Villette/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Monsieur Paul dotrzymuje przyrzeczenia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII
MONSIEUR PAUL DOTRZYMUJE PRZYRZECZENIA

Na dzień pierwszy maja otrzymałyśmy wszystkie — to znaczy dwadzieścia stałych pensjonarek i cztery nauczycielki — nakaz zerwania się o piątej z rana, aby o szóstej być gotowymi do wyruszenia pod przewodem profesora Emanuela, który miał wyprowadzić nas z Villette, spełniając obietnicę urządzenia dla nas śniadania na łonie natury. O ile łaskawy czytelnik przypomina sobie może, nie miałam zaszczytu zostania zaproszoną w momencie pierwotnego projektowania wycieczki — wprost przeciwnie, wyraźnie byłam z niej wykluczona. Kiedy jednak wspomniałam o tym obecnie, chcąc dowiedzieć się, jak mam postąpić, zostałam zamiast odpowiedzi, mocno pociągnięta za ucho, bojąc się więc narazić drugie ucho na takie same potraktowanie, nie stawiałam już więcej pytań, ani też nie wysuwałam żadnych dalszych trudności.
Je vous conseille de vous faire prier![1] — ostrzegł mnie Monsieur Emanuel, zagrażając władczym gestem całości drugiego ucha. — Jeden napoleoński poczęstunek wystarczał mi jednak w zupełności, od razu też zdecydowałam się na wzięcie udziału w wycieczce.
Ranek był ciepły i pogodny, niczym letni, ożywiony trelami ptasimi, rozbrzmiewającymi w ogrodzie. Zwiewne welony mgły, unoszącej się sponad sperlonej rosą ziemi i trawy, zapowiadały upał. Wszystkie orzekłyśmy, że będzie gorąco, z przyjemnością też odrzuciłyśmy cięższe wełny, strojąc się zamiast nich w suknie, odpowiednie na słoneczną pogodę. Czyste, świeże wzorzyste perkaliki sukien, lekkie słomki kapeluszy, uplecione tak zręcznie, jak tylko upleść je potrafią francuskie robotnice, łącząc krańcową prostotę i skromność z nadzwyczajną twarzowością — oto hasło stroju naszego na ten dzień. Żadnej z nas nie przyszło na myśl paradować w zeszłosezonowych wypłowiałych jedwabiach, żadna nie wyciągnęła znoszonego, przyblakłego, ongiś eleganckiego kapelusza.
O szóstej rozbrzmiał wesoły dzwonek, zbiegłyśmy więc hurmem ze schodów, przez carré, wzdłuż korytarza do przedsionka. Stał już tam nasz profesor, odziany nie jak zwykle w zbójecką fałdzistą pelerynę i w odwieczny bonnet grec, ale strojny w młodzieńczą bluzę sportową z paskiem i nieco zawadiacki słomkowy kapelusz. Przywitał nas wszystkie najuprzejmiejszym „dzień dobry“, na co większość odpowiedziała uśmiechem dziękczynienia. Uszeregowane przez niego parami, ruszyłyśmy wnet w drogę.
Ulice były jeszcze zupełnie spokojne, bulwary świeżością swoją i panującym na nich spokojem sprawiały wrażenie łąk i pól. Czułyśmy się prawdziwie szczęśliwe, maszerując dziarsko i zamaszyście. Nasz przewodnik posiadał dar pobudzania do wesołości, o ile pozwalał na to własny jego humor, gdy w przypadku odwrotnym, mógł przyprawić o zgnębienie i wzbudzić paniczny lęk.
Nie prowadził nas, ani też nie szedł za nami, ale wzdłuż naszych szeregów, zwracając się z kolei do każdej z nas z osobna, wyróżniając przy tym swoje faworytki, nie zaniedbując jednak całkowicie tych nawet, których wyraźnie nie lubił. Miałam specjalny powód trzymania się możliwie z dala, aby wystawiać się jak można najmniej na pozycje czołowe; że zaś zostałam uszeregowana w jednej parze z Ginevrą Fanshave, starałam się wykorzystać ten traf, używając jej jako ekranu, który miał odgradzać mnie od monsieur Paula, i zmieniając miejsce w zależności od tego, czy widziałam go zbliżającego się ku nam z prawej czy z lewej strony. Wzamian za tę, nieświadomie dla niej samej wyświadczaną mi przez pannę Fanshave przysługę, musiałam z dobrą miną znosić na moim ramieniu ucisk bynajmniej nie znikomego ciężaru górnej kończyny anielskiej tej istoty (będąc w doskonałym stanie zdrowia, nabierała stale ciała, mogę też zapewnić czytelnika, że nie było bagatelą dźwigać ciężar jej wdzięków: niejednokrotnie w ciągu upalnego tego przedpołudnia wzdychałam do Opatrzności, aby użyczyła jej mniej czarujących tych zaokrągleń) Osobliwym ukrytym powodem takiego manewrowania przeze mnie był różowy kolor wzorzystej mojej nowej perkalikowej sukni, zatem — fakt, który w obecnych okolicznościach budził we mnie takie same mniej więcej uczucie, jakiego doznawałam niegdyś, przechodząc w szalu z szerokim pąsowym obrzeżeniem łąką, na której pasł się okazały byk.
Przez czas jakiś ten system przebiegania to na prawą, to na lewą stronę a także udrapowania na sobie czarnej koronkowej narzutki, okazywał się celowy, stopniowo wszakże połapał się monsieur Paul, że, bez względu na to, czy podchodzi do naszej pary z prawej czy z lewej strony, zawsze natrafia na pannę Fanshave, jako na bezpośrednią swoją sąsiadkę. Stosunek towarzyski wzajemny ich dwojga: jego i Ginevry, nie przebiegał nigdy tak gładko, aby pobudliwy jego temperament nie kazał mu wzdrygać się niecierpliwie, ilekroć o uszy jego obijał się angielski jej akcent: pod każdym względem tak zasadniczo różnili się oboje wzajem, że nie potrafili nigdy godzić się z sobą; stale dochodziło pomiędzy nimi do scysji: on uważał ją za próżną i afektowaną, jej zaś nie przestawała razić jego niedźwiedziowatość i jego wtrącanie się nie do swoich rzeczy; był jej wstrętny wręcz.
Kiedy wreszcie po raz szósty zmienił miejsce, zawsze z tym samym ujemnym wynikiem — szarpnął się naprzód, wpił groźnie oczy we mnie i zawołał zniecierpliwiony:
Qu‘est-ce que c‘est? Vous me jouez des tours?[2]
Zanim jeszcze zdążyły słowa te zerwać się z jego ust, już ze zwykłą swoją bystrością dotarł do sedna rzeczy: daremnie usiłowałam rozpostrzeć szeroką frendzlę i brzeg mojej koronkowej zarzutki. — „Ah... ah!... C‘est la robe rose![3] — wrzasnął głosem tak ostrym, że wywarł na mnie nieledwie wrażenie ryku rozjuszonego władcy łąki.
— To perkalik tylko! bawełna! — pośpieszyłam usprawiedliwić się — tańszy i lepiej pierze się, a co główne, nie pełznie na słońcu, jak inne kolory.
Et Mademoiselle Lucie est coquette comme dix Parisiennes — odparł. — A-t-on jamais vu une Anglaise pareille? Regardez plutôt son chapeau, et ses gants, et ses brodequins![4] — Wymienione artykuły toaletowe były zupełnie takie same, jak noszone przez moje towarzyszki — może nawet skromniejsze jeszcze niż większości spośród nich — monsieur wpadł wszelako w zwykłą swoją wenę, byłam już więc przygotowana na wysłuchanie potężnego kazania. Okazało się ono jednak tak łagodne, jak zapowiedź groźnej burzy która kończy się czasem w dzień letni na lekkim, przemijającym deszczyku. Ugodził we mnie jeden tylko jowiszowy grom w postaci szyderczego błysku jego oczu i równie szyderczego uśmiechu, złagodzonego wnet jednek powiedzeniem:
Courage! — à vrai dire je ne suis pas fâché!, peut être même suis — je content qu‘on s‘est fait si belle pour ma petite fête.[5]
Mais ma robe n‘est pas belle, Monsieur — elle n‘est que propre.[6]
J‘aime la propreté[7] — rzekł. — Nie był, słowem, wyprowadzony z równowagi. Słońce dobrego humoru miało jaśnieć, niezmiennie zwycięskie, pomyślnego dnia tego; stale udawało mu się rozpędzać chmury, zanim jeszcze zdołały one zaciemnić widnokrąg.
Dostałyśmy się wreszcie na prawdziwą wieś, pośród, jak nazywano to tutaj „les bois et les petits sentiers“. — lasów i małych ścieżek. — W miesiąc później mało zachęcałyby te lasy i te łąki, wyłysiałe z trawy i poszarzałe z kurzu, teraz wszakże w majowej zielonej swojej krasie i świeżości porannej wyglądały bardzo pociągająco.
Znalazłyśmy się przy źródle, dokoła którego obyczajem Labassecour zasadzono lipy. Przodownik nasz dał tutaj hasło spoczynku na otaczającej źródło zielonej murawie, na której porozsiadałyśmy się, skupione dokoła niego. Te, które bardziej lubiły go aniżeli się go bały, usiadły bliżej, zaś te, w których budził on więcej strachu, niż uczuć cieplejszych, trzymały się nieco z dala; były to przeważnie dziewczątka najmłodsze; te, których głębsze przywiązanie nadawało resztkom lęku nawet przyjemny posmak, trzymały się w największej odległości.
Monsieur Paul zaczął opowiadać nam zajmującą historię. Celował w tym: miał dykcję, jaką dzieci osobliwie lubią i jaka pobudza wykształconych ludzi dorosłych do współzawodniczenia z nim w tym kunszcie. Prostota jej była jej siłą i największym powabem. W opowieści, wysnutej przez niego tego dnia z własnej wyobraźni znalazły się ustępy prawdziwie piękne, głęboko odczute, a także inne, wabiące obrazowością. Podczas mojego słuchania ich, zapadły mi one w pamięć i wryły się w nią, pozostając w niej trwale, niezatarte nigdy już. Opisał on między innymi scenę zapadania zmroku — mam ją jeszcze przed sobą — nigdy nie oglądałam odtworzonej równie plastycznie pędzlem malarza.
Wspomniałam już kiedyś, że ja sama nie posiadam i nigdy nie posiadałam daru improwizacji. Możliwe, że świadomość tego właśnie braku mojego potęgowała jeszcze zdumienie moje i zachwyt przy zetknięciu z człowiekiem, który dar ten posiadał w stopniu doskonałym. Monsieur Emanuel nie należał do typu ludzi, celujących w słowie pisanym, niejednokrotnie, natomiast, bywałam świadkiem rozrzucania przez niego z hojną, niedbałą, bodaj nawet bezwiedną szczodrością takich skarbów duchowych, jakimi rzadko mogą pochlubić się książki. Jego umysł służył mi najczęściej za bibliotekę, ilekroć też otwierała się ona przede mną, dorywałam się do niej uszczęśliwiona. Intelektualne braki moje nie pozwalały mi czytać wiele. Nieliczne były drukowane i oprawne tomy, które nie nużyłyby mnie, których przeglądanie nie zamraczałoby mnie i nie oślepiało — tomy myśli monsieur Paula, natomiast, były balsamem dla oczu mego ducha; ich zawartość uprzystępniała, rozjaśniała i wzmagała moją pracę myślową. Wyobrażałam sobie często jaką rozkoszą byłoby dla człowieka, który kochał go bardziej, aniżeli on sam kochał siebie, zbierać i gromadzić te garści złotego pyłu, tak niedbale rozsiewanego na wiatry beztroskie.
Po ukończeniu swej opowieści podszedł do małego pagórka, na którym ja i Ginevra usiadłyśmy z dala nieco od reszty. Ze stałą swoją pochopnością żądania sądu, a raczej pochwały, (nie był w stanie powściągnąć swojej żądzy usłyszenia jej i zaczekania, aż udzielona mu ona zostanie dobrowolnie), zapytał:
— Były panie zainteresowane?
W zwykły mój mało demonstracyjny sposób, odpowiedziałam:
— Tak.
— Czy opowieść moja była dobra?
— Bardzo dobra.
— Nie potrafiłbym jednak napisać jej — rzekł.
— Dlaczego nie mógłby pan, monsieur?
— Nienawidzę mechanicznego procesu pisania; wstręt we mnie budzi ślęczenie z piórem w ręku nad arkuszem papieru. Mógłbym jednak podyktować ją z przyjemnością kopiście, który odpowiadałby moim wymaganiom. Czy mademoiselle Lucy zgodziłaby się napisać ją dla mnie, gdybym chciał?
— Monsieur dyktowałby zbyt śpiesznie, popędzałby mnie i gniewałby się, że moje pióro nie dotrzymuje kroku jego ustom.
— Niech pani sprobuje kiedyś; przekonamy się jakim potworem potrafię być w pewnych warunkach. W tej chwili wszakże nie ma mowy o dyktowaniu; zamierzam wykorzystać pomoc pani w innej roli. Widzi paru ten dom folwarczny, położony tam, za tymi wzgórzami.
— W wianku drzew? Widzę.
— Zjemy tam śniadanie i podczas kiedy zacna fermière — żona właściciela tego folwarczku — przygotuje nam w wielkim saganie kawę z mlekiem, pani wraz z pięcioma towarzyszkami, które pani sama sobie dobierze, nasmaruje masłem pół setki bułek.
Uszeregowawszy ponownie małą swoją armię, powędrował na jej czele ku domkowi folwarcznemu, który na widok naszej liczebności poddał się bez sprzeciwu.
Czyste noże i talerze oraz świeże masło zostały nam dostarczone niebawem, wnet też pół tuzina nas, wybranych przez profesora wzięło się do pracy pod jego kierunkiem, aby napełnić wielki kosz przekrajanymi na pół i nasmarowanymi bułkami, których przywiezienie w porę na folwark zostało poruczone zamieszkałemu w pobliżu piekarzowi. Kawa i czekolada parowały już w dzbanach, śmietanka i świeżo zniesione i ugotowane jajka uzupełniały jadłospis. Monsieur Emanuel, hojny jak zwykle, gotów był wspaniałomyślnie wydać dyspozycje, dotyczące „jambon“ — szynki i — i „confitures“ — konfitur — gdyby nie sprzeciw niektórych spośród nas, wmawiających sobie posiadanie jakiegoś wpływu na niego i zapewniających go, że byłoby to najnierozsądniejszym trwonieniem artykułów spożywczych. Drwił z naszej oszczędności, nazywając nas „des menagères avares“ — skąpymi gospodyniami — pozwoliłyśmy mu wszelako urągać nam i przeprowadziłyśmy wedle własnej woli nakazaną przez rozsądek oszczędność.
Z jak miłym zadowoleniem stał w kuchni folwarcznej, przyglądając się przygotowaniom! Jak promieniał na widok naszego ożywienia! Należał do typu ludzi, których uszczęśliwia uszczęśliwianie innych: lubił widzieć dokoła siebie ruch, wesołe podniecenie, dostatek i zabawę. Na nasze zapytanie, gdzie usiądzie, odpowiedział, że, jak dobrze nam wiadomo, jest dzisiaj naszym niewolnikiem, a my jego tyrankami, nie śmiałby więc, nieupoważniony przez nas, obrać dla siebie krzesła. Wobec tego postawiłyśmy dla niego wielki fotel farmera przy stole i usadowiłyśmy go na honorowym tym miejscu.
Szczerze lubiłyśmy go, ilekroć bywał w tak dobrotliwym, łagodnym usposobieniu jak obecnie; chętnie zapominałyśmy wówczas o burzliwych jego wybuchach i ciskanych przez niego tak często piorunach. Wiedziałyśmy w istocie, że w najgorszych nawet momentach przypisywać należało winę tych jego wybuchów jedynie pobudliwości jego nerwów, bynajmniej zaś z gruntu złemu jego charakterowi. Kto umiał właściwie zabrać się do niego, łagodzić go, uspokajać i koić, robił z niego niewinnego baranka, niezdolnego ukrzywdzić muchy nawet. Jedynie wobec zupełnie tępych, głupich, przewrotnych, czy egoistycznie obojętnych stawał się on chwilowo niebezpieczny — i to w stopniu jak najsłabszym.
Pamiętny zawsze wymogów pobożności, kazał najmłodszym uczestniczkom wycieczki odmówić modlitwę przed przystąpieniem do spożycia śniadania, przy czym przeżegnał się z żarliwością starej dewotki. Nigdy przed tym nie widziałam go modlącego się ani też żegnającego się znakiem krzyża, czynił to wszelako z tak dziecięcą prostotą i wiarą, że nie mogłam powściągnąć uśmiechu zadowolenia na jego widok; dostrzegłszy mój uśmiech, wyciągnął do mnie rękę, i rzekł:
Donnez-moi la main! — Niech mi pani poda rękę. — Widzę, że wielbimy tego samego Boga, w tym samym duchu, mimo że wedle odmiennego obrządku.
Większość kolegów monsieur Emanuela, profesorów, jak on sam, należała do typu wyzwolonych wolnomyślicieli, niewierzących, ateistów, wielu też z nich wiodło żywot, który nie zniósłby ściślejszego wglądu w ich poczynania, zaś on sam był raczej rodzajem dawanego rycerza, głęboko religijnego, o opinii nieposzlakowanej. Niewinna dziatwa i czysta myślą, piękna młodzież mogły mu być powierzono jednako bezpiecznie. Cechowały go żywe namiętności i ogniste porywy, jego nieskalane wszelako poczucie honoru i jego dziecięco naiwna pobożność były niepokonanymi czarami, jakimi potrafił ujarzmić przyczajonego, czy uśpionego lwa.
Śniadanie na folwarku było arcywesołym posiłkiem, a panujące wśród wszystkich nas szczere rozbawienie nie było pustym brzękiem jedynie. Monsieur Paul występował w roli inicjatora i przywódcy; był duchem ożywiającym zabawę; jego towarzyski, pełen zapału temperament znajdował tu swobodne, niczym nieskrępowane ujście; w otoczeniu kobiet jedynie i dzieci nie zdołało nie drażnić go i krzyżować jego zamierzeń: postępował jak uważał za właściwe, po swojemu, robił co chciał, był więc miły i uprzedzający nad wyraz.
Po zjedzeniu śniadania mogło całe nasze towarzystwo bawić się i hasać do woli na łące; parę spośród nas pozostało w kuchni, aby pomóc żonie fermera przy uprzątnięciu, zmyciu i odstawieniu do kredensu fajansowych filiżanek i talerzy. Należałam do tej małej grupki, ale monsieur Paul odwołał mnie prosząc, abym usiadła z nim pod drzewem (obrał to miejsce, z którego mógł dawać łatwo baczenie na rozbawioną swoją, hasającą po rozległym pastwisku gromadkę) — i abym czytała mu, a on przez ten czas wypali cygaro. Usiadł na wyciosanej z gruba wiejskiej ławce, a ja wprost na trawie, oparta o szeroki pień. Wybrał dla mnie do czytania tomik kieszonkowego wydania klasyków francuskich — Corneille‘a — którego nie lubiłam, on jednak znajdował w nim piękno, którego, przyznaję, nie umiałam nigdy dopatrzeć się. Podczas mojego czytania słuchał ze spokojem i wyrozumiałością, tym bardziej zdumiewającą wobec zwykłej drażliwości jego natury. Niebieskie jego oczy promieniały głębokim uczuciem szczęścia, pod którego wpływem wygładzały się zmarszczki, zasępiające zazwyczaj jego czoło. I ja także byłam szczęśliwa, zadowolona z pięknego dnia, bardziej jeszcze zadowolona z obecności monsieur Paula i najbardziej zadowolona z jego życzliwego nastroju.
Po chwili zapytał mnie, czy nie wolałabym raczej przyłączyć się do moich towarzyszek, aniżeli siedzieć tutaj? Odpowiedziałam, że nie i że zadowalnia mnie w zupełności miejsce, jakie zajmuję obecnie. Wobec oświadczenia mojego zapytał, czy, gdybym była jego siostrą, rada byłabym przestawać stale z bratem takim jak on. Odpowiedziałam i na to pytanie potakująco, i w rzeczywistości czułam, że byłabym rada. Po chwili zapytał znów, czy byłoby mi przykro, gdyby zmuszony był opuścić Villette i odjechać daleko. Tom Corneille‘a wypadł mi z ręki. Nie odpowiedziałam nic.
Petite soeur — siostrzyczko — rzekł. — Jak długo zachowałaby pani mnie w pamięci, gdybyśmy byli rozdzieleni?
— Tego nie umiałabym powiedzieć, bo nie wiem przecież, jak długo będzie trwało, zanim przestanę pamiętać o wszystkim ziemskim.
— Gdybym miał odjechać za morza na dwa, czy trzy lata, cieszyłaby się pani mną po powrocie?
— O, Monsieur, jak mogłabym żyć w międzyczasie?
Pourtant j‘ai été pour vous bien dur, bien exigeant[8].
Ukryłam poza książką twarz moją, aby nie zdradzić płynących po niej łez. Zapytałam go dlaczego o tym mówi, na co odpowiedział, że nie poruszy już więcej tej sprawy, zmienił też w istocie temat, usiłując rozweselić mnie i podnieść na duchu najżyczliwszą zachętą. Łagodność i serdeczność, z jaką przemawiał do mnie przez całą resztę tego dnia, wzruszyły mnie głęboko. Był zbyt tkliwy. Zarazem jednak budził we mnie dziwnie żałosne uczucie. Wolałabym już, aby był po swojemu szorstki i gwałtowny, kapryśny i łatwo unoszący się gniewem, jak to było jego zwyczajem.
Kiedy nastąpiło upalne południe — dzień, jak przewidziałyśmy, okazał się iście czerwcowy — zgromadził nasz pasterz swoją owczarnię, ściągnąwszy ją z miejsca jej zabawy na pastwisku i przygotował się do zabrania nas w drogę powrotną. Miałyśmy całą milę do odrobienia — francuską, nie angielską milę — tyle bowiem wynosiła odległość folwarku od Villette; mniejsze dzieci zwłaszcza znużone były zabawą, a i większości starszych nie uśmiechała się bynajmniej konieczność odbycia w samo rozprażone południe długiego marszu po żwirze i piachu nieocienionej drzewami szosy. Okazało się wszelako, że monsieur Paul przewidział ten stan rzeczy i z góry już zapobiegł mu. Tuż za obejściem gospodarskim folwarku ujrzałyśmy dwa obszerne pojazdy, które przybyły, aby nas zabrać — wielkie omnibusy, wynajmowane zazwyczaj specjalnie na potrzeby wycieczek szkolnych; po krótkiej chwili zamętu znalazło się we wnętrzu wehikułów miejsce dla wszystkich i po upływie godziny niespełna bezpiecznie dowiózł monsieur Paul powierzoną jego opiece gromadkę na Rue Fossette. Spędziłyśmy mile dzień. Byłby on dla mnie cudowny, gdyby nie tchnienie melancholii, które przyćmiło mi przez chwilę jasność słońca.
Ponowiło się to raz jeszcze tego samego wieczora.
W porze zachodu dostrzegłam Monsieur Emanuela, wychodzącego drzwiami frontowymi w towarzystwie Madame Beck. W ciągu godziny nieomal przechadzali się oboje tam i z powrotem po środkowej alei, zajęci, jak widać było, bardzo poważną rozmową; on miał minę zasępioną, nieomal ponurą, ona — zdziwioną, niezadowoloną i podnieconą.
Ciekawa byłam jaki mógł być temat tak żywo prowadzonej przez oboje dyskusji i, na widok Madame, która weszła ponownie do domu, z powodu zupełnego ściemnienia się i pozostawiła kuzyna swojego w ogrodzie, pomyślałam:
— Nazwał mnie „petite soeur“ tego rana. Gdyby był naprawdę moim bratem, jak chętnie podeszłabym teraz do niego i zapytała co go tak gnębi. Stał oparty o drzewo, skrzyżowawszy ręce na piersiach i smutnie pochyliwszy głowę. Czułam, że potrzebne mu jest pocieszenie, którego Madame nie mogła mu dać — umiała ona tylko prawić kazania. O, ale co to?...
Otrząsnąwszy się z bezruchu zgnębienia, podążył nasz profesor wielkimi pośpiesznymi krokami przez ogród w kierunku domu. Drzwi carré były jeszcze otwarte; przypuszczałam, że zamierza prawdopodobnie, jak to bywało jego zwyczajem, podlać rosnące w wielkich kubłach drzewa pomarańczowe. Skręcił wszakże raptownie i zawrócił ku berceau, a stąd już przeszedł oszklonymi drzwiami do pierwszej klasy. Tutaj właśnie, w tej pierwszej klasie, siedziałam i stąd obserwowałam go; nie miałam jednak odwagi czekać tutaj na jego przyjście. Zawrócił tak nagle, szedł tak szybko i wyglądał tak dziwnie! Odezwała się we mnie tchórzowska moja natura, nie czekająca na przemówienie jej do rozumu: zbladłam, cofnęłam się i kiedy usłyszałam tuż blisko szelest potrącanych gałęzi i chrzęst żwiru pod nogami, zwiastujące jego zbliżanie się, umknęłam jak na skrzydłach, gnana strachem panicznym.
Nie zatrzymałam się, dopóki nie znalazłam bezpiecznego schronienia w pustej w tej chwili kaplicy. Wsłuchując się tutaj z bijącym gwałtownie sercem i niedającym się usprawiedliwić lękiem, śledziłam słuchem jego przebieganie przez wszystkie pokoje klasowe, niecierpliwe zatrzaskiwanie za sobą drzwi, potem wpadnięcie do sali refektarzowej, gdzie odbywała się, jak zwykle o tej porze „lecture pieuse“ i wreszcie głośne jego wołanie:
Ou est Mademoiselle Lucie? — Gdzie jest panna Lucy?
I w chwili właśnie, kiedy, zdobywszy się na odwagę, zamierzałam zejść na dół, aby uczynić to, czego najbardziej pragnęłam w danym momencie, to znaczy zobaczyć się z nim, odpowiedział twardy głos Mademoiselle St. Pierre fałszywie, bez zająknienia: — „Elle est au lit“ — Leży w łóżku. — Usłyszawszy to oświadczenie, tupnął obcasem ze zniecierpliwieniem i wpadł na korytarz. Tutaj wszakże natknął się na Madame Beck, która zatrzymała go, odprowadziła do drzwi wyjściowych i wreszcie pożegnała się z nim.
Kiedy te drzwi zamknęły się za nim, doznałam uczucia nagłego osłupienia na myśl o przewrotnej mojej naturze. Czułam wszak od pierwszej chwili, że ja właśnie byłam tą, której szukał z takim zniecierpliwieniem i która była mu potrzebna — a czyż i on sam nie był potrzebny i mnie również? Co więc skłoniło mnie do trzymania się z daleka? Co kazało mi ukryć się poza strefą jego dosięgalności? Miał mi coś do powiedzenia; zamierzał właśnie powiedzieć mi to: ucho moje napięte było do usłyszenia jego wyznania i ja sama uniemożliwiłam mu uczynienie go... Pragnęłam przecież wysłuchać go i pocieszyć wówczas, kiedy sądziłam, że nie mam żadnej nadziei wysłuchania go i rozstrzygnięcia jego wątpliwości, zaledwie jednak nastręczyła się pełna po temu sposobność, pospieszyłam umknąć przed nią, jak umknęłabym przed wymierzonym w moją stronę ciosem zabójczym.
Oto więc jak pomszczona zostałam za obłędną niestałość moich doznań! Zamiast pociechy i niewątpliwego zadowolenia, jakie byłoby moim udziałem, gdybym potrafiła stłumić w sobie niewytłomaczony lęk i zaczekać spokojnie parę minut — miałam dokoła siebie niemą pustkę, pozostawiona byłam na łup zwątpień i niepewności co dalej nastąpi.
Zabrałam zapłatę moją do nieodmiennej powiernicy trosk moich i smutków — do mojej poduszki — i noc całą spędziłam na rozmyślaniu o tym, co dobrowolnie na siebie ściągnęłam.






  1. Niech się pani waży tylko dać prosić!
  2. Cóż to? Urządza mi pani kawały?!
  3. Aha!... To różowa suknia!...
  4. A panna Lucy jest zalotna jak sto Paryżanek. Czy widziano kiedy podobną Angielkę? Przyjrzyjcie się jej kapeluszowi, jej rękawiczkom, jej ozdobnym pantofelkom!...
  5. Odwagi! Prawdę powiedziawszy, nie jestem wcale zły; może nawet jestem rad, że ustrojono się tak na małe moje święto.
  6. Ależ moja suknia nie jest wcale piękna, proszę pana. Jest tylko czysta.
  7. Lubię czystość.
  8. Bywałem jednak dla pani bardzo surowy, bardzo wymagający.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.