Villette/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Duchy nieprzyjazne
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV
DUCHY NIEPRZYJAZNE

Madame Beck wezwała mnie w czwartek po południu, pytając, czy mam jakieś zajęcie, które przeszkodziłoby mi pójść do miasta, aby załatwić dla niej pewne drobne sprawunki w sklepach.
Będąc wolną, powiedziałam, że może rozporządzać mną i moim czasem, otrzymałam też od niej listę włóczek, jedwabi, bawełny do haftu i t.d., potrzebnych dla uczennic na lekcjach robót ręcznych. Ubrałam się w sposób odpowiedni wobec pochmurnego, posępnego dnia i odsunęłam już rygiel drzwi wyjściowych, zamierzając wyjść, kiedy głos Madame wezwał mnie raz jeszcze do salle à manger.
Pardon, miss Lucie! — przepraszam, miss Lucie! — zawołała z pozornym pośpiechem nagłej myśli, która jakoby w tej ostatniej chwili dopiero wpadła jej do głowy — przypomniałam sobie o jeszcze jednym poleceniu dla pani, o ile dobre serce nie pozwoli jej buntować się przeciwko temu przeciążeniu.
Zapewniłam oczywiście, że nie może być mowy o żadnym przeciążeniu i że jestem najchętniej do jej usług, wobec czego Madame pobiegła do saloniku, skąd przyniosła śliczny koszyczek wypełniony najprzedniejszymi owocami cieplarnianymi, różowymi, bez cienia plamki, niezmiernie pociągająco, a nawet artystycznie ułożonymi pośród ciemno-zielonych, błyszczących, jak gdyby utoczonych z wosku liści i blado-żółtych gwiazd nie wiem doprawdy jakiej rośliny egzotycznej.
— Powierzam pani ten koszyczek; nie jest ciężki i nie zawstydzi skromnego, ale starannego, jak zawsze stroju pani, jak mógłby zawstydzić go zwykły kosz na zakupy, używany przez służące. Proszę, niech pani zechce wyświadczyć mi przysługę doręczenia tego koszyczka pani Walravens osobiście wraz z najserdeczniejszymi życzeniami w moim imieniu z okazji dnia jej patronki. Mieszka ona w starej dzielnicy miasta, pod numerem 3 Rue des Mages. Obawiam się, że wyda się to pani nieco daleko, ma pani jednak przed sobą całe popołudnie, nie widzę też powodu do pośpiechu. O ile nie zdąży pani powrócić w porę na obiad wieczorny, każę pozostawić pani jej porcję, a Goton, której jest pani ulubienicą, obmyśli na pewno dla pani jakiś specjalny przysmak. Nie zapomnimy o pani, ma bonne Miss.. O, ale niech pani tylko nie zapomni — dodała, wzywając mnie raz jeszcze — że zależy mi szczególnie na tym, aby pani wręczyła koszyk samej pani Walravens, do jej własnych rąk. Tak bardzo obawiam się, aby nie zaszła jaka pomyłka, jest to osoba wielce wymagająca. Adieu! Au revoir! — Do widzenia!
Wydostałam się wreszcie. Sprawunki w sklepach zajęły mi sporo czasu. Dobieranie włóczek i jedwabi bywa zawsze dość nudną i mozolną rzeczą, w końcu jednak uporałam się szczęśliwie ze wszystkim. Wzory haftu na pantofle, na taśmy do dzwonków, na ręczne woreczki zostały obrane — dostosowane do nich także zapinki i chwasty — słowem cały „tripotage“ — mieszanina — zbyty z głowy; nie pozostało już nic poza oddaniem koszyczka z owocami wraz z powinszowaniami i życzeniami imieninowymi.
Byłam dość zadowolona z dalekiej przechadzki, z konieczności zapuszczenia się w głąb starej i ponurej Basse-Ville (Dolnego Miasta). Byłam tym bardziej zadowolona, że niebo wieczorne, rozpostarte ponad miastem, przybierało barwę i konsystencję ciemno-granatowego metalu, rozgrzanego na krawędzi i rozpłomieniającego się zwolna w ciężki szkarłat.
Boję się silnych wichrów; burza wymaga wysiłku i wzmożonej zdolności opierania się jej, czemu z wielką trudnością jedynie potrafię podołać. Ulewa jednak i zawieja śnieżna, czy nagły spadek temperatury, nie wymagają niczego poza biernym poddaniem się im, poza wystawieniem ubrania swojego i własnej osoby na doszczętne przemoknięcie, czy przemarznięcie. W zamian zmiatają ulewne deszcze i obmywają w oczach naszych jezdnie i chodniki ulic stołecznych, umożliwiając tym samym swobodne chodzenie po ich wygodnych wspaniałych flizach i brukach; powodują, niby czarami wschodnimi, skamienienie i zamarcie tętniącego życiem miasta; przeistaczają stolicę taką jak Villette w Tadmor chociażby. Niech więc deszcz leje jak z cebra, niech strumienie i potoki wody zalewają ulice — bylebym przed tym jeszcze pozbyła się tego koszyka z owocami.
Nieznany zegar na nieznanej wieży (kościół Świętego Jana Chrzciciela był w tej chwili zbyt daleko ode mnie, abym mogła słyszeć bicie jego zegara) wybił trzeci kwadrans po piątej, kiedy wreszcie dotarłam do wskazanej mi przez Madame Beck ulicy i do domu przy niej, oznaczonego trzecim numerem. Nie była to właściwie ulica, wydawała się raczej częścią skweru; była cicha i pustynna; trawa wyrastała pomiędzy szerokimi płytami kamiennymi; domy były wysokie i sprawiały wrażenie bardzo starych — na tyłach ich widoczne były szeroko rozpostarte konary drzew, pozwalając domyślać się ogrodów w głębi. Tchnęło tu wszystko starożytnością, wszelki ruch handlowy zdawał się wymieciony stąd doszczętnie. Niegdyś byli posiadaczami domów tej dzielnicy ludzie bogaci, dostojność rodów miała tu ongi swoje siedziby. Ów kościół, którego ciemne, poczerniałe na wpół zmurszałe wieżyczki górowały nad skwerem, był dawniej czczoną i bogatą ongi świątynią Magów. Od dawna wszelako wielkość i bogactwo rozpostarły złocone swoje skrzydła i uleciały stąd, opuściwszy rodzime gniazda i pozostawiwszy je skazane na niedostatek, na chłód i pustkę, na kruszenie się i walenie w gruzy w przebiegu zim z powodu braku lokatorów, którym zależałoby na utrzymaniu domów w możliwie mieszkalnym stanie.
Przechodząc na przełaj to opustoszałe miejsce, na którego bruku ciemniały powoli krople wielkości monety pięciofrankowej, nie dostrzegłam na całym jego obszarze żadnego znaku, ani świadectwa życia, z wyjątkiem ułomnego starego księdza, przechodzącego mimo, zgiętego w pół i ciężko opartego na kiju — symbolu starości i zamierania.
Wyszedł z tego właśnie domu, ku któremu kierowałam moje kroki, a kiedy zatrzymałam się przed drzwiami tylko co zamkniętymi za nim i pociągnęłam za dzwonek, odwrócił się, aby spojrzeć na mnie. Nie oderwał też rychło oczu od mojej osoby: uważał może mnie i mój koszyk z owocami, a także mój brak dostojeństwa, użyczonego przez wiek, za całość niedostosowaną do takiego środowiska. Wiem, że gdyby na dzwonek mój otworzyła drzwi młoda, hoża, ogorzała bonne — służąca — uważałabym tego rodzaju typ za bardzo mało harmonizujący z otoczeniem; kiedy wszakże stanęłam oko w oko z bardzo starą, zgrzybiałą nieledwie kobietą w odwiecznym stroju chłopskim, w czepku również ohydnym, jak kosztownym, z długimi powiewającymi końcami z koronki miejscowego wyrobu, w sukiennej spódnicy i kaftanie, w sabotach, bardziej przypominających czółna niż obuwie, wydało mi się to zupełnie w porządku, i podziałało prawdziwie kojąco swoim charakterem i stylowością.
Wyraz jej twarzy, natomiast, nie był taki uspokajający, jak krój i rodzaj jej stroju — rzadko zdarzało mi się widzieć coś równie wrogiego. Na moje zapytanie o Madame Walravens bąknęła półgębkiem jakąś niezrozumiałą odpowiedź; jestem pewna, że wyrwałaby mi przemocą z ręki mój koszyk owoców, gdyby nie przeszkodził jej w tym stary ksiądz, który przydreptał w ślad za nią, aby osobiście wysłuchać z czym przychodzę.
Jego głuchota utrudniła mi wyjaśnienie mu, że muszę widzieć się z samą Madame Walravens i oddać przysłane owoce do jej własnych rąk. W końcu jednak zrozumiał, że otrzymałam wyraźne takie polecenie, jest więc obowiązkiem moim wykonać je skrupulatnie. Zwróciwszy się do starej bonne, nie po francusku jednak ale w miejscowym narzeczu labassecouryjskim, przekonał ją wreszcie, że musi pozwolić mi przekroczyć niegościnny próg, po czym osobiście wskazał mi drogę na górne piętro, gdzie zostałam wprowadzona do rodzaju salonu i pozostawiona w nim zupełnie sama.
Pokój był obszerny i miał piękny staroświecki sufit z kolorowego szkła; był wszelako opuszczony i w cieniu nadchodzącej burzy sprawiał wrażenie dziwnie przytłaczająco niskiego. W głębi otwarte były drzwi na mniejszy pokój, w którym jednak zamknięta była okiennica jedynego okna; poprzez panujący tu głęboki półmrok zaledwie rozróżnić mogłam zarysy kilku sztuk mebli. W braku innego zajęcia urządziłam sobie zabawę z wpatrywania się w nie i odgadywania tą drogą czym one właściwie mogły być. Uwagę moją przykuł zwłaszcza wiszący na ścianie obraz.
Po chwili wszakże zdawał się obraz ten ustępować: ku mojemu osłupieniu zadygotał on, opuścił się w dół, po czym odsunął się, jak gdyby rozwiany w nicość. Jego zniknięcie pozostawiło wolny otwór sklepionego kurytarza z tajemniczo krętymi schodami. Zarówno kurytarz, jak schody, były kamienne, nie pokryte żadnym chodnikiem, ani dywanem i nie malowane. Po schodach tych, sprawiających wrażenie więziennych, rozległ się stuk — tap, tap — jak gdyby obijanego o stopnie kija; niebawem padł na te stopnie cień i wreszcie zdałam sobie sprawę z obecności żywej, materialnej jakiejś istoty.
Czy jednak ta zbliżająca się ku mnie postać była w istocie stworem z ciała i kości? Czy owo coś, częściowo zaciemniające łukowaty otwór, było naprawdę żywą materią?
Dziwna postać podeszła bliżej, dzięki czemu mogłam przyjrzeć się jej dokładniej. Zaczęłam rozumieć gdzie się znajduję. Nie dawno bodaj nosił ten stary plac nazwę dzielnicy Magów, a trzy górujące nad nim wieże miały za ojców chrzestnych trzech mitycznych mędrców dawno zamarłego, zamierzchłego okresu. Otaczała mnie tutaj na każdym kroku patyna starości i czar tajemnicy legendarnej — otwarła się przede mną kraina duchów. Ten pokój, przypominający celę klasztorną, ten niknący nagle obraz, to sklepienie i to wąskie przejście, te schody kamienne — wszystko to było częścią składową zaczarowanej krainy. Wyraźniej jeszcze, aniżeli wszystkie te szczegóły sceniczne, odcinała się główna postać: Kunegunda, czarownica! Malevola — zła wróżka. Jak wyglądała ona?
Mogła mierzyć trzy stopy wysokości, nie miała jednak wyraźnych kształtów; jej chude ręce — właściwie obciągnięte skórą cienkie kości — złożone były jedna na drugiej, przyciskając złotą gałkę czegoś w rodzaju laski ze słoniowej kości. Jej twarz była szeroka, osadzona nie na barkach, ale przed jej piersią; zdawała się być pozbawiona szyi; mogłabym powiedzieć, że rysy jej sprawiały wrażenie rysów staruszki stuletniej, a oczy jej istoty może jeszcze bardziej zgrzybiałej. Złe, nieżyczliwe oczy, patrzące ponuro spod krzaczastych siwych brwi i przejrzystych nieomal, bezbarwnych powiek. Jak surowo patrzyły one na mnie z rodzajem tępego, ponurego niezadowolenia!
Ta niesamowita istota odziana była w brokatelową szatę, jaskrawo błękitnej barwy kwiatu goryczki i pokrytą atłasowymi liśćmi, tworzącymi szeroko zakreślony deseń; na suknię narzucony był kosztowny szal z wspaniałymi końcami, tak obszerny na nią, że jego różnobarwne frendzle zamiatały podłogę. Głównym wszakże jej strojem były jej klejnoty: miała długie, olśniewające tak świetnymi ogniami zausznice, że ich blask nie mógł być zapożyczony ani fałszywy; miała pierścionki na swoich wyschłych jak u szkieletu palcach; z przegubów jej rąk zwisały grube złote koła bransolet, usianych purpurowymi, zielonymi i krwistoczerwonymi drogimi kamieniami. Cała jej garbata, skarłowaciała, zniekształcona postać ustrojona była niczym królowa barbarzyńska.
Que me voulez-vous? — czego pani ode mnie chce? — zapytała szorstkim, ochrypłym głosem, raczej zgrzybiałego starca mężczyzny, aniżeli zgrzybiałej kobiety; dla dopełnienia cech męskich jeżył się na jej podbródku szczeciniasty srebrny zarost brody.
Wręczyłam jej koszyk z owocami i powtórzyłam przesłane jej przez Madame Beck powinszowania i życzenia.
— Czy to wszystko? — zapytała.
— To wszystko — odparłam.
— Bardzo było warte zachodu — rzuciła szyderczo. — Proszę iść z powrotem do Madame Beck i powiedzieć jej, że sama mogę kupić sobie owoce, kiedykolwiek będzie mi ich potrzeba, et quànt a ses félicitations, je m‘en moque — a co się tyczy jej powinszowań, kpię sobie z nich!
To rzekłszy, odwróciła się do mnie uprzejma niewiasta plecami.
W chwili jej zawrócenia huknął grzmot i równocześnie nieomal rozjarzyła błyskawica oślepiającym blaskiem cały salon i przyległy buduar. Opowieść o ciemnych jakowychś czarach zdawała się stwierdzona odpowiednim akompaniamentem rozszalałych żywiołów. Uszy przybysza, zwabionego do zaczarowanych tych komnat, ogłuszały potęgujące się z każdą chwilą ryki burzy, rozsrożonej na zewnątrz.
Co miałam wobec tego wszystkiego sądzić o Madame Beck? Przyznać należy, że osobliwe miała znajomości: przesyłała dary i wyrazy hołdu pod adresem kapłanki jedynej w swoim rodzaju świątyni; złowróżbnym wydawało się zachowanie tej niesamowitej istoty, dla której miała tyle względów. Z pokoju wychodziła ponura Sydonia, trzęsąca się i chwiejąca na starczych nogach, jak gdyby w ataku padaczki, postukując po mozajce posadzki swoim koszturem ze słoniowej kości i nie przestając zjadliwie mamrotać w miarę oddalania się.
Deszcz lał potokami, strop nieba leżał nisko nad ziemią; chmury, rdzawe przed chwilą jeszcze, teraz, po przez atramentową swoją czarność, zbladły śmiertelnie, jak gdyby przerażone wściekłym szałem żywiołu. Bez względu na moje niedawne chełpienie się, jakobym nie bała się ulewy, niewielką miałam odwagę wyjść na ulicę podczas podobnego potopu. W dodatku były błyskawice oślepiające wręcz, pioruny biły raz po raz, jeden z nich padł tuż blisko: burza rozszalała bezpośrednio ponad Villette; ulewa zdawała się osiągać szczyt swojego nasilenia; parła naprzód ukośnymi smugami; rozwidlone groty burzy przebijały poprzeczne i pionowe potoki deszczu; szkarłatne zygzaki przenizywały ich spadek, zblichowane ni to biały metal — wszystko to waliło się z nieprzeniknienie czarnego nieba w potężnie nabrzmiałej obfitości i grozie.
Opuściwszy niegościnny salon Madame Walravens, skierowałam się ku jej zimnej klatce schodowej; stała tam na podeście kanapka, na której usiadłam w oczekiwaniu na uciszenie się burzy. Rozległo się szuranie nogami: ktoś nadchodził wzdłuż galerii tuż ponad podestem — był to stary ksiądz.
— Nie, mademoiselle nie może siedzieć tutaj — rzekł. — Przykrość sprawiłoby naszemu dobroczyńcy, gdyby wiedział, że ktoś został potraktowany w podobny sposób w tym domu.
Tak poważnie prosił mnie, abym powróciła do salonu, że nie mogłam, nie chcąc okazać się niegrzeczną, nie przychylić się do jego prośby. Mniejszy pokój był lepiej umeblowany i miał charakter bardziej mieszkalny, aniżeli ów większy salon; do tego mniejszego właśnie wprowadził mnie ksiądz. Rozsunąwszy częściowo okiennicę, odsłonił to, co okazało się raczej kaplicą niż buduarem, bardzo uroczystą małą komnatą, wyglądającą tak, jak gdyby przeznaczeniem jej było służenie raczej za miejsce przechowywania relikwii i wspomnień, aniżeli na wygodne pomieszczenie dla ludzi żyjących.
Zacny padre usiadł, widocznie aby dotrzymać mi towarzystwa, zamiast jednak wszcząć ze mną rozmowę, wyjął brewiarz, przywarł oczami do jednej z jego kartek i zaczął szeptem odmawiać coś brzmiącego jak modlitwa czy litania. Żółte światło lampy, padające na niego z góry, złociło łysą jego czaszkę; cała jego postać pozostawała w cieniu — głębokim i purpurowym; siedział nieporuszony ni to rzeźba, tak pogrążony w modlitwie, że zdawał się zapominać zupełnie o mojej obecności; od czasu do czasu tylko podnosił oczy, ilekroć gwałtowniejszy, bliżej rozlegający się huk grzmotu zapowiadał bezpośrednie niebezpieczeństwo, i wówczas jednak nawet nie zdawało się budzić to w nim osobliwego strachu. Raczej podziw dla potęgi żywiołu. I ja także byłam przejęta grozą; nie podlegając wszakże wpływowi oszałamiającego, niewolniczego lęku, mogłam snuć swobodnie myśli i rozważania.
Jeśli mam wyznać prawdę, zaczęłam wyobrażać sobie, że stary ksiądz dziwnie przypominał mi owego Père Silas‘a, przed którego konfesjonałem klęczałam w kościele Béguinage. Myśl ta zarysowała się w mózgu moim mgliście zrazu, widziałam bowiem mojego spowiednika w mroku i z profilu jedynie, mimo to zdawało mi się, że rozpoznaję pewne podobieństwo rysów, a także brzmienia głosu. Podczas wnikliwego mojego wpatrywania się w niego zdradził jednym przelotnym spojrzeniem, że czuje skierowany na siebie badawczy mój wzrok. Wobec tego odwróciłam głowę i zaczęłam rozglądać się po pokoju, który zaciekawiał mnie również w sposób tajemniczy.
Obok krzyża z wyrzeźbionej w niezwykły sposób starej, mocno pożółkłej kości słoniowej, wiszącego ponad obitym ciemno-pąsowym aksamitem prie Dieu — klęcznikiem, zaopatrzonym w bogato zdobny mszał i różaniec z hebanu — wisiał obraz, którego niewyraźne zarysy przykuły poprzednio już moją uwagę — obraz ów, ruchomy, zapadał się w ścianę i znikał widmowo, niby zjawa. Z razu, niezdolna rozróżnić dokładnie co przedstawiał wzięłam go za wizerunek Madonny; przy jaśniejszym świetle okazał się on portretem kobiety w stroju mniszki. Twarz, mimo że nie odznaczająca się szczególnym pięknem rysów, była pociągająca: blada, młoda i omroczona mgłą smutku, czy cierpienia. Powtarzam raz jeszcze, że nie była piękna; nie zdradzała nawet wyjątkowego uduchowienia; jej powab był raczej powabem, wynikającym z wątłości i kruchości postaci, bierności usposobienia, i nieśmiałej ustępliwości, aniżeli z istotnej urody, mimo to wpatrywałam się długo w ten wizerunek, nie mogąc oderwać od niego oczu.
Stary ksiądz, który wydał mi się pierwotnie głuchym, niedołężnym kaleką, zachował jednak widocznie sprawność we wcale niezłym jeszcze stopniu: wbrew pozornemu pogrążeniu w odczytywaniu modlitw ze swojego brewiarza i nie podnoszeniu ani na chwilę oczu od jego kart, ani też nie odwracaniu głowy, dostrzegł widocznie punkt, na który zwrócona była moja uwaga, bowiem wolnym, przeciągłym głosem rzucił kilka urywanych, dotyczących portretu uwag:
— Była bardzo kochana...
— Oddała się Bogu...
— Umarła młodo...
— Wciąż jeszcze jest wielbiona, wciąż jeszcze opłakiwana...
— Przez tę wiekową damę, panią Walravens? — zapytałam, wyobrażając sobie, że w bezmiernym tym smutku odnalazłam klucz do zrozumienia cierpkości zgrzybiałej niewiasty.
Ale padre potrząsnął głową z półuśmiechem.
— Nie — rzekł — miłość wielkiej damy dla córki jej córki może być wielka, a ból po jej utracie żywy, jedynie wszelako związany z nią ślubami narzeczony, którego Los, Wiara i Śmierć potrójnie pozbawiły błogosławieństwa związku małżeńskiego, tak szczerze i niezmiernie opłakuje tę, którą utracił, jak wciąż jeszcze opłakiwana jest Justyna-Maria.
Wydało mi się, że padre czeka tylko na zadawanie mu przeze mnie dalszych pytań i dlatego pozwoliłam sobie zagadnąć go kim jest ten który utracił „Justynę-Marię“ i który wciąż jeszcze boleje nad jej utratą. W odpowiedzi usłyszałam nader romantyczną opowieść podaną mi w sposób wcale obrazowy przy wtórze przycichającej już teraz burzy. Przyznać muszę, że opowiadanie mogłoby mieć akcenty silniej dramatyczne, gdyby było w nim mniej francuzczyzny, mniej sentymentalizmu à la Rousseau i mniej nazbyt wyraźnego naciągania, a w zamian więcej prostoty i niedbania o ogólny efekt. Zacny kapłan był jednak widocznie typowym Francuzem z urodzenia i wychowania (coraz bardziej przekonywało mnie jego podobieństwo do mojego spowiednika) — zarazem jednak był wiernym synem Rzymu. Kiedy podniósł oczy, spojrzał na mnie ich kącikami bardziej badawczo i wnikliwie, aniżeli można by posądzać o to steranego wiekiem i przeżyciami siedemdziesięcioletniego starca. Wydaje nu się jednak, że był to dobry, poczciwy staruszek.
Bohaterem jego opowieści był jeden z dawniejszych jego wychowanków, którego obecnie nazywał swoim dobroczyńcą, i który, jak się okazuje, kochał tę bladą Justynę Marię, córkę zamożnych rodziców. Pokochał ją w czasie, kiedy własne jego sperandy majątkowe usprawiedliwiały w zupełności sięganie po rękę posażnej panny. W trakcie konkurów tych ojciec wychowanka starego padre — niegdyś bogaty bankier — zbankrutował i rychło potem umarł, pozostawiwszy zamiast majątku długi. Synowi wzbroniono wówczas myśleć nadal o Marii; sprzeciwiła się zwłaszcza ich związkowi ta sama stara czarownica, wielka dama, którą widziałam przed chwilą, babka młodej dziewczyny, Madame Walravens. Gwałtowność jej oporu miała charakter demoniczny nieledwie, wywołany rozgoryczeniem, o jakie ją przyprawia własna ułomność. Potulna Maria nie posiadała ani dość obłudy i zdradliwości aby być fałszywą, ani też dość siły, aby przeciwstawić się otwarcie i dotrzymać wierności swojemu narzeczonemu, pod presją, wywieraną na nią przez babkę, zgodziła się zerwać z nim, nie chcąc wszakże przyjąć starań następnego konkurenta, posiadacza suciej wypchanej sakiewki, schroniła się do klasztoru i tam umarła, zanim skończył się jej nowicjat.
Nieprzemijający ból opanował, jak widać, wiernie wielbiące ją serce. Siła i prawdziwość tej miłości i tego smutku zobrazowana była przez starego padre w sposób, który szczerze wzruszył mnie podczas słuchania jego opowieści.
W kilka lat po śmierci Justyny Marii dotknęła ruina majątkowa i jej dom rodzinny także. Ojciec jej, z zawodu jubiler, uprawiający jednak zarazem w znacznym stopniu grę giełdową, uwikłał się w jakąś fatalną aferę finansową, której wynikiem było pociągnięcie go do odpowiedzialności i skazanie na rujnującą karę. Umarł, nie zdolny przeżyć utraty majątku i hańby niesławy. Jego stara garbata matka i opłakująca go, nieszczęśliwa żona pozostały bez środków do życia i zginęłyby również z nędzy, gdyby nie to, że wzgardzony niegdyś przez nie, ale niezmiennie wierny narzeczony Justyny Marii, dowiedziawszy się o złych warunkach materialnych obu pań, pośpieszył dopomóc im ze szczególną skwapliwością i szczerym oddaniem. Zrewanżował się za ich zuchwałą pychę świadczeniem im największych dobrodziejstw, dał im dach nad głową w domu, jaki pozostał mu jeszcze po ojcu, dbając o nie i opiekując się nimi pod każdym względem tak ofiarnie i tkliwie, że syn rodzony nie mógłby uczynić tego lepiej, ani w sposób bardziej celowy. Matka — na ogół kobieta dobra — umarła, błogosławiając go; dziwaczka babka, bezbożna, wyzbyta wszelkich uczuć, nienawidząca ludzi, żyje w dalszym ciągu, całkowicie utrzymywana przez ofiarnego tego człowieka. Ona, która była zgubą jego życia, która unicestwiła wszystkie jego nadzieje, która pozbawiła go miłości i szczęścia domowego ogniska, skazując go w zamian na dożywotną żałobę i bolesną, posępną samotność, jest teraz traktowana przez niego z szacunkiem, na jaki tylko kochający syn może zdobyć się w stosunku do najczulszej matki. Sprowadził ją do tego domu, w którym — dodał kapłan ze łzami w oczach — daje schronienie i mnie również, jego dawnemu duchowemu przewodnikowi i wychowawcy, a także Agnieszce, zgrzybiałej już obecnie dawnej służącej rodziny swego ojca. Wiem, że poświęca na nasze utrzymanie, a także na inne ofiary dobroczynne, trzy czwarte dochodu ze swojej pracy nauczycielskiej, zatrzymując czwartą część jedynie na własne najskromniejsze potrzeby: zadawalnia się chlebem i najbardziej prymitywnymi wygodami. Pokierowaniem w ten sposób własnym życiem uniemożliwił sobie ożenienie się: ofiarował się Bogu i przebywającej wśród aniołów oblubienicy swojej, jak gdyby był kapłanem, jak ja.
Przy tych ostatnich słowach otarł zacny padre łzy z oczu, które na jedną chwilę skierował na mnie. Podchwyciłam to spojrzenie i szczególny błysk jego; pomimo rozmyślnie przezornego przyćmienia, zdradził nagły ten błysk znaczenie, które olśniło mnie w sposób przerażający.
Dziwne istoty z tych papistów! Rzymskiego obrządku kapłan, którego znamy nie lepiej, niż ostatniego ze szczepu Inkasów z Peru, czy też pierwszego Cesarza Chińskiego — wie o nas wszystko, dokładnie poinformowany jest o wszystkim co nas dotyczy. Ilekroć słyszymy z jego ust coś takiego, co, jak nam się wydaje, zerwało się z nich zupełnie przypadkowo, pod wpływem impulsu chwili, było w rzeczywistości powiedziane po dojrzałej rozwadze, z powodów jemu samemu jedynie wiadomych. Z góry uplanował sobie zniewolenie cię, abyś stawiła się tego a tego dnia, na takie a takie miejsce, w takich a takich okolicznościach, gdy ty tymczasem wyobrażałaś sobie, że stało się to jedynie wskutek szczególnego trafu, wyjątkowego zbiegu warunków, czy też było wynikiem nieuniknionej konieczności. Nagłe przypomnienie sobie przez Madame Beck o obowiązku przesłania powinszowań, życzeń i prezentu, wysłanie mnie przez nią na Rue des Mages, rzekomo przypadkowe wyjście starego księdza z domu i przechodzenie jego na przełaj przez plac w momencie mojego znalezienia się tam, jego stanięcie w mojej obronie wobec nieprzystępności starej służącej, która nie chciała wcale wpuścić mnie, ponowne jego ukazanie się na klatce schodowej, wprowadzenie mnie do tego pokoju, portret, opowiadanie i wyznanie, uczynione tak ochoczo w stosunku do osoby zupełnie obcej mu — wszystkie te drobne wydarzenia, wzięte poszczególnie, w miarę jak następowały po sobie, zdawały się, każde z osobna, niezależne od swojego poprzednika, jak również od swego następcy — ot, zwyczajnie garścią luźnych paciorków, nanizane wszelako łącznie nagłym owym błyskiem oka Jezuity, utworzyły jeden długi sznurek, ni to ów różaniec na prie-Dieu. Gdzie szukać klamry, spajającej mnisi ten różaniec? Dostrzegłam, a bodaj tylko wyczułam łączność, nie byłam jednak zdolna znaleźć miejsca, ani też wykryć sposobu połączenia.
Możliwe, że zaduma, w jaką wpadłam, rozmyślając nad tym zagadnieniem, wydała się nieco podejrzaną swoim oderwaniem od otaczającej mnie rzeczywistości, po chwili bowiem wyrwał mnie z niej padre łagodnie:
— Mademoiselle — zapytał — mam nadzieję, że nie będzie pani zmuszona iść daleko przez te zalane powodzią ulice?
— Z górą pół mili dzieli mnie od domu.
— Mieszka pani...?
— Przy Rue Fossette.
— Chyba nie (dodał z nagłym ożywieniem) na pensji Madame Beck?
— Tam właśnie.
— Donc — rzekł, klasnąwszy w dłonie — donc vous devez connaître mon noble élève, monsieur Paul?[1]
— Czy monsieur Paula Emmanuela, profesora literatury?
— Tak, jego i nikogo innego.
Zapadła krótka chwila milczenia. Sprężyna łączącego zamka wydała mi się nagle wyczuwalna: doznałam wyraźnego wrażenia, że ustępuje on pod naciskiem.
— Zatem owym dobroczyńcą, o którym mówił pan, jest Monsieur Paul? — wykrztusiłam z siebie wreszcie. — Czy to on jest pańskim wychowankiem i dobroczyńcą Madame Walravens?
— Tak, i Agnieszki także, starej służącej. A nadto (podkreślił z szczególnym naciskiem) był i jest wiernym, stałym i niezmiennym oblubieńcem owej świętej w niebie: Justyny Marii.
— A kim pan jest, ojcze? — dodałam, jakkolwiek też zaakcentowałam mocniej to pytanie, stało się już ono zbędne właściwie: byłam z góry najzupełniej przygotowana na odpowiedź, jaką w istocie otrzymałam.
— Ja, moja córko, jestem Ojcem-Silasem, niegodnym synem Świętego Kościoła, spowiednikiem, którego zaszczyciłaś niegdyś szlachetnym i wzruszającym zwierzeniem, odsłaniającym najtajniejszą głębię serca, wewnętrzny ołtarz ducha. Kierowaniem tym duchem, jeśli mam wyznać prawdę, zająłbym się chętnie na chwałę jedynej prawdziwej wiary. Nie spuściłem cię już od tego dnia ani na chwilę z oczu, ani na godzinę nie przestałem głęboko interesować się tobą. Wyćwiczony w dyscyplinie Rzymu, urobiony przez wzniosłe jego wyszkolenie, mając wszczepione w siebie zbawcze jego nauki, natchniony gorliwością, do jakiej on jeden tylko zdolny jest urobić — zdaję sobie sprawę z duchowego twojego poziomu, z istotnej twojej wartości, zazdroszczę też Herezji jej zdobyczy.
Słowa jego uderzyły mnie, ujawniając osobliwy stan rzeczy — byłam bliska wyobrażenia sobie własnej osoby w takich samych warunkach: wyćwiczonej w surowej dyscyplinie, urabianej odpowiednio, mającej wszczepiane w krew osobliwe doktryny i tym podobne. — Nie, nie byłoby to możliwe — pomyślałam, nie byłam jednak zdolna potępiać, siedziałam też w dalszym ciągu dość spokojnie.
— Przypuszczam, że Monsieur Paul nie mieszka tutaj? — zapytałam, powracając do poprzedniego tematu, którego poruszenie uważałam za bardziej celowe, aniżeli snucie bezsensownych przypuszczeń odszczepieńczych.
— Nie, przychodzi tu tylko od czasu do czasu składać hołd na ołtarzu wielbionej swojej świętej, wyspowiadać się przede mną i odwiedzać tę, którą z niezmiennym szacunkiem nazywa matką. Jego własne mieszkanie składa się z dwóch pokojów tylko, nie trzyma służącej, nie chce jednak pozwolić, aby Madame Walravens wyzbyła się wspaniałych klejnotów, w jakie widziałaś ją ustrojoną, córko moja, i jakimi pyszni się po dziecięcemu, widząc w nich ozdoby z czasów swojej młodości i ostatnie resztki wielkiego niegdyś majątku syna swojego, jubilera.
— Jak często — szepnęłam sama do siebie — zdawał się ten człowiek, ten Monsieur Emanuel, grzeszyć brakiem wspaniałomyślności w drobiazgach, a jak wzniosły i szczodry jest w rzeczach wielkich.
Przyznaję, że nie zaliczałam do dowodów jego wielkości ani jego ponawianego wciąż aktu spowiadania się, ani też wielbienia świętej.
— Jak dawno już umarła ona? — zagadnęłam, patrząc na portret Justyny Marii.
— Przed dwudziestu laty. Była nieco starsza od Monsieur Emanuela, bardzo młodego jeszcze w owym czasie, i teraz bowiem nie o wiele przekroczył czterdziestkę.
— Czy wciąż jeszcze ją opłakuje.?
— W głębi serca będzie ją zawsze opłakiwał: jądrem natury Emanuela jest wierność.
Powiedziane to było z szczególnym naciskiem.
Blade, jak gdyby rozwodnione słońce przedarło się nareszcie po przez chmury, wciąż jednak jeszcze padał deszcz, burza jedynie przycichła już: rozprażony firmament rozszczepił się i wyrzucił z siebie wszystkie swoje błyskawice. Dłuższe ociąganie się z ruszeniem w drogę powrotną naraziłoby mnie na odbycie jej nie po dniu już, wstałam więc, podziękowałam uprzejmie padre za jego gościnność i za jego informacje na co otrzymałam w odpowiedzi dobrotliwe „pax vobiscum“, przyjęte przeze mnie z wdzięcznością. Wydało mi się, że wypowiedział je z szczerą przyjaźnią. Mniej, natomiast przypadło mi do gustu sybilińskie zdanie, jakie towarzyszyło pobożnemu temu życzeniu:
— Córko moja, będziesz tym, czym być powinnaś! — Wzruszyłam tylko ramionami na tę przepowiednię, rada, że mogłam zrobić to bezpiecznie, znalazłszy się wreszcie poza drzwiami. Niewielu z nas wie z całą pewnością w jakim kierunku potoczą się jego drogi, mimo wszystko wszakże, co wydarzyło się do owego czasu, w moim życiu, mogłam mieć uzasadnioną nadzieję, że będę żyła w dalszym ciągu i umrę, jako trzeźwo myśląca protestantka: pustka wewnętrzna i gloria, otaczająca „Święty Kościół“ na zewnątrz, pociągała mnie nader umiarkowanie. Skierowałam się w drogę powrotną, rozmyślając o wielu rzeczach. Niezależnie od tego — rozważałam — czym może być sam papizm, nie ulega wątpliwości, że istnieją prawdziwie dobrzy i zacni papiści, a ten człowiek, Monsieur Emanuel, zdaje się należeć do najlepszych spośród nich. Nie wolny od przesądów, pozostający pod wpływem kleru, ale jakże godny podziwu za swoją wzruszającą wierność w miłości, za szczerą pobożność, za ofiarność swoją, za bezgraniczne miłosierdzie, jakie uprawiał. Należało tylko jeszcze przekonać się w jaki sposób — za pośrednictwem podwładnych mu czynników — ustosunkowuje się Rzym do cnót podobnych: czy umie on ocenić je ze względu na nie same i na ich zbożność, czy też wykorzystując je, ciągnie z nich zyski na rzecz własnych tylko interesów!
Rozmyślając tak, dostałam się na Rue Fossette już o zachodzie słońca. Goton życzliwie pozostawiła mi moją porcję obiadową, której bardzo już łaknęłam. Zawołała mnie, celem spożycia jadła do małego gabinetu, gdzie niebawem zjawiła się Madame Beck, przynosząc mi własnoręcznie kieliszek wina.
— I cóż — zaczęła chichotliwie — jak przyjęła panią Madame Walravens? Elle est drôle, nest-ce pas?[2]
Opowiedziałam jej jak spełniłam poruczoną mi przez nią misję, powtórzywszy dosłownie otrzymaną odpowiedź i polecenie, jakim zostałam obarczona.
Oh, la singulière petite bossue! — roześmiała się. — Et figurez-vous, qu‘elle me déteste, parcequ‘elle me croit amoureuse de mon cousin Paul; ce petit devot, qui n‘ose pas bouger, à moins que son confesseur ne lui donnę sa permission. — Au reste! — dodała — gdyby naprawdę tak bardzo chciał poślubić kogoś — soit moi, soit une autre[3] nie mógłby tego zrobić; ma już i tak zbyt liczną rodzinę na swoich barkach: Mère Walravens, Père Silas, jejmościankę Agnieszkę i cały jeszcze zastęp bezimiennych biedaków. Nie istniał nigdy chyba człowiek podobny do niego w obarczaniu się ciężarami większymi, aniżeli zdoła je udźwignąć, w dobrowolnym braniu na siebie zbędnej zgoła odpowiedzialności. Poza tym nie rozstaje się wciąż jeszcze z romantyczną mrzonką o pewnej bladolicej Marii Justine — personnage assez niais à ce que je pense[4] — dodała lekceważąco — o istocie, która pełni od dwudziestu lat już funkcję anioła w niebie. Z aniołem tym zamierza on połączyć się, wolny od wszelkich więzów, czysty comme un lis à ce qu‘il dit[5]. O, uśmiałaby się pani, gdyby pani mogła poznać połowę bodaj dziwactw i przesądów Monsieur Emanuela! Przeszkadzam jednak pani w nasyceniu jej głodu, ma bonne Miss, a na pewno bardzo pani tego potrzeba. Proszę, niech pani zje na zdrowie swoją wieczerzę, napije się wina, oubliez les anges, les bossues, et surtout les Professeurs — et bon soir![6]






  1. Zatem winna pani znać szlachetnego mojego wychowanka, pana Paula?
  2. Śmieszna jest, prawda?
  3. O, dziwaczna mała garbuska! I niech pani sobie wyobrazi, że nienawidzi mnie ona, bo wyobraża sobie, że jestem zakochana w moim kuzynie, Pawle, w tym małym bigocie, który nie śmie poruszyć się, o ile nie da mu na to pozwolenia, jego spowiednik... zarównie mnie jak każdą inną.
  4. Osobistość dość ograniczona, jak sądzę.
  5. Jak lilia wedle własnych jego słów.
  6. Niech pani zapomni o aniołach, o garbuskach, a nade wszystko o profesorach — i dobranoc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.