Villette/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Braterstwo |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
„Oubliez les Professeurs!“ — Tak powiedziała Madame Beck. Madame Beck, jako kobieta prawdziwie mądra, nie powinna była wypowiedzieć tych słów. Pobłądziła stanowczo, czyniąc tak. Tego wieczora należało pozostawić mnie w spokoju, a nie podniecać, pozostawić mnie obojętną, nie zainteresowaną, stojącą na uboczu, we własnym moim szacowaniu siebie i w opinii innych — niezwiązaną, myślą nawet, z ową osobistością, o której winna była zapomnieć.
Zapomnieć o nim? O! przemyślny ukartowali plan, aby zniewolić mnie do zapomnienia o nim — mądre głowy! Pokazali mi jaki dobry jest; uczynili w moim pojęciu z kochanego małego człowieczka małego bohatera bez zmazy. A potem wyszydzili jego sposób kochania, jego nerwowość. Jaką miałam do owego dnia możność ocenienia czy potrafi on w ogóle kochać, czy też nie jest zdolny wcale do głębszych uczuć?
Poznałam jego zazdrość, jego podejrzliwość, dostrzegłam w nim ukryte momenty tkliwości, nagłe przebłyski humoru, pewną miękkość, która promieniowała z niego chwilami, ni to tchnienie ciepłego powietrza wiosennego, okruchy współczucia, które zanikało i rozwiewało się, jak rosa poranna, wysychająca w żarze jego łatwych podraźnień — to było wszystko, co zdołałam dostrzec w nim. A oto oni, Père-Silas i Modesta Maria Beck (nie wątpiłam że oboje działali w zmowie) otworzyli przede mną najtajniejsze skrytki jego serca, ukazali mi w nim jedną wielką miłość, zrodzoną w dniach młodości tego południowca, tak silną i nieskazitelną, że urągała Śmierci nawet, zdolnej porazić materię jedynie i uniemożliwić zetknięcie z nią, zmuszonej wszelako pozostawić mu ducha nieśmiertelnego, któremu dochował wierność niezłomną, czuwając zwycięsko nad mogiłą w ciągu dwudziestu lat.
Nie było to zrobione nadaremnie: nie było też jedynie bezcelowym i bezpłodnym uleganiem porywowi uczucia; dowiódł wierności swojej poświęceniem najlepszych swoich wysiłków i możliwości na rzecz celów nieegoistycznych, zaświadczając ją bezgraniczną ofiarności swoją, poświęcał się dla tych, którzy byli drodzy niegdyś jego ukochanej, nie myślał o zemście i dźwignął dobrowolnie ciężki swój krzyż.
Co się tyczy Marii Justyny, znałam ją tak dobrze i tak dobrze wiedziałam kim była, jak gdybym poznała ją osobiście. Wiedziałam, że była bogata — tak wiele było na pensji Madame Beck dziewcząt do niej podobnych — flegmatycznych, bladych, pozbawionych wszelkiej inicjatywy, ale poczciwego serca, niezdolnych do popełnienia niczego złego, zarazem jednak nie umiejących wznieść się na wyżyny dobrego.
Jeśli miała skrzydła anielskie, wiem jakiego poety wyobraźnia ustroiła ją w nie. Jeśli czoło jej opromieniała świetlana aureola, wiem w błysku czyjej tęczówki zrodziła się ta otaczająca ją gloria świętego płomienia.
Miałażbym ulęknąć się Justyny-Marii? Czyżby obraz bladej, zmarłej mniszki wznieść miał zaporę nie do obalenia? Cóż przeszkadzały mi uczynki miłosierne, pochłaniające ziemskie jego dobra? Co obchodzić mnie mogły śluby dziewiczości, jakie złożyło jego serce?
O, Madame Beck, o, Ojcze Silasie, błędem było z waszej strony podsunięcie mi tego rodzaju zagadnień. Były one zarazem najgłębszą zagadką, najsilniejszą przeszkodą, i najostrzejszym biczem podniety, jakim zacięto mnie kiedykolwiek. W ciągu tygodnia zasypiałam i budziłam się, roztrząsając w myśli nieustannie te sprawy. Na całym świecie nie było jednak dla mnie odpowiedzi na nie, z wyjątkiem miejsca, na którym stał czy siedział, chodził, czy wygłaszał przemówienia, mały smagły człowieczek, którego głowę okrywał bandycki bonnet grec, a ciało — marny, wyplamiony atramentem i poszarzały od kurzu surducina.
Po owej bytności na Rue des Mages pragnęłam widywać go jak najczęściej. Czułam, że, wiedząc o tym, o czym wiedziałam teraz, potrafię z łatwością wyczytywać z jego zachowania rzeczy bardziej interesujące mnie w nim, niż kiedykolwiek: odczuwałam tęsknotę za doszukaniem się w tych przejawach naiwnej pobożności i na wpół heroicznej, na wpół świątobliwej rycerskości, którą opowieść Jezuity przypisała jego naturze. Stał się moim bohaterem chrześcijaństwa i w tym właśnie charakterze pragnęłam widzieć go.
Sposobność po temu niedługo dała mi czekać na siebie: moim nowym wrażeniom sądzone było przejść zaraz nazajutrz przez decydującą próbę. Tak. Los udzielił mi możności dokonania wywiadu z moim „bohaterem chrystianizmu“, wywiadu niezbyt heroicznego, ani sentymentalnego, ani biblijnego nawet, dość żywego wszelako w swoim rodzaju.
Około trzeciej po południu, kiedy cisza w pierwszej klasie zapewniona była nienaruszalnie, jak się zdawało, pod pogodnym okiem Madame Beck, która we własnej osobie udzielała jednego ze zwykłych swoich pożytecznych wykładów — cisza ta została nagle zakłócona gwałtownym wtargnięciem znanej mi rozwiewającej się, bandyckiej peleryny.
Nikt w danym momencie nie czuł się spokojniejszy ode mnie. Uwolniona od odpowiedzialności, dzięki obecnej na miejscu Madame Beck, pogodnie nastrojona jednostajnym brzmieniem jej głosu; zadowolona i zbudowana jasnością i przejrzystością jej wykładu (umiała w istocie dobrze wykładać), siedziałam pochylona nad moim biurkiem, rysując, to znaczy kopiując kunsztownie wypracowany, złożony z drobniuchnych kreseczek wzór; naśladując go mozolnie, w najdrobniejszych szczegółach — na tym w owym czasie streszczało się moje pojęcie o oddawaniu się o sztuce. Wydać się to może dziwne, znajdowałam jednak nadzwyczajną przyjemność w tej pracy, polegającej na produkowaniu ciekawie, po chińsku wiernych naśladownictw stalorytów i miedziorytów — rzeczy takiej samej mniej więcej wartości, jak tyle rozmaitego rodzaju kanwowych ręcznych robótek, które uważałam wówczas za arcydzieła nieomal.
Co się nagle stało? Mój rysunek, moje ołówki, mój cenny wzór — zmięte i pochwycone w jedną garść, znikły sprzed moich oczu; ja sama energicznie potrząśnięta, zerwana zostałam z mojego krzesła, jak pojedyńcza przywiędła gałka muszkatołowa wyrywana bywa przez rozzłoszczoną kucharkę z pudełka na korzenie. Krzesło to i pulpit mój, porwane przez właściciela bandyckiej peleryny i wsunięte każde pod jedną pachę, uniesione zostały daleko; w następnej sekundzie poszłam i ja w ślad za tymi sztukami umeblowania; po dwóch minutach one i ja umieszczone zostałyśmy w pośrodku grande salle — obszernego sąsiedniego pokoju, rzadko używanego, chyba tylko na tańce oraz na lekcje śpiewu chóralnego — i umieszczone w sposób tak władczo nakazujący, że zdawał on się nie dopuszczać cienia nadziei, aby wolno nam było ruszyć się stąd kiedykolwiek.
Kiedy wreszcie częściowo przynajmniej oprzytomniałam z mojego oszołomienia niesłychaną nagłością całej tej sceny, ujrzałam przed sobą dwóch mężczyzn — przypuszczam, że powinnabym nazwać ich raczej panami — jednego smagłego, drugiego jasnowłosego i o jasnej cerze — jednego, sprawiającego wrażenie na wpół wojskowe, dziwnie sztywne, spotęgowane szamerowanym ubraniem, jakie miał na sobie, gdy drugi zdradzał zachowaniem się i odzieniem należenie do klasy studiujących sztukę: obaj imponować mogli wspaniałością wąsów, bokobrodów i cesarskiej muszki na podbródku.
Monsieur Emanuel stał nieco z dala od nich: wygląd jego, oczy zwłaszcza, ujawniały stan gwałtownego podniecenia: wyciągnął rękę zwykłym swoim gestem trybuna ludowego i oznajmił:
— Mademoiselle, musi pani udowodnić tym panom, że nie jestem kłamcą. Ma pani odpowiadać, najtrafniej jak pani jest zdolna na wszystkie pytania, jakie zechcą pani zadać. Będzie pani także pisała na temat dowolnie przez nich obrany. Mają mnie, jak się okazuje, za oszusta, wyzbytego wszelkich podstaw moralnych. Jestem oskarżony o pisywanie szkiców, które z rozmyślnym fałszowaniem prawdy podpisuję nazwiskiem moich uczennic, chełpiąc się tymi elaboratami, jako samodzielną ich pracą. Pani rzeczą będzie wykazać i udowodnić niesłuszność tego oskarżenia.
Grand Ciel! — wielkie nieba! — Znalazłam się więc wobec tak wytrwale przeze mnie unikanej konieczności publicznego popisu, która spadła teraz na mnie nagle niczym burza gradowa. Ci dwaj eleganccy, wyszamerowani wąsaci, wyraźnie szyderczo nastawieni jegomoście nie byli nikim innym, jeno dwoma eleganckimi profesorami kolegium — Messieurs Boissac i Rochemorte — parą zimnych fanfaronów, pedantycznych, sceptycznie usposobionych szyderców. Jak się okazało, Monsieur Paul wystawił nieopatrznie na pokaz coś z rzeczy napisanych przeze mnie, z rzeczy, których nie pochwalił nigdy i o których nie wspomniał nigdy ani jednym słówkiem w mojej obecności, sądziłam więc, że zupełnie o nich zapomniał. Szkic ten nie wyróżniał się bynajmniej niczym szczególnym; może tylko wydawał się wyróżniający w porównaniu z przeciętnymi tego rodzaju produkcjami uczennic szkół dla cudzoziemek. W szkole angielskiej przeszedłby bez zwrócenia na siebie szczególnej uwagi. Messieurs Boissec i Rochemorte uważali jednak za właściwe zakwestionować autentyczność danego szkicu, pomawiając tym samym profesora o rozmyślny podstęp, o oszustwo. Otóż zadaniem moim było teraz dowieść prawdy, tym samym być poddaną torturze publicznego wyegzaminowania mnie przez tych panów.
Rozegrała się scena pamiętna.
Rozpoczęli od klasyków. Śmiertelna pustka. Spróbowali z kolei przejść do historii Francji. Zaledwie zdolna byłam odróżnić Merowiga od Pharamonda. Wypróbowywali wiedzę moją w najrozmaitszych dziedzinach, nie otrzymując w odpowiedzi nic poza bezradnym potrząsaniem głową wraz z niezmiennym: „Je n‘en sais rien“. — Nic mi o tym nie wiadomo.
Po wymownej pauzie sprobowali przejść do spraw, związanych z ogólnymi pojęciami, poruszywszy kilka tematów, które znałam bardzo dobrze i nad którymi często rozmyślałam. Monsieur Emmanuel, który stał dotychczas ponury, niczym zimowe przesilenie dnia z nocą, rozpogodził się nieco. Przypuszczał, że teraz wreszcie dowiodę, iż nie jestem zupełną kretynką.
Rychło przekonać się miał w jak wielkim jest błędzie. Mimo że odpowiedzi na zadawane mi pytania budziły się w moim umyśle szybko, wypełniając go ni to tryskające z głębi źródło, nie potrafiłam jednak ująć ich w formę słowną. Nie wiem, czy nie mogłam, czy też nie chciałam przemówić: myślę, że winne temu były po części rozklekotane moje nerwy, po części zaś zirytowanie moje tym egzaminem, które wprawiło mnie w zły humor.
Usłyszałam, jak jeden z egzaminatorów moich — ów z szamerowaniem — szepnął do swojego kolegi: — „Est-elle donc idiote?“ — Czy jest idiotką?
— Tak — pomyślałam — jest i będzie zawsze idiotką dla takich jak wy obaj.
Cierpiałam — cierpiałam okrutnie; dostrzegłam pot, występujący kroplami na czole Monsieur Paula, gdy oczy jego ciskały mi spojrzenia wściekłe, zarazem pełne bolesnego wyrzutu. Nie chciał wierzyć w mój zupełny brak zwykłego rozsądku: był pewien, że mogłabym zdobyć się na więcej sprytu, gdybym tylko chciała.
Wreszcie, pragnąc uwolnić od bezpłodnej tej męki obu profesorów, Monsieur Paula i siebie samą, wyjąkałam:
— Pozwólcie mi panowie odejść; nic i tak ze mnie nie wydobędziecie; sami przecież uznaliście, że jestem idiotką.
Żałuję, że nie mogłam zachować spokoju i godności przy wypowiedzeniu tych słów, a raczej żałuję, że rozsądek nie zmusił mnie do trzymania języka za zębami: zdrajca ten potykał się skołowaciały. Dostrzegłszy triumfujące spojrzenie rzucone przez obu panów na Monsieur Paula, usłyszawszy drżenie mojego własnego głosu, wybuchłam zapierającym mi oddech łkaniem. Łzy moje wywołane były o wiele bardziej gniewem, niż zmartwieniem. Gdybym była mężczyzną i posiadała odpowiednie siły, zdolna byłabym od razu na miejscu wyzwać obu na pojedynek. Wstrząśnięta do głębi, za żadną cenę nie dopuściłabym do okazania mojego wzruszenia.
O, nieudolni! Powinni byli przecież na pierwszy rzut oka poznać surowy niezdarny styl nowicjuszki w tym opracowaniu, które nazwali fałszerstwem. Temat był klasyczny. Kiedy Monsieur Paul podyktował dany ustęp, który miał posłużyć za podstawę opracowania, usłyszałam o tym temacie po raz pierwszy w życiu. Przedmiot był dla mnie zupełnie nowy; brakło mi więc zupełnie materiału, na którym mogłabym oprzeć się. Poszukałam jednak odpowiednich książek, z których zaczerpnęłam niezbędne fakty, z wysiłkiem zbudowałam z nich suchy kościec, poczem dopiero przybrałam go w szatę zewnętrzną i sprobowałam tchnąć w niego życie, co sprawiło mi najwięcej przyjemności. Dopóki jednak podstawowe fakty nie zostały odszukane, dobrane i we właściwy sposób skojarzone, przeszłam okres nader trudny i pełen wielkiego niepokoju. Nie zaznałam też spoczynku i nie dałam za wygranę usiłowaniom i poszukiwaniom, dopóki mnie samej nie zadowolniła dokładność i ścisłość dokonanej anatomii. Siła wrodzonego mojego wstrętu do wszelkich braków i niedociągnięć, a nade wszystko do popełniania fałszów, umożliwiała mi czasem unikania grubych, zasadniczych błędów. Prawdziwej wiedzy nie było jednak w mojej głowie, nie było gotowych sądów i wniosków. Nie była wiedza ta posiana wiosną, nie wyrosła w lecie, nie dojrzała i nie została zebrana jesienią i przechowana bezpiecznie na zimę. Czegokolwiek było mi potrzeba, musiałam wyruszać na świeżo na zebranie pełnych naręczy zielonej niedojrzałej jeszcze trawy, którą w tym surowym stanie zmuszona byłam kłaść do garnka. Ale Messieurs Boissec i Rochemorte nie umieli tego dostrzec. Popełnili błąd kapitalny, biorąc skoncypowaną przeze mnie w ten sposób niedojrzałą pracę za dzieło dojrzałego umysłu, za pracę uczonego.
Nie pozwolili mi jednak jeszcze odejść: kazali mi usiąść i pisać w ich obecności. Kiedy trzęsącą się ręką zanurzyłam pióro w atramencie, i na wpół oślepionymi wilgocią oczami przyjrzałam się białej ćwiartce papieru, zaczął jeden z moich sędziów przesadnie usprawiedliwiać się za takie dręczenie mnie:
— Nous agissons dans l‘intéret de la verité. Nous ne voulons pas vous blesser[1] — rzekł.
Pogarda dodała mi odwagi. Za całą odpowiedz rzuciłam tylko:
— Niech pan mi dyktuje, Monsieur.
Rochemorte podyktował temat: „Ludzka sprawiedliwość“.
„Ludzka sprawiedliwość!“ Co miałam napisać o tym? Zimna, czcza abstrakcja, nie nasuwająca mi ani jednej zapładniającej myśli! Miałam jednak przed sobą Monsieur Emanuela, smutnego jak Saul i ponurego jak Hiob, a obok niego triumfujących jego oskarżycieli.
Przyjrzałam się im obu. Zbierałam się już na odwagę oświadczenia im, że nie mam zamiaru napisać, ani powiedzieć ani jednego słowa więcej, aby uczynić im zadość, gdyż nie odpowiada mi temat dany mi przez nich, a ich obecność, nie daje mi natchnienia do pracy. — Pomimo to, ktokolwiek poważa się wystąpić z cieniem zwątpienia o nieskazitelności honoru profesora Emanuela, znieważa prawdę, której mianuję się głosicielem. Chciałam właśnie powiedzieć to wszystko, kiedy nagła błyskawica rozświetliła mroczne zakamarki mojej pamięci.
Te dwie twarze, spoglądające na mnie spośród gąszczu długich włosów, wąsów i bokobrodów — te dwie zimne, a równocześnie tak zuchwałe, niewzbudzające ufności, mimo to pewne siebie, aroganckie twarze — były te same właśnie, na które padło niegdyś pełne światło ulicznej latarni w momencie ich wynurzenia się spoza kolumn portyku i które śmiertelnie przeraziły mnie pierwszego wieczora po smutnym, beznadziejnym, jak mi się wydało, przybyciu moim do Villette. Byłam teraz moralnie przeświadczona, że oni to byli owymi bohaterami, którzy zmusili samotną cudzoziemkę do uciekania przed nimi bez tchu przez całą nieznaną jej dzielnicę obcego dla niej miasta.
— Obłudni kłamcy! — pomyślałam. — Piękni z was przewodnicy młodzieży! O ile „Sprawiedliwość ludzka“ miałaby być w samej rzeczy tym, czym być powinna, nie utrzymywalibyście się bodaj na zajmowanych przez was obecnie stanowiskach, ani też nie cieszylibyście się niezasłużonym przez was uznaniem.
Wpadłszy szczęśliwie na pomysł, zabrałam się gorliwie do pracy... „Sprawiedliwość ludzka“. — Widziałam słowa te wypisane przede mną w nowej postaci czerwonej jędzy, podpartej pod boki grubymi rękami. Widziałam ją w jej domu: odmawiającą rady i pomocy służbie, która ich u niej szukała, nie zwracającą żadnej uwagi na żebraków, ginących z głodu i daremnie czekających przed jej drzwiami na jałmużnę; mrowie dziatwy, chorej i swarliwej, plątało się dokoła jej nóg, błagając z wrzaskliwym zawodzeniem o zmiłowanie, o udzielenie opieki lekarskiej, o możliwy przyodziewek, o naprawienie wyrządzonych krzywd. Zacna niewiasta nie dbała wszakże o nic podobnego. Zajęła na własny użytek wyłącznie ciepłe miejsce przy ogniu kominkowym, napawała się do syta pykaniem z krótkiej czarnej fajeczki i rozkoszowała się pociąganiem z butelki kojącego syropu pani Sweeny; paliła, popijała i zażywała w pełni tego raju, ilekroć zaś okrzyk cierpienia i bólu udręczonych dusz odzywał się zbyt donośnym echem w jej uszach — chwytała dziarska dama pogrzebacz z paleniska kominkowego, porażając nim śmiałka, o ile okazywał się zbyt słaby; o ile zaś był silny i gwałtowny, straszyła go tylko, po czym zanurzała rękę w głębokie swoje sakwy i rzucała mu na odczepne garść najdrobniejszej, prawie bezwartościowej monety.
Taka była mniej więcej szkicowa notatka na temat „Sprawiedliwości ludzkiej“, nagryzmolona przeze mnie pospiesznie i przedstawiona na użytek panów Boissec i Rochemorte. Monsieur Emanuel odczytał ją, pochylony nade mną. Nie czekając na niczyje komentarze, złożyłam niski ukłon przed całą trójką i wycofałam się co rychlej z pokoju.
Po ukończeniu zajęć szkolnych tego dnia, zetknęłam się ponownie z Monsieur Paulem. Zetknięcie to nie przeszło oczywiście, gładko zrazu; nie obyło się naturalnie bez drobnej utarczki; nie tak łatwo mogłam przetrawić ten przymusowy egzamin. Nieco cierpki dialog, jaki zawiązał się pomiędzy nami, skończył się nazwaniem mnie „une petite moqueuse et sans-coeur“[2] i chwilowym wyjściem Monsieur Paula z pokoju.
Nie chciałam, aby odszedł na dobre, a tylko pragnęłam dać mu odczuć, że podobny wybuch, na jaki pozwolił sobie tego dnia, nie może być tolerowany bezkarnie, i dlatego też, nie bez przyjemności, ujrzałam go wkrótce potem, zajętego podlewaniem roślin w berceau. Na mój widok podszedł do oszklonych drzwi, do których zbliżyłam się i ja także. Zaczęliśmy rozmowę o rosnących dokoła altany kwitnących krzewach. W miarę przedłużania się tej pogawędki, odkładał Monsieur stopniowo swoje narzędzia ogrodnicze, przechodząc z kolei na inne tematy, aż wreszcie poruszył sprawę najbardziej interesującą.
Czując, że jego zachowanie się tego dnia zasługiwało co najmniej na miano niedopuszczalnego wyskoku, zaczął z lekka usprawiedliwiać się: wyraził nawet coś w rodzaju skruchy z powodu napadających go chwil złego humoru, zaznaczył jednak, że należą mu się pewne względy, dodając przy tym:
— Nie mogę, oczywiście, spodziewać się ich z pani strony, miss Lucy — za mało zna pani mnie, moje dzieje i moje położenie.
Jego dzieje. Podchwyciłam ten wyraz, zaczepiwszy dalszą rozmowę o dany temat.
— Nie, Monsieur — odparłam. — Oczywiście, jak pan mówi, nie znam ani pańskich dziejów, ani pańskiego położenia, ani ofiar, jakie pan ponosi, ani także żadnej z pańskich trosk, żadnego z pańskich przeżyć, żadnego z wiernych pańskich uczuć i przywiązań. O, tak, nie wiadomo mi nic o panu; jest pan dla mnie człowiekiem zupełnie obcym.
— Hein?! — mruknął, marszcząc i równocześnie podnosząc brwi gestem zdumienia.
— Widuję pana przecież w klasie tylko — poważnego, zaaferowanego, zajętego wykładanym przedmiotem, despotycznego, władczego. W mieście słyszę o panu, jako o człowieku wielce czynnym, nader przedsiębiorczym, dość kapryśnym, pochopnym do kierowania, ale z trudnością ulegającym perswazji i nie dającym się ugiąć niczyjej obcej woli. Człowiek taki, jak pan, niezwiązany z nikim, nie może mieć żadnych przywiązań: nie obarczony rodziną, nie może mieć żadnych obowiązków. My wszyscy, z którymi wchodzi pan w zetknięcie, jesteśmy maszynami, którymi pan kieruje do woli w tę czy w ową[3] swoich szuka pan w miejscach zebrań publicznych, przy świetle kandelabrów wieczornych: warsztatami pańskimi są: szkoła nasza i położone w sąsiednim gmachu męskie kolegium, a fabrykatami pańskimi uczniowie, a także pańskie uczennice. Nie wiem nawet gdzie pan mieszka; przypuścić muszę z natury rzeczy, że nie posiada pan ogniska domowego, ani też nie jest ono panu potrzebne.
— Jestem osądzony więc — rzekł. — Zdanie pani o mnie jest takie, jakie przewidywałem z góry, że będzie. W oczach jej nie jestem ani człowiekiem, ani chrześcijaninem. Uważa mnie pani za pozbawionego wszelkich przywiązań, nie związanego z nikim węzłami przyjaźni, czy stosunkami rodzinnymi, nie kierującego się żadnymi zasadami moralnymi, żadnymi doktrynami wiary. Zupełnie słusznie sądzi pani, mademoiselle; taka spotyka nas nagroda w życiu.
— Jest pan filozofem, monsieur; filozofem — cynikiem (rzuciłam przy tych słowach okiem na jego surdut, którego wyrudziały rękaw gładził ręką) mającym w pogardzie słabostki ludzkie — wyższym nad nie, nad potrzebę dogadzania sobie — lekceważącym wygody życiowe, o jakie zwykła dbać ludzkość.
— Et vous, mademoiselle, vous êtes proprette et douillette et affreusement insensible par-dessus le marché.[4]
— Zastanawiając się jednak bliżej nad tą sprawą, wnioskuję, że musi pan przecież mieszkać gdzieś. Proszę, niech mi pan powie gdzie i jaką ma pan służbę dokoła siebie?
Groźnie wysunąwszy dolną wargę gestem najwyraźniejszej wzgardy, wybuchnął:
— Je vis dans un trou! — mieszkam w norze — w dziurze — łaskawa pani, do której nie chciałaby pani wsunąć wrażliwego swojego noska. Kiedyś, wstydząc się niegodnie przyznać do szczerej prawdy, wspomniałem o moim „gabinecie do pracy“ w sąsiednim kolegium: otóż oznajmiani teraz pani, że ów „gabinet do pracy“ jest moim jedynym miejscem zamieszkania: zarazem moim salonem i moją sypialnią. A co się tyczy mojej „służby“ — dodał, naśladując mój głos — mam jej dziesięcioro: les voilà! — oto one!
Mówiąc to, podsunął mi pod sam nos wszystkie dziesięć rozpostartych swoich palców.
— Szuwaksuję sobie obuwie — dodał z goryczą — czyszczę sobie ubranie.
— Nie, monsieur, to byłoby zbyt pospolite i przyziemne, nie robi pan tego — wtrąciłam.
— Je fais mon lit et mon ménage:[5] przynoszę sobie obiad z jadłodajni; moja wieczerza robi się sama; spędzam pracowite, samotne dni i noce długie i smutne; jestem dziki, brodaty, wiodę żywot mnisi; nikt z ludzi żywych nie kocha mnie, z wyjątkiem paru starych, zasuszonych serc, jak moje własne i paru istot zbiedniałych, cierpiących, ubogich sakiewką i duchem, których wypierają się królestwa tego świata, ale którym wola i testament nie do obalenia przekazały królestwo niebieskie.
— O, monsieur! Wiem, wiem o wszystkim!
— O czym wie pani? Wiadome pani są różne rzeczy, wiele rzeczy, nie wątpię wcale, nie wie pani jednak nic o mnie, Lucy!
— Wiem, że jest pan posiadaczem ładnego starego domu, położonego na miłym starym placyku w Basse-Ville — dlaczego więc nie mieszka pan tam?
— Hein?! — mruknął ponownie.
— Podobał mi się bardzo ten dom, monsieur, podobały mi się schodki, prowadzące do jego drzwi wejściowych, szare flizy kamienne przed nim, widzialne od tyłu drzewa, kiwające swoimi koronami — prawdziwe wielkie drzewa, nie krzewy jeno — ciemne, wysokie, stare, odwieczne drzewa. A buduar — kaplica? Powinien pan obrócić pokój ten na pański gabinet do pracy: taki jest cichy i taka uroczysta panuje w nim atmosfera.
Przyjrzał mi się badawczo, na wpół uśmiechający się, na wpół spłoszony, zarumieniony z podniecenia.
— Skąd pani wie o tym wszystkim? Gdzie dowiedziała się pani tego? Kto powiedział pani?
— Nikt mi nie powiedział. A może przypuszcza pan, że przyśniło mi się tylko to wszystko?
— Jakże mogę odgadnąć senne wizje pani? Czy zdolny jestem przeniknąć myśli kobiece, snute na jawie, a tym bardziej kobiece rojenia senne?
— Jeśli śniłam o tym, widziałam we śnie równie wyraźnie istoty ludzkie, jak dom. Widziałam starego księdza, pochylonego ciężarem lat, posiwiałego; widziałam także starą służącę, wyglądającą bardzo charakterystycznie i malowniczo; widziałam starą damę, olśniewającą, ale dziwaczną; nie sięgnęłaby mi może głową do łokcia, ale za strojące ją wspaniałe klejnoty możnaby nabyć księstwo. Miała na sobie szatę jaśniejącą jak lapis lazuli, szal wartości jakich tysiąca franków; była cała obwieszona drogocennymi kamieniami, tak oślepiającego blasku, że nigdy w życiu nie widziałam rzucających podobnie jarzące się ognie, ale postać jej sprawiała wrażenie przełamanej na dwoje; zdawało się też, że przeżyła ponad miarę sądzonych przeciętnemu człowiekowi lat i osiągnęła kres, wypełniony już tylko ciężką troską i cierpieniami. Stała się posępną, złą czarownicą niejako, a jednak ktoś, jak się okazuje, dba o nią w jej ułomnościach i kalectwach — ktoś taki, kto wybaczył jej wszystkie jej przewiny, mając nadzieję, że będą mu w zamian wybaczone i jego przewinienia również. Te wszystkie trzy osoby: pani, kapelan i służąca — mieszkają po społu; wszyscy starzy, wszyscy słabi, wszyscy utuleni pod jednym życzliwym, ciepłym, opiekuńczym skrzydłem.
Przykrył dłonią górną część twarzy, nie ukrył wszelako ust, w których zarysie dostrzegłam wyraz, jaki tak bardzo lubiłam.
— Widzę, że pani przeniknęła moją tajemnicę — rzekł — ale w jaki stało się to sposób?
Opowiedziałam mu w jaki stało się to sposób; opowiedziałam o poruczonej mi przez Madame Beck misji, o burzy, jaka mnie zaskoczyła, o przykrym, opryskliwym przyjęciu mnie przez starą damę, o uprzejmości kapłana.
— Père—Silas skrócił mi czas mojego czekania na ustanie deszczu opowiedzeniem ciekawej historii.
— Historii?! Jakiej historii?! — Silas nie jest romansopisarzem.
— Czy mam ją panu opowiedzieć?
— Tak. Niech pani rozpocznie od początku. Chciałbym wysłuchać francusczyzny Miss Lucy — najlepszej, czy najgorszej — wszystko mi jedno zresztą jakiej. Gotów jestem przełknąć przy tym porządną porcję barbaryzmów językowych i nie mniej obfitą dawkę akcentu wyspiarskiego.
— Niech pan nie ostrzy sobie z góry zębów nadzieją usłyszenia opowieści o imponujących rozmiarach i oglądania budującego widoku narratorki, która utkwi rychło w środku opowiadania. Nade wszystko jednak podam panu tytuł opowieści: — „Wychowanek księdza“.
— Ba! — bąknął, przy czym fala ciemnej krwi zalała ponownie smagłe jego policzki. — Zacny stary padre nie mógł obrać gorszego tematu: to jego słaba strona. Wracając jednak do „Wychowanka księdza“, jakże tam z tym było?
— O, różnie!
— Mogłaby pani bliżej określić jak mianowicie. Chciałbym dowiedzieć się.
— Było dziecięctwo wychowanka; był jego wiek młodzieńczy; potem męski; jego skąpstwo; jego niewdzięczność; jego nieubłagana bezlitosność; jego niestałość. Taki niegodziwy typ wychowanka, monsieur! O tak zimnym, nieczułym sercu, o takim braku rycerskości, o takiej niezdolności zapominania uraz i wybaczenia ich!
— Et puis? — a co potem? — zapytał, wyjmując cygaro.
— Et puis — powtórzyłam — spadły na niego klęski, nad którymi nikt nie litował się, które znosił w sposób, nie wzbudzający niczyjego podziwu, ani niczyjego współczucia, nie znajdował ich też nigdzie i wreszcie zemścił się nie po chrześcijańsku gromadzeniem płonących zarzewi nad głową swojego przeciwnika.
— Nie opowiedziała mi pani wszystkiego, mademoiselle — rzekł.
— Prawie wszystko, jak sądzę: wymieniłam nagłówki rozdziałów księżej opowieści.
— Zapomniała pani o jednym — o tym, który dotyczył braku przywiązania wychowanka, jego nieczułego, zimnego, mnisiego serca.
— Słusznie; przypominam sobie teraz; Père-Silas opowiedział mi istotnie, że nastawienie wychowanka, jego właściwe powołanie kierowało go w stronę zostania księdzem — że jego życie uważane było za poświęcone temu.
— Na mocy jakich więzów czy obowiązków?
— Na mocy ciążących na nim więzów przeszłości i świadczonych przez niego obecnie dobrodziejstw.
— Zna więc pani cały stan rzeczy?
— Powtórzyłam panu już teraz wszystko, co zostało mi opowiedziane.
Upłynęło kilka minut poważnej zadumy.
— A teraz, Miss Lucy, niech pani spojrzy mi w oczy i ze zwykłą swoją prawdomównością, której świadomie nigdy pani nie gwałci, niech mi pani odpowie na jedno zapytania: Proszę podnieść oczy i utkwić je we mnie: niech pani nie obawia się zaufać mi. Jestem człowiekiem, któremu można zaufać.
Podniosłam oczy.
— Teraz, kiedy poznała mnie pani na wskroś, wszystkie moje przeżycia, moje obowiązki i ciążącą na mnie odpowiedzialność, kiedy pani zapoznała się od dawna z moimi wadami — jak sądzi pani, czy my oboje, ja i pani, możemy być przyjaciołmi?
— Jeśli pan chce mieć przyjaciółkę we mnie, rada będę znaleźć w panu przyjaciela.
— Mówię jednak o serdecznej przyjaźni — szczerej i prawdziwej — o bliskości na każdym punkcie, o złączeniu się wszelkimi węzłami, z wyjątkiem węzłów krwi. Czy Miss Lucy zechce być siostrą człowieka bardzo biednego, obciążonego mnóstwem obowiązków, człowieka o bardzo ograniczonych możliwościach?
Nie byłam w stanie odpowiedzieć mu słowami, a jednak, przypuszczam, że musiałam w jakiś sposób odpowiedzieć mu, ujął bowiem moją rękę, która odczuła pociechę i ulgę w tym uścisku. Jego przyjaźń nie była wątpliwym, chwiejnym darem — zimną daleką nadzieją — uczuciem tak kruchym, że nie było zdolne znieść wagi dotknięcia palcem: poczułam od razu (albo też zdawało mi się, że poczułam) niezachwianie mocne oparcie w nim, niby o skałę niezłomną.
— Mówiąc o przyjaźni, mam na myśli prawdziwą przyjaźń — powtórzył z naciskiem, a ja nie mogłam nieledwie uwierzyć, aby słowa tak ważkie wypowiedziane zostały jako błogosławieństwo dla moich uszu; nie mogłam nieledwie uwierzyć w istotność jego ciepłego, serdecznego, pełnego niepokoju spojrzenia. Jeśli rzeczywiście pragnął znaleźć we mnie rozumiejącą go przyjaciółkę i powiernicę i zamierzał rzeczywiście darzyć mnie zaufaniem i przyjaźnią — o, wydało mi się w tej chwili, że nic lepszego ponad to nie może już spotkać mnie w życiu! Gdyby naprawdę ziścić się to miało, stałabym się silną i bogatą: jedna ta chwila uczyniłaby mnie prawdziwie szczęśliwą. Aby upewnić się czy stoję naprawdę w obliczu faktu i przypieczętować go, zapytałam:
— Czy monsieur mówi to zupełnie na serio? Czy naprawdę sądzi pan, że jestem mu potrzebna, że mogłabym przydać mu się jako siostra?
— Oczywiście, oczywiście — zapewnił mnie — człowiek samotny taki jak ja, nie posiadający siostry, musi z konieczności być nad miarę szczęśliwy, znalazłszy w sercu kobiecym uczucie siostrzane.
— A czy mogę polegać na względach monsieur? Czy będę miała prawo zwracać się do pana, ilekroć poczuję się usposobiona do tego?
— Moja mała siostrzyczka, musi sama przekonać się o tym — rzekł. — Nie chcę jej nic przyobiecywać. Musi sama karcić i naprowadzać na właściwą drogę błądzącego swojego brata, aż wreszcie stanie się takim, jakim pragnie go ona widzieć. Nie będzie on na pewno materiałem nieustępliwym w prawdziwie powołanych rękach.
Kiedy słuchałam tych słów, brzmienie jego głosu, błysk przyjaznego w tej chwili jego spojrzenia, sprawiały mi taką radość, jakiej nie odczuwałam nigdy na pewno. Nie zazdrościłam żadnej z młodych dziewcząt jej wielbiciela, żadnej oblubienicy jej oblubieńca, żadnej żonie jej męża. Zadowalniało mnie w zupełności znalezienie dobrowolnie zaofiarowującego mi swoją przyjaźń przyjaciela. Jeśli okaże się godzien zaufania, a wyglądał na godnego zaufania; czegoż, poza jego przyjaźnią, pragnąć mogłam jeszcze kiedykolwiek? Gdyby jednak wszystko miało rozwiać się jak sen ułudny, jak to zdarzyło się już raz poprzednio...?
— Qu‘est-ce donc? — Co to takiego? Co się stało? — rzekł w momencie, kiedy myśl ta padła mi ciężarem na serce, omraczając twarz moją. Powiedziałam mu i, po chwilowej pauzie, — opromieniony pełnym zadumy uśmiechem, wyznał mi, że taka sama obawa, czy nie będę rychło miała go dość z jego trudnym, podlegającym tylu kaprysom, usposobieniem — nie daje mu spokoju od wielu dni, od wielu miesięcy nawet.
Upragnione te słowa jego natchnęły mnie spokojem i odwagą, podniosły mnie i skrzepiły na duchu. Powiedziałam mu i ja także z kolei kilka słów uspokajających. Nie tylko przyjął je, ale domagał się ich powtórzenia. Czułam się najdoskonalej szczęśliwa — dziwnie szczęśliwa — tym, że mogłam stwierdzeniem swoim zapewnić mu spokój, zadowolenie i bezpieczeństwo. Jeszcze dnia poprzedniego nie byłabym zdolna uwierzyć, że mogą istnieć podobne momenty na świecie i że życie może dostarczyć momentów, podobnych do tych, jakie przeżywałam teraz. Niezliczone razy bywało przeznaczeniem moim obserwować z drżeniem serca coraz groźniejsze zgęszczanie się na moim widnokręgu ciemnej chmury trosk i zmartwień. Nowym, natomiast, nieoczekiwanym dla mnie przeżyciem było coraz wyraźniejsze ziszczanie się zgoła niespodziewanego szczęścia.
— Lucy — zapytał Monsieur Paul przyciszonym głosem, trzymając wciąż moją rękę — widziała pani obraz w buduarze?
— Widziałam. Obraz, malowany na tafli ściennej?
— Portret mniszki?
— Tak.
— Zna pani jej dzieje?
— Tak.
— Pamięta pani tę zjawę, którą widzieliśmy owej nocy w berceau?
— Nigdy jej nie zapomnę.
— Nie powiązała pani chyba tych dwóch pojęć? Byłoby to szaleństwem.
— Przyznaję, że, ujrzawszy portret, pomyślałam o owej zjawie — odparłam, chcąc być w zgodzie z prawdą.
— Nie wyobraża sobie pani przecież — dodał — aby święta w niebie miała zaprzątać sobie głowę szukaniem współzawodnictwa na ziemi? Protestanci rzadko bywają przesądni, mam więc nadzieję, że te chorobliwe urojenia nie znajdą przystępu do pani, Miss Lucy.
— Nie wiem co mam myśleć o tej sprawę, przypuszczam jednak, że prędzej czy później znajdzie się naturalne wyjaśnienie tajemnicy.
— Niewątpliwie, niewątpliwie. A zresztą, żadna prawdziwie zacna, dobra kobieta — a tym bardziej żaden czysty, szczęśliwy duch — nie chciałby zakłócić przyjaźni takiej jak nasza — n‘est-il pas vrai? — nieprawda?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wpadła Fifinka, wołając, że jestem potrzebna. Matka jej wychodzi na miasto, aby odwiedzić jakąś angielską rodzinę, która zażądała od niej prospektu; niezbędna jest moja pomoc jako tłomaczki. Przeszkoda, stworzona w ten sposób, nie była tak bardzo nie w porę: porcja zła jest zawsze wystarczająca na jeden dzień; na tę godzinę wystarczało zaznane dobro. Żałowałam jednak, że nie zdążyłam już zapytać Monsieur Paula, czy owe „chorobliwe urojenia“, przed którymi ostrzegał mnie, nie powstały i w jego własnej głowie także.
- ↑ Działamy w interesie prawdy. Nie chcemy ranić pani.
- ↑ mała szyderczyni, bez serca.
- ↑ Brakuje fragmentu zdania, w oryginale: "All we, with whom you come in contact, are machines, which you thrust here and here, inconsiderate of their feelings. You seek your recreations in public, by the light of the evening chandelier:"
- ↑ A pani jest czyściutka, wygodnicka i straszliwie obojętna w dodatku.
- ↑ Ścielę sobie łóżko i obrządzam moje gospodarstwo.