej jeszcze ku sobie.
Monsieur Paul był w istocie bardzo wesoły tego wieczora, a raczej tej nocy. Był duszą całej gromadki; nieco despotyczny może, dążący, jak zawsze, do przewodzenia i w zabawie także, jak bywał w pracy, z każdą chwilą też bardziej uwydatniał górującą, kierowniczą swoją rolę. Z jego ust wychodziły najprzednejsze dowcipy, najweselsze anegdoty, najszczerszy śmiech. Niezmordowanie czynny swoim zwyczajem, rozrywał się formalnie, aby zabawić wszystkich, aby wszystkich zadowolnić, widziałam jednak, aż nadto dobrze widziałam kto jest jego faworytką. Widziałam u czyich stóp leżał na murawie, kogo osłaniał pieczołowicie przed nocnym chłodem, kim opiekował się czule i kogo strzegł czujnie jak oka w głowie.
Żartobliwe wzmianki i docinki sypały się w dalszym ciągu jak z rogu obfitości. Łatwo było mi zrozumieć z nich, że wszyscy obecni uspokajali Monsieur Paula zapewnianiem go, iż przez cały czas jego nieobecności będą przez wdzięczność, świadomi ile mu są winni, strzegli dla niego skarbu, jaki pozostawi w Europie. Niech tylko przywiezie im z Indii Zachodnich wielką fortunę, a dadzą mu w zamian młodą oblubienicę, która wniesie mu sute wiano. Puścili znać całkowicie w niepamięć uczyniony przez niego ślub wierności: kwitnąca, czarująca Teraźniejszość kazała zapomnieć o upiornej Przeszłości, odnosząc łatwą nad nią przewagę. Jego zmarła mniszka została więc nareszcie pogrzebana na dobre.
Musiało być tak w istocie. Przyszło zatem objawienie. Moje przeczucia nie omyliły mnie; istnieje rodzaj przeczuć, które nigdy nie mylą; to ja sama tylko źle obliczyłam się na razie, nie dostrzegłszy właściwego znaczenia wyroczni, sądząc że ma ona na względzie wizję, majaki fantazji jedynie; gdy, wręcz przeciwnie, orzeczenie jej dotyczyło tętniącej życiem rzeczywistości.
Powinna byłam zatrzymać dłużej uwagę moją na tym, co widziałam; rozpatrzeć dokładnie stan rzeczy, zanim wyciągnęłam wnioski. Znaleźliby się może tacy, którzy uważaliby podstawy wnioskowania mojego za nazbyt kruche dowody — za niewystarczające; sceptycy zbadaliby nieufnie wszystkie dane, zanim zdobyliby się w ostatecznym wyniku na przypuszczenie możliwości projektów połączenia węzłem małżeńskim biednego i wyzbytego cienia samolubstwa mężczyzny czterdziestoletniego z jego bogatą osiemnastoletnią wychowanką i córką chrzestną; dalekie było jednak ode mnie podobne usiłowanie złagodzenia zabójczego ciosu, dalekie podobnie tchórzliwe uciekanie od rzeczywistości, podobna niechęć spojrzenia faktom, chociażby najokrutniejszym, prosto w oczy, dalekie wyłamywanie się z obowiązku bezwzględnego hołdowania jedynej władczyni, kroczącej stale w zwycięskim pochodzie naprzód — PRAWDZIE.
Nie. Wszystko to było dalekie ode mnie, jak najdalsze. Pośpieszyłam też przyjąć cały plan za rzecz faktyczną, uznać go za nieulegający wątpliwości. Wraz z nim przyjęłam za fakt i wszystko inne także. Usiłowałam skupić wszystko dokoła siebie, z rodzajem gorączkowego pośpiechu, jak chorąży, padający na polu bitwy, zbiera dokoła siebie fałdy swojego sztandaru. Błagałam Przeświadczenie, aby wbiło we mnie głęboko gwoździe niezłomnej pewności, nienawidzonej przeze mnie w momencie przyjmowania jej, mimo to przyjmowanej, aby trwale umocowało je najmocniejszymi uderzeniami, na jakie mogło zdobyć się, a kiedy żelazo wbiło się głęboko w moją duszę, podniosłam się, odrodzona, jak mi się wydało.
W ekstatycznym upojeniu zawołałam; — „Jesteś dobrą panią, o, Prawdo, dla wiernych sług twoich!“ Kiedy tłoczyło mnie Kłamstwo, jakże cierpiałam okrutnie! Mimo że Fałsz był słodki, złudnie kołyszący wyobraźnię i rozgrzewający serce, dręczył mnie nieustannie. Przeświadczenie o zyskanym przywiązaniu nie było ani na chwilę wolne od obawy, że przy następnym obrocie koła fortuny może łatwo być utracone. Prawda usunęła bezpowrotnie Fałsz, nie ugruntowane na niczym próżne Wmawianie sobie i nieuzasadnioną Nadzieję — i, oto, stoję wolna!
Nie pozostało mi już nic innego, jeno powrócić z tym moim uczuciem wyzwolenia do mojego pokoju, zabrać je z sobą do mojego łóżka i przekonać się jak sobie z nim poradzę. Gra nie była jednak jeszcze całkowicie rozegrana. Powinna byłam zaczekać jeszcze i dłużej przyglądać się tej scenie miłosnej pod drzewami, tej sielance leśnej. Gdyby nawet w przejawach tych nie było cienia prawdziwej miłości, była jednak wyobraźnia moja wówczas tak szczodra i taka twórcza, że mogłaby sama wymodelować najbardziej znamienne jej rysy i nadać im największą siłę życia, najżywsze zabarwienie uczucia. Nie chciałam jednak patrzeć; zdobyłam się na uczynienie nieodwołalnego postanowienia, nie mogłam wszelako gwałcić mojej natury. A zresztą, coś tak straszliwie szarpało mnie pod moim szalem, coś tak świdrująco wwiercało mi się w bok — sęp o tak ostrych szponach i tak okrutnym dziobie — że musiałam być sama, aby dać sobie z tym radę. Zdaje mi się, że nigdy do tej chwili nie odczuwałam zazdrości. Nie było to podobne do mojego reagowania na widok uczuciowego stosunku doktora Johna i Pauliny, na którego objawy zamknęłam oczy i uszy, a chociaż nie chciałam o nich myśleć, musiało jednak moje poczucie harmonii przyznać im ich czar niewątpliwy. Nie dla mnie była miłość zrodzona z piękna, oparta na urodzie; nie miałam z nią nic wspólnego: nie mogłam pokusić się o nią. Inna wszelako miłość, nieufnie torująca sobie drogę poprzez długą znajomość, wypróbowana w ogniu cierpienia, nacechowana stałością, umocniona domieszką trwałego, czystego przywiązania, poddana przez rozum intelektualnemu tyglowi probierczemu, ukształtowana własną zasługą i doprowadzona do stanu doskonałego — tak Miłość, nie znająca namiętnych, ale nazbyt szybko wybuchających zapałów i równie szybkiego i namiętnego ich wygasania, pochłonęła najgłębsze moje zainteresowanie, oddane całkowicie w jej władzę. Cokolwiek też przyczyniało się bądź do jej podtrzymania i rozwoju, bądź też do jej zaniku, nie mogło być traktowane przeze mnie bez głębokiego przejęcia się.
Zawróciłam i odeszłam od „wesołego towarzystwa“ pod drzewami. Było już dawno po północy; koncert był skończony tłumy zaczęły rozchodzić się. Poszłam i ja także za tą odpływającą falą. Opuściwszy jaśniejący wciąż jeszcze mnóstwem świateł park i suto oświetlone ulice Haute-Ville (latarnie paliły się przez całą noc; miała to być, jak się zdaje, „une nuit blanche“ — biała noc w Villette) skierowałam się ku mrocznej dolnej części miasta.
Niesłusznie właściwie nazywam ją mroczną, bowiem piękno poświaty księżycowej, które poszło w zapomnienie w parku, dało tutaj ponownie znać o sobie, ujawniając się nieco mgliście. Księżyc płynął wysoko na niebie, oblewając równym, nieskazitelnym swoim światłem ziemię i wszystko co było na niej. Muzyka i wesołość wielkiej Fête, jasne światła pochodni i sutej iluminacji zaćmiły je i wyparły na godzinę, teraz wszelako triumfowała srebrzysta jego wspaniałość, jego niezmącona cisza. Współzawodniczące ze światłem księżycowym latarnie dogasały, ale księżyc płynął i świecił w dalszym ciągu, ni to białe przeznaczenie. Rogi i surmy wyładowały ze siebie góry dźwięków i zostały zapomniane, księżyc natomiast, nieprzerwanie promieniami swoimi kreślił na niebie i na ziemi karty wiecznie trwałych archiwów. On i gwiazdy wydali mi się nagle głoskami i świadkami wszechwładnej prawdy. Nocne niebo znaczyło poświatą swoją granice jej królestwa: jego zwolna toczące się posuwanie ustalało jego zwycięstwo — ów prący naprzód ruch, który powtarzał się, powtarza się i będzie powtarzał się poprzez wieczność.
Migotliwie oświetlone naftowymi latarniami ulice są bardzo ciche: lubię je za to, że są takie miłe i że tchną takim spokojem. Śpieszący do domów swoich Bürger mijają mnie od czasu do czasu, wszyscy oni wszakże idą pieszo, mało robią hałasu i szybko znikają. Tak bardzo podoba mi się obecny wygląd Villette, że nie powróciłabym dobrowolnie pod dach, zmuszona jednak jestem, chcąc szczęśliwie zakończyć osobliwą moją przygodę, znaleźć się ponownie w moim łóżku w sypialni, zanim Madame Beck powróci do domu.
Od Rue Foseette dzieli mnie jedna już tylko ulica; w momencie wkroczenia mojego w jej obręb, zamąca po raz pierwszy głęboką ciszę dzielnicy turkot kół powozowych. Zbliża się ku mnie, zbliża się bardzo szybko. Jak rażąco głośno rozlega się wskutek wyboistego bruku! Ulica jest wąska, a ja trzymam się przezornie chodnika. Powóz przemyka z hukiem. Co jednak widzę, albo też co wyobrażam sobie, że widzę w momencie jego przejeżdżania pędem? Nie, wydaje mi się. Nie ulega wątpliwości, że coś białego wionęło z okna powozu — ręka czyjaś dała znak chusteczką. Czy ten sygnał miał mnie na względzie? Komu jestem znana? Kto mógł poznać mnie o tej porze? Nie był to powóz pana de Bassompierre, ani pani Bretton; a zresztą ani Hôtel Crécy, ani La Terrasse nie są położone w tej okolicy, ani też nie prowadzi tędy droga do nich. Nie mam zresztą czasu na snucie domysłów — muszę śpieszyć do domu.
Kiedy wreszcie dotarłam do pensjonatu, panowała tu cisza bezwzględna. Żaden powóz, ani żadna dorożka nie przywiozły jeszcze Madame Beck i Desirée z powrotem. Pozostawiłam wielkie frontowe drzwi uchylone; czy znajdę je w tym samym stanie? Wiatr, czy inny przypadek, mógł spowodować zatrzaśnięcie się ich sprężyny. Gdyby miało stać się tak, beznadziejne byłoby moje usiłowanie dostania się do wnętrza: moja awanturnicza przygoda musiałaby mieć katastrofalne skutki. Nacisnęłam ciężką zasuwę — czy podda się? Czy ustąpi pod naciśnięciem?
Tak. Ustąpiła tak bezszelestnie, tak bez oporu, jak gdyby dobry jakiś ukryty w przedsionku duszek sprawował tutaj czary sezamowe. Wchodząc z zapartym oddechem, cichuteńko, po zdjęciu obuwia, wspinając się po schodach, namacałam drzwi sypialni, wślizgnęłam się do niej i podeszłam do mojego łóżka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O! Podeszłam i odetchnęłam z ulgą. Już w następnej chwili wszakże omal nie krzyknęłam. Omal. Nie krzyknęłam jednak dzięki Niebu.
W całej sypialni, w całym domu panowała o tej porze cisza grobowa. Wszyscy spali, tak cicho, jak gdyby nikomu nic nie śniło się nawet. Na dziewiętnastu łóżkach leżało wyciągniętych bez ruchu w całej długości dziewiętnaście postaci. Na moim — dwudziestym — nie powinno było nic leżeć: pozostawiłam je puste, powinna więc byłam zastać je tak samo niezajęte przez nikogo. Co jednak dostrzegam spoza na wpół zaciągniętych zasłon? Jaki ciemny, bezprawnie zajmujący to miejsce, wyciągnięty wzdłuż, dziwny kształt? Czyżby to był rabuś-włamywacz, który dostał się tutaj przez uchylone drzwi wejściowe i leży na moim łóżku w oczekiwaniu chwili odpowiedniej? Osobliwie czarno wygląda, jak gdyby nie był żywym człowiekiem. A może to jakiś bezpański, wałęsający się pies wsunął się tutaj z ulicy i przyczaił się na moim posłaniu? Czy nie wskoczy i nie rzuci się na mnie w chwili gdy odważę się podejść? Muszę jednak zbliżyć się. Odwagi! Jeden krok...
Zakręciło mi się w głowie. Przy mdłym, pełgającym świetle lampki nocnej ujrzałam wyciągniętą na moim łóżku dawną zjawę — ZAKONNICĘ.
Wydanie okrzyku w tym momencie zgubiłoby mnie niechybnie. Bez względu na straszliwy, upiorny widok nie mogłam pozwolić sobie ani na głośny okrzyk przerażenia, ani na zemdlenie. Nie byłam zresztą przewrażliwiona. Moje nerwy, zahartowane ostatnimi wypadkami, nie znały histerii. Ożywiona i rozgrzana tysiącami świateł iluminacji, muzyką, widokiem rozbawionych tłumów, ochłostana biczem nowej klęski, nie ulękłam się zjawy. Nie wydawszy dźwięku, rzuciłam się bez namysłu ku mojemu nieszczęsnemu, nawiedzonemu przez niewczesnego intruza posłaniu; nic nie poruszyło się, nic nie skoczyło na mnie. Czułam instynktownie, że ja jedna tylko jestem tu żywą istotą, ja jedna zdolna jestem poruszyć się, ja jedna jestem rzeczywistością, materią, siłą. Ściągnęłam z łóżka zmorę! Podniosłam zjawę wysoko w górę i potrząsnęłam nią z rozmachem. Szarpnęłam i potrząsnęłam z całych sił — tajemnicę! Rymnęła na podłogę, rozlatując się dokoła mnie w strzępy, rozpadając się na kawałki, które potratowałam nogami.
I oto znów ogołocone z liści i gałęzi drzewa zimowe, nieosiodłany Rosynant, który wyrwał się ze stajni; welon chmur; migotanie światła księżycowego. Wysoka zakonnica okazała się długą deską drewnianą, ustrojoną w długą czarną szatę i kunsztownie owiniętą białym welonem. Ubranie jej, jakkolwiek może wydać się to dziwne, było naprawdę ubraniem zakonnicy, zręczną czyjąś ręką nałożone do złudzenia wiernie na gołą deskę. Skąd wziął się ten strój? Kto obmyślił podobną maskaradę? W jakim celu? Na wszystkie te pytania nie znalazłam jeszcze odpowiedzi. Do zawoju zakonnicy przypięty był szpilką skrawek papieru, na którym nagryzmolone były na prędce ołówkiem zagadkowe słowa szydercze:
„Mniszka z poddasza przekazuje Lucy Snowe swoją garderobę. Nie będzie już więcej oglądana na Rue Fossette.“
Co to było, czy kto to był? Kto nawiedzał mnie? A raczej co? Widziałam zjawę trzykrotnie. Ani jedna ze znanych mi kobiet nie posiadała jej wzrostu. Nie był to w ogóle wzrost kobiety. Żadnemu zaś z mężczyzn, jakich znałam, nie mogłam ani na chwilę przypisać zdolności zdobycia się na podobne wyczyny.
Wciąż jeszcze stojąc wobec nierozwiązanej i nierozwiązalnej zagadki, równie jednak całkowicie, jak nagle, uwolniona od wszelkiego poczucia zjaw nieziemskich, upiornych, ani myśląc zresztą zaprzątać sobie dłużej głowy usiłowaniem zbadania tajemnicy, pozbawionej dla mnie głębszego znaczenia, zwinęłam w jedną małą paczkę szatę, zasłonę i zawoje, wsunęłam ją sobie pod poduszkę i położyłam się, nadsłuchując, dopóki nie doleciał do moich uszu stuk kół dorożki, która przywiozła Madame Beck z powrotem do domu. Usłyszawszy ten odgłos, odwróciłam się i, wyczerpana czuwaniem w ciągu szeregu nocy, może także rozmarzona zaczynającym wreszcie właściwie działać narkotykiem, usnęłam głęboko.




ROZDZIAŁ XL
SZCZĘŚLIWE STADŁO

Dzień, który nastąpił po owej znamiennej nocy letniej, okazał się dniem niezwykłym. Nie znaczy to, aby ujawniły się znaki szczególne na niebie czy na ziemi, ani też nie mam na myśli osobliwych zjawisk meteorologicznych — burz, potopów, czy wichrów zawrotnych. Wprost przeciwnie; słońce wstało nazajutrz wesołe, o świetnej glorii lipcowej. Poranek okrył jej piękno blaskiem rubinów i tak wypełnił ją promiennością różaną, że lała się z niej na ziemię potokiem, rumieniąc jej drogę: godziny rodziły się hoze jak nimfy i, pozostawiwszy na wzgórzach całe swoje zapasy mgieł, wynurzały się wolne od nich: lazurowe, olśniewające, bez śladu cienia, wiodły one rumaki słoneczne w ich obieg prażący, nieskażony plamką chmurki najlżejszej.
Słowem, był to najpiękniejszy z dni, jakimi może poszczycić się najpiękniejsze lato; wątpię wszelako, czy znalazła się poza mną jeszcze jedna mieszkanka pensjonatu przy Rue Fossette, która zwróciła uwagę na ten miły fakt, lub zdołała zapamiętać go. Inna myśl zaprzątała wszystkie głowy: myśl, której i ja poświęciłam nieco rozważań. Wzgląd ten wszakże, który dla mnie specjalnie nie posiadał uroku tak oszałamiającej niespodzianki, który nie zaskoczył mnie nagle w sposób tak zgoła nieoczekiwany, a nade wszystko nie był dla mnie owiany równie nieprzeniknioną tajemniczością i zagadkowością jak dla współtowarzyszek moich, umożliwił mi — z większą swobodą niż im wszystkim — czynienie uwag osobistych i zdobycie się na bardziej objektywną ocenę doznanych wrażeń.
Mimo to, przechadzając się po ogrodzie, wygrzewając się z lubością na słońcu i obserwując rozwój i rozkwit roślin, myślałam o tym samym przedmiocie, który był treścią rozmów wszystkich domowników.
O jakim przedmiocie?
Otóż o tym jedynie: Podczas odmawiania modlitw porannych uderzyło wszystkich puste miejsce w pierwszym szeregu stałych pensjonarek. Przy podaniu śniadania nie upomniano się o jeszcze jedną filiżankę kawy. Służąca, która przyszła zasłać łóżka, znalazła w jednym z nich deskę, położoną wzdłuż posłania i przystrojoną w koszulę nocną i w nocny czepeczek; a kiedy nauczycielka muzyki panny Ginevry Fanshave przyszła o wczesnej porze, jak zwykle, aby udzielić jej lekcji porannej, nie mogła dowołać się tej utalentowanej i wiele obiecującej młodej uczennicy swojej.
Szukano Miss Fanshave wszędzie od strychu do piwnic; przetrząśnięto dom cały wszerz i wzdłuż — nadaremnie. Żadnego śladu, żadnej wskazówki, ani skrawka papieru nawet, jako wyniku mozolnych poszukiwań: nimfa znikła, pochłonięta niedosięgalnie, ni to spadająca, zagasła w mrokach nocy, gwiazda.
Głębokie przerażenie ogarnęło personel nauczycielski i wychowawczy, który miał sobie poruczoną surveillance, głębsze jeszcze najbardziej odpowiedzialną i poczuwającą się do winy przełożoną. Nigdy dotychczas nie widziałam Madame Beck tak bladej i zgnębionej. Cios ugodził w najczulsze jej miejsce, w najsłabszy jej punkt: jej interesy materialne były nie tylko zagrożone, ale poniosły faktyczny poważny uszczerbek. W jaki sposób mogło wydarzyć się coś podobnie niepojętego, coś tak niesłychanego, opacznego? Pod czyje skrzydła opiekuńcze schronił się zbieg? Jaką drogą mogło nastąpić porwanie? Ani jedno okno nie było otwarte, czy niezahaczone, ani jedna szyba wybita, wszystkie drzwi wyjściowe należycie zaryglowane. Nigdy, do dnia dzisiejszego, nie udało się Madame Beck zaspokoić swojej ciekawości na tym punkcie, tak samo, jak nikt inny z zainteresowanych, z wyjątkiem jednej jedynej Lucy Snowe, która nie mogła zapomnieć, że, celem ułatwienia niezwykłej eskapady, zasuwa wielkich drzwi frontowych została leciutko pchnięta, a same drzwi zamknięte wprawdzie, ale nie zatarasowane należycie i nie zabezpieczone. Lucy przypomniała sobie także uwożący młodą parę powóz, który przejechał pędem z grzmiącym turkotem kół po nierównym bruku, jak również zagadkową sygnalizację powiewaniem z okna powozu białą chusteczką.
Na podstawie tych danych oraz paru jeszcze innych niedostępnych dla nikogo prócz mnie jednej tylko, mogłam wyciągnąć decydujący wniosek: był to niewątpliwy wypadek potrwania. Przeświadczona moralnie o niezbitej prawdzie tego faktu, uważałam za właściwe, widząc głębokie stropienie i szczerą udrękę Madame Beck, podzielić się z nią moim przekonaniem. Wspomniawszy o zalotach pana de Hamala, stwierdziłam, będąc zresztą z góry pewną tego, że Madame była w zupełności au fait — świadoma — całej sprawy i że dawno już przeprowadziła długą, szczegółową dyskusję na ten temat z panią Cholmondeley, złożywszy na barki godnej damy całą odpowiedzialność co do niemiłej tej afery. I teraz też zwróciła się nade wszystko do niej i do pana de Bassompierre, jako do finansującego pobyt Ginevry na pensji.
Jak się okazało, był Hôtel Crécy powiadomiony o tym, co zaszło. Ginevra napisała do kuzynki swojej, Pauliny, wzmiankując niewyraźnie o swoim zamiarze zamążpójścia; podobnie brzmiące zawiadomienia nadeszły również od rodziny pana de Hamala. Pan de Bassompierre był już na tropie uciekinierów. Przychwycił ich jednak za późno.
Tego samego tygodnia jeszcze przyniosła mi poczta list. Sądzę, że najlepiej zrobię, przytaczając dosłownie jego treść, jako że zawiera on wyjaśnienia niejednego ciemnego dotychczas punktu:

„Drogi mój stary Tymie (skrót Tymona). Znikłam, jak widzi pani, i nie ma po mnie śladu. Zamiarem Alfreda i moim od samego początku było pobrać się w ten sposób. Nie chcieliśmy nigdy połączyć się węzłem małżeńskim przy stałym, utartym ceremoniale, jak czynić to zwykli wszyscy inni. — Dieu merci! — chwała Bogu! — Wie pani, że Alfred, który z początku nazywał panią „smokiem“, tylokrotnie widywał panią w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, że zaczyna doświadczać zupełnie przyjaznych uczuć dla pani. Ma nadzieję, że nie będzie pani odczuwała braku jego osoby — a raczej jego aparycji — teraz, kiedy znikł z pola widzenia pani, prosi mnie też, abym usprawiedliwiła go przed panią za wszelkie drobne przykrości, jakie zdarzyło mu się wyrządzić; obawia się, że nieprzyjemnie zaskoczył panią, ukazawszy się pani pewnego razu na poddaszu w chwili, kiedy nasz kochany stary Tym pogrążony był w odczytywanie listu, jak mu się wydało, tak osobliwie dla dawnego „smoka“ interesującego, że nie mógł oprzeć się pokusie przestraszenia go: bardzo porwany wydawał się swoją korespondencją. En revanche — w zamian — opowiada, że innym razem pani znów przeraziła go, wpadając na poddasze po jakiś szal, czy inne okrycie, w momencie, kiedy potarł zapałkę, aby spokojnie wypalić cygaro podczas czekania na mnie.
„Czy zrozumiała pani wreszcie, że to pan de Hamal był ową zjawą mniszki, ukazującą się na poddaszu, dokąd przychodził celem widzenia się z pokorną służką łaskawej pani? Wyjaśnię pani w jaki sposób radził sobie. Otóż, wiadomo pani, że miał wolne — entrée — wstęp — do Athenée, którego wychowankami są dwaj czy trzej jego siostrzeńcy, synowie siostry jego, Madame de Meley. Wie pani na pewno, że dziedziniec kolegium mieści się po drugiej stronie wysokiego muru, okalającego ogród od strony ulubionej pani allée défendue. Alfred umie równie zręcznie wspinać się na najwyższe mury, jak tańczyć, czy fechtować się; bawiło go dostawanie się do naszego pensjonatu drogą wdrapywania się nasamprzód po murze, a potem korzystania z pomocy wysokiego drzewa, rozpościerającego się ponad berceau i opierającego część swoich gałęzi o dach niższego budynku naszej siedziby. Tą drogą dostawał się do pierwszej klasy i do grande salle. Pewnej nocy, notabene, spadł z tego drzewa, odłamawszy ciężarem swoim niektóre gałęzie jego. Omal nie skręcił przy tym karku, nade wszystko jednak straszliwie przeraził się, o mały włos bowiem nie został przyłapany przez dwoje ludzi: przez Madame Beck i Monsieur Emanuela, jak mu się wydało, którzy przechadzali się o tej porze po alei. Z grande salle nietrudno jest przedostać się do najwyższego gmachu mieszkalnego, zakończonego obszernym poddaszem. Okienko w dachu pozostaje, jak pani wiadomo, otwarte do połowy dniem i nocą dla umożliwienia dostępu powietrza; tym właśnie okienkiem dostał się na poddasze. Przed rokiem mniej więcej powtórzyłam mu przy jakiejś okazji krążącą tutaj legendę o mniszce, i to właśnie nasunęło mu romantyczną myśl przebrania się za jej widmo. Przyzna pani chyba, że nader sprytnie zaaranżował całą rzecz i umiejętnie ją przeprowadzał.
Gdyby nie ta czarna szata mniszki i biały jej welon byłby niechybnie przyłapany nie dziś to jutro przez panią i przez tego tygrysa-jezuitę, Monsieur Paula. Uważał was oboje, jego i panią, za zdolnych uwierzyć w duchy i zjawy, wędrujące po ziemi, zarazem jednak za ludzi bardzo odważnych. Co się mnie tyczy, bardziej podziwiam zdolność pani dochowania tajemnicy, aniżeli odwagę pani. Jak była pani w stanie znieść nawiedzanie pani co pewien czas przez wysokiego upiora, nie krzyknąwszy nawet, nie opowiedziawszy każdemu napotkanemu o swojej przygodzie i nie poruszywszy tą wieścią całego domu wraz z najbliższym sąsiedztwem?
„O, a jak podobała się pani zakonnica jako towarzyszka, dzieląca z panią jej łóżko? To ja ustroiłam tak tę kukłę — prawda, że wcale zręcznie udało mi się? Ciekawa jestem, czy pani wrzasnęła, zobaczywszy ją? Ja na pani miejscu oszalałabym chyba z przestrachu. Ale pani ma nerwy prawdziwie jak ze stali. Albo może jak postronki. Myślę, że pani nie potrafi nic odczuwać. A w każdym razie pozbawiona jest pani wrażliwości, jaką posiada osoba taka jak ja. Wydaje mi się pani nieczułą zarówno na ból, jak na strach, czy smutek. Jest pani prawdziwym starym Diogenesem z beczki.
„I cóż, droga prababuniu, bardzo jest pani zła na mnie za moją ucieczkę w noc księżycową i na moje małżeństwo przez porwanie? Zapewniam panią, że to świetna zabawa; po części zrobiłam to na przekór tej woskowej lali, Paulinie, i temu niedźwiedziowi, doktorowi Johnowi: ażeby im dać dowód, tym nadętym pyszałkom, że tak samo łatwo mogę wyjść za mąż, jak ona. Pan de Bassompierre był z początku dziwnie rozwścieczony na Alfreda, zagroził mu nawet pociągnięciem go do odpowiedzialności sądowej za „detournement de mineure“ — uwiedzenie nieletniej — i Bóg wie czym jeszcze; zachowywał się tak wstrętnie, że byłam zmuszona odegrać małą scenkę melodramatyczną: paść przed nim na kolana, płakać, łkać, przemoczyć łzami trzy chusteczki do nosa. „Mon oncle“ ustąpił wnet, rozumie się. Jaki był właściwie cel robienia takiego hałasu? Jestem zamężna i na tym koniec. Nie da się to odrobić. Utrzymuje on wprawdzie wciąż jeszcze, że nasze małżeństwo nie jest legalne, jako że nie jestem pełnoletnia. Też mi gadanie! Jak gdyby na tym miała polegać cała różnica! Jestem zupełnie w takim samym stopniu mężatką, jak gdybym miała sto lat. Musimy jednak, jak się okazuje, zawrzeć wkrótce powtórny ślub. Nie mam nic przeciwko temu, bo dostanę wyprawę, której sporządzeniem zajmie się pani Cholmondeley. Istnieje nawet nadzieja, że pan de Bassompierre nie poskąpi mi przyzwoitego posagu, co bardzo nam się przyda; biedny Alfred nie posiada nic prócz swojego klejnotu szlacheckiego, z którym przyszedł na świat, odziedziczywszy go po swoich przodkach, a także prócz swojej gaży oficerskiej. Żałuję tylko, że wuj nie okazał się prawdziwym gentlemanem i nie potrafi szeroko, bez żadnych zastrzeżeń i warunków, otworzyć swojej kieszeni. Niestety, okazał się tak dalece przykry, że uzależnił danie mi posagu od złożenia przez Alfreda zobowiązania na piśmie, że nigdy więcej, od dnia, kiedy posag będzie mu wypłacony, nie weźmie do ręki kart, ani kości do gry. Pomawiają mojego anioła o skłonność do gry hazardowej: nic mi o tym nie wiadomo, wiem, natomiast z całą pewnością, że jest on najukochańszą, najdroższą, czarującą istotą.
„Brak mi słów na dostateczne wychwalanie geniusza, z jakim de Hamal urządził naszą ucieczkę. Jak mądrym krokiem było z jego strony obranie w tym celu nocy fête, kiedy Madame (której obyczaje zna dobrze, jak zapewnia) wydali się z domu, aby być obecną na koncercie w parku. Przypuszczam, że i pani musiała pojechać razem z nią. Widziałam panią wstającą i wychodzącą z sypialni około jedenastej w nocy. Jak to się jednak stało, że pani powróciła sama i pieszo, nie mogę zupełnie zrozumieć. Bo przecież na pewno pani była tą osobą, którą widzieliśmy w starej wąskiej uliczce Świętego Jana? Czy zauważyła pani moje powiewanie w pani stronę chusteczką z okna powozu?
„Adieu! Niech się pani cieszy moim szczęściem: niech mi pani powinszuje losu, jaki mnie spotkał i niech pani, drogi mój cyniku i mizantropie, przyjmie, będąc w najlepszym zdrowiu i usposobieniu, zapewnienia mojej przyjaźni i oddania,

z jakim pozostaje GINEVRA LAURA DE HAMAL
née — urodzona — FANSHAVE.“

P. S. Niech pani pamięta, że jestem hrabiną teraz. Mój ojciec, moja matka i dziewczęta w domu będą zachwyceni, gdy się o tym dowiedzą. „Moja córka, hrabina!“... „Moja siostra, hrabina!“ Brawo! Lepiej to brzmi, aniżeli „Pani doktorowa Johnowa Bretton“... Jak się pani wydaje, co?...“
Wnioskując na podstawie tego listu oraz tego, co sam wie o pannie Fanshave i o jej wielbicielu, będzie czytelnik niewątpliwie spodziewał się usłyszeć rychło o gorzkim żałowaniu przez nią młodzieńczej jej płochości. Nie ulega oczywiście kwestii, że czekało ją w życiu wiele jeszcze cierpień i trosk. Na razie jednak wyglądało wszystko bardzo różowo.
Parę słów wystarczy, aby zdać sprawę z tego, co wiadomo mi o dalszych jej losach.
Widziałam ją ku końcowi miodowego jej miesiąca. Złożyła wizytę Madame Beck i posłała po mnie, abym przyszła do niej do salonu. Zaraz na wstępie rzuciła się, roześmiana, w moje objęcia. Wyglądała kwitnąco i bardzo pięknie: loki jej były dłuższe, policzki bardziej zaróżowione niż kiedykolwiek: jej biały kapelusz i wual z brabanckich koronek, przybrane bukiecikami kwiatu pomarańczowego składały się na jej strój oblubienicy, w którym było jej prześlicznie.
— Dostałam posag! — oznajmiła mi przede wszystkim (jak zawsze dbała najbardziej o stronę materialną; uważałam, że tkwi w niej dużo z kupcowej, mimo całej pogardy jej dla burżuazji). — Wuj de Bassompierre jest prawie zupełnie pogodzony — dodała. — Niewiele sobie robię z jego nazywania Alfreda „durniem“ — to tylko jego zwykła szorstkość szkocka i szkocki brak wychowania. Myślę nawet, czy Paulina nie żałuje w głębi duszy, że nie jest na moim miejscu, a doktór John wścieka się z zazdrości, jestem tego pewna. Gotów pęknąć z niej!... Taka jestem szczęśliwa! Nie wyobrażam sobie, abym mogła życzyć sobie jeszcze czegoś więcej — chyba tylko powozu i własnego pałacu, i... ale muszę przedstawić pani, Miss Lucy, „mon mari“ — mojego męża! Alfredzie, chodź tutaj do nas!
Alfred zjawił się, przyszedłszy z wewnętrznego salonu, gdzie rozmawiał z Madame Beck, przyjmując tyleż powinszowania ile łajania godnej przełożonej. Przedstawiona zostałam panu hrabiemu pod rozmaitymi moimi nazwami: Smoka, Diogenesa i Tymona. Piękny pułkownik był uprzedzająco grzeczny. W nader zręcznej formie usprawiedliwił się przede mną, prosząc o wybaczenie mu wizyt zjawy zakonnicy i zakończył przeprosiny swoje słowami: „najlepsze i wystarczające chyba usprawiedliwienie wszystkich popełnionych przeze mnie niegodziwości stoi tutaj przed nami!“, — przy czym wskazał na młodziutką swoją żonę.
Odesłała go ona niebawem z powrotem do Madame Beck, objąwszy mnie w wyłączne posiadanie, aby oszołomić mnie do reszty swoim nieposkromionym temperamentem, swoim beztroskim, prawdziwie pensjonarskim humorem. Nie przestawała z wyrazem dziecięcego triumfu popisywać się swoją obrączką, nazywać siebie samą „Madame la Comtesse de Hamal“, pytając mnie za każdym razem jak to brzmi. Prawie nic nie odpowiadałam jej, nie mając zamiaru wyjawiać co o tym wszystkim w duszy myślę. Nie płoszyło jej to bynajmniej. Nie spodziewała się po mnie niczego lepszego: znała mnie zbyt dobrze, aby łudzić się nadzieją usłyszenia z moich ust komplementów — suche moje zbywanie jej lakonicznymi odpowiedziami, a raczej monosylabami, zupełnie jej wystarczało, im sztywniej też i obojętniej zachowywałam się, tym weselej śmiała się i dowcipkowała.
Wkrótce po ślubie zdołano przekonać pana de Hamala, że winien wystąpić z wojska, jeśli chce znaleźć najskuteczniejszy sposób uwolnienia się od pewnych niepożądanych, niekorzystnie wpływających na niego towarzyszy i zerwać raz na zawsze ze złymi nawykami. Wystarano się dla niego o stanowisko attaché przy jednym z poselstw, wskutek czego on i jego młoda żona przenieśli się na stałe za granicę. Przypuszczałam, że Ginevra zapomni o naszej znajomości, omyliłam się jednak. W ciągu wielu lat podtrzymywała nieregularną wprawdzie, dorywczą korespondencję ze mną, bądź co bądź jednak pisywała od czasu do czasu. W pierwszym roku pisała wyłącznie o sobie i o Alfredzie; stopniowo zaczęła osoba i imię Alfreda powtarzać się coraz rzadziej w jej listach; była już w nich przeważnie mowa o niej samej tylko oraz o nowym przybytku. Alfred Fanshave de Bassompierre de Hamal zapanował w jej sercu wszechwładnie, zająwszy miejsce, niegdyś należne tu jego ojcu. Unosiła się zachwytami nad nowym tym osobnikiem, przytaczała, wyraźnie przesadzone, opisy cudów jego przedwczesnego rozwoju, do których dołączała wyrazy najgwałtowniejszego oburzenia na okazywane przeze mnie niedowiarstwo na tym punkcie. Wymawiała mi, że nie mam pojęcia co to jest „być matką“, że jestem nieczuła jak głaz, że uczucia macierzyńskie są mi równie obce, jak język grecki i hebrajski, i tak dalej i tym podobne. We właściwym czasie przechodził młody gentleman ząbkowanie, odrę, koklusz — były to straszne okresy dla mnie: listy młodej mamusi stawały się nieustannym krzykiem rozpaczy; nie było na świecie kobiety, dotkniętej cięższymi klęskami; żadna istota ludzka nie zasługiwała w takim jak ona stopniu na okazywanie jej współczucia. Z razu byłam przerażona, odpisywałam jej też czule, z prawdziwym wzruszeniem, przekonawszy się jednak rychło, że więcej było w tym wszystkim z jej strony krzyku niż bólu, powróciłam do dawnego obojętnego tonu. Co się tyczy samego młodego cierpiętnika, wychodził on ze wszystkich opałów zwycięsko, jak prawdziwy bohater. Znalazłszy się pięciokrotnie „in articulo morti“, zmartwychwstawał cudownie pięć razy.
W następnych latach zaczęły w listach Ginevry pojawiać się złowrogie wzmianki o Alfredzie Pierwszym: zaszła konieczność zwrócenia się do pana de Bassompierre z prośbą o pospłacanie długów pięknego dyplomaty, a zwłaszcza długów o brzydkim posmaku, tak zwanych długów honorowych, nie zasługujących zresztą bynajmniej na takie miano. Mnożyły się coraz bardziej nieprzynoszące zaszczytu panu hrabiemu skargi i powikłania. Każda chmura, bez względu na jej rodzaj, przysłaniająca horyzont Ginevry, wywoływała z jej strony niepowstrzymywane utyskiwania na los, żądania współczucia i pomocy. Nie przychodziło jej nigdy na myśl, że można i należy samej brać się za bary z życiem i jego trudnościami. Była zawsze pewna, że z jakiejś strony i w jakiejś formie przyjdzie pomoc i ratunek, że sprawy ułożą się wedle jej chęci i woli i dlatego w dalszym ciągu prowadziła walkę z życiem za pośrednictwem trzecich osób, zaś ona sama cierpiała przy tym na ogół mniej, niż ktokolwiek z ludzi, jakich miałam sposobność znać kiedykolwiek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



ROZDZIAŁ XLI
FAUBOURG CLOTILDE

Czy muszę koniecznie, zanim skończę moją opowieść, zdać jeszcze sprawę z owej Wolności i Odrodzenia, jakie zdobyłam w noc uroczystego święta? Czy muszę opowiedzieć, w jaki sposób ja i tych dwoje dzielnych moich towarzyszy, których sprowadziłam z sobą z jarząco iluminowanego parku, wytrzymaliśmy próbę bliższego wzajemnego zetknięcia się, poufniejszej znajomości wzajemnej?
Poddałam ich oboje próbie zaraz nazajutrz. Przechwalali się głośno swoją siłą, próbując perswazją wyzwolić mnie z więzów miłości i jej niewoli, gdy wszakże zażądałam czynów, a nie słów tylko, jakiegoś dowodu skuteczniejszej pociechy, zaznania prawdziwie wyzwolonego życia — usprawiedliwiła się chwilowo wolność, że, zubożała, nie jest na razie w możności dopomóc mi. Odrodzenie nie dało żadnej odpowiedzi; zamarło nagle tej samej nocy.
Nic mi więc nie pozostało — o ile zdolna być miałam do zniesienia gnębiących chwil przypominania sobie o wynaturzającym i zniekształcającym wpływie zazdrości — jak tylko ufać w głębi duszy, że wyciągnęłam wnioski nazbyt pośpiesznie i że zaprowadziły one mnie nazbyt daleko. Po krótkiej i daremnej walce przekonałam się, że ponownie pozostaję w dawnych pętach zawieszenia i niepewności, skrępowana nimi na nowo i wydana na łup nowych nadziei i zawodów.
Czy zobaczę go przed jego odjazdem? Czy zachowa mnie w pamięci? Czy zamierza przyjść? Czy ten dzień, czy następna godzina, sprowadzi go do mnie? Czy też w dalszym ciągu znosić będę musiała trawiącą mękę daremnego wyczekiwania; długie powolne konanie przed ostatecznym momentem zerwania; nieme, znoszone bez słowa skargi, zabójcze chwile załamywania się wewnętrznego pomiędzy wybłyskującą chwilowo iskierką nadziei, a omraczającymi ją ponownie wątpliwościami.
Nadszedł dzień 15 sierpnia, obchodzony w katolickiej Belgii, jako Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny. Tego dnia nie było oczywiście szkoły. Pensjonarki i nauczycielki poszły po mszy porannej na daleki spacer na wieś, aby spożyć swój gouter — podwieczorek — na jednej z ferm okolicznych. Nie poszłam z nimi. Pozostawały już teraz dwa dni tylko do odpłynięcia „Pawła i Wirginii“, czepiałam się też wciąż jeszcze ostatniej słomki nadziei, jak jedyny, pozostały przy życiu po rozbiciu okrętu marynarz kurczowo czepia się wciąż jeszcze do ostatka resztek strzaskanego masztu czy porwanej liny.
W pierwszej klasie była do wykonania jakaś robota stolarska czy ciesielska, jakaś uszkodzona ławka czy tablica, którą należało doprowadzić do porządku — święta bywały często obracane na dokonywanie takich drobnych naprawek, niemożliwych do uskutecznienia, kiedy pokoje pełne były uczennic. Siedząc samotnie w pierwszej klasie i zamierzając udać się do ogrodu, aby opróżnić miejsce i nie krępować ludzi przy ich pracy, zbyt bezwolna jednak, aby wprowadzić zamierzenie moje w czyn, usłyszałam kroki nadchodzących robotników.
Zagraniczni rzemieślnicy i najemnicy zwykli robić wszystko we dwoje. Wkładając na głowę ogrodową moją pasterkę, którą dotychczas trzymałam zawieszoną bezczynnie na ręku, usłyszałam niewyraźnie, z pewnym zdziwieniem poniekąd, krok jeszcze jednego „ouvrier“ — robotnika.
Zauważywszy, ni to więzień w lochu, mający czas skrzętnie notować najbłahsze drobiazgi — że człowiek ten nie miał na nogach sabotów, ale buty, wywnioskowałam, że musi to być sam majster ciesielski, który przyszedł dozorować swoich najemników. Zarzuciłam na siebie szal gazowy. Kroki zbliżały się, otworzono drzwi, do których odwrócona byłam plecami — poczułam jakiś lekki dreszczyk — dziwne wrażenie, zbyt szybkie jednak i przelotne, abym zdolna była analizować je. Odwróciłam się, chcąc stanąć wobec przypuszczalnego majstra: spojrzawszy w kierunku drzwi, ujrzałam w nich dobrze znaną postać, oczy moje odbiły na mózgu obraz Monsieur Paula.
Setki modłów, jakimi zanudzamy niebiosa, nie darzą błagających spełnieniem się. Raz jeden trafem szczególnym spada nam dar złoty wprost na kolana — jedno dobrodziejstwo pełne i jasne, zesłane nam zostaje z mennicy twórczej w stanie doskonałym, gotowe do skorzystania z niego.
Monsieur Emanuel miał na sobie ubranie, w którym zamierzał prawdopodobnie odbyć podróż — zwierzchnie okrycie z aksamitnym kołnierzem — mogłabym też przypuszczać, że przygotowany jest do niezwłocznego wyruszenia w drogę, o ile jednak wyrozumować mogłam z tego, co doszło do moich uszu, dwa dni oddzielały go jeszcze od wypłynięcia statku z portu. Miał minę wesołą i zadowoloną, na twarzy jego jaśniał wyraz życzliwej dobrotliwości: wszedł żwawym, młodzieńczo sprężystym krokiem; w mgnieniu oka był przy mnie, niezwykle serdeczny. Może to stan narzeczeński rozpromieniał go tak bardzo? Jakakolwiek wszakże była przyczyna tego rozpromienienia, nie mogłam odpowiedzieć na nie posępną chmurnością. Jeśli miała to być ostatnia moja chwila spędzona z nim, nie chciałam marnować jej utrzymywaniem sztucznego, wymuszonego dystansu. Zbyt go kochałam, aby nie móc wznieść się do usunięcia z drogi mojej samego nawet uczucia zazdrości, o ile miałoby ono rzucić przykry cień na serdeczność naszego pożegnania. Życzliwe słowo z jego ust, ciepłe, łagodne spojrzenie jego oczu, wpłynęłyby na mnie kojąco, przyniosłyby mi ulgę na resztę dni mojego życia, byłyby pociechą w oczekującej mnie pustce i samotności, pragnęłam więc wchłonąć je, pragnęłam zakosztować ożywczego eliksiru tego. Postanowiłam nie pozwolić, aby duma, fałszywa duma, pozbawiła mnie jednej bodaj cennej jego kropli.
Wiedziałam oczywiście, że widzenie się nasze będzie musiało z konieczności trwać krótko: powie mi to samo ściśle, co miał do powiedzenia każdej ze zgromadzonych wówczas w klasie uczennic; uściśnie na chwilę moją rękę, dotknie po raz pierwszy, ostatni i jedyny ustami swoimi moich policzków — a potem nie zobaczę go już nigdy więcej. Nastąpi ostateczne rozstanie, rozdzieli nas nie tylko olbrzymia odległość, ale niezgłębiona przepaść, po przez którą nie będę mogła przerzucić mostu, zdolnego połączyć mnie z nim, przepaść, po przez którą przypadkowo nawet nie rzuci nigdy okiem, aby przypomnieć mnie sobie.
Ujął moją rękę w jedną z swoich rąk, a drugą zsunął mi z głowy słomkową pasterę; spojrzał wnikliwie na moją twarz i w tym momencie promienny uśmiech zgasł na jego twarzy, na wargach jego zarysował się wyraz czegoś, przypominającego nieomal bezsłowną mowę matki, która znajduje dziecię swoje niespodziewanie bardzo zmienione, złamane chorobą, czy zgnębione troską nadmierną... W tej samej chwili wdarła się pomiędzy nas niespodziewana przeszkoda.
— Pawle! Pawle! — zawołał z nagła głos kobiecy tuż obok. — Chodź do salonu, Pawle, mam ci jeszcze bardzo wiele rzeczy do powiedzenia — rozmowa nasza zajmie nam cały dzień. I Wiktor także i Józef, który jest tutaj ze mną, chcą z tobą pomówić. Chodź, Pawle, do twoich przyjaciół!
Madame Beck, przynęcona czujnością, czy niepojętym instynktem tropicielskim, wpadła do pokoju, wciskając się przemocą nieomal pomiędzy mnie i Monsieur Paula.
— Chodź, Pawle! — powtórzyła, przeszywając mnie twardym błyskiem oczu ni to ostrzem sztyletu i nacierając otwarcie, bez ceremonii, na swojego krewniaka. Przypuszczałam, że ustąpi on jej, jak zazwyczaj, że pójdzie za nią. Ugodzona głębiej, aniżeli byłam w stanie znieść, doprowadzona do niemożności powstrzymywania się już dłużej, jęknęłam:
— Serce pęknie mi chyba!
Czułam naprawdę, że serce pęka mi w piersi; naprężenie było tak wielkie, że wezbrały we mnie tajone dotychczas i zamknięte na siedem pieczęci uczucia. Szepnięcie Monsieur Paula: — „Niech mi pani zaufa!“ — zdjęło od razu z duszy mej przygniatający ją ciężar nieznośny i utorowało mu ujście na zewnątrz. Wstrząsana lodowatym dreszczem, dygocąc całym ciałem, dławiąc się powstrzymywanym łkaniem, rozszlochałam się. Ten wyzwolony wreszcie płacz przyniósł mi nieco ulgi.
— Pozostaw ją mnie — to atak histerii: dam jej środek uspokajający; wszystko przejdzie od razu.
Być oddaną na łup jej i jej środków uspokajających wydało mi się równe wydaniu mnie w ręce trucicielki i jej czary morderczej. Ale Monsieur Paul za całą odpowiedź ofuknął ją krótko i ostro:
Laissez moi! — Pozostaw mnie! — Ten szorstki ton był dla mnie muzyką najbardziej pieściwą, przywracającą mnie od razu do życia.
„Laissez-moi“ — powtórzył z drgającymi z gniewu nozdrzami i wszystkimi mięśniami twarzy.
— Ależ to do niczego niepodobne! To nie ma sensu! — surowo zgromiła go Madame. Krewniak jej nie uląkł się wszakże tego jej tonu i zawołał jeszcze surowiej:
Sortez d‘ici! — Wyjdź stąd!
— Poślę po Ojca Silasa, natychmiast poślę po niego — zagroziła z niepoddającym się uporem.
Femme! — Kobieto! — wrzasnął profesor, doprowadzony już do najwyższej pasji. — Femme! Sortez à l‘instant!“ — kobieto, wynoś się natychmiast!
Był rozwścieczony, ja wszelako kochałam go w tym jego gniewie tak, jak nigdy jeszcze dotychczas.
— To, co robisz, jest złe — upierała się Madame — jest czynem cechującym mężczyznę o twoim nieposkromionym temperamencie; jest krokiem podyktowanym chwilowym popędem, nieusprawiedliwionym, niegodnym — zachowanie twoje jest obrażające, nie zasługuje na szacunek ludzi o charakterze prawdziwie stałym, ludzi przywykłych działać rozważnie.
— Nie znasz mnie, nie masz pojęcia jak bardzo stały potrafię być, stały i stanowczy — rzekł — ale przekonasz się o tym, pouczą cię fakty. — Modesto — dodał nieco łagodniej — zdobądź się na odrobinę dobroci, wykrzesz z siebie iskierkę współczucia, bądź prawdziwą kobietą; spójrz na tę biedną wymizerowaną twarz i ustąp. Wiadomo ci przecież, że jestem twoim przyjacielem i przyjacielem twoich przyjaciół; pomimo opacznego, nieufnego twojego stosunku do ludzi wiesz dobrze i jesteś najgłębiej przekonana, że zasługuję na zaufanie. Nie robiłem żadnych trudności, kiedy szło o uczynienie ofiary ze mnie samego, to wszelako, co widzę w tej chwili, rani zbyt boleśnie moje serce; musi to ustać, musi zmienić się. Wyjdź stąd! Pozostaw mnie w spokoju!
Tym razem było w słowach „Wyjdź stąd! Pozostaw mnie w spokoju!“ — tyle goryczy, tyle władczego nakazu, że nie mogłam pojąć, w jaki sposób nawet osoba taka, jak Madame Beck, mogła chwilę jeszcze chociażby ociągać się z usłuchaniem go. Nie poruszyła się jednak, stała jak wkopana, utkwiwszy w nim nieulękłe spojrzenie, patrząc mu wprost w oczy z kamiennie niezachwianym spokojem. Otworzyła już nawet usta, aby odpowiedzieć coś. Na twarzy Monsieur Paula drgnął nagle błysk ognisty; nie umiałabym powiedzieć na czym polegał ten wyraz, który nie zdawał się zdradzać gwałtownego gniewu: zachowując pozornie formy grzeczności, wyciągnął rękę, zaledwie, jak mi się wydało, dotknąwszy nią Madame, ona jednak pod tym dotknięciem zawróciła błyskawicznie i wybiegła pędem z pokoju, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Jej nagły odwrót trwał sekundę zaledwie.
Nagły błysk rozwścieczenia znikł natychmiast z twarzy Monsieur Paula. Z uśmiechem poradził mi, abym otarła oczy, czekał cierpliwie dopóki nie uspokoiłam się i tylko od czasu do czasu rzucał mi kojące, pocieszające słówko. Niebawem siedziałam już obok niego, pokrzepiona na duchu, nie martwiąc się już więcej, ani nie rozpaczając: nie czułam się już opuszczona i zapomniana przez człowieka najbliższego, wyzbyta nadziei, zniechęcona do życia; przestałam pragnąć śmierci.
— Tak bardzo więc zasmucało panią, że traci pani swojego przyjaciela? — zapytał.
— Zabija mnie poczucie, że zapomniał o mnie — odparłam. — W ciągu szeregu dręczących tych dni nie słyszałam z ust jego ani jednego słowa, zgnębiła mnie też możliwość że odjedzie, nie pożegnawszy się ze mną.
— Czy mam pani powiedzieć to samo, co powiedziałem Modeście Beck — że nie zna mnie pani? Czy muszę dopiero wykazać pani kim jestem i jaki jest mój właściwy charakter? Będzie pani miała dowód mojej stałości, przekona się pani, że umiem być wiernym przyjacielem. Bez wyraźnego dowodu nie będzie ręka ta spoczywała w mojej, nie zaufa mojemu ramieniu, jako bezpiecznej oporze. Zgoda? Dowód jest gotów. Przyszedłem usprawiedliwić się.
— Cokolwiek pan powie, czegokolwiek zechce pan dowieść, o czymkolwiek zechce pan pouczyć mnie — wysłucham wszystkiego z ufnością.
— Jeśli tak jest w istocie, musi pani przede wszystkim wyjść ze mną, aby towarzyszyć mi dość daleko w głąb miasta. Przyszedłem po panią właśnie.
Nie zadając żadnych pytań o co mu idzie, nie badając jaki plan ma na względzie, nie myśląc ani na chwilę o stawianiu jakichkolwiek sprzeciwów, zawiązałam ponownie wstążki mojego kapelusza i byłam gotowa do wyjścia.
Droga, jaką mnie poprowadził, wiodła przez bulwary: kilkakrotnie zmuszał mnie podczas niej do odpoczywania na ławkach, ustawionych w alei pod lipami. Nie pytał wcale czy jestem zmęczona, patrzył tylko na mnie i sam wyprowadzał wnioski.
— W ciągu wszystkich tych dręczących dni — powtórzył moje słowa łagodnym, miłym przedrzeźnianiem mojego głosu i cudzoziemskiego akcentu (tonem, który nie był dla mnie nowy w jego ustach, ale którego żartobliwe brzmienie nigdy mnie nie raniło, i wówczas nawet, kiedy szło z nim w parze utrzymywanie, że jakkolwiek władam wcale poprawnie w piśmie ojczystym jego językiem, mówię i zawsze będę nim mówiła, wadliwie i niepewnie). — W ciągu wszystkich tych dręczących dni — rzekł — ani na jedną godzinę nie zapomniałem o pani. Wierne kobiety błądzą, uważając się za jedyne dochowujące wiary istoty na ziemi. I ja także aż do ostatnich dni nie śmiałem liczyć na niczyje prawdziwe, trwałe uczucie dla mojej osoby, a jednak... niech pani spojrzy na mnie.
Podniosłam rozradowane oczy: o, naprawdę rozradowane w tej chwili, nie byłyby bowiem w przeciwnym razie wyrazicielami moich uczuć.
— Otóż, widzi pani, — rzekł po paru sekundach wpatrywania się — nie podobna zaprzeczyć prawdzie tego, co w nich czytam: Wierność wypisała te litery; jej pióro jest z żelaza. Czy zapisywanie to było bolesne?
— Okrutnie bolesne — rzekłam szczerze. — Niech pan wycofa jej rękę; nie mogłabym znieść jej rylca w moim sercu.
Elle est toute pâle — szepnął jak gdyby sam do siebie — cette figure — là me fait mal[169].
— O wiem, że nie jest przyjemnie patrzeć na mnie..!
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia tych słów, które zerwały się z moich ust nieomal wbrew mojej woli: nie mogę przypomnieć sobie czasu, kiedy nie dawałby mi boleśnie znać o sobie dręczący niepokój o to jak wielki może być stopień moich braków zewnętrznych: w danym momencie zaciążył mi lęk o to wyjątkowo dokuczliwie.
Zdziwiła mnie bezmierna miękkość, jaką tchnęło w tej chwili całe jego zachowanie. Jego fiołkowe oczy zaszkliły się, lśniąc wilgotnym blaskiem spod długich hiszpańskich rzęs: zerwał się nagle: — Chodźmy! — rzekł.
— Czy bardzo nie podobam się panu? — zdobyłam się na odwagę zapytania: punkt ten miał dla mnie znaczenie decydujące.
Zatrzymał się i dał mi krótką, mocną odpowiedź, która pokonała mnie, zamknęła mi usta, a równocześnie głęboko zadowolniła mnie. Odtąd wiedziałam już raz na zawsze kim byłam dla niego, kim zaś mogłam być w oczach reszty świata, przestało mnie tak boleśnie interesować. Czy było słabością z mojej strony przywiązywać tak wielką wagę do sądu o mojej powierzchowności? Muszę przyznać się do odczuwania szczerego lęku, że nie podobam się Monsieur Paulowi, a zarazem do wielkiego pragnienia podobania mu się umiarkowanie bodaj.
Dokąd wędrowaliśmy, nie miałam pojęcia. Nasza droga była długa, wydawała mi się krótką jednak: była przyjemna, dzień prześliczny. Monsieur Emanuel mówił o swojej podróży — zamierzał być poza Europą trzy lata. Spodziewał się, że po powrocie z Gwadelupy będzie wolny od przyjętych na siebie zobowiązań. A co ja zamierzam robić podczas jego nieobecności w kraju? — zapytał. Przypomniał mi, że kiedyś zwierzyłam mu się z planu uniezależnienia się i otworzenia własnej niewielkiej szkoły: czy poniechałam tej myśli?
— Oczywiście nie poniechałam: robię co jest w mojej mocy, aby zaoszczędzić sumę, która umożliwiłaby mi wprowadzenie w czyn tego zamiaru.
— To dobrze — rzekł. — Niechętnie patrzyłbym na pozostanie pani na Rue Fossette. Obawiam się, że zanadto dawałaby się tam pani we znaki moja nieobecność — czułaby się pani osamotniona, byłoby pani smutno...
Miał słuszność. Przyobiecałam mu, że uczynię co tylko będę mogła, aby wytrwać jednak dopóki to okaże się konieczne.
— Poza tym — dodał, przyciszając głos — pozostawanie pani nadal gdzie pani jest teraz, natrafia na inny jeszcze szkopuł. Pragnąłbym móc pisywać do pani od czasu do czasu, a źle byłoby nie mieć pewności, czy listy moje będą doręczane pani skrupulatnie. Na Rue Fosette... krótko mówiąc, nasza katolicka dyscyplina na niektórych punktach — jakkolwiek w zupełności usprawiedliwiona i owocna — mogłaby w pewnych osobliwych warunkach i okolicznościach być źle zastosowana, a nawet nadużywana.
— Jeśli jednak będzie pan pisał do mnie, muszę przecież otrzymywać pańskie listy; chcę je mieć: dziesięciu dyrektorów i dwadzieścia pań przełożonych nie może przejmować ich zamiast mnie, pozbawiając mnie ich tym samym. Jestem protestantką, monsieur. Nie pozwolę stosować do siebie tego rodzaju dyscypliny; nie życzę sobie jej.
Doucement, doucement — spokojnie, spokojnie — odparł — obmyślimy plan; mamy nasze sposoby — soyez tranquille — niech pani będzie dobrej myśli.
Nie dokończył. Wypowiedziawszy te słowa, zatrzymał się.
Stanęliśmy, jak się zdawało, u kresu długiej naszej wędrówki. Znaleźliśmy się w pośrodku czystego faubourg — przedmieścia — gdzie domy były niewielkie, wyglądały jednak mile. Monsieur Paul zatrzymał się przed białymi schodkami, prowadzącymi do bardzo schludnej, estetycznej siedziby.
— Wejdziemy tutaj — rzekł.
Nie zapukał, ale wyjętym z własnej kieszeni kluczem otworzył drzwi i wszedł bez pytania. Wpuściwszy mnie do środka, zamknął drzwi ponownie. Nie ukazał się na nasze powitanie nikt z mieszkańców ani ze służby. Przedpokój był mały, tak samo jak dom, ale miał świeżo i gustownie wymalowane ściany i sufit; światło wpadało przez szerokie weneckie okno, oplecione pędami dzikiego wina; pączki i liście dotykały szyb. W miłym tym wnętrzu panowała cudowna cisza.
Otworzywszy jedne z wewnętrznych drzwi, wprowadził mnie Monsieur Paul do gabineciku, czy saloniku, bardzo maleńkiego, ale ślicznego na mój gust. Ściany jego były delikatnej barwy rumieniejącej zorzy porannej, podłoga starannie wywoskowana; czworobok jasnego dywana pokrywał jej środek, na którym stał mały okrągły stolik o blacie lśniącym tak samo nieskazitelnie, jak lustro nad kominkiem. Stała tu jeszcze niewielka kanapka, mała szafka, której na wpół otwarte, zaciągnięte szkarłatnym jedwabiem oszklone drzwi ukazywały porcelanę na półkach; był prócz tego stojący zegar i lampa, było trochę ozdobnych figurek z niewypalanej porcelany, czyli tak zwanego biskwitu; z umieszczonej pod oknem skrzynki wyrastały trzy bujnie ulistwione i pstrzące się bukietami kwiatów rośliny doniczkowe; w jednym rogu stał gierydon z marmurową płytą, na którym mieścił się koszyk z przyborami do szycia i robót ręcznych oraz wazonik pełen fijołków. Przez otwarte okno wpadały swobodnie z zewnątrz fale świeżego powietrza; słodki zapach fijołków wypełniał cały pokój.
— Śliczne, urocze miejsce! — zawołałam z zachwytem. Monsieur Paul uśmiechnął się, widząc szczere moje zadowolenie.
— Czy możemy usiąść tutaj i zaczekać? — zapytałam szeptem, onieśmielona niezwykłością otoczenia i panującą dokoła ciszą.
— Zajrzymy przed tym jeszcze do paru zakątków tej łupiny orzecha — odparł.
— Odważa się pan krążyć tak bez ceremonii po całym domu?
— Tak, odważam się — odrzekł spokojnie.
Poszedł pierwszy, aby wskazać mi drogę i przede wszystkim wprowadził mnie do miniaturowej kuchenki z małym paleniskiem i piecykiem, których mosiężne obramowania błyszczały niczym złoto. W kuchence stał stół i dwa krzesła. Mały kredensik mieścił skromny, ale dobrze zaopatrzony serwisik fajansowych talerzy, filiżanek i spodków.
— Porcelanowy serwis do kawy jest w saloniku — pouczył mnie Monsieur Paul, widząc, że przyglądam się sześciu zielono-białym talerzom; czterem dopasowanym do nich półmiseczkom, filiżankom i dzbanuszkom.
W dalszym ciągu zaprowadził mnie po wąskich, ale czyściutkich schodach, na górne piętro — raczej pięterko — gdzie pokazał mi dwie ładne sypialki, i wreszcie, raz jeszcze powróciwszy ze mną na dół, zatrzymał się w sposób osobliwie uroczysty przed drzwiami większymi od wszystkich, jakie otwierał przede mną dotychczas.
Wyciągnąwszy z kieszeni jeszcze jeden klucz, wsadził go Monsieur Emanuel w zamek, otworzył szeroko drzwi i wpuścił mnie pierwszą do środka.
Voici! — oto jest! — zawołał.
Znalazłam się w dość obszernym — w porównaniu z resztą pokojów w tym domu — pomieszczeniu, olśniewającym nieposzlakowanie skrupulatną czystością, względnie pustym wszelako. Wyszorowane do białości podłogi nie były pokryte żadnym chodnikiem, ani dywanem; jedyne umeblowanie stanowiły tu dwa rzędy zielonych ławek i pulpitów, przedzielonych po środku przejściem, prowadzącym ku wzniesieniu, rodzajowi estrady, na której stał stół i krzesło, a za nimi czarna tablica. Na ścianach rozwieszone były mapy, na oknach ustawione kwitnące rośliny doniczkowe, słowem — była to mała, ale prawdziwie wzorowa sala szkolna — kompletnie urządzona, czyściutka, sprawiająca nader miłe wrażenie.
— To szkoła? — rzekłam. — Kto ją prowadzi? Nie słyszałam nigdy o zakładzie szkolnym na tym faubourg.
— Zechce pani być tak dobra i przyjąć trochę prospektów do rozdawania na rzecz mojej przyjaciółki? — zapytał, wyciągając z kieszeni swojego okrycia sporą paczkę papierów i wkładając mi je do ręki. Spojrzałam na nie. Rzuciłam okiem na wydrukowany ozdobnymi czcionkami nagłówek:
Externat de demoiselles. Numero 7, Faubourg Clotilde, Directrice — Mademoiselle Lucy Snowe“.[170]
Co odpowiedziałam Monsieur Paulowi Emanuelowi?
Wydarzają się chwile w życiu naszym osobliwie trudne do odtworzenia ich we własnej pamięci nawet, a cóż dopiero słowami na piśmie! Pewne momenty przełomowe, pewne uczucia i doznania, radości, smutki i osłupienia, które, ilekroć usiłujemy przypomnieć je sobie, sprawiają na nas wrażenie zawrotnie skłębionych, zlewających się w jedną niewyraźną mgliście splątaną całość, ni to koło, obracane z błyskawiczną szybkością.
Zupełnie tak samo nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jakie myśli rodziły się i krążyły z zawrotną szybkością w mojej głowie w ciągu pierwszych dziesięciu minut po wielkim tym objawieniu, jak nie jestem w stanie odtworzyć sobie wrażeń, zaznanych w ciągu pierwszego, najwcześniejszego roku mojego życia: jedyne wyraźne moje wspomnienie stanowi świadomość wyrzucania z siebie słów niezmiernie szybko, powtarzania wciąż jednych i tych samych zapytań:
— To pańskie dzieło, Monsieur Paul? Pan zrobił to wszystko?! Czy to pański dom? Czy pan umeblował go? Czy pan kazał wydrukować te prospekty? Czy naprawdę miał pan mnie na myśli? Ja mam być tą kierowniczką, tą przełożoną? A może istnieje jakaś inna Lucy Snowe? Niech mi pan powie! Niech pan powie coś!
Milczał. Nie chciał, czy nie mógł mówić. Jego tchnące zadowoleniem milczenie, jego roześmiany, utkwiony we mnie wzrok, jego pochylona nieco ku mnie postać — wszystko to mam wyraźnie przed oczami teraz jeszcze.
— W jaki sposób stało się to? Muszę przecież dowiedzieć się o wszystkim, o wszystkim!
Paczka prospektów upadła na podłogę. Monsieur Paul wyciągnął do mnie rękę, a ja, zapomniawszy o wszystkim innym, uchwyciłam ją i splotłam z moją.
— Powiedziała pani, że zapomniałem o niej przez cały ten szereg dręczących dni?! — rzekł wreszcie. — Biedny stary Paul Emanuel! Taka spotyka go nagroda za użeranie się w ciągu trzech mordujących tygodni z malarzami, tapicerami, stolarzami i najemnicami do szorowania i sprzątania! Przez cały ten czas, kiedy Lucy i siedziba Lucy wypełniały wyłącznie treść jego myśli.
Nie miałam pojęcia co mam czynić, jak mam wyrazić mu moją wdzięczność. Z razu pieściłam tylko miękki aksamit mankietów jego okrycia, a potem zaczęłam głaskać bielejącą spod niego rękę. Jego troska o mnie, jego zabiegliwość, jego dobroć, jego cicha, niezwykła, ujawniona czynami dobroć wzruszyły mnie ponad wszelką miarę oczywistością swoją, dowodami wypróbowanej swojej istotności. Olśniło mnie, niby nagłe światło z nieba, uświadomienie sobie w całej pełni jego nieosłabłego ani na chwilę zainteresowania mną. Poruszył mnie do głębi tkliwy, kochający — nie waham się użyć tego określenia — wyraz jego wpatrzonych we mnie oczu. Wśród tego wszystkiego wszelako zmusiłam się do praktycznego ujęcia sprawy:
— Ile pan miał z tym kłopotu! — zawołałam — a jakie koszty ogromne! Czy miał pan pieniądze, Monsieur Paul?
— Miałem dość pieniędzy! — odparł wesoło. — Dzięki rozległym moim stosunkom nauczycielskim stałem się posiadaczem znacznej kwoty: za część jej postanowiłem sprawić sobie najrozkoszniejszą przyjemność ze wszystkich, jakich mogłem zaznać dotychczas, czy sądzone mi będzie zaznać kiedykolwiek. Cieszę się tym jak dziecko. Dniami i nocami myślałem ostatnio o chwili, kiedy sprowadzę tu panią i pokażę co zrobiłem. Nie chciałem widzieć się z panią wcześniej, aby nie uprzedzać faktów. Nie wygadać się przed czasem. Bałem się wyrwać i zdradzić się jakimś niebacznym słowem. Powściągliwość nie należy do moich cnót, ani też do moich występków. Gdybym znalazł się w zasięgu władzy pani i pani zaczęła pytać mnie oczami i ustami: „Gdzie pan się podziewał, Monsieur Paul? Co pan robił przez cały ten czas? Jaką kryje pan przede mną tajemnicę?“ — Na pewno wypaplałbym mój pierwszy i ostatni, mój jedyny sekret... A teraz — zakończył — zamieszka pani tutaj i otworzy pani swoją szkołę; poświęci się pani temu podczas mojej nieobecności; będzie pani myślała o mnie od czasu do czasu; będzie pani dbała o swoje zdrowie i będzie pani starała się być wesoła i zadowolona przez wzgląd na mnie... A gdy powrócę...
Nie dokończył.
Przyobiecałam, że zastosuję się w zupełności do jego woli, zrobię wszystko co mi zalecił, będę pracowała usilnie i chętnie.
— Będę wiernym stróżem i obrońcą pańskiego dobra — rzekłam — a gdy pan powróci, będą wszystkie rachunki czekały na pana, gotowe do najsurowszego skontrolowania ich przez mojego mocodawcę. O, Monsieur Paul, pan jest stanowczo za dobry!
W takich niewłaściwie zastosowanych, w takich opacznie użytych słowach usiłowały uczucia moje znaleźć swój wyraz zewnętrzny. Mowa moja była dziwnie bezładna i nieporadna; zamiast gorących dziękczynień i zasłużonych zachwytów wychodziły z ust moich słowa zimne jak lód, ciężkie i nic nie mówiące. On wszelako nie odrywał ode mnie oczu, łagodnie podniósł rękę, aby pogłaskać moje włosy; ręka ta musnęła wargi moje w przelocie; przycisnęłam je do niej, znajdując tą drogą ujście dla czci, jaką mnie ona przejmowała. Był moim królem, królewską dobroć okazała mi ta dłoń jego: złożyć na niej pocałunek korny, jako należny jej hołd, było zarazem obowiązkiem moim i najwyższą radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godziny popołudniowe minęły i cichsza od nich jeszcze pora wieczorna otuliła cieniem swym cichy i bez tego faubourg. Monsieur Paul odwołał się do mojej gościnności: zajęty i nieustannie na nogach od rana, czuł konieczność pokrzepienia się, poprosił mnie więc o poczęstowanie go filiżanką czekolady podanej w moim ślicznym biało-złotym serwisiku porcelanowym. Wyszedł, aby kazać przynieść z pobliskiej restauracji wszystko, co było do tego potrzebne, postawiwszy uprzednio mały stolik i dwa krzesła na oplecionym dzikim winem balkonie, na który wychodziło weneckie okno saloniku. Z jakąż nieśmiałą radością wzięłam na siebie rolę gospodyni, ustawiłam wszystko na tacy i obsłużyłam mojego gościa — dobroczyńcę!
Balkon ten położony był od tyłu domu; dokoła zieleniły się sąsiednie ogrody faubourg; poza nimi ciągnęły się już szczere pola. Powietrze było ciche, świeże i łagodne. Ponad topolami, drzewami laurowymi, tujami i różami płynął księżyc taki cichy i czarowny, że serce drgało w piersi pod wpływem jego uśmiechu; tuż obok księżyca świeciła gwiazda, promienna czystą, niewspółubiegającą się z nim o wpływy jasnością. W rozległym ogrodzie pobliskim wytryskiwał strumień wody z fontanny, ponad której ocembrowaniem wznosiła się bielejąca na tle zieleni i wody wyrzeźbiona figura.
Monsieur Paul gawędził ze mną. Jego głos był złagodzony, stanowiąc wtór harmonijny do srebrzystego szmeru wytryskującej wody, zlewając się w łączny akord muzyczny, jakim lekki wietrzyk, fontanna i drżące na drzewach liście intonowały kołyszącą do snu modlitwę wieczorną.
Zatrzymaj się na chwilę jeszcze, szczęśliwa godzino! Opuść zwiewne twoje pióropusze, stul miękkie skrzydła twoje, pochyl ku mnie krawędź nieba! Biały aniele! nie cofaj jeszcze swojego światła: pozostaw odbicie jego na przepływających jedne za drugimi obłokach; przekaż otuchę, jaką darzysz świat, owym chwilom, którym potrzebna jest ta odbita promienność!
Posiłek nasz był skromny, złożony z filiżanki czekolady, bułeczek i salaterki świeżych owoców letnich — wisien i truskawek — które umieściłam na podłożu z zielonych liści; oboje jednak woleliśmy to niż ucztę lukullusową, a mnie osobiście sprawiała niewypowiedzianą rozkosz możność usługiwania Monsieur Paulowi. Zapytałam, czy jego przyjaciele: Père—Silas i Madame Beck wiedzą o tym co zrobił — czy widzieli mój dom?
Mon amie — przyjaciółko moja — rzekł — nikt nie wie o niczym prócz mnie i pani; nie dzielimy z nikim tej należącej do nas wyłącznie przyjemności; nikt nie bezcześci jej uświęconego charakteru przyziemnymi, uszczypliwymi uwagami swoimi. Jeśli mam wyznać prawdę, była sprawa ta dla mnie źródłem tak subtelnej rozkoszy, że nie chciałem pospolitować jej mówieniem o niej z kimkolwiek. A zresztą — dodał z uśmiechem — chciałem dowieść Miss Lucy, że i ja umiem dochować tajemnicy. Jak często zarzucała mi brak powściągliwości i niezbędnego umiaru! Jak często szydziła ze mnie, że wszystkie moje doznania i przeżycia są tajemnicą Poliszynela!
Było to zupełną prawdą: nie szczędziłam go na tym punkcie, ani może na żadnym innym, jaki się nasuwał. Wspaniałomyślny, wielkoduszny, drogi, zarazem mający tyle wad mały człowieczku! Zasługiwałeś na pobłażliwość i doznawałeś jej zawsze z mojej strony.
W dalszym ciągu moich wybadywań zapytałam do kogo należy ten dom, kto jest moim gospodarzem i ile wynosi roczna opłata najmu. Przewidział, że zapytam go o te wszystkie szczegóły, wręczył mi je też od razu, przygotowane i wypisane dokładnie z góry już.
Domyśliłam się, że dom nie jest własnością Monsieur Paula; nie należał on do typu ludzi, zdolnych stać się posiadaczami; nie tylko podejrzewałam go o godny pożałowania brak zmysłu oszczędności, ale byłam go pewna u niego; umiał zarobić, nie potrafił jednak utrzymać zarobionych pieniędzy; nieodzowny był mu skarbnik. Dom należał do pewnego obywatela z Basse—Ville, człowieka zamożnego — jak utrzymywał Monsieur Paul, dodając ku wielkiemu zdumieniu mojemu: — „Jest on szczerym przyjacielem pani, Miss Lucy, człowiekiem, żywiącym dla pani jak najgłębsze uznanie.“ — Miłą niespodzianką było dla mnie dowiedzenie się, że człowiekiem tym jest nie kto inny, tylko Monsieur Miret, ów pozornie opryskliwy, w rzeczywistości gołębio zacnego serca właściciel księgarni, który tak uprzejmie wyszukał i przyniósł dla mnie krzesło pamiętnej nocy w parku. Jak się okazuje, zbogacił się on na uprawianiu swojego zawodu, będąc zarazem na wskroś uczciwym wielce szanowanym kupcem. Posiadał kilka domów na Faubourg Clotilde; opłata roczna jakiej zażądał za najem była umiarkowana: wynosiła zaledwie połowę tego, ile wyniosłaby, gdyby dom takiej samej wielkości i pojemności położony był bliżej centrum Villette.
— A w dodatku — zauważył Monsieur Paul — gdyby nie powiodło się pani — nie wątpię jednak, że się powiedzie — będę miał przynajmniej pewność, że pozostawiam panią w dobrych rękach: Monsieur Miret nie będzie zdziercą, natarczywie domagającym się swojej należności. Z własnych zaoszczędzonych pieniędzy pokryje pani pierwszy rok najmu; co się tyczy dalszych losów szkoły, musi pani, Miss Lucy, pokładać ufność w Bogu i w samej sobie. A teraz, co pani zrobi, aby starać się o uczennice?
— Muszę rozdać moje prospekty.
— Słusznie. Aby nie tracić czasu, wręczyłem już jeden wczoraj samemu Monsieur Miret. Czy miałaby pani coś przeciwko rozpoczęciu od trzech petites bourgeoises — małych mieszczek — Demoiselles Miret?
— O, Monsieur, nie zapomina pan o niczym! Jest pan nadzwyczajny naprawdę! Jak może pan przypuścić, abym mogła czynić tego rodzaju wstręty? Czy przystałoby mi to? Nie spodziewam się bynajmniej zaliczania patrycjuszek do grona uczennic skromnej mojej szkółki dla dziewcząt przychodnich. Nie dbam wcale o to, czy panienki z arystokratycznych domów zgłoszą się do mnie kiedykolwiek. Będę czuła się dumną, natomiast, z możności przyjęcia do mojej szkoły córek zacnego Monsieur Miret.
— Poza tym inna jeszcze uczennica pragnie pobierać u pani codziennie lekcje języka angielskiego, że zaś jest osobą zamożną, będzie panią sowicie wynagradzała. Mówię o mojej córce chrzestnej i wychowanicy: Justynie Marii Sauveur.
Jak potężny bywa wpływ imienia i nazwiska? Co miały w sobie owe trzy, składające się na nie słowa?... Do owej chwili wsłuchiwałam się z rozkoszą we wszystko co mówił Monsieur Paul i odpowiadałam mu z radosnym pośpiechem. Wymienienie imienia tego i nazwiska zmroziło mnie, dźwięk trzech wyrazów zamknął mi usta, oniemił mnie. Efekt ten nie mógł być ukryty, nie siliłam się też, co prawda, na ukrywanie go.
— Co się pani stało?
— Nic.
— Nic?! Zmieniła się pani od razu, rumieniec zgasł na pani twarzy, uśmiech znikł z oczu pani i z jej ust?!... Nic?! Jest pani chora wyraźnie; cierpi pani; proszę, niech mi pani powie co pani dolega.
Nie miałam nic do powiedzenia.
Przysunął bliżej do mnie swoje krzesło. Nie był urażony, mimo że milczałam uparcie w dalszym ciągu. Usiłował wydostać ze mnie słowo, prosił, błagał wytrwale, czekał cierpliwie.
Justyna Maria jest dobrym dziewczątkiem — rzekł — posłusznym i dającym się lubić; nie jest szczególnie bystrego umysłu, ale będzie podobała się pani.
— Nie wydaje mi się. Myślę, że nie powinna przychodzić tutaj — bąknęłam wreszcie.
— Upiera się pani mówić ze mną zagadkami. Czy zna ją pani? Nie, stanowczo musi w tym coś być. I znów zbladła pani i zbielała jak ten posąg w ogrodzie. Proszę, niech pani zaufa Paulowi Carlosowi — niech mu pani wyzna co pani dolega.
Jego krzesło dotykało mojego; jego wyciągnięta ku mnie życzliwie ręka odwróciła twarz moją ku jego twarzy. — Czy zna pani Justynę Marię? — powtórzył.
Imię to, wypowiedziane ponownie jego ustami, podziałało na mnie w sposób nieobliczalny. Nie zgnębiło mnie, ale podnieciło, rozlewając się bystrym potokiem lawy ognistej po moich żyłach, wskrzeszając w pamięci mojej momenty przeszywającego bólu, długi szereg dni i nocy, wypełnionych udręką serca. Teraz, kiedy siedział tak blisko mnie, splótłszy tak silnie i poufnie życie swoje z moim, kiedy tak daleko posunął się, — a właściwie zakończył się już nieledwie — proces naszego zespolenia się duchowego i uczuciowego sama już wzmianka o możliwości wtrącenia do harmonii naszego dwugłosu osoby trzeciej, o ponownej rozłące naszych serc, nie mogła być wysłuchana przeze mnie inaczej, aniżeli z wzmagającym się podnieceniem, z męką okrutną, z pogardliwą decyzją, z oburzeniem i oporem, których żaru nie było w stanie ukryć żadne oko ludzkie, których okrzyku nie mógł zdławić nawykły do prawdy język człowieczy.
— Chcę panu powiedzieć coś — rzekłam. — Chcę wyznać panu wszystko.
— Mów, Lucy, mów, nie wzdragaj się! Kto zdolny jest lepiej i wyżej cenić panią niż ja? Kto jest szczerym przyjacielem pani, jeśli nie Paul Emanuel? Słucham. Mów, Lucy.
Zdobyłam się na odwagę. Wyrzuciłam z siebie wszystko. Wszystko trzymane dotychczas na uwięzi zerwało się i trysnęło strumieniem niepowstrzymanym z moich ust; mówiłam, wyrzucając z siebie słowa pośpiesznie, opowiedziałam płynnie, mimo że po francusku, wszystko co miałam do opowiedzenia. Zaczęłam od opisu owej nocy w parku; wspomniałam o zaaplikowanym mi przez Madame Beck środku uspokajającym; wyjaśniłam powód, dla którego został mi dany; zaznaczyłam jego, wręcz odmienny od zamierzonego, skutek — podniecający, zmuszający mnie do zerwania się z mojej pościeli i zawędrowania daleko pod presją niewytłomaczonego, nieopanowanego popędu; opisałam noc, spędzoną samotnie pod drzewami, w pobliżu głębokiego, chłodnego jeziorka. Odmalowałam cały, przewijający się przed moimi oczami scenariusz: tłumy, zapełniające park, maski, muzykę, pochodnie, wspaniałą iluminację, rozlegające się zdala huki wystrzałów armatnich, bicie w dzwony. Odtworzyłam mu szczegółowo wszystko, czego byłam świadkiem, wymieniłam wszystkich, których spotkałam, których poznałam, widziałam i słyszałam, opowiedziałam, w jakiej pozie widziałam jego samego; czego się nasłuchałam, jakie wyprowadziłam z tego wnioski — słowem, uczyniłam przed nim całkowitą spowiedź, nie zatajając nic, ujawniając całą gorycz i cały zawód zranionego do głębi serca.
Podczas mojego opowiadania nie tylko nie usiłował powstrzymać mnie, ale, wręcz przeciwnie, podniecał mnie i zachęcał do opowiadania w dalszym ciągu, pobudzał gestem, uśmiechem, rzucanym od czasu do czasu półsłówkiem. Zanim doszłam do połowy mojej opowieści, trzymał w swoich dłoniach obie moje ręce, wpijając równocześnie w oczy moje najbardziej przenikliwy, najgłębiej badawczy wzrok. Było coś w jego twarzy, co nie przyczyniało się ani do uspokojenia mnie, ani do przerwania mi: zapomniał o swojej własnej teorii, o swoim własnym systemie powściągania, na które najbardziej się teraz napraszałam. Zasługiwałam przecież na surową naganę. Czy jednak spotyka nas kiedykolwiek to, na co w rzeczywistości zasługujemy? Zasłużyłam na surowe potraktowanie mnie, widziałam, natomiast, w oczach jego pobłażliwość. Samej sobie wydałam się nierozsądną i despotyczną, bo przecież wzbraniałam Justynie Marii wstępu do mojego domu, zamykałam przed nią moje drzwi — on jednak uśmiechał się tylko, zdradzając, zamiast gniewu, rozkoszowanie się moimi słowami. Byłam porywcza, zazdrosna, wyniosła — nie miałam dotychczas pojęcia, że tkwią w naturze mojej podobne cechy — on wszelako nie zamknął przede mną swojego serca. Byłam pełna wad — zgadzał się na nie wszystkie i przyjmował mnie wraz z nimi. Wybuchowi najzuchwalszego buntu przeciwstawił czar błogosławionego spokoju. Pieszczotą najsłodszą rozbrzmiały w uszach moich słowa:
— Lucy, przyjm moją miłość. Zgódź się podzielić ze mną kiedyś w przyszłości życie. Bądź najdroższą moją, pierwszą na świecie!...
Przy świetle księżyca powróciliśmy na Rue Fossette — przy takim świetle księżyca, jakie osrebrzać musiało Raj — połyskując poprzez cienie Wielkiego Ogrodu, opromieniając ścieżkę przeznaczoną na boskie kroki, na służenie Nienazwanemu. Raz w swoim życiu powracają niektórzy spośród mężczyzn i kobiet do tych pierwszych zarannych dni wielkiego Ojca naszego i naszej Matki — aby zakosztować rosy wspaniałego tego poranka, skąpać się w promieniach wschodzącego jego słońca.
W drodze powrotnej opowiedział mi Monsieur Paul, że stosunek jego do Justyny-Marii był zawsze ojcowski jedynie, że za jego zgodą i aprobatą jest ona od szeregu miesięcy już zaręczona z niejakim Hansem Müllerem, zamożnym kupcem niemieckim, i że ślub ich ma się odbyć w ciągu tego roku jeszcze. W istocie jak się zdaje, niektórzy krewni i znajomi Monsieur Paula patrzyliby chętnym okiem na poślubienie przez niego Justyny-Marii mając oczywiście na względzie utrzymanie jej majątku w rodzinie; jemu samemu wszelako wydaje się pomysł podobny absolutnie niedopuszczalny, potworny wręcz.
Dotarliśmy do drzwi wejściowych domu Madame Beck. Zegar na wieży kościoła Świętego Jana Chrzciciela wybił dziewiątą. O tej samej godzinie w tym domu przed półtorarokiem człowiek ten, kroczący teraz przy moim boku, pochylił głowę przede mną, spojrzał mi badawczo w oczy, zlustrował moją twarz i zadecydował o moim losie. Tego wieczora pochylił się ponownie, spojrzał na mnie i wydał wyrok. Jakie odmienne wszelako było teraz jego spojrzenie — jakie biegunowo odmienne moje losy!
Uznał mnie za zrodzoną pod jego gwiazdą: zdawał się rozpościerać nade mną jej promienie, niby chorągiew ochronną. Ongi, kiedy nie znałam go jeszcze i nie kochałam, uważałam go za szorstkiego i za dziwaka: niski jego wzrost, niezwykła ruchliwość, kanciastość, smagłość cery — cała jego powierzchowność i zachowanie nie podobały mi się. Teraz, przesiąknięta jego wpływem, żyjąc jedynie uczuciem jego dla mnie, należycie oceniając jego wartość rozumem, a dobroć jego — sercem, stawiałam go wyżej nad wszystkich, nad całą ludzkość.
Rozstaliśmy się: dał mi uroczyste zobowiązanie, a potem pożegnał się ze mną. Rozstaliśmy się: Nazajutrz odpłynął okręt jego wraz z nim na pokładzie.




ROZDZIAŁ XLII
FINIS

Człowiek nie jest władny prorokować. Lęk nasuwa czasem wyobraźni zgoła opaczne przewidywanie biegu spraw. O, te lata rozłąki! Nieobecności jego! Jak straszliwą obawą przejmowała mnie sama myśl o nich! Pewną, nieuchronną jak śmierć wydawała mi się męka, jaka czeka mnie przez cały czas ich trwania. Znałam ich naturę. Nie miałam żadnych wątpliwości co do udręki, jaką sprowadzą one w miarę posuwania się ich naprzód. Ładunek cierpień nie do zniesienia, obciąża ponad wszelką miarę ich ponuro toczący się wóz ofiarny. Widząc jego nadciąganie, zagłębianie się wielkich jego kół w uciemiężony grunt — ja, zdana na jego łaskę, powalona przed nim na kolana, poświęcona jego służbie, czcicielka, odczuwałam naprzód już miażdżące jego przetaczanie się po mnie.
Dziwne wszelako — dziwne i niepojęte, ale prawdziwe, podobnie jak wiele doświadczeń życiowych! — Owo wyobrażanie sobie z góry miażdżącego przetaczania się po mnie wielkich kół tragicznego wozu udręk, okazało się wszystkim — tak, okazało się prawie całą torturą. Wielki wóz obładowany tymi budzącymi przerażenie latami nieobecności Paula Emanuela, nadciągnął groźny, złowróżbny, ponury. Przejechał, przemijając lekko, łagodnie, ni to cień prześlizgujący się po niebie w południe, nie budząc innego uczucia, nie nasuwając innego widoku poza ziębiącym z lekka przyćmieniem. Podniosłam oczy w górę. Wóz i demoniczny jego woźnica potoczyli się dalej — osamotniona czcicielka żyła w dalszym ciągu.
Nieobecność Monsieur Paula trwała trzy lata. Czytelniku, te trzy lata były najszczęśliwsze w całym moim życiu. Odrzucisz niewątpliwie z pogardą podobny paradoks. Słuchaj więc:
Otworzyłam moją szkołę. Pracowałam, znoiłam się, ile tylko starczyło mi sił, uważając się za strażniczkę własności Monsieur Paula, postanowiwszy przedstawić mu, o ile Bóg pozwoli, obrachunki, wykazujące jak najkorzystniejszy wynik. Uczennice zaczęły zjawiać się — zrazu tylko z klasy drobno-mieszczańskiej — rychło jednak i z wyższych warstw społecznych także. Około połowy drugiego roku istnienia mojej szkoły uczynił mnie nieprzewidzianie szczęśliwy zbieg okoliczności posiadaczką dodatkowych stu funtów: Pewnego dnia otrzymałam z Anglii list zawierający tę sumę. Przysłał je pan Marchmont, kuzyn i spadkobierca drogiej zmarłej mojej chlebodawczyni. Wyzdrowiał świeżo po długotrwałej, ciężkiej chorobie: pieniądze te były okupem, złożonym dla uspokojenia własnego sumienia, które dręczyło go wyrzutami na podstawę nie wiem jakich zapisek czy notatek, znalezionych po śmierci jego krewniaczki, podającej w nich moje imię i nazwisko i polecającej mnie jego opiece. Adres mój wskazała mu pani Barret. Jak dalece zgrzeszył przeciwko własnemu sumieniu, nie dopytywałam się nigdy, nigdy też tego nie badałam. Przyjęłam pieniądze i użyłam ich w sposób możliwie najpożyteczniejszy. Odważyłam się donająć za nie dom sąsiadujący z moim. Nie chciałam opuścić tego, który wybrał dla mnie Monsieur Paul, w którym pozostawił mnie i w którym spodziewał się zastać mnie po swoim powrocie. Mój eksternat przekształcił się na internat — i ten także rozwijał się nie mniej pomyślnie.
Tajemnica mojego powodzenia nie tyle zależała ode mnie, od jakichś osobliwych uzdolnień moich w tym kierunku, czy jakichś szczególnych moich władz duchowych, ile od nowego układu okoliczności i warunków, cudownie zmieniających moje życie, niezrównanie kojących stan mojego serca. Sprężyna, wprawiająca w ruch całą moją energię, ukryta była daleko poza morzami, na jednej z wysp archipelagu Indyjskiego. Przy rozstaniu się pozostawiono mi legat; nie mogłam przecież upaść na duchu, mając przekazany sobie taki obowiązek troszczenia się o chwilę obecną, taką nadzieję przyświecającą mi na przyszłość, taki bodziec do wytrwałej, żmudnej, cierpliwej, przedsiębiorczej, śmiałej działalności. Tak. Nie mogłam upaść na duchu. Niewiele było teraz rzeczy, które działały na mnie draźniąco, onieśmielały mnie czy gnębiły; większość tego, co mnie spotykało, sprawiało mi zadowolenie; drobiazgi nawet miały swój urok osobliwy.
Nie myśl, czytelniku, aby ten ożywczy płomień podtrzymywał się sam, czy też czerpał jedyne źródło istnienia i działania w przekazanej nadziei i obietnicy danej przy rozstaniu. Wspaniałomyślny, hojny dostarczyciel obficie zaopatrywał mnie w zasilające paliwo. Zaoszczędzał mi uczucia chłodu, czy znużenia; nie pozwalał mi cierpieć z powodu braku środków; nie narażał mnie na daremne wyczekiwanie. Korzystał z każdego odpływającego do Europy okrętu, aby pisywać do mnie, pisywać w taki sam sposób, w jaki umiał dawać i jak umiał kochać — pełną, szczodrze otwartą ręką, szczerym, otwartym sercem. Pisywał, bo lubił pisać, nie starał się streszczać, bo nie zależało mu na streszczaniu się. Siadał, brał do ręki pióro i papier dlatego, że kochał Lucy i miał jej wiele do powiedzenia, dlatego, że był stały i wierny w swoich uczuciach, tkliwy i prawy. Nie było w jego listach udawania, ani oszukiwania, żadnej sztucznie zapełnianej pustki. Wykręty i przepraszania nie kalały nigdy ust jego śliską swoją oleistą słodyczą — pióro jego nie czerniło nigdy papieru kreśleniem na nim tchórzliwych zmyśleń i beztreściwych, marnych błahostek; nie zwykł rzucać nigdy na nikogo kamieniem, ani też znajdować wymówek na własną obronę nie docinał kąśliwie i nie rozczarowywał, nie sprawiał zawodu; jego listy były prawdziwą manną odżywczą, żywą wodą odświeżającą.
A ja czy byłam za nie wdzięczna? Bogu jedynemu wiadomo, jak bardzo. Wydaje mi się, że nie podobna, aby znalazła się żywa istota, zasypywana takimi dowodami pamięci, w taki sposób podtrzymywana na duchu, traktowana z tak wytrwałą wiernością, tak zaszczytnie i szlachetnie wyróżniana, która nie odpowiedziałaby na to wszystko wdzięcznością dozgonną.
Niezłomnie trzymając się zasad własnej wiary (nie należał on do typu ludzi łatwo decydujących się na odszczepieństwo), pozostawiał mi najzupełniejszą swobodę wyznawania mojej. Nie kusił mnie, nie namawiał, ani nie draźnił. Napisał:
„Pozostań Protestantką. Kocham w tobie, droga moja mała Purytanko angielska, ten twój protestantyzm. Uznaję surowy jego czar. Jest coś w jego rytuale, czego nie mógłbym sam przyjąć, ale co jest, jedynym właściwym wyznaniem dla „Lucy“.
Cała siła wpływów Rzymu nie była zdolna natchnąć go bigoterią, ani też propaganda rzymska zrobić z niego prawdziwego jezuity. Urodził się jako człowiek uczciwy, brzydzący się fałszem, nie znający sztuczności, ani podstępów — jako człowiek wolny, a nie niewolnik. Jego tkliwość uczyniła go miękkim woskiem w rękach kapłana; jego przywiązanie, jego ofiarne oddanie, jego szczery entuzjazm pobożności zaślepiał częstokroć jego dobre, kochające ludzkość oczy, kazał mu zapominać o sprawiedliwości względem samego siebie, dźwigać na swoich barkach ciężar ponad siły i zaprzęgać się w służbę samolubstwa; są to jednak wady spotykane tak rzadko, tak wiele kosztujące obarczonych nimi i niezdolnych wyzwolić się z ich przemocy, że nie wiemy prawdziwie, czy nie będą one zaliczane kiedyś do klejnotów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A teraz trzy lata upłynęły: powrót Monsieur Emanuela jest już wyznaczony. Jesień; nadchodzi pora mgieł listopadowych. Moja szkoła świetnie prosperuje, dom mój gotów na jego przyjęcie. Urządziłam mu małą bibliotekę, której półki zapełniłam książkami, pozostawionymi przez niego pod moją opieką. Z miłości dla niego (nie miałam w sobie z natury popędu do ogrodownictwa) hodowałam ulubione jego rośliny; niektóre z nich są teraz w pełni kwitnienia. Wydawało mi się, że kochałam go, kiedy odjeżdżał; kocham go teraz inaczej; jest teraz bardziej mój! Mój wyłącznie!
Słońce przechodzi okres zrównania dnia z nocą: dni stają się krótsze, liście schną i więdną; ale on przybywa.
Nocą zdarzają się przymrozki; listopad zapowiedział już nadejście swoje wysłanymi naprzód mgłami; wiatr zawodzi po jesiennemu, ale — on przybywa.
Niebo jest przeważnie zasnute ciężkimi, ciemnymi chmurami — obłok nadpływa z zachodu; chmury przybierają dziwaczne kształty — łuków i rozległych promieniowań; poranki bywają czasem przepiękne, olśniewające królewską purpurą; niebo staje się nieprzerwanym morzem płomieni; jest tak rozognione, że współzawodniczyć może z bitwą w momencie największego jej nasilenia, tak krwawe, że mogłoby służyć za symbol dumnego Zwycięstwa. Znam się nieco na znakach na niebie: zwracałam na nie uwagę zawsze, od moich lat dziecięcych, Boże, czuwaj nad jego płynięciem! Strzeż go, o, Boże!
Wiatr zmienia kierunek na zachodni. Uspokój się, o uspokój się, złowieszczy Banshee, zawodzący przy każdym oknie! Spotęguje się on — wzmoże się na sile — już teraz wydaje przeciągłe swoje jęki: chociażbym krążyć miała pełna niepokoju przez tę noc po całym domu, nie będę mogła uciszyć ani złagodzić dzikiego jego wycia. Im bardziej posuwają się godziny nocne, tym bardziej wzmaga się jego siła; około północy wszyscy spędzający ją bezsennie, będą wsłuchiwali się ze zgrozą w dziko rozsrożony szał wichru południowo-zachodniego.
Wściekły, oszalały, wył on przez siedem dni z rzędu. Nie ustał dopóki szczątki rozbitych okrętów nie usiały całego Atlantyku; nie uciszył się, dopóki głębiny morskie nie wypełniły się po brzegi martwą zawartością. Dopóki niszczycielski anioł burzy nie dokonał w pełni swojego dzieła, nie stulił on swych skrzydeł, których łopot był gromem, a drganie piór — burzą.
Nastań, o, ciszo! Tysiące rozszlochanych, zanoszących w oczekiwaniu żarliwe modły na wybrzeżach nadsłuchiwały twojego głosu, nie ozwał się on wszelako — nie ozwał się, aż wreszcie, kiedy nastąpiłaś, ciszo, nie mogli już odczuć cię niektórzy; a kiedy słońce zajaśniało wreszcie, było już światło jego nocą dla wielu.
Na tym zatrzymajmy się wszakże; zatrzymajmy się od razu! Powiedziane zostało i tak dość dużo. Nie zmącajmy spokoju zacnych serc, pozostawmy słonecznym wyobraźniom rojone przez nie nadzieje!
Pozwólmy im zakosztować w pełni rozkoszy odrodzenia się na nowo po przeżytej wielkiej grozie, napawać się do syta radością wybawienia z niebezpieczeństwa, cudownym wyzwoleniem z dręczącego lęku, zaznać słodyczy powrotu. Pozwólmy im snuć promienne wizje połączenia się wreszcie i długiego, szczęśliwego życia, jakie po nim nastąpiło.
Madame Beck wiodło się dobrze aż do końca jej dni, tak samo Ojcu Silasowi. Madame Walravens doczekała ukończenia przed śmiercią dziewięćdziesiątego roku życia.
Żegnajcie! Bywajcie zdrowi!

KONIEC



  1. Powieść ta wydana została przed kilku laty po polsku pod tytułem „Szatańska miłość“ w przekładzie Janiny Sujkowskiej (Wydawn. „Biblioteki Groszowej“).
  2. Celtycka legenda o nadnaturalnej istocie, której zadaniem jest uprzedzać rodzinę o mającej nastąpić śmierci jednego z jej członków. (Przyp. tł.)
  3. chose — rzecz.
  4. Na szczęście umiem dawać sobie radę z ludźmi, dyrygować nimi.
  5. Co pan robi u licha? Ten kufer należy do mnie.
  6. Jedynie Angielki zdolne są do tego rodzaju przedsięwzięć; jakież nieustraszone są te kobiety!
  7. To na modlitwę wieczorną.
  8. I cóż ty na to?
  9. O, bardzo wiele.
  10. I cóż, kuzynko, będzie to zawsze dobry uczynek.
  11. Niech pani powie, czy naprawdę nie czuje się pani na siłach?
  12. Są to rodowite Labassekuryjki, śmiałe, szczere, szorstkie buntownicze poniekąd.
  13. Dobrze... Pójdzie.
  14. Boże! Jakie to trudne! Nie chcę tego. To mnie zanadto nudzi!
  15. Bo jak pani umrze, będzie pani od razu smażyła się w piekle. Sądzi pani?
  16. Naturalnie, że wierzę w to; wszyscy wiedzą o tym; a zresztą, ksiądz powiedział mi to.
  17. Aby zapewnić pani zbawienie w niebie, dobrze zrobionoby, gdyby spalono panią żywcem tutaj na ziemi.
  18. O ile mówią.
  19. Piękny, ale jest raczej pięknym mężczyzną, niż ładnym chłopcem.
  20. Przyjechano po pannę Fanshave.
  21. Ależ wcale nie!
  22. Jestem jego królową, ale on nie jest moim królem.
  23. O, myśliciele, ludzie głębocy i namiętni nie są w moim guście!
  24. Zgoda na pięknych pustaków i ładnych łotrzyków! Niech żyją zabawy i rozrywki! Precz z wielkimi miłościami i surowymi cnotami!
  25. Kocham pięknego mojego pułkownika i nie będę nigdy kochała jego rywala. Nie będę nigdy żoną pospolitego mieszczanina!
  26. Co za nieznośny, niegodziwy bęben z tej Desirée! Jaka zatruta jędza z tego dziecka.
  27. Desirée wymaga szczególnie czujnego strzeżenia jej!
  28. To dziecko ma złamaną kość!
  29. Niech pójdą sprowadzić natychmiast dorożkę.
  30. Tak będzie lepiej.
  31. Dziękuję pani. Dobrze bardzo dobrze! Oto zimna krew, nader pożądana, warta więcej niż tysiące porywów nie na miejscu.
  32. Ten biedny doktór John! Ten kochany młody człowiek, najlepsze stworzenie na świecie!
  33. Apollyon — anioł bezdennej przepaści. W utworze „Pilgrim‘s Progress“ mistyka angielskiego z XVIII w., Bunyan‘a, jest on nieprzyjacielem, zwyciężonym przez Christiana.
    (przyp. tłum.)
  34. Patrzcie, jaka to czyściocha z tej miss Lucy. Lubi pan zatem tę aleję, miss?
  35. Słusznie!
  36. Jaela — żona Habera Cynejczyka.
  37. Sysera — hetman wojska Chananajskiego (Patrz: Ks. Sędziów, rozdz. IV) (przyp. tłum.)
  38. Wierutnie fałszywa skromnisia brytyjska, jak mówisz — rodzaj potwora, opryskliwego i szorstkiego, jak stary kapral grenadierów, cierpka jak zakonnica.
  39. Co za bajka! Nie było tu nikogo.
  40. Jak pięknie i dobrze jest! Jakie świeże powietrze!
  41. Dobranoc, moja dobra przyjaciółko; niech pani śpi dobrze.
  42. Dziecko ma wciąż jeszcze trochę gorączki. Czy doktór John widział ją ostatnio? Nie, prawda, że nie.
  43. Nic nie jest brzdącowi, prawda?
  44. O, nie ma więc nic w tym wszystkim?! Żadnej tajemnicy, żadnej miłostki, prawda?
  45. Nie więcej niż na mojej dłoni.
  46. Jaka szkoda! A ja zaczęłam już roić na ten temat różne domysły.
  47. Naprawdę? Nadaremnie więc się pani trudziła.
  48. Wiem dobrze, że nie ma ona żadnych zasad, ani może nawet obyczajności.
  49. Jej zachowanie się w klasie jest zawsze przyzwoite, a nawet pełne godności poniekąd; to wszystko czego potrzeba. Ani rodzice, ani uczennice nie patrzą dalej, ani też, tym samym, i ja również.
  50. A więc: dwie czy trzy łyżki srebrne i tyleż srebrnych widelców.
  51. Słuchajcie! Czy nie jesteście zdolne do żadnych uczuć gorętszych? Nie czujecie nic? Wasze ciało jest ze śniegu, krew wasza zlodowaciała! Chcę aby wszystko to rozpaliło się, aby miało życie, duszę!
  52. Co się tyczy panny St. Pierre, wygląda ona jak stara zalotnica, udająca niewiniątko.
  53. Tak. Ona właśnie. Znam ją: to Angielka. Tym gorzej. Chociaż jest Angielką, a tym samym skromnisią — nada mi się i będę wiedział dlaczego.
  54. Bogu jedynie wiadomo, że nienawidzę ich zazwyczaj jak zarazy.
  55. Słyszałem wszystko. Wcale dobrze. Jeszcze raz!
  56. Jeszcze raz! I żadnych grymasów! Precz z nieśmiałością!
  57. No i cóż tam takiego, proszę pani? Jestem bardzo głodna.
  58. Jak to jest pani głodna? A wieczerza?
  59. O, to prawda.
  60. Prawda, że to piękne?
  61. droga przyjaciółko, piękna Angielko!
  62. Odwagi, przyjacielu! Trochę zimnej krwi — trochę pewności siebie, panie Lucjanie, a wszystko pójdzie dobrze!
  63. Może jest to piękniejsze niż pierwowzór pani, ale nie jest wierne.
  64. Zamilcz pan. Przejdzie pan po moim trupie chyba i będzie pan tańczył jedynie z mniszką z ogrodu.
  65. Wyjdź pan, wyjdź pan jak najprędzej!
  66. mieszczaninem.
  67. To wystarcza: nie chcę go.
  68. A więc będzie pani tronowała jako królowa jutro przy moim boku! Delektuje się pani pewno naprzód już, rozkoszą władzy. Wydaje mi się pani sam nie wiem dlaczego promieniejącą radością, ambitne stworzenie!
  69. Jaki pan jest surowy!
  70. Posłużyło mi to za ostrzeżenie.
  71. Jestem protestantką, mój ojcze.
  72. Auld Lang Syne — wyrażenie szkockie, oznaczające: dawne dobre czasy.
  73. beef-eater — zjadacz wołowiny — szlachcic na służbie królewskiej (Przyp. tłum.)
  74. kamień — jednostka wagi prawnie obowiązująca w Anglii i licząca 14 funtów.
  75. Co robi pani tutaj! Ależ panie, bawię się!
  76. Bawi się pani, a czym to proszę? Ale przede wszystkim, niech pani zechce wstać; niech pani przyjmie moje ramię; przejdziemy na drugą stronę.
  77. Dziwne kobiety te Angielki!
  78. Proszę zamilczeć i usiąść tam... tam!
  79. Ależ, panie! Niech pani usiądzie i nie rusza się, słyszy pani? dopóki po panią nie przyjdą, albo dopóki nie dam pani pozwolenia.
  80. Jaki smutny kąt! i jakie brzydkie obrazy!
  81. To nic nie warte. Przepyszna kobieta, postać cesarzowej, kształty Junony, ale osobistość, której nie chciałbym ani za żonę, ani za córkę, ani za siostrę! Nie rzuci też pani więcej okiem w tę stronę!
  82. Radamantus — syn Zeusa i Europy, brat Minosa, wraz z nim i Eakiem uważany za sędziego dusz zmarłych, czczony był przez starożytność całą dla wysokiej swojej sprawiedliwości.
    (przyp. tłum.)
  83. Jest pani smutna?
  84. Mam chyba do tego prawo, mój panie.
  85. Chore jest serce pani i usposobienie.
  86. Czy pani zamierza znieważać mnie?
  87. Raz tylko jest się młodym.
  88. Rozumiem, rozumiem; wiadomo czym jest taki przyjaciel. Żegnam panią.
  89. Widzę, że pani kpi sobie ze mnie i z moich rzeczy.
  90. Ależ oczywiście, dziecinko, dam ci dwie, jeśli zechcesz.
  91. Figure chiffonnée — oznacza właściwie twarz zmiętą, o nieregularnych rysach.
  92. Więzienie pod ołowianym dachem — I Piombi — w Wenecji, słynne między innymi z Pamiętników Casanovy, który je odsiadywał i z którego udało mu się zbiec. (Przyp. tł.)
  93. Panno Lucy, czekają na panią w salonie.
  94. Jedna z osób występujących w dramacie Racine‘a: „Esther“. Jej duma i wyniosłość spowodowały wyrzeczenie się jej przez męża, króla perskiego, Assuerusa, na rzecz Estery. (Przyp. tł.)
  95. Tophet — wyraz o niepewnym znaczeniu i etymologii, występujący w Starym Testamencie (w Ks. Królów XXIII. 10). Nowsi badacze Biblii są zdania, że było to miejsce w dolinie, gdzie składano Molochowi ofiary z palonych na stosie ludzi, z dzieci zwłaszcza. (Przyp. tł.)
  96. Highlands — górska okolica północnej Szkocji.
  97. Pani Aigredoux — pani Kwaśnosłodka.
  98. Tak, tak, kochana przyjaciółko, daję pani zezwolenie z całego serca i z największą chęcią. Praca pani w moim domu była zawsze godna podziwu, pełna gorliwości i taktu; ma pani zupełne prawo bawić się. Niech pani bywa w towarzystwie ile tylko pani zechce. Co się tyczy doboru znajomości pani, jestem z niego zadowolona: jest rozumny, godny i chwalebny.
  99. Jest coś bardzo godnego uwagi w charakterze angielskim.
  100. Nie umiałabym pani powiedzieć jak, ale Anglicy mają swoje własne pojęcia o miłości, o przyjaźni, o wszystkim. Przynajmniej jednak nie ma potrzeby ich pilnować.
  101. i to właśnie zrobię.
  102.  

    O, święta, odwołaj twe dziecię z powrotem,
    Zaznałam szczęścia ziemskiego,
    Żyłam i kochałam.

  103. Cóż pani o tym powie?
  104. Fałszywa kotko, udana słodyczko, zalotnico! Sprawiasz wrażenie natury bardzo smutnej, uległej, marzycielskiej, nie jesteś nią jednak: ja ci to mówię. Dziczko! Masz płomień w duszy, błyskawice w oczach!
  105. Tak, mam płomień w duszy i powinnam go mieć!
  106. Wybaczam panu, mój przyjacielu.
  107. Dobrze. Widzę, że zaświta dzień. Niech więc pani powie, proszę: przyjacielu!
  108. Mój Boże, mój Boże, co się ze mną stanie? Pan (Paul) zabije mnie, jestem pewna. Jest taki zły!
  109. Panna La Malle do fortepianu!
  110. Od tej chwili wstęp do klasy jest wzbroniony. Pierwsza, która otworzy te drzwi, zostanie powieszona, chociażby to była sama pani Beck.
  111. Och, nie mogę już więcej!
  112. Czego pani ode mnie chce?
  113. Chcę niemożliwości, rzeczy niesłychanych.
  114. Masz tobie! Jestem osierocony przez moje okulary!
  115. Kobieta silna — straszliwa Angielka, mała tłukąca wszystko niezdara!
  116. Niech się pani nie rusza!
  117. Nie chce mnie pani za sąsiada — nadaje sobie pani przywileje kastowe; traktuje mnie pani jak pariasa... Niech i tak będzie. Urządzę tę rzecz!...
  118. Niech panie wstaną wszystkie!
  119. Czy to dostateczna odległość?
  120. Sąd o tym należy do pana.
  121. Wiadomo pani dobrze, że nie. To pani stworzyła tę ogromną pustkę; ja nie przyłożyłem do tego ręki.
  122. Dramat Williama Shakespeare‘a, fałszywego Boga... tych głupich pogan, Anglików.
  123. Cicho! Za chwilę! Żywa jak proch.
  124. Ta porywczość! Ten żar!
  125. Żyjąca urojeniami.
  126. Zalotna.
  127. Kolorami lalki. Nosem mniej lub bardziej kształtnym.
  128. Czy to wszystko?
  129. Niech żyje Anglia, historia i bohaterowie! Precz z Francją, ze zmyśleniem i z nikczemnikami!
  130. Nie będzie mnie więc tam.
  131. Zgoda!
  132. Pawle Karolu Emanuelu, nienawidzę cię, mój chłopcze.
  133. Gra słów: Snow — po angielsku — śnieg. Snow i Snowe — brzmi prawie jednakowo.
  134. Niech panią Bóg od tego strzeże!
  135. Teraz to fakt dokonany.
  136. Jaki on jest prawdziwie piękny ten młody doktór, proszę pani! Jakie oczy, jakie spojrzenie! Doprawdy, jestem wzruszona tym do głębi!
  137. Ta zuchwała dziewczyna, to stworzenie bezwstydne.
  138. Mówi ona prawdę tylko.
  139. O, znajduje pani?
  140. Ależ oczywiście!
  141. Nie dotyczy mnie to: nie dbam o to.
  142. Niech się pani waży tylko dać prosić!
  143. Cóż to? Urządza mi pani kawały?!
  144. Aha!... To różowa suknia!...
  145. A panna Lucy jest zalotna jak sto Paryżanek. Czy widziano kiedy podobną Angielkę? Przyjrzyjcie się jej kapeluszowi, jej rękawiczkom, jej ozdobnym pantofelkom!...
  146. Odwagi! Prawdę powiedziawszy, nie jestem wcale zły; może nawet jestem rad, że ustrojono się tak na małe moje święto.
  147. Ależ moja suknia nie jest wcale piękna, proszę pana. Jest tylko czysta.
  148. Lubię czystość.
  149. Bywałem jednak dla pani bardzo surowy, bardzo wymagający.
  150. Zatem winna pani znać szlachetnego mojego wychowanka, pana Paula?
  151. Śmieszna jest, prawda?
  152. O, dziwaczna mała garbuska! I niech pani sobie wyobrazi, że nienawidzi mnie ona, bo wyobraża sobie, że jestem zakochana w moim kuzynie, Pawle, w tym małym bigocie, który nie śmie poruszyć się, o ile nie da mu na to pozwolenia, jego spowiednik... zarównie mnie jak każdą inną.
  153. Osobistość dość ograniczona, jak sądzę.
  154. Jak lilia wedle własnych jego słów.
  155. Niech pani zapomni o aniołach, o garbuskach, a nade wszystko o profesorach — i dobranoc.
  156. Działamy w interesie prawdy. Nie chcemy ranić pani.
  157. mała szyderczyni, bez serca.
  158. Przypis własny Wikiźródeł Brakuje fragmentu zdania, w oryginale: "All we, with whom you come in contact, are machines, which you thrust here and here, inconsiderate of their feelings. You seek your recreations in public, by the light of the evening chandelier:"
  159. A pani jest czyściutka, wygodnicka i straszliwie obojętna w dodatku.
  160. Ścielę sobie łóżko i obrządzam moje gospodarstwo.
  161. Słodki jest wypoczynek! Cenne jest ciche szczęście!
  162. Dobra, mała przyjaciółko! Miła pocieszycielko!
  163. Jaka pani blada! Jest pani bardzo chora widocznie!
  164. Gdzie są? Dlaczego nie przychodzą?
  165. Panowie i panie, gdzież jest Justyna-Maria?
  166. Otóż i ona! Oto Justyna-Maria, która przybywa.
  167. Mała dopomoże mi, prawda?
  168. Ależ tak, dopomogę ci z całego serca; zrobisz ze mnie co tylko zechcesz, ojcze chrzestny.
  169. Jest bardzo blada... Ból mi sprawia ta twarz.
  170. Pensja dla uczennic przychodzących, Faubourg Clotilde 7. Przełożona — panna Lucy Snowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.