Villette/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Szczęśliwe stadło
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLI
FAUBOURG CLOTILDE

Czy muszę koniecznie, zanim skończę moją opowieść, zdać jeszcze sprawę z owej Wolności i Odrodzenia, jakie zdobyłam w noc uroczystego święta? Czy muszę opowiedzieć, w jaki sposób ja i tych dwoje dzielnych moich towarzyszy, których sprowadziłam z sobą z jarząco iluminowanego parku, wytrzymaliśmy próbę bliższego wzajemnego zetknięcia się, poufniejszej znajomości wzajemnej?
Poddałam ich oboje próbie zaraz nazajutrz. Przechwalali się głośno swoją siłą, próbując perswazją wyzwolić mnie z więzów miłości i jej niewoli, gdy wszakże zażądałam czynów, a nie słów tylko, jakiegoś dowodu skuteczniejszej pociechy, zaznania prawdziwie wyzwolonego życia — usprawiedliwiła się chwilowo wolność, że, zubożała, nie jest na razie w możności dopomóc mi. Odrodzenie nie dało żadnej odpowiedzi; zamarło nagle tej samej nocy.
Nic mi więc nie pozostało — o ile zdolna być miałam do zniesienia gnębiących chwil przypominania sobie o wynaturzającym i zniekształcającym wpływie zazdrości — jak tylko ufać w głębi duszy, że wyciągnęłam wnioski nazbyt pośpiesznie i że zaprowadziły one mnie nazbyt daleko. Po krótkiej i daremnej walce przekonałam się, że ponownie pozostaję w dawnych pętach zawieszenia i niepewności, skrępowana nimi na nowo i wydana na łup nowych nadziei i zawodów.
Czy zobaczę go przed jego odjazdem? Czy zachowa mnie w pamięci? Czy zamierza przyjść? Czy ten dzień, czy następna godzina, sprowadzi go do mnie? Czy też w dalszym ciągu znosić będę musiała trawiącą mękę daremnego wyczekiwania; długie powolne konanie przed ostatecznym momentem zerwania; nieme, znoszone bez słowa skargi, zabójcze chwile załamywania się wewnętrznego pomiędzy wybłyskującą chwilowo iskierką nadziei, a omraczającymi ją ponownie wątpliwościami.
Nadszedł dzień 15 sierpnia, obchodzony w katolickiej Belgii, jako Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny. Tego dnia nie było oczywiście szkoły. Pensjonarki i nauczycielki poszły po mszy porannej na daleki spacer na wieś, aby spożyć swój gouter — podwieczorek — na jednej z ferm okolicznych. Nie poszłam z nimi. Pozostawały już teraz dwa dni tylko do odpłynięcia „Pawła i Wirginii“, czepiałam się też wciąż jeszcze ostatniej słomki nadziei, jak jedyny, pozostały przy życiu po rozbiciu okrętu marynarz kurczowo czepia się wciąż jeszcze do ostatka resztek strzaskanego masztu czy porwanej liny.
W pierwszej klasie była do wykonania jakaś robota stolarska czy ciesielska, jakaś uszkodzona ławka czy tablica, którą należało doprowadzić do porządku — święta bywały często obracane na dokonywanie takich drobnych naprawek, niemożliwych do uskutecznienia, kiedy pokoje pełne były uczennic. Siedząc samotnie w pierwszej klasie i zamierzając udać się do ogrodu, aby opróżnić miejsce i nie krępować ludzi przy ich pracy, zbyt bezwolna jednak, aby wprowadzić zamierzenie moje w czyn, usłyszałam kroki nadchodzących robotników.
Zagraniczni rzemieślnicy i najemnicy zwykli robić wszystko we dwoje. Wkładając na głowę ogrodową moją pasterkę, którą dotychczas trzymałam zawieszoną bezczynnie na ręku, usłyszałam niewyraźnie, z pewnym zdziwieniem poniekąd, krok jeszcze jednego „ouvrier“ — robotnika.
Zauważywszy, ni to więzień w lochu, mający czas skrzętnie notować najbłahsze drobiazgi — że człowiek ten nie miał na nogach sabotów, ale buty, wywnioskowałam, że musi to być sam majster ciesielski, który przyszedł dozorować swoich najemników. Zarzuciłam na siebie szal gazowy. Kroki zbliżały się, otworzono drzwi, do których odwrócona byłam plecami — poczułam jakiś lekki dreszczyk — dziwne wrażenie, zbyt szybkie jednak i przelotne, abym zdolna była analizować je. Odwróciłam się, chcąc stanąć wobec przypuszczalnego majstra: spojrzawszy w kierunku drzwi, ujrzałam w nich dobrze znaną postać, oczy moje odbiły na mózgu obraz Monsieur Paula.
Setki modłów, jakimi zanudzamy niebiosa, nie darzą błagających spełnieniem się. Raz jeden trafem szczególnym spada nam dar złoty wprost na kolana — jedno dobrodziejstwo pełne i jasne, zesłane nam zostaje z mennicy twórczej w stanie doskonałym, gotowe do skorzystania z niego.
Monsieur Emanuel miał na sobie ubranie, w którym zamierzał prawdopodobnie odbyć podróż — zwierzchnie okrycie z aksamitnym kołnierzem — mogłabym też przypuszczać, że przygotowany jest do niezwłocznego wyruszenia w drogę, o ile jednak wyrozumować mogłam z tego, co doszło do moich uszu, dwa dni oddzielały go jeszcze od wypłynięcia statku z portu. Miał minę wesołą i zadowoloną, na twarzy jego jaśniał wyraz życzliwej dobrotliwości: wszedł żwawym, młodzieńczo sprężystym krokiem; w mgnieniu oka był przy mnie, niezwykle serdeczny. Może to stan narzeczeński rozpromieniał go tak bardzo? Jakakolwiek wszakże była przyczyna tego rozpromienienia, nie mogłam odpowiedzieć na nie posępną chmurnością. Jeśli miała to być ostatnia moja chwila spędzona z nim, nie chciałam marnować jej utrzymywaniem sztucznego, wymuszonego dystansu. Zbyt go kochałam, aby nie móc wznieść się do usunięcia z drogi mojej samego nawet uczucia zazdrości, o ile miałoby ono rzucić przykry cień na serdeczność naszego pożegnania. Życzliwe słowo z jego ust, ciepłe, łagodne spojrzenie jego oczu, wpłynęłyby na mnie kojąco, przyniosłyby mi ulgę na resztę dni mojego życia, byłyby pociechą w oczekującej mnie pustce i samotności, pragnęłam więc wchłonąć je, pragnęłam zakosztować ożywczego eliksiru tego. Postanowiłam nie pozwolić, aby duma, fałszywa duma, pozbawiła mnie jednej bodaj cennej jego kropli.
Wiedziałam oczywiście, że widzenie się nasze będzie musiało z konieczności trwać krótko: powie mi to samo ściśle, co miał do powiedzenia każdej ze zgromadzonych wówczas w klasie uczennic; uściśnie na chwilę moją rękę, dotknie po raz pierwszy, ostatni i jedyny ustami swoimi moich policzków — a potem nie zobaczę go już nigdy więcej. Nastąpi ostateczne rozstanie, rozdzieli nas nie tylko olbrzymia odległość, ale niezgłębiona przepaść, po przez którą nie będę mogła przerzucić mostu, zdolnego połączyć mnie z nim, przepaść, po przez którą przypadkowo nawet nie rzuci nigdy okiem, aby przypomnieć mnie sobie.
Ujął moją rękę w jedną z swoich rąk, a drugą zsunął mi z głowy słomkową pasterę; spojrzał wnikliwie na moją twarz i w tym momencie promienny uśmiech zgasł na jego twarzy, na wargach jego zarysował się wyraz czegoś, przypominającego nieomal bezsłowną mowę matki, która znajduje dziecię swoje niespodziewanie bardzo zmienione, złamane chorobą, czy zgnębione troską nadmierną... W tej samej chwili wdarła się pomiędzy nas niespodziewana przeszkoda.
— Pawle! Pawle! — zawołał z nagła głos kobiecy tuż obok. — Chodź do salonu, Pawle, mam ci jeszcze bardzo wiele rzeczy do powiedzenia — rozmowa nasza zajmie nam cały dzień. I Wiktor także i Józef, który jest tutaj ze mną, chcą z tobą pomówić. Chodź, Pawle, do twoich przyjaciół!
Madame Beck, przynęcona czujnością, czy niepojętym instynktem tropicielskim, wpadła do pokoju, wciskając się przemocą nieomal pomiędzy mnie i Monsieur Paula.
— Chodź, Pawle! — powtórzyła, przeszywając mnie twardym błyskiem oczu ni to ostrzem sztyletu i nacierając otwarcie, bez ceremonii, na swojego krewniaka. Przypuszczałam, że ustąpi on jej, jak zazwyczaj, że pójdzie za nią. Ugodzona głębiej, aniżeli byłam w stanie znieść, doprowadzona do niemożności powstrzymywania się już dłużej, jęknęłam:
— Serce pęknie mi chyba!
Czułam naprawdę, że serce pęka mi w piersi; naprężenie było tak wielkie, że wezbrały we mnie tajone dotychczas i zamknięte na siedem pieczęci uczucia. Szepnięcie Monsieur Paula: — „Niech mi pani zaufa!“ — zdjęło od razu z duszy mej przygniatający ją ciężar nieznośny i utorowało mu ujście na zewnątrz. Wstrząsana lodowatym dreszczem, dygocąc całym ciałem, dławiąc się powstrzymywanym łkaniem, rozszlochałam się. Ten wyzwolony wreszcie płacz przyniósł mi nieco ulgi.
— Pozostaw ją mnie — to atak histerii: dam jej środek uspokajający; wszystko przejdzie od razu.
Być oddaną na łup jej i jej środków uspokajających wydało mi się równe wydaniu mnie w ręce trucicielki i jej czary morderczej. Ale Monsieur Paul za całą odpowiedź ofuknął ją krótko i ostro:
Laissez moi! — Pozostaw mnie! — Ten szorstki ton był dla mnie muzyką najbardziej pieściwą, przywracającą mnie od razu do życia.
„Laissez-moi“ — powtórzył z drgającymi z gniewu nozdrzami i wszystkimi mięśniami twarzy.
— Ależ to do niczego niepodobne! To nie ma sensu! — surowo zgromiła go Madame. Krewniak jej nie uląkł się wszakże tego jej tonu i zawołał jeszcze surowiej:
Sortez d‘ici! — Wyjdź stąd!
— Poślę po Ojca Silasa, natychmiast poślę po niego — zagroziła z niepoddającym się uporem.
Femme! — Kobieto! — wrzasnął profesor, doprowadzony już do najwyższej pasji. — Femme! Sortez à l‘instant!“ — kobieto, wynoś się natychmiast!
Był rozwścieczony, ja wszelako kochałam go w tym jego gniewie tak, jak nigdy jeszcze dotychczas.
— To, co robisz, jest złe — upierała się Madame — jest czynem cechującym mężczyznę o twoim nieposkromionym temperamencie; jest krokiem podyktowanym chwilowym popędem, nieusprawiedliwionym, niegodnym — zachowanie twoje jest obrażające, nie zasługuje na szacunek ludzi o charakterze prawdziwie stałym, ludzi przywykłych działać rozważnie.
— Nie znasz mnie, nie masz pojęcia jak bardzo stały potrafię być, stały i stanowczy — rzekł — ale przekonasz się o tym, pouczą cię fakty. — Modesto — dodał nieco łagodniej — zdobądź się na odrobinę dobroci, wykrzesz z siebie iskierkę współczucia, bądź prawdziwą kobietą; spójrz na tę biedną wymizerowaną twarz i ustąp. Wiadomo ci przecież, że jestem twoim przyjacielem i przyjacielem twoich przyjaciół; pomimo opacznego, nieufnego twojego stosunku do ludzi wiesz dobrze i jesteś najgłębiej przekonana, że zasługuję na zaufanie. Nie robiłem żadnych trudności, kiedy szło o uczynienie ofiary ze mnie samego, to wszelako, co widzę w tej chwili, rani zbyt boleśnie moje serce; musi to ustać, musi zmienić się. Wyjdź stąd! Pozostaw mnie w spokoju!
Tym razem było w słowach „Wyjdź stąd! Pozostaw mnie w spokoju!“ — tyle goryczy, tyle władczego nakazu, że nie mogłam pojąć, w jaki sposób nawet osoba taka, jak Madame Beck, mogła chwilę jeszcze chociażby ociągać się z usłuchaniem go. Nie poruszyła się jednak, stała jak wkopana, utkwiwszy w nim nieulękłe spojrzenie, patrząc mu wprost w oczy z kamiennie niezachwianym spokojem. Otworzyła już nawet usta, aby odpowiedzieć coś. Na twarzy Monsieur Paula drgnął nagle błysk ognisty; nie umiałabym powiedzieć na czym polegał ten wyraz, który nie zdawał się zdradzać gwałtownego gniewu: zachowując pozornie formy grzeczności, wyciągnął rękę, zaledwie, jak mi się wydało, dotknąwszy nią Madame, ona jednak pod tym dotknięciem zawróciła błyskawicznie i wybiegła pędem z pokoju, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Jej nagły odwrót trwał sekundę zaledwie.
Nagły błysk rozwścieczenia znikł natychmiast z twarzy Monsieur Paula. Z uśmiechem poradził mi, abym otarła oczy, czekał cierpliwie dopóki nie uspokoiłam się i tylko od czasu do czasu rzucał mi kojące, pocieszające słówko. Niebawem siedziałam już obok niego, pokrzepiona na duchu, nie martwiąc się już więcej, ani nie rozpaczając: nie czułam się już opuszczona i zapomniana przez człowieka najbliższego, wyzbyta nadziei, zniechęcona do życia; przestałam pragnąć śmierci.
— Tak bardzo więc zasmucało panią, że traci pani swojego przyjaciela? — zapytał.
— Zabija mnie poczucie, że zapomniał o mnie — odparłam. — W ciągu szeregu dręczących tych dni nie słyszałam z ust jego ani jednego słowa, zgnębiła mnie też możliwość że odjedzie, nie pożegnawszy się ze mną.
— Czy mam pani powiedzieć to samo, co powiedziałem Modeście Beck — że nie zna mnie pani? Czy muszę dopiero wykazać pani kim jestem i jaki jest mój właściwy charakter? Będzie pani miała dowód mojej stałości, przekona się pani, że umiem być wiernym przyjacielem. Bez wyraźnego dowodu nie będzie ręka ta spoczywała w mojej, nie zaufa mojemu ramieniu, jako bezpiecznej oporze. Zgoda? Dowód jest gotów. Przyszedłem usprawiedliwić się.
— Cokolwiek pan powie, czegokolwiek zechce pan dowieść, o czymkolwiek zechce pan pouczyć mnie — wysłucham wszystkiego z ufnością.
— Jeśli tak jest w istocie, musi pani przede wszystkim wyjść ze mną, aby towarzyszyć mi dość daleko w głąb miasta. Przyszedłem po panią właśnie.
Nie zadając żadnych pytań o co mu idzie, nie badając jaki plan ma na względzie, nie myśląc ani na chwilę o stawianiu jakichkolwiek sprzeciwów, zawiązałam ponownie wstążki mojego kapelusza i byłam gotowa do wyjścia.
Droga, jaką mnie poprowadził, wiodła przez bulwary: kilkakrotnie zmuszał mnie podczas niej do odpoczywania na ławkach, ustawionych w alei pod lipami. Nie pytał wcale czy jestem zmęczona, patrzył tylko na mnie i sam wyprowadzał wnioski.
— W ciągu wszystkich tych dręczących dni — powtórzył moje słowa łagodnym, miłym przedrzeźnianiem mojego głosu i cudzoziemskiego akcentu (tonem, który nie był dla mnie nowy w jego ustach, ale którego żartobliwe brzmienie nigdy mnie nie raniło, i wówczas nawet, kiedy szło z nim w parze utrzymywanie, że jakkolwiek władam wcale poprawnie w piśmie ojczystym jego językiem, mówię i zawsze będę nim mówiła, wadliwie i niepewnie). — W ciągu wszystkich tych dręczących dni — rzekł — ani na jedną godzinę nie zapomniałem o pani. Wierne kobiety błądzą, uważając się za jedyne dochowujące wiary istoty na ziemi. I ja także aż do ostatnich dni nie śmiałem liczyć na niczyje prawdziwe, trwałe uczucie dla mojej osoby, a jednak... niech pani spojrzy na mnie.
Podniosłam rozradowane oczy: o, naprawdę rozradowane w tej chwili, nie byłyby bowiem w przeciwnym razie wyrazicielami moich uczuć.
— Otóż, widzi pani, — rzekł po paru sekundach wpatrywania się — nie podobna zaprzeczyć prawdzie tego, co w nich czytam: Wierność wypisała te litery; jej pióro jest z żelaza. Czy zapisywanie to było bolesne?
— Okrutnie bolesne — rzekłam szczerze. — Niech pan wycofa jej rękę; nie mogłabym znieść jej rylca w moim sercu.
Elle est toute pâle — szepnął jak gdyby sam do siebie — cette figure — là me fait mal[1].
— O wiem, że nie jest przyjemnie patrzeć na mnie..!
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia tych słów, które zerwały się z moich ust nieomal wbrew mojej woli: nie mogę przypomnieć sobie czasu, kiedy nie dawałby mi boleśnie znać o sobie dręczący niepokój o to jak wielki może być stopień moich braków zewnętrznych: w danym momencie zaciążył mi lęk o to wyjątkowo dokuczliwie.
Zdziwiła mnie bezmierna miękkość, jaką tchnęło w tej chwili całe jego zachowanie. Jego fiołkowe oczy zaszkliły się, lśniąc wilgotnym blaskiem spod długich hiszpańskich rzęs: zerwał się nagle: — Chodźmy! — rzekł.
— Czy bardzo nie podobam się panu? — zdobyłam się na odwagę zapytania: punkt ten miał dla mnie znaczenie decydujące.
Zatrzymał się i dał mi krótką, mocną odpowiedź, która pokonała mnie, zamknęła mi usta, a równocześnie głęboko zadowolniła mnie. Odtąd wiedziałam już raz na zawsze kim byłam dla niego, kim zaś mogłam być w oczach reszty świata, przestało mnie tak boleśnie interesować. Czy było słabością z mojej strony przywiązywać tak wielką wagę do sądu o mojej powierzchowności? Muszę przyznać się do odczuwania szczerego lęku, że nie podobam się Monsieur Paulowi, a zarazem do wielkiego pragnienia podobania mu się umiarkowanie bodaj.
Dokąd wędrowaliśmy, nie miałam pojęcia. Nasza droga była długa, wydawała mi się krótką jednak: była przyjemna, dzień prześliczny. Monsieur Emanuel mówił o swojej podróży — zamierzał być poza Europą trzy lata. Spodziewał się, że po powrocie z Gwadelupy będzie wolny od przyjętych na siebie zobowiązań. A co ja zamierzam robić podczas jego nieobecności w kraju? — zapytał. Przypomniał mi, że kiedyś zwierzyłam mu się z planu uniezależnienia się i otworzenia własnej niewielkiej szkoły: czy poniechałam tej myśli?
— Oczywiście nie poniechałam: robię co jest w mojej mocy, aby zaoszczędzić sumę, która umożliwiłaby mi wprowadzenie w czyn tego zamiaru.
— To dobrze — rzekł. — Niechętnie patrzyłbym na pozostanie pani na Rue Fossette. Obawiam się, że zanadto dawałaby się tam pani we znaki moja nieobecność — czułaby się pani osamotniona, byłoby pani smutno...
Miał słuszność. Przyobiecałam mu, że uczynię co tylko będę mogła, aby wytrwać jednak dopóki to okaże się konieczne.
— Poza tym — dodał, przyciszając głos — pozostawanie pani nadal gdzie pani jest teraz, natrafia na inny jeszcze szkopuł. Pragnąłbym móc pisywać do pani od czasu do czasu, a źle byłoby nie mieć pewności, czy listy moje będą doręczane pani skrupulatnie. Na Rue Fosette... krótko mówiąc, nasza katolicka dyscyplina na niektórych punktach — jakkolwiek w zupełności usprawiedliwiona i owocna — mogłaby w pewnych osobliwych warunkach i okolicznościach być źle zastosowana, a nawet nadużywana.
— Jeśli jednak będzie pan pisał do mnie, muszę przecież otrzymywać pańskie listy; chcę je mieć: dziesięciu dyrektorów i dwadzieścia pań przełożonych nie może przejmować ich zamiast mnie, pozbawiając mnie ich tym samym. Jestem protestantką, monsieur. Nie pozwolę stosować do siebie tego rodzaju dyscypliny; nie życzę sobie jej.
Doucement, doucement — spokojnie, spokojnie — odparł — obmyślimy plan; mamy nasze sposoby — soyez tranquille — niech pani będzie dobrej myśli.
Nie dokończył. Wypowiedziawszy te słowa, zatrzymał się.
Stanęliśmy, jak się zdawało, u kresu długiej naszej wędrówki. Znaleźliśmy się w pośrodku czystego faubourg — przedmieścia — gdzie domy były niewielkie, wyglądały jednak mile. Monsieur Paul zatrzymał się przed białymi schodkami, prowadzącymi do bardzo schludnej, estetycznej siedziby.
— Wejdziemy tutaj — rzekł.
Nie zapukał, ale wyjętym z własnej kieszeni kluczem otworzył drzwi i wszedł bez pytania. Wpuściwszy mnie do środka, zamknął drzwi ponownie. Nie ukazał się na nasze powitanie nikt z mieszkańców ani ze służby. Przedpokój był mały, tak samo jak dom, ale miał świeżo i gustownie wymalowane ściany i sufit; światło wpadało przez szerokie weneckie okno, oplecione pędami dzikiego wina; pączki i liście dotykały szyb. W miłym tym wnętrzu panowała cudowna cisza.
Otworzywszy jedne z wewnętrznych drzwi, wprowadził mnie Monsieur Paul do gabineciku, czy saloniku, bardzo maleńkiego, ale ślicznego na mój gust. Ściany jego były delikatnej barwy rumieniejącej zorzy porannej, podłoga starannie wywoskowana; czworobok jasnego dywana pokrywał jej środek, na którym stał mały okrągły stolik o blacie lśniącym tak samo nieskazitelnie, jak lustro nad kominkiem. Stała tu jeszcze niewielka kanapka, mała szafka, której na wpół otwarte, zaciągnięte szkarłatnym jedwabiem oszklone drzwi ukazywały porcelanę na półkach; był prócz tego stojący zegar i lampa, było trochę ozdobnych figurek z niewypalanej porcelany, czyli tak zwanego biskwitu; z umieszczonej pod oknem skrzynki wyrastały trzy bujnie ulistwione i pstrzące się bukietami kwiatów rośliny doniczkowe; w jednym rogu stał gierydon z marmurową płytą, na którym mieścił się koszyk z przyborami do szycia i robót ręcznych oraz wazonik pełen fijołków. Przez otwarte okno wpadały swobodnie z zewnątrz fale świeżego powietrza; słodki zapach fijołków wypełniał cały pokój.
— Śliczne, urocze miejsce! — zawołałam z zachwytem. Monsieur Paul uśmiechnął się, widząc szczere moje zadowolenie.
— Czy możemy usiąść tutaj i zaczekać? — zapytałam szeptem, onieśmielona niezwykłością otoczenia i panującą dokoła ciszą.
— Zajrzymy przed tym jeszcze do paru zakątków tej łupiny orzecha — odparł.
— Odważa się pan krążyć tak bez ceremonii po całym domu?
— Tak, odważam się — odrzekł spokojnie.
Poszedł pierwszy, aby wskazać mi drogę i przede wszystkim wprowadził mnie do miniaturowej kuchenki z małym paleniskiem i piecykiem, których mosiężne obramowania błyszczały niczym złoto. W kuchence stał stół i dwa krzesła. Mały kredensik mieścił skromny, ale dobrze zaopatrzony serwisik fajansowych talerzy, filiżanek i spodków.
— Porcelanowy serwis do kawy jest w saloniku — pouczył mnie Monsieur Paul, widząc, że przyglądam się sześciu zielono-białym talerzom; czterem dopasowanym do nich półmiseczkom, filiżankom i dzbanuszkom.
W dalszym ciągu zaprowadził mnie po wąskich, ale czyściutkich schodach, na górne piętro — raczej pięterko — gdzie pokazał mi dwie ładne sypialki, i wreszcie, raz jeszcze powróciwszy ze mną na dół, zatrzymał się w sposób osobliwie uroczysty przed drzwiami większymi od wszystkich, jakie otwierał przede mną dotychczas.
Wyciągnąwszy z kieszeni jeszcze jeden klucz, wsadził go Monsieur Emanuel w zamek, otworzył szeroko drzwi i wpuścił mnie pierwszą do środka.
Voici! — oto jest! — zawołał.
Znalazłam się w dość obszernym — w porównaniu z resztą pokojów w tym domu — pomieszczeniu, olśniewającym nieposzlakowanie skrupulatną czystością, względnie pustym wszelako. Wyszorowane do białości podłogi nie były pokryte żadnym chodnikiem, ani dywanem; jedyne umeblowanie stanowiły tu dwa rzędy zielonych ławek i pulpitów, przedzielonych po środku przejściem, prowadzącym ku wzniesieniu, rodzajowi estrady, na której stał stół i krzesło, a za nimi czarna tablica. Na ścianach rozwieszone były mapy, na oknach ustawione kwitnące rośliny doniczkowe, słowem — była to mała, ale prawdziwie wzorowa sala szkolna — kompletnie urządzona, czyściutka, sprawiająca nader miłe wrażenie.
— To szkoła? — rzekłam. — Kto ją prowadzi? Nie słyszałam nigdy o zakładzie szkolnym na tym faubourg.
— Zechce pani być tak dobra i przyjąć trochę prospektów do rozdawania na rzecz mojej przyjaciółki? — zapytał, wyciągając z kieszeni swojego okrycia sporą paczkę papierów i wkładając mi je do ręki. Spojrzałam na nie. Rzuciłam okiem na wydrukowany ozdobnymi czcionkami nagłówek:
Externat de demoiselles. Numero 7, Faubourg Clotilde, Directrice — Mademoiselle Lucy Snowe“.[2]
Co odpowiedziałam Monsieur Paulowi Emanuelowi?
Wydarzają się chwile w życiu naszym osobliwie trudne do odtworzenia ich we własnej pamięci nawet, a cóż dopiero słowami na piśmie! Pewne momenty przełomowe, pewne uczucia i doznania, radości, smutki i osłupienia, które, ilekroć usiłujemy przypomnieć je sobie, sprawiają na nas wrażenie zawrotnie skłębionych, zlewających się w jedną niewyraźną mgliście splątaną całość, ni to koło, obracane z błyskawiczną szybkością.
Zupełnie tak samo nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jakie myśli rodziły się i krążyły z zawrotną szybkością w mojej głowie w ciągu pierwszych dziesięciu minut po wielkim tym objawieniu, jak nie jestem w stanie odtworzyć sobie wrażeń, zaznanych w ciągu pierwszego, najwcześniejszego roku mojego życia: jedyne wyraźne moje wspomnienie stanowi świadomość wyrzucania z siebie słów niezmiernie szybko, powtarzania wciąż jednych i tych samych zapytań:
— To pańskie dzieło, Monsieur Paul? Pan zrobił to wszystko?! Czy to pański dom? Czy pan umeblował go? Czy pan kazał wydrukować te prospekty? Czy naprawdę miał pan mnie na myśli? Ja mam być tą kierowniczką, tą przełożoną? A może istnieje jakaś inna Lucy Snowe? Niech mi pan powie! Niech pan powie coś!
Milczał. Nie chciał, czy nie mógł mówić. Jego tchnące zadowoleniem milczenie, jego roześmiany, utkwiony we mnie wzrok, jego pochylona nieco ku mnie postać — wszystko to mam wyraźnie przed oczami teraz jeszcze.
— W jaki sposób stało się to? Muszę przecież dowiedzieć się o wszystkim, o wszystkim!
Paczka prospektów upadła na podłogę. Monsieur Paul wyciągnął do mnie rękę, a ja, zapomniawszy o wszystkim innym, uchwyciłam ją i splotłam z moją.
— Powiedziała pani, że zapomniałem o niej przez cały ten szereg dręczących dni?! — rzekł wreszcie. — Biedny stary Paul Emanuel! Taka spotyka go nagroda za użeranie się w ciągu trzech mordujących tygodni z malarzami, tapicerami, stolarzami i najemnicami do szorowania i sprzątania! Przez cały ten czas, kiedy Lucy i siedziba Lucy wypełniały wyłącznie treść jego myśli.
Nie miałam pojęcia co mam czynić, jak mam wyrazić mu moją wdzięczność. Z razu pieściłam tylko miękki aksamit mankietów jego okrycia, a potem zaczęłam głaskać bielejącą spod niego rękę. Jego troska o mnie, jego zabiegliwość, jego dobroć, jego cicha, niezwykła, ujawniona czynami dobroć wzruszyły mnie ponad wszelką miarę oczywistością swoją, dowodami wypróbowanej swojej istotności. Olśniło mnie, niby nagłe światło z nieba, uświadomienie sobie w całej pełni jego nieosłabłego ani na chwilę zainteresowania mną. Poruszył mnie do głębi tkliwy, kochający — nie waham się użyć tego określenia — wyraz jego wpatrzonych we mnie oczu. Wśród tego wszystkiego wszelako zmusiłam się do praktycznego ujęcia sprawy:
— Ile pan miał z tym kłopotu! — zawołałam — a jakie koszty ogromne! Czy miał pan pieniądze, Monsieur Paul?
— Miałem dość pieniędzy! — odparł wesoło. — Dzięki rozległym moim stosunkom nauczycielskim stałem się posiadaczem znacznej kwoty: za część jej postanowiłem sprawić sobie najrozkoszniejszą przyjemność ze wszystkich, jakich mogłem zaznać dotychczas, czy sądzone mi będzie zaznać kiedykolwiek. Cieszę się tym jak dziecko. Dniami i nocami myślałem ostatnio o chwili, kiedy sprowadzę tu panią i pokażę co zrobiłem. Nie chciałem widzieć się z panią wcześniej, aby nie uprzedzać faktów. Nie wygadać się przed czasem. Bałem się wyrwać i zdradzić się jakimś niebacznym słowem. Powściągliwość nie należy do moich cnót, ani też do moich występków. Gdybym znalazł się w zasięgu władzy pani i pani zaczęła pytać mnie oczami i ustami: „Gdzie pan się podziewał, Monsieur Paul? Co pan robił przez cały ten czas? Jaką kryje pan przede mną tajemnicę?“ — Na pewno wypaplałbym mój pierwszy i ostatni, mój jedyny sekret... A teraz — zakończył — zamieszka pani tutaj i otworzy pani swoją szkołę; poświęci się pani temu podczas mojej nieobecności; będzie pani myślała o mnie od czasu do czasu; będzie pani dbała o swoje zdrowie i będzie pani starała się być wesoła i zadowolona przez wzgląd na mnie... A gdy powrócę...
Nie dokończył.
Przyobiecałam, że zastosuję się w zupełności do jego woli, zrobię wszystko co mi zalecił, będę pracowała usilnie i chętnie.
— Będę wiernym stróżem i obrońcą pańskiego dobra — rzekłam — a gdy pan powróci, będą wszystkie rachunki czekały na pana, gotowe do najsurowszego skontrolowania ich przez mojego mocodawcę. O, Monsieur Paul, pan jest stanowczo za dobry!
W takich niewłaściwie zastosowanych, w takich opacznie użytych słowach usiłowały uczucia moje znaleźć swój wyraz zewnętrzny. Mowa moja była dziwnie bezładna i nieporadna; zamiast gorących dziękczynień i zasłużonych zachwytów wychodziły z ust moich słowa zimne jak lód, ciężkie i nic nie mówiące. On wszelako nie odrywał ode mnie oczu, łagodnie podniósł rękę, aby pogłaskać moje włosy; ręka ta musnęła wargi moje w przelocie; przycisnęłam je do niej, znajdując tą drogą ujście dla czci, jaką mnie ona przejmowała. Był moim królem, królewską dobroć okazała mi ta dłoń jego: złożyć na niej pocałunek korny, jako należny jej hołd, było zarazem obowiązkiem moim i najwyższą radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godziny popołudniowe minęły i cichsza od nich jeszcze pora wieczorna otuliła cieniem swym cichy i bez tego faubourg. Monsieur Paul odwołał się do mojej gościnności: zajęty i nieustannie na nogach od rana, czuł konieczność pokrzepienia się, poprosił mnie więc o poczęstowanie go filiżanką czekolady podanej w moim ślicznym biało-złotym serwisiku porcelanowym. Wyszedł, aby kazać przynieść z pobliskiej restauracji wszystko, co było do tego potrzebne, postawiwszy uprzednio mały stolik i dwa krzesła na oplecionym dzikim winem balkonie, na który wychodziło weneckie okno saloniku. Z jakąż nieśmiałą radością wzięłam na siebie rolę gospodyni, ustawiłam wszystko na tacy i obsłużyłam mojego gościa — dobroczyńcę!
Balkon ten położony był od tyłu domu; dokoła zieleniły się sąsiednie ogrody faubourg; poza nimi ciągnęły się już szczere pola. Powietrze było ciche, świeże i łagodne. Ponad topolami, drzewami laurowymi, tujami i różami płynął księżyc taki cichy i czarowny, że serce drgało w piersi pod wpływem jego uśmiechu; tuż obok księżyca świeciła gwiazda, promienna czystą, niewspółubiegającą się z nim o wpływy jasnością. W rozległym ogrodzie pobliskim wytryskiwał strumień wody z fontanny, ponad której ocembrowaniem wznosiła się bielejąca na tle zieleni i wody wyrzeźbiona figura.
Monsieur Paul gawędził ze mną. Jego głos był złagodzony, stanowiąc wtór harmonijny do srebrzystego szmeru wytryskującej wody, zlewając się w łączny akord muzyczny, jakim lekki wietrzyk, fontanna i drżące na drzewach liście intonowały kołyszącą do snu modlitwę wieczorną.
Zatrzymaj się na chwilę jeszcze, szczęśliwa godzino! Opuść zwiewne twoje pióropusze, stul miękkie skrzydła twoje, pochyl ku mnie krawędź nieba! Biały aniele! nie cofaj jeszcze swojego światła: pozostaw odbicie jego na przepływających jedne za drugimi obłokach; przekaż otuchę, jaką darzysz świat, owym chwilom, którym potrzebna jest ta odbita promienność!
Posiłek nasz był skromny, złożony z filiżanki czekolady, bułeczek i salaterki świeżych owoców letnich — wisien i truskawek — które umieściłam na podłożu z zielonych liści; oboje jednak woleliśmy to niż ucztę lukullusową, a mnie osobiście sprawiała niewypowiedzianą rozkosz możność usługiwania Monsieur Paulowi. Zapytałam, czy jego przyjaciele: Père—Silas i Madame Beck wiedzą o tym co zrobił — czy widzieli mój dom?
Mon amie — przyjaciółko moja — rzekł — nikt nie wie o niczym prócz mnie i pani; nie dzielimy z nikim tej należącej do nas wyłącznie przyjemności; nikt nie bezcześci jej uświęconego charakteru przyziemnymi, uszczypliwymi uwagami swoimi. Jeśli mam wyznać prawdę, była sprawa ta dla mnie źródłem tak subtelnej rozkoszy, że nie chciałem pospolitować jej mówieniem o niej z kimkolwiek. A zresztą — dodał z uśmiechem — chciałem dowieść Miss Lucy, że i ja umiem dochować tajemnicy. Jak często zarzucała mi brak powściągliwości i niezbędnego umiaru! Jak często szydziła ze mnie, że wszystkie moje doznania i przeżycia są tajemnicą Poliszynela!
Było to zupełną prawdą: nie szczędziłam go na tym punkcie, ani może na żadnym innym, jaki się nasuwał. Wspaniałomyślny, wielkoduszny, drogi, zarazem mający tyle wad mały człowieczku! Zasługiwałeś na pobłażliwość i doznawałeś jej zawsze z mojej strony.
W dalszym ciągu moich wybadywań zapytałam do kogo należy ten dom, kto jest moim gospodarzem i ile wynosi roczna opłata najmu. Przewidział, że zapytam go o te wszystkie szczegóły, wręczył mi je też od razu, przygotowane i wypisane dokładnie z góry już.
Domyśliłam się, że dom nie jest własnością Monsieur Paula; nie należał on do typu ludzi, zdolnych stać się posiadaczami; nie tylko podejrzewałam go o godny pożałowania brak zmysłu oszczędności, ale byłam go pewna u niego; umiał zarobić, nie potrafił jednak utrzymać zarobionych pieniędzy; nieodzowny był mu skarbnik. Dom należał do pewnego obywatela z Basse—Ville, człowieka zamożnego — jak utrzymywał Monsieur Paul, dodając ku wielkiemu zdumieniu mojemu: — „Jest on szczerym przyjacielem pani, Miss Lucy, człowiekiem, żywiącym dla pani jak najgłębsze uznanie.“ — Miłą niespodzianką było dla mnie dowiedzenie się, że człowiekiem tym jest nie kto inny, tylko Monsieur Miret, ów pozornie opryskliwy, w rzeczywistości gołębio zacnego serca właściciel księgarni, który tak uprzejmie wyszukał i przyniósł dla mnie krzesło pamiętnej nocy w parku. Jak się okazuje, zbogacił się on na uprawianiu swojego zawodu, będąc zarazem na wskroś uczciwym wielce szanowanym kupcem. Posiadał kilka domów na Faubourg Clotilde; opłata roczna jakiej zażądał za najem była umiarkowana: wynosiła zaledwie połowę tego, ile wyniosłaby, gdyby dom takiej samej wielkości i pojemności położony był bliżej centrum Villette.
— A w dodatku — zauważył Monsieur Paul — gdyby nie powiodło się pani — nie wątpię jednak, że się powiedzie — będę miał przynajmniej pewność, że pozostawiam panią w dobrych rękach: Monsieur Miret nie będzie zdziercą, natarczywie domagającym się swojej należności. Z własnych zaoszczędzonych pieniędzy pokryje pani pierwszy rok najmu; co się tyczy dalszych losów szkoły, musi pani, Miss Lucy, pokładać ufność w Bogu i w samej sobie. A teraz, co pani zrobi, aby starać się o uczennice?
— Muszę rozdać moje prospekty.
— Słusznie. Aby nie tracić czasu, wręczyłem już jeden wczoraj samemu Monsieur Miret. Czy miałaby pani coś przeciwko rozpoczęciu od trzech petites bourgeoises — małych mieszczek — Demoiselles Miret?
— O, Monsieur, nie zapomina pan o niczym! Jest pan nadzwyczajny naprawdę! Jak może pan przypuścić, abym mogła czynić tego rodzaju wstręty? Czy przystałoby mi to? Nie spodziewam się bynajmniej zaliczania patrycjuszek do grona uczennic skromnej mojej szkółki dla dziewcząt przychodnich. Nie dbam wcale o to, czy panienki z arystokratycznych domów zgłoszą się do mnie kiedykolwiek. Będę czuła się dumną, natomiast, z możności przyjęcia do mojej szkoły córek zacnego Monsieur Miret.
— Poza tym inna jeszcze uczennica pragnie pobierać u pani codziennie lekcje języka angielskiego, że zaś jest osobą zamożną, będzie panią sowicie wynagradzała. Mówię o mojej córce chrzestnej i wychowanicy: Justynie Marii Sauveur.
Jak potężny bywa wpływ imienia i nazwiska? Co miały w sobie owe trzy, składające się na nie słowa?... Do owej chwili wsłuchiwałam się z rozkoszą we wszystko co mówił Monsieur Paul i odpowiadałam mu z radosnym pośpiechem. Wymienienie imienia tego i nazwiska zmroziło mnie, dźwięk trzech wyrazów zamknął mi usta, oniemił mnie. Efekt ten nie mógł być ukryty, nie siliłam się też, co prawda, na ukrywanie go.
— Co się pani stało?
— Nic.
— Nic?! Zmieniła się pani od razu, rumieniec zgasł na pani twarzy, uśmiech znikł z oczu pani i z jej ust?!... Nic?! Jest pani chora wyraźnie; cierpi pani; proszę, niech mi pani powie co pani dolega.
Nie miałam nic do powiedzenia.
Przysunął bliżej do mnie swoje krzesło. Nie był urażony, mimo że milczałam uparcie w dalszym ciągu. Usiłował wydostać ze mnie słowo, prosił, błagał wytrwale, czekał cierpliwie.
Justyna Maria jest dobrym dziewczątkiem — rzekł — posłusznym i dającym się lubić; nie jest szczególnie bystrego umysłu, ale będzie podobała się pani.
— Nie wydaje mi się. Myślę, że nie powinna przychodzić tutaj — bąknęłam wreszcie.
— Upiera się pani mówić ze mną zagadkami. Czy zna ją pani? Nie, stanowczo musi w tym coś być. I znów zbladła pani i zbielała jak ten posąg w ogrodzie. Proszę, niech pani zaufa Paulowi Carlosowi — niech mu pani wyzna co pani dolega.
Jego krzesło dotykało mojego; jego wyciągnięta ku mnie życzliwie ręka odwróciła twarz moją ku jego twarzy. — Czy zna pani Justynę Marię? — powtórzył.
Imię to, wypowiedziane ponownie jego ustami, podziałało na mnie w sposób nieobliczalny. Nie zgnębiło mnie, ale podnieciło, rozlewając się bystrym potokiem lawy ognistej po moich żyłach, wskrzeszając w pamięci mojej momenty przeszywającego bólu, długi szereg dni i nocy, wypełnionych udręką serca. Teraz, kiedy siedział tak blisko mnie, splótłszy tak silnie i poufnie życie swoje z moim, kiedy tak daleko posunął się, — a właściwie zakończył się już nieledwie — proces naszego zespolenia się duchowego i uczuciowego sama już wzmianka o możliwości wtrącenia do harmonii naszego dwugłosu osoby trzeciej, o ponownej rozłące naszych serc, nie mogła być wysłuchana przeze mnie inaczej, aniżeli z wzmagającym się podnieceniem, z męką okrutną, z pogardliwą decyzją, z oburzeniem i oporem, których żaru nie było w stanie ukryć żadne oko ludzkie, których okrzyku nie mógł zdławić nawykły do prawdy język człowieczy.
— Chcę panu powiedzieć coś — rzekłam. — Chcę wyznać panu wszystko.
— Mów, Lucy, mów, nie wzdragaj się! Kto zdolny jest lepiej i wyżej cenić panią niż ja? Kto jest szczerym przyjacielem pani, jeśli nie Paul Emanuel? Słucham. Mów, Lucy.
Zdobyłam się na odwagę. Wyrzuciłam z siebie wszystko. Wszystko trzymane dotychczas na uwięzi zerwało się i trysnęło strumieniem niepowstrzymanym z moich ust; mówiłam, wyrzucając z siebie słowa pośpiesznie, opowiedziałam płynnie, mimo że po francusku, wszystko co miałam do opowiedzenia. Zaczęłam od opisu owej nocy w parku; wspomniałam o zaaplikowanym mi przez Madame Beck środku uspokajającym; wyjaśniłam powód, dla którego został mi dany; zaznaczyłam jego, wręcz odmienny od zamierzonego, skutek — podniecający, zmuszający mnie do zerwania się z mojej pościeli i zawędrowania daleko pod presją niewytłomaczonego, nieopanowanego popędu; opisałam noc, spędzoną samotnie pod drzewami, w pobliżu głębokiego, chłodnego jeziorka. Odmalowałam cały, przewijający się przed moimi oczami scenariusz: tłumy, zapełniające park, maski, muzykę, pochodnie, wspaniałą iluminację, rozlegające się zdala huki wystrzałów armatnich, bicie w dzwony. Odtworzyłam mu szczegółowo wszystko, czego byłam świadkiem, wymieniłam wszystkich, których spotkałam, których poznałam, widziałam i słyszałam, opowiedziałam, w jakiej pozie widziałam jego samego; czego się nasłuchałam, jakie wyprowadziłam z tego wnioski — słowem, uczyniłam przed nim całkowitą spowiedź, nie zatajając nic, ujawniając całą gorycz i cały zawód zranionego do głębi serca.
Podczas mojego opowiadania nie tylko nie usiłował powstrzymać mnie, ale, wręcz przeciwnie, podniecał mnie i zachęcał do opowiadania w dalszym ciągu, pobudzał gestem, uśmiechem, rzucanym od czasu do czasu półsłówkiem. Zanim doszłam do połowy mojej opowieści, trzymał w swoich dłoniach obie moje ręce, wpijając równocześnie w oczy moje najbardziej przenikliwy, najgłębiej badawczy wzrok. Było coś w jego twarzy, co nie przyczyniało się ani do uspokojenia mnie, ani do przerwania mi: zapomniał o swojej własnej teorii, o swoim własnym systemie powściągania, na które najbardziej się teraz napraszałam. Zasługiwałam przecież na surową naganę. Czy jednak spotyka nas kiedykolwiek to, na co w rzeczywistości zasługujemy? Zasłużyłam na surowe potraktowanie mnie, widziałam, natomiast, w oczach jego pobłażliwość. Samej sobie wydałam się nierozsądną i despotyczną, bo przecież wzbraniałam Justynie Marii wstępu do mojego domu, zamykałam przed nią moje drzwi — on jednak uśmiechał się tylko, zdradzając, zamiast gniewu, rozkoszowanie się moimi słowami. Byłam porywcza, zazdrosna, wyniosła — nie miałam dotychczas pojęcia, że tkwią w naturze mojej podobne cechy — on wszelako nie zamknął przede mną swojego serca. Byłam pełna wad — zgadzał się na nie wszystkie i przyjmował mnie wraz z nimi. Wybuchowi najzuchwalszego buntu przeciwstawił czar błogosławionego spokoju. Pieszczotą najsłodszą rozbrzmiały w uszach moich słowa:
— Lucy, przyjm moją miłość. Zgódź się podzielić ze mną kiedyś w przyszłości życie. Bądź najdroższą moją, pierwszą na świecie!...
Przy świetle księżyca powróciliśmy na Rue Fossette — przy takim świetle księżyca, jakie osrebrzać musiało Raj — połyskując poprzez cienie Wielkiego Ogrodu, opromieniając ścieżkę przeznaczoną na boskie kroki, na służenie Nienazwanemu. Raz w swoim życiu powracają niektórzy spośród mężczyzn i kobiet do tych pierwszych zarannych dni wielkiego Ojca naszego i naszej Matki — aby zakosztować rosy wspaniałego tego poranka, skąpać się w promieniach wschodzącego jego słońca.
W drodze powrotnej opowiedział mi Monsieur Paul, że stosunek jego do Justyny-Marii był zawsze ojcowski jedynie, że za jego zgodą i aprobatą jest ona od szeregu miesięcy już zaręczona z niejakim Hansem Müllerem, zamożnym kupcem niemieckim, i że ślub ich ma się odbyć w ciągu tego roku jeszcze. W istocie jak się zdaje, niektórzy krewni i znajomi Monsieur Paula patrzyliby chętnym okiem na poślubienie przez niego Justyny-Marii mając oczywiście na względzie utrzymanie jej majątku w rodzinie; jemu samemu wszelako wydaje się pomysł podobny absolutnie niedopuszczalny, potworny wręcz.
Dotarliśmy do drzwi wejściowych domu Madame Beck. Zegar na wieży kościoła Świętego Jana Chrzciciela wybił dziewiątą. O tej samej godzinie w tym domu przed półtorarokiem człowiek ten, kroczący teraz przy moim boku, pochylił głowę przede mną, spojrzał mi badawczo w oczy, zlustrował moją twarz i zadecydował o moim losie. Tego wieczora pochylił się ponownie, spojrzał na mnie i wydał wyrok. Jakie odmienne wszelako było teraz jego spojrzenie — jakie biegunowo odmienne moje losy!
Uznał mnie za zrodzoną pod jego gwiazdą: zdawał się rozpościerać nade mną jej promienie, niby chorągiew ochronną. Ongi, kiedy nie znałam go jeszcze i nie kochałam, uważałam go za szorstkiego i za dziwaka: niski jego wzrost, niezwykła ruchliwość, kanciastość, smagłość cery — cała jego powierzchowność i zachowanie nie podobały mi się. Teraz, przesiąknięta jego wpływem, żyjąc jedynie uczuciem jego dla mnie, należycie oceniając jego wartość rozumem, a dobroć jego — sercem, stawiałam go wyżej nad wszystkich, nad całą ludzkość.
Rozstaliśmy się: dał mi uroczyste zobowiązanie, a potem pożegnał się ze mną. Rozstaliśmy się: Nazajutrz odpłynął okręt jego wraz z nim na pokładzie.






  1. Jest bardzo blada... Ból mi sprawia ta twarz.
  2. Pensja dla uczennic przychodzących, Faubourg Clotilde 7. Przełożona — panna Lucy Snowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.