Villette/Rozdział XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Szczęśliwe stadło |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień, który nastąpił po owej znamiennej nocy letniej, okazał się dniem niezwykłym. Nie znaczy to, aby ujawniły się znaki szczególne na niebie czy na ziemi, ani też nie mam na myśli osobliwych zjawisk meteorologicznych — burz, potopów, czy wichrów zawrotnych. Wprost przeciwnie; słońce wstało nazajutrz wesołe, o świetnej glorii lipcowej. Poranek okrył jej piękno blaskiem rubinów i tak wypełnił ją promiennością różaną, że lała się z niej na ziemię potokiem, rumieniąc jej drogę: godziny rodziły się hoze jak nimfy i, pozostawiwszy na wzgórzach całe swoje zapasy mgieł, wynurzały się wolne od nich: lazurowe, olśniewające, bez śladu cienia, wiodły one rumaki słoneczne w ich obieg prażący, nieskażony plamką chmurki najlżejszej.
Słowem, był to najpiękniejszy z dni, jakimi może poszczycić się najpiękniejsze lato; wątpię wszelako, czy znalazła się poza mną jeszcze jedna mieszkanka pensjonatu przy Rue Fossette, która zwróciła uwagę na ten miły fakt, lub zdołała zapamiętać go. Inna myśl zaprzątała wszystkie głowy: myśl, której i ja poświęciłam nieco rozważań. Wzgląd ten wszakże, który dla mnie specjalnie nie posiadał uroku tak oszałamiającej niespodzianki, który nie zaskoczył mnie nagle w sposób tak zgoła nieoczekiwany, a nade wszystko nie był dla mnie owiany równie nieprzeniknioną tajemniczością i zagadkowością jak dla współtowarzyszek moich, umożliwił mi — z większą swobodą niż im wszystkim — czynienie uwag osobistych i zdobycie się na bardziej objektywną ocenę doznanych wrażeń.
Mimo to, przechadzając się po ogrodzie, wygrzewając się z lubością na słońcu i obserwując rozwój i rozkwit roślin, myślałam o tym samym przedmiocie, który był treścią rozmów wszystkich domowników.
O jakim przedmiocie?
Otóż o tym jedynie: Podczas odmawiania modlitw porannych uderzyło wszystkich puste miejsce w pierwszym szeregu stałych pensjonarek. Przy podaniu śniadania nie upomniano się o jeszcze jedną filiżankę kawy. Służąca, która przyszła zasłać łóżka, znalazła w jednym z nich deskę, położoną wzdłuż posłania i przystrojoną w koszulę nocną i w nocny czepeczek; a kiedy nauczycielka muzyki panny Ginevry Fanshave przyszła o wczesnej porze, jak zwykle, aby udzielić jej lekcji porannej, nie mogła dowołać się tej utalentowanej i wiele obiecującej młodej uczennicy swojej.
Szukano Miss Fanshave wszędzie od strychu do piwnic; przetrząśnięto dom cały wszerz i wzdłuż — nadaremnie. Żadnego śladu, żadnej wskazówki, ani skrawka papieru nawet, jako wyniku mozolnych poszukiwań: nimfa znikła, pochłonięta niedosięgalnie, ni to spadająca, zagasła w mrokach nocy, gwiazda.
Głębokie przerażenie ogarnęło personel nauczycielski i wychowawczy, który miał sobie poruczoną surveillance, głębsze jeszcze najbardziej odpowiedzialną i poczuwającą się do winy przełożoną. Nigdy dotychczas nie widziałam Madame Beck tak bladej i zgnębionej. Cios ugodził w najczulsze jej miejsce, w najsłabszy jej punkt: jej interesy materialne były nie tylko zagrożone, ale poniosły faktyczny poważny uszczerbek. W jaki sposób mogło wydarzyć się coś podobnie niepojętego, coś tak niesłychanego, opacznego? Pod czyje skrzydła opiekuńcze schronił się zbieg? Jaką drogą mogło nastąpić porwanie? Ani jedno okno nie było otwarte, czy niezahaczone, ani jedna szyba wybita, wszystkie drzwi wyjściowe należycie zaryglowane. Nigdy, do dnia dzisiejszego, nie udało się Madame Beck zaspokoić swojej ciekawości na tym punkcie, tak samo, jak nikt inny z zainteresowanych, z wyjątkiem jednej jedynej Lucy Snowe, która nie mogła zapomnieć, że, celem ułatwienia niezwykłej eskapady, zasuwa wielkich drzwi frontowych została leciutko pchnięta, a same drzwi zamknięte wprawdzie, ale nie zatarasowane należycie i nie zabezpieczone. Lucy przypomniała sobie także uwożący młodą parę powóz, który przejechał pędem z grzmiącym turkotem kół po nierównym bruku, jak również zagadkową sygnalizację powiewaniem z okna powozu białą chusteczką.
Na podstawie tych danych oraz paru jeszcze innych niedostępnych dla nikogo prócz mnie jednej tylko, mogłam wyciągnąć decydujący wniosek: był to niewątpliwy wypadek potrwania. Przeświadczona moralnie o niezbitej prawdzie tego faktu, uważałam za właściwe, widząc głębokie stropienie i szczerą udrękę Madame Beck, podzielić się z nią moim przekonaniem. Wspomniawszy o zalotach pana de Hamala, stwierdziłam, będąc zresztą z góry pewną tego, że Madame była w zupełności au fait — świadoma — całej sprawy i że dawno już przeprowadziła długą, szczegółową dyskusję na ten temat z panią Cholmondeley, złożywszy na barki godnej damy całą odpowiedzialność co do niemiłej tej afery. I teraz też zwróciła się nade wszystko do niej i do pana de Bassompierre, jako do finansującego pobyt Ginevry na pensji.
Jak się okazało, był Hôtel Crécy powiadomiony o tym, co zaszło. Ginevra napisała do kuzynki swojej, Pauliny, wzmiankując niewyraźnie o swoim zamiarze zamążpójścia; podobnie brzmiące zawiadomienia nadeszły również od rodziny pana de Hamala. Pan de Bassompierre był już na tropie uciekinierów. Przychwycił ich jednak za późno.
Tego samego tygodnia jeszcze przyniosła mi poczta list. Sądzę, że najlepiej zrobię, przytaczając dosłownie jego treść, jako że zawiera on wyjaśnienia niejednego ciemnego dotychczas punktu:
„Drogi mój stary Tymie (skrót Tymona). Znikłam, jak widzi pani, i nie ma po mnie śladu. Zamiarem Alfreda i moim od samego początku było pobrać się w ten sposób. Nie chcieliśmy nigdy połączyć się węzłem małżeńskim przy stałym, utartym ceremoniale, jak czynić to zwykli wszyscy inni. — Dieu merci! — chwała Bogu! — Wie pani, że Alfred, który z początku nazywał panią „smokiem“, tylokrotnie widywał panią w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, że zaczyna doświadczać zupełnie przyjaznych uczuć dla pani. Ma nadzieję, że nie będzie pani odczuwała braku jego osoby — a raczej jego aparycji — teraz, kiedy znikł z pola widzenia pani, prosi mnie też, abym usprawiedliwiła go przed panią za wszelkie drobne przykrości, jakie zdarzyło mu się wyrządzić; obawia się, że nieprzyjemnie zaskoczył panią, ukazawszy się pani pewnego razu na poddaszu w chwili, kiedy nasz kochany stary Tym pogrążony był w odczytywanie listu, jak mu się wydało, tak osobliwie dla dawnego „smoka“ interesującego, że nie mógł oprzeć się pokusie przestraszenia go: bardzo porwany wydawał się swoją korespondencją. En revanche — w zamian — opowiada, że innym razem pani znów przeraziła go, wpadając na poddasze po jakiś szal, czy inne okrycie, w momencie, kiedy potarł zapałkę, aby spokojnie wypalić cygaro podczas czekania na mnie.
„Czy zrozumiała pani wreszcie, że to pan de Hamal był ową zjawą mniszki, ukazującą się na poddaszu, dokąd przychodził celem widzenia się z pokorną służką łaskawej pani? Wyjaśnię pani w jaki sposób radził sobie. Otóż, wiadomo pani, że miał wolne — entrée — wstęp — do Athenée, którego wychowankami są dwaj czy trzej jego siostrzeńcy, synowie siostry jego, Madame de Meley. Wie pani na pewno, że dziedziniec kolegium mieści się po drugiej stronie wysokiego muru, okalającego ogród od strony ulubionej pani allée défendue. Alfred umie równie zręcznie wspinać się na najwyższe mury, jak tańczyć, czy fechtować się; bawiło go dostawanie się do naszego pensjonatu drogą wdrapywania się nasamprzód po murze, a potem korzystania z pomocy wysokiego drzewa, rozpościerającego się ponad berceau i opierającego część swoich gałęzi o dach niższego budynku naszej siedziby. Tą drogą dostawał się do pierwszej klasy i do grande salle. Pewnej nocy, notabene, spadł z tego drzewa, odłamawszy ciężarem swoim niektóre gałęzie jego. Omal nie skręcił przy tym karku, nade wszystko jednak straszliwie przeraził się, o mały włos bowiem nie został przyłapany przez dwoje ludzi: przez Madame Beck i Monsieur Emanuela, jak mu się wydało, którzy przechadzali się o tej porze po alei. Z grande salle nietrudno jest przedostać się do najwyższego gmachu mieszkalnego, zakończonego obszernym poddaszem. Okienko w dachu pozostaje, jak pani wiadomo, otwarte do połowy dniem i nocą dla umożliwienia dostępu powietrza; tym właśnie okienkiem dostał się na poddasze. Przed rokiem mniej więcej powtórzyłam mu przy jakiejś okazji krążącą tutaj legendę o mniszce, i to właśnie nasunęło mu romantyczną myśl przebrania się za jej widmo. Przyzna pani chyba, że nader sprytnie zaaranżował całą rzecz i umiejętnie ją przeprowadzał.
Gdyby nie ta czarna szata mniszki i biały jej welon byłby niechybnie przyłapany nie dziś to jutro przez panią i przez tego tygrysa-jezuitę, Monsieur Paula. Uważał was oboje, jego i panią, za zdolnych uwierzyć w duchy i zjawy, wędrujące po ziemi, zarazem jednak za ludzi bardzo odważnych. Co się mnie tyczy, bardziej podziwiam zdolność pani dochowania tajemnicy, aniżeli odwagę pani. Jak była pani w stanie znieść nawiedzanie pani co pewien czas przez wysokiego upiora, nie krzyknąwszy nawet, nie opowiedziawszy każdemu napotkanemu o swojej przygodzie i nie poruszywszy tą wieścią całego domu wraz z najbliższym sąsiedztwem?
„O, a jak podobała się pani zakonnica jako towarzyszka, dzieląca z panią jej łóżko? To ja ustroiłam tak tę kukłę — prawda, że wcale zręcznie udało mi się? Ciekawa jestem, czy pani wrzasnęła, zobaczywszy ją? Ja na pani miejscu oszalałabym chyba z przestrachu. Ale pani ma nerwy prawdziwie jak ze stali. Albo może jak postronki. Myślę, że pani nie potrafi nic odczuwać. A w każdym razie pozbawiona jest pani wrażliwości, jaką posiada osoba taka jak ja. Wydaje mi się pani nieczułą zarówno na ból, jak na strach, czy smutek. Jest pani prawdziwym starym Diogenesem z beczki.
„I cóż, droga prababuniu, bardzo jest pani zła na mnie za moją ucieczkę w noc księżycową i na moje małżeństwo przez porwanie? Zapewniam panią, że to świetna zabawa; po części zrobiłam to na przekór tej woskowej lali, Paulinie, i temu niedźwiedziowi, doktorowi Johnowi: ażeby im dać dowód, tym nadętym pyszałkom, że tak samo łatwo mogę wyjść za mąż, jak ona. Pan de Bassompierre był z początku dziwnie rozwścieczony na Alfreda, zagroził mu nawet pociągnięciem go do odpowiedzialności sądowej za „detournement de mineure“ — uwiedzenie nieletniej — i Bóg wie czym jeszcze; zachowywał się tak wstrętnie, że byłam zmuszona odegrać małą scenkę melodramatyczną: paść przed nim na kolana, płakać, łkać, przemoczyć łzami trzy chusteczki do nosa. „Mon oncle“ ustąpił wnet, rozumie się. Jaki był właściwie cel robienia takiego hałasu? Jestem zamężna i na tym koniec. Nie da się to odrobić. Utrzymuje on wprawdzie wciąż jeszcze, że nasze małżeństwo nie jest legalne, jako że nie jestem pełnoletnia. Też mi gadanie! Jak gdyby na tym miała polegać cała różnica! Jestem zupełnie w takim samym stopniu mężatką, jak gdybym miała sto lat. Musimy jednak, jak się okazuje, zawrzeć wkrótce powtórny ślub. Nie mam nic przeciwko temu, bo dostanę wyprawę, której sporządzeniem zajmie się pani Cholmondeley. Istnieje nawet nadzieja, że pan de Bassompierre nie poskąpi mi przyzwoitego posagu, co bardzo nam się przyda; biedny Alfred nie posiada nic prócz swojego klejnotu szlacheckiego, z którym przyszedł na świat, odziedziczywszy go po swoich przodkach, a także prócz swojej gaży oficerskiej. Żałuję tylko, że wuj nie okazał się prawdziwym gentlemanem i nie potrafi szeroko, bez żadnych zastrzeżeń i warunków, otworzyć swojej kieszeni. Niestety, okazał się tak dalece przykry, że uzależnił danie mi posagu od złożenia przez Alfreda zobowiązania na piśmie, że nigdy więcej, od dnia, kiedy posag będzie mu wypłacony, nie weźmie do ręki kart, ani kości do gry. Pomawiają mojego anioła o skłonność do gry hazardowej: nic mi o tym nie wiadomo, wiem, natomiast z całą pewnością, że jest on najukochańszą, najdroższą, czarującą istotą.
„Brak mi słów na dostateczne wychwalanie geniusza, z jakim de Hamal urządził naszą ucieczkę. Jak mądrym krokiem było z jego strony obranie w tym celu nocy fête, kiedy Madame (której obyczaje zna dobrze, jak zapewnia) wydali się z domu, aby być obecną na koncercie w parku. Przypuszczam, że i pani musiała pojechać razem z nią. Widziałam panią wstającą i wychodzącą z sypialni około jedenastej w nocy. Jak to się jednak stało, że pani powróciła sama i pieszo, nie mogę zupełnie zrozumieć. Bo przecież na pewno pani była tą osobą, którą widzieliśmy w starej wąskiej uliczce Świętego Jana? Czy zauważyła pani moje powiewanie w pani stronę chusteczką z okna powozu?
„Adieu! Niech się pani cieszy moim szczęściem: niech mi pani powinszuje losu, jaki mnie spotkał i niech pani, drogi mój cyniku i mizantropie, przyjmie, będąc w najlepszym zdrowiu i usposobieniu, zapewnienia mojej przyjaźni i oddania,
née — urodzona — FANSHAVE.“
P. S. Niech pani pamięta, że jestem hrabiną teraz. Mój ojciec, moja matka i dziewczęta w domu będą zachwyceni, gdy się o tym dowiedzą. „Moja córka, hrabina!“... „Moja siostra, hrabina!“ Brawo! Lepiej to brzmi, aniżeli „Pani doktorowa Johnowa Bretton“... Jak się pani wydaje, co?...“
Wnioskując na podstawie tego listu oraz tego, co sam wie o pannie Fanshave i o jej wielbicielu, będzie czytelnik niewątpliwie spodziewał się usłyszeć rychło o gorzkim żałowaniu przez nią młodzieńczej jej płochości. Nie ulega oczywiście kwestii, że czekało ją w życiu wiele jeszcze cierpień i trosk. Na razie jednak wyglądało wszystko bardzo różowo.
Parę słów wystarczy, aby zdać sprawę z tego, co wiadomo mi o dalszych jej losach.
Widziałam ją ku końcowi miodowego jej miesiąca. Złożyła wizytę Madame Beck i posłała po mnie, abym przyszła do niej do salonu. Zaraz na wstępie rzuciła się, roześmiana, w moje objęcia. Wyglądała kwitnąco i bardzo pięknie: loki jej były dłuższe, policzki bardziej zaróżowione niż kiedykolwiek: jej biały kapelusz i wual z brabanckich koronek, przybrane bukiecikami kwiatu pomarańczowego składały się na jej strój oblubienicy, w którym było jej prześlicznie.
— Dostałam posag! — oznajmiła mi przede wszystkim (jak zawsze dbała najbardziej o stronę materialną; uważałam, że tkwi w niej dużo z kupcowej, mimo całej pogardy jej dla burżuazji). — Wuj de Bassompierre jest prawie zupełnie pogodzony — dodała. — Niewiele sobie robię z jego nazywania Alfreda „durniem“ — to tylko jego zwykła szorstkość szkocka i szkocki brak wychowania. Myślę nawet, czy Paulina nie żałuje w głębi duszy, że nie jest na moim miejscu, a doktór John wścieka się z zazdrości, jestem tego pewna. Gotów pęknąć z niej!... Taka jestem szczęśliwa! Nie wyobrażam sobie, abym mogła życzyć sobie jeszcze czegoś więcej — chyba tylko powozu i własnego pałacu, i... ale muszę przedstawić pani, Miss Lucy, „mon mari“ — mojego męża! Alfredzie, chodź tutaj do nas!
Alfred zjawił się, przyszedłszy z wewnętrznego salonu, gdzie rozmawiał z Madame Beck, przyjmując tyleż powinszowania ile łajania godnej przełożonej. Przedstawiona zostałam panu hrabiemu pod rozmaitymi moimi nazwami: Smoka, Diogenesa i Tymona. Piękny pułkownik był uprzedzająco grzeczny. W nader zręcznej formie usprawiedliwił się przede mną, prosząc o wybaczenie mu wizyt zjawy zakonnicy i zakończył przeprosiny swoje słowami: „najlepsze i wystarczające chyba usprawiedliwienie wszystkich popełnionych przeze mnie niegodziwości stoi tutaj przed nami!“, — przy czym wskazał na młodziutką swoją żonę.
Odesłała go ona niebawem z powrotem do Madame Beck, objąwszy mnie w wyłączne posiadanie, aby oszołomić mnie do reszty swoim nieposkromionym temperamentem, swoim beztroskim, prawdziwie pensjonarskim humorem. Nie przestawała z wyrazem dziecięcego triumfu popisywać się swoją obrączką, nazywać siebie samą „Madame la Comtesse de Hamal“, pytając mnie za każdym razem jak to brzmi. Prawie nic nie odpowiadałam jej, nie mając zamiaru wyjawiać co o tym wszystkim w duszy myślę. Nie płoszyło jej to bynajmniej. Nie spodziewała się po mnie niczego lepszego: znała mnie zbyt dobrze, aby łudzić się nadzieją usłyszenia z moich ust komplementów — suche moje zbywanie jej lakonicznymi odpowiedziami, a raczej monosylabami, zupełnie jej wystarczało, im sztywniej też i obojętniej zachowywałam się, tym weselej śmiała się i dowcipkowała.
Wkrótce po ślubie zdołano przekonać pana de Hamala, że winien wystąpić z wojska, jeśli chce znaleźć najskuteczniejszy sposób uwolnienia się od pewnych niepożądanych, niekorzystnie wpływających na niego towarzyszy i zerwać raz na zawsze ze złymi nawykami. Wystarano się dla niego o stanowisko attaché przy jednym z poselstw, wskutek czego on i jego młoda żona przenieśli się na stałe za granicę. Przypuszczałam, że Ginevra zapomni o naszej znajomości, omyliłam się jednak. W ciągu wielu lat podtrzymywała nieregularną wprawdzie, dorywczą korespondencję ze mną, bądź co bądź jednak pisywała od czasu do czasu. W pierwszym roku pisała wyłącznie o sobie i o Alfredzie; stopniowo zaczęła osoba i imię Alfreda powtarzać się coraz rzadziej w jej listach; była już w nich przeważnie mowa o niej samej tylko oraz o nowym przybytku. Alfred Fanshave de Bassompierre de Hamal zapanował w jej sercu wszechwładnie, zająwszy miejsce, niegdyś należne tu jego ojcu. Unosiła się zachwytami nad nowym tym osobnikiem, przytaczała, wyraźnie przesadzone, opisy cudów jego przedwczesnego rozwoju, do których dołączała wyrazy najgwałtowniejszego oburzenia na okazywane przeze mnie niedowiarstwo na tym punkcie. Wymawiała mi, że nie mam pojęcia co to jest „być matką“, że jestem nieczuła jak głaz, że uczucia macierzyńskie są mi równie obce, jak język grecki i hebrajski, i tak dalej i tym podobne. We właściwym czasie przechodził młody gentleman ząbkowanie, odrę, koklusz — były to straszne okresy dla mnie: listy młodej mamusi stawały się nieustannym krzykiem rozpaczy; nie było na świecie kobiety, dotkniętej cięższymi klęskami; żadna istota ludzka nie zasługiwała w takim jak ona stopniu na okazywanie jej współczucia. Z razu byłam przerażona, odpisywałam jej też czule, z prawdziwym wzruszeniem, przekonawszy się jednak rychło, że więcej było w tym wszystkim z jej strony krzyku niż bólu, powróciłam do dawnego obojętnego tonu. Co się tyczy samego młodego cierpiętnika, wychodził on ze wszystkich opałów zwycięsko, jak prawdziwy bohater. Znalazłszy się pięciokrotnie „in articulo morti“, zmartwychwstawał cudownie pięć razy.
W następnych latach zaczęły w listach Ginevry pojawiać się złowrogie wzmianki o Alfredzie Pierwszym: zaszła konieczność zwrócenia się do pana de Bassompierre z prośbą o pospłacanie długów pięknego dyplomaty, a zwłaszcza długów o brzydkim posmaku, tak zwanych długów honorowych, nie zasługujących zresztą bynajmniej na takie miano. Mnożyły się coraz bardziej nieprzynoszące zaszczytu panu hrabiemu skargi i powikłania. Każda chmura, bez względu na jej rodzaj, przysłaniająca horyzont Ginevry, wywoływała z jej strony niepowstrzymywane utyskiwania na los, żądania współczucia i pomocy. Nie przychodziło jej nigdy na myśl, że można i należy samej brać się za bary z życiem i jego trudnościami. Była zawsze pewna, że z jakiejś strony i w jakiejś formie przyjdzie pomoc i ratunek, że sprawy ułożą się wedle jej chęci i woli i dlatego w dalszym ciągu prowadziła walkę z życiem za pośrednictwem trzecich osób, zaś ona sama cierpiała przy tym na ogół mniej, niż ktokolwiek z ludzi, jakich miałam sposobność znać kiedykolwiek.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |