Właśnie Inka/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Właśnie Inka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia S.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | J. B. |
Tytuł orygin. | Just Patty |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Wdowa“ trzymała się bardzo mądrej zasady, że na pensjonarki powinno się przyjmować małe dziewczątka i trzymać je w szkole aż do samego końca, kiedy wreszcie mogłyby opuścić jej mury świeże, pełne energji i zupełnie rozwinięte, aby powitać dorosły świat. Zakład św. Urszuli był klasztorem nietylko z nazwy, ale naprawdę.
Zdarzało się czasami, iż „nowa“ kręciła noskiem nad dziewczęcemi rozrywkami, którym oddawały się jej koleżanki. Ale wkońcu i ją niewstrzymany prąd porywał. Skakała przez sznurek i biegała z obręczą, brała udział w puszczaniu orła na otwartem polu, uczyła się w zimowe popołudnia ślizgać i grać w hockey, a w sobotnie wieczory — rozkoszować się lodowatym cukrem i pierniczkami dokoła wielkiego kominka, albo też improwizowanemi maskaradami, kiedy cała szkoła przetrząsała strychy w poszukiwaniu czegoś, coby się nadawało na kostjumy. Po tygodniu najbardziej zmanierowana światowa panienka zapominała o wszystkiem coby ją ciągnęło tam, za mury szkolne, i poddawała się duchowi młodocianej, siostrzanej miłości.
Ale podlotki najchętniej reagują na wezwania Romantyczności. To też czasami, przy sposobności, szarą godziną w czasie między ostatnią lekcją a dzwonkiem, dającym znak do ubierania się do kolacji, zbierały się przy ławce stojącej pod oknem i zwrócone twarzami ku zachodowi, marzeniami wybiegały w przyszłość — zwłaszcza jeśli wśród nich znajdowała się Renia Patton. Ładna, delikatna, nieobliczalna mała Renia była jakby stworzona dla tego, co nazywamy romantycznością. Ta romantyczność wieszała się jej złotych włosów, patrzyła jej z oczu. Mogła mieć bardzo mgliste wyobrażenia o różnicy, zachodzącej między „participium“ a „supinum“, mogła się zawahać, gdyby ją zapytano o definicję równoległościanu, ale gdy przedmiotem rozmowy było uczucie, mówiła z całem przekonaniem. I bynajmniej nie na podstawie samej tylko teorji, lecz na podstawie osobistego doświadczenia. Był taki, który się jej już oświadczył.
Z szczegółów tego zdarzenia zwierzyła się swym najbardziej zaufanym przyjaciółkom, te znów opowiedziały o wszystkiem swoim najzaufańszym przyjaciółkom, aż wreszcie cała szkoła dowiedziała się z wszystkiemi szczegółami o tej romantycznej przygodzie.
Naczelne stanowisko Reni w sprawach sentymentu, uważano za należne jej najzupełniej słusznie. Zuzia mogła być pierwszą w grze w koszykówkę, Ludka Wilder na scenie, Keren Hersey w geometrji, a Inka Wyatt — no, powiedzmy w bezkarności i zuchwalstwie — za to Renia była powszechnie uznaną powagą w sprawach sercowych i dopóki nie pojawiła się Mira Mertelle van Arsdale, nikt tego jej stanowiska nie kwestjonował.
Pierwszy miesiąc życia szkolnego był dla Miry Mertelle przykry. Mocnym jej punktem, na którym przywykła odznaczać się, były stroje, ale kiedy przybyła ze swemi czterema kuframi do Zakładu św. Urszuli, zauważyła ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, że toalety tu na nic się nie zdadzą. Na polu mody mundurek szkolny sprowadzał wszystko do martwego punktu. Zato na innem polu mogła mieć widoki osiągnięcia wybitnego stanowiska. W porównaniu z bezbarwnem życiem innych dziewcząt jej własna historja sercowa była żywa, wobec czego Mira postanowiła uzyskać należne sobie miejsce.
Pewnej soboty, wieczorem — było to w październiku — jakie pół tuzina dziewcząt zebrało się w pokoju Reni. Panienki przykręciły płomień gazu i siedziały na stosach poduszek i poduszeczek. Przez okno szeroką strugą wlewało się światło księżycowe. Zpoczątku śpiewały cicho jakąś pieśń w tonacji molowej, ale pomału śpiew przeszedł w rozmowę. Rozmowa, zgodnie z światłem księżycowem i przelatującemi po niebie obłoczkami, miała zabarwienie uczuciowe i wkońcu naturalnie zeszła na Wielkie Przeżycie Reni. Ociągając się, lecz zachęcana i proszona gorąco przez koleżanki, opowiedziała znowu, swą historję — której „nowe“ jeszcze nie słyszały, a która dla „starych“ była zawsze nową.
Dekoracja sceny była wspaniała: Oświetlone księżycem piaszczyste wybrzeże, bijące o brzeg fale i szumiące sosny. Kiedy Renia przypadkiem opuściła jaki szczegół, słuchaczki jej, napamięć umiejące już całą historję, natychmiast ją uzupełniały.
— A on przez cały czas, jak mówił, trzymał cię za rękę! — wtrąciła Zuzia.
— Och, Reniu, naprawdę? — zabrzmiał jakby zawstydzony, chór „nowych“.
— No — tak! Na samym początku wziął mnie za rękę i zapomniał wypuścić, a ja nie chciałam mu zrobić przykrości i nie zwróciłam mu na to uwagi.
— Co on mówił?
— Powiedział mi, że nie może beze mnie żyć.
— A co ty odpowiedziałaś na to?
— Że bardzo mi przykro, ale że będzie musiał.
— A co potem się stało?
— Nic się nie stało — musiała wyznać. — Zdaje mi się, że cośby się może stało, gdybym go była przyjęła, ale, jak widzicie, nie przyjęłam go.
— Ale ty byłaś wówczas jeszcze bardzo młoda! — podsunęła jej Ewelina Smith. — Jesteś pewna, że wiedziałaś co robisz?
Renia potwierdziła ruchem głowy z miną niepozbawioną jakby melancholijnego żalu.
— I owszem. Wiedziałam, że nigdy go nie pokocham, bo — bo — no, niech już będzie, powiem — bo on miał strasznie komiczny nos. Ten nos zpoczątku zwrócony był w jedną stronę, a potem nagle zmienił zdanie i zwrócił się w drugą.
Jej słuchaczki wolałyby, żeby raczej pominęła ten szczegół, ale Renia myślała wszystko dosłownie i była pozbawiona instynktu, który wytrawnemu opowiadaczowi każe pewne szczegóły opuszczać.
— Pytał mnie, czy nie może mieć nadziei, że ja zmienię zdanie — dodała w zamyśleniu. — Odpowiedziałam mu, że nie mogę go tak kochać, aby wyjść za niego zamąż, ale że zawsze będę miała dla niego szacunek.
— A co on wtedy powiedział?
— Powiedział, że nie popełni samobójstwa.
Zapadła głęboka cisza i podczas gdy Renia wpatrywała się w księżyc, wszystkie panienki wpatrywały się w Renię. Z lśniącemi, złotemi włosami i fiołkowemi oczami była w ich oczach ideałem bohaterki powieściowej. Ani im nawet na myśl nie przyszło zazdrościć jej; dziwiły się tylko i podziwiały ją. Z prawa przyrodzonego była koronowana na Królową Przygody miłosnej.
Mira van Arsdale, która bez słowa przysłuchiwała się opowiadaniu, pierwsza przerwała milczenie. Wstała, poprawiła uczesanie, obciągnęła bluzkę na sobie i grzecznie stłumiła ziewanie.
— Nonsens, Reniu! Tylko taka zwarjowana gąska, jak ty, może robić tyle krzyku o nic. Dobranoc, dzieci. Idę spać.
Skierowała się powoli ku drzwiom, ale w progu przystanęła, aby od niechcenia rzucić niby mimowolne wyznanie:
— Mnie oświadczono się już trzy razy.
Ta „obraza majestatu“ wywołała szmer oburzenia całego kółka.
— Ona jest obrzydliwa mądrala i ja nie wierzę ani słowu z tego co ona mówi! — oświadczyła Zuzia z szczerą stałością, całując na dobranoc biedną, zmiażdżoną Renię.
To drobne starcie rozpoczęło erę naprężonych stosunków. Mira Mertelle zebrała koło siebie swe własne stronnictwo, a osobna koterja przyjaciółek Reni skupiła się pod sztandarem swej królowej. Te starały się wytłumaczyć zwolenniczkom Miry, że rodzaj romansu w obu wypadkach był całkiem inny. Mira mogła być bohaterką całego mnóstwa zwykłych flirtów, ale Renia była ofiarą uczucia, które nazywa się „une grande passion“. Naznaczona była niemożliwą do usunięcia blizną, którą weźmie z sobą do grobu. W żarze swego partyjnego uwielbienia przechodziły do porządku nawet nad niekształtnym nosem bohatera i nad niezaprzeczonym faktem, że Renia zupełnie nie była swym konkurentem zajęta.
Ale Mira nie wyrzuciła jeszcze swych atutów. Naprzód zaczęły obiegać szkołę jakieś szepty, pod pieczęcią tajemnicy, rozumie się. Mira była beznadziejnie, nieszczęśliwie zakochana. Nie była to historja ostatnich wakacyj, ale paląca kwestja dnia. Współlokatorkę Miry nieraz budził w nocy jej płacz. Nie miała apetytu — to musiał przyznać cały stół. W połowie deseru, nawet kiedy były lody, zapominała o jedzeniu i siedziała z łyżką w podniesionej ręce, zapatrzona gdzieś daleko przed siebie. Kiedy jej zwracano uwagę, że siedzi przy stole, drgała, jakby popełniła coś złego i szybko sprzątała resztę z talerza. Opierając się na tem, przeciwniczki jej twierdziły, że mimo wszystko ona kończyła pierwsza i jadła nie mniej od drugich.
Co tydzień jedna godzina angielskiego poświęcona była w Zakładzie św. Urszuli ćwiczeniom w starodawnej sztuce pisania listów. Dziewczęta pisały listy do domu, opisując szczegółowo życie szkolne, dalej pisały do wymyślonych przyjaciółek, babek, braci uczących się w kolegjum i do małych siostrzyczek. W ten sposób uczono je wielkiej tajemnicy prawdziwego efektu literackiego — a mianowicie dostosowywania stylu do poziomu czytelników. Wreszcie dochodziły do punktu kulminacyjnego — a mianowicie do listu, w którym nieistniejącemu młodemu człowiekowi miały podziękować za nadesłanie nieistniejących kwiatów. Mira przysłuchiwała się poniekąd napuszonej stylizacji tych grzecznych i chłodnych listów z uśmiechem wyższości. Spoglądająca w jej stronę klasa znowu zadrżała.
Stopniowo szczegóły romansu zaczęły przedostawać się do powszechnej wiadomości. Ów pan był Anglikiem. — Mira spotkała go na pokładzie parowca — i pewnego dnia, po śmierci brata (brat cierpiał na jakąś nieuleczalną chorobę, która miała go sprzątnąć w przeciągu paru lat) miał odziedziczyć po nim wszystkie tytuły i cały majątek; jakie były te tytuły, Mira szczegółowo nie powiedziała. Bądź co bądź, ojciec jej był zaciekłym Amerykaninem i nie znosił Anglików ani tytułów. Nigdy nie pozwoliłby swojej córce wyjść zamąż za cudzoziemca. Jeśli odważyłaby się na coś podobnego, nie dostałaby od niego ani dolara. Ale ani Mira ani Cuthbert nie dbali o pieniądze. On miał mnóstwo własnych pieniędzy. Nazywał się Cuthbert St. John. Wogóle miał cztery nazwiska, ale Mira tak go najchętniej nazywała. Obecnie bawi w Anglji, gdzie go wezwano kablogramem z powodu krytycznego stanu zdrowia brata, ale kryzys minął już i Cuthbert wkrótce wróci. A wtedy —
Tu Mira zacisnęła wargi, tak że powstała tylko cienka, prosta kreska i wyzywająco patrzyła w przestrzeń.
— Wtedy jej ojciec zobaczy!
Wobec wstrząsającego realizmu tego romansu, mała, nieciekawa historja Reni rozpłynęła się w nicość.
Intryga zaczęła tężeć. Przeglądając listę przybywających statków, Mira oznajmiła swej współlokatorce, że on już przyjechał. Dał swego czasu jej ojcu słowo, że nie będzie do niej pisywał, ale wiedziała, iż w pewien sposób da jej o sobie znać.
A słowa jej sprawdziły się.
Następny ranek przyniósł bezimienny bukiecik fiołków. Dotychczas byli tacy, którzy wątpili — lecz wobec tego namacalnego dowodu sceptycyzm zniknął.
W niedzielę Mira, idąc do kaplicy, miała przypięte fiołki. Szkoła odpowiadała podczas nabożeństwa tak niedbale, że aż wstyd było — nikt nie uważał, wszystkie oczy utkwione były we wzniesionej twarzy Miry, po której błąkał się jakby nieprzytomny, daleki uśmiech. Inka Wyatt zwróciła uwagę, że Mira z wielką starannością usadowiła się w świetle kolorowego okna i że od czasu do czasu jej zamyślone oczy badawczo ślizgały się po twarzach koleżanek, aby sprawdzić, czy poza wywarła pożądane wrażenie. Ale szkoła odrzuciła insynuację Inki z oburzeniem.
Nareszcie Mira zatriumfowała i zdołała sobie zapewnić stanowisko głównej bohaterki, gdy mała, skromna Renia nie odgrywała już żadnej roli.
Tak sprawy szły przez kilka tygodni, porastając po drodze w różne momenty. W wieczory poniedziałkowe urządzano „Podróże po Europie“. Z powodu wykładu o „Angielskich siedzibach wiejskich“, ilustrowanych przezroczami, znów powstał w szkole rumor. Kiedy wyświetlono okazałą siedzibę wiejską, z terasami i z jeleniami skubiącemi trawę na pierwszym planie, Mira Mertelle nagle zemdlała. Gospodyni, która pośpieszyła do niej z butelkami wrzątku i z kolońską wodą, nie podała żadnej przyczyny zemdlenia, ale później szepnęła do ucha swojej współlokatorce, że to był dom, w którym „on“ przybył na świat.
Fiołki w dalszym ciągu przychodziły co sobotę, a Mira stawała się coraz bardziej roztargniona. Nadchodził czas meczu piłki koszykowej z Highland-Hall, sąsiednią pensją dla dziewcząt. Przeszłego roku Urszulanki zostały pobite; byłoby wieczystą hańbą, gdyby je miała spotkać klęska jeszcze raz, bo uczennice Highland-Hallu były w jednej trzeciej ich ilości. Przewodniczka zagrzewała i gromiła opieszałą drużynę.
— Wszystkiemu winna Mira Mertelle i jej wściekłe fiołki! — skarżyła się zniechęcona Inka. — Pozbawiła je bojowego ducha.
Z drugiej strony nauczycielki nie bez przykrości zauważyły, że atmosfera jest przeładowana. Dziewczęta zbierały się w grupki, wyraźnie drżąc, kiedy je Mira Mertelle mijała. Panowała rozmarzona atmosfera księżycowa, która zgoła nieszczególne wyniki dawała w wypracowaniach łacińskich. Sprawa stała się wkońcu przedmiotem obrad zaniepokojonego ciała nauczycielskiego. Nie było pod ręką żadnych konkretnych faktów, wszystko opierało się na przypuszczeniu, ale źródło podniecenia było jawne. Całą szkołę porwała fala sentymentu, który stał się zaraźliwy, jak ospa. Wdowa skłaniała się do zdania, że najprostszym sposobem oczyszczenia atmosfery było odesłanie Miry Mertelle i jej czterech kufrów do rodzinnego ogniska i pozostawienie sprawy jej narwanej matce. Miss Lord — to było dla niej charakterystyczne — nastawała na wypowiedzenie walki aż do końca. Chciała siłą położyć kres głupstwu. Mademoiselle, która była wrażliwa na sentymenty, wyraziła obawę, że może to biedne dziecko istotnie cierpi. Mówiła o współczuciu i sympatji — ale ostatecznie wygrał dobroduszny, zdrowy rozum Miss Sallie. O ile zdrowie Zakładu św. Urszuli tego wymaga, Mira Mertelle musi go opuścić; ona jednak — Miss Sallie — jest zdania, że przy pomocy odrobiny dyplomacji tak zdrowie Zakładu jak i Mira Mertelle mogą być zachowane. Jeśli się tę sprawę pozostawi jej, postara się użyć swych własnych sposobów.
Miss Sallie była córką Wdowy. Powierzono jej praktyczną stronę Zakładu — zajmowała się kuchnią, kierowała służbą i przebiegała z końca w koniec dwieście akrów należącego do Zakładu folwarku. Poza takiemi sprawami, jak kucie koni, sianokos i robienie masła, starała się być użyteczną, gdzie tylko mogła. Nigdy nie uczyła, ale umiała trzymać uczennice w ryzach. Szkoła znana była z kar nigdzie indziej niestosowanych, a większość ich wylęgła się w głowie Miss Sallie. Jej przydomek „Dragonka“ miał swe źródło w pełnym szacunku podziwie dla jej umysłowych zdolności.
Następny dzień był wtorek, którego to dnia Miss Sallie jeździła regularnie na inspekcję. Kiedy po śniadaniu, wciągając rękawice do powożenia, schodziła nadół, omal nie nastąpiła na Ludkę Wilder i Inkę Wyatt, które, wyciągnięte jak długie na podłodze, usiłowały wypędzić z pod wieszadła piłkę od golfu.
— Hallo, dziewczęta! — zabrzmiało wesołe pozdrowienie. — Możebyście się przejechały ze mną na folwark? Lećcie i powiedzcie Miss Wadsworth, że jesteście uwolnione od lekcyj popołudniowych.
Uradowane dziewczęta z gorączkowym pośpiechem włożyły płaszczyki i kapelusze. Przejażdżka do folwarku Round Hill była w Zakładzie św. Urszuli największą dostępną przyjemnością. Albowiem Miss Sallie — poza murami szkoły — była najweselszą i najbardziej towarzyską osobą w świecie. Po wesołej pięciomilowej przejażdżce przez bronzowo-żółty pejzaż październikowy, dziewczęta spędziły parę godzin na włóczeniu się po polach, dostały mleka z imbirowemi ciasteczkami w kuchni pani Spencer, poczem, wtłoczone między główki kapusty, kosze z jajami i masło, pojechały zpowrotem. Rozmawiały wesoło na mnóstwo najrozmaitszych tematów — o maskaradzie w Dniu Dziękczynienia[1], o tem, jakąby sztukę grać, o nadchodzącym meczu z Highland-Hall i o opłakanym nowym przepisie, nakazującym im czytać artykuły wstępne w dziennikach. Wkońcu, kiedy rozmowa na chwilę się urwała, Miss Sallie zapytała jakby od niechcenia:
— A propos, dziewczęta, cóż to znów opętało Mirę van Arsdale? Wysiaduje wciąż po kątach a wygląda jak zmokła kura.
Inka i Ludka spojrzały po sobie.
— Prawdę mówiąc — mówiła dalej Miss Sallie wesoło — widać doskonale, w czem rzecz. Nie napróżno od dziesięciu lat pracuję w szkole. Ten głuptasek udaje nieszczęśliwą miłość. Wiecie dobrze, że nie bawię się plotkami, ale ciekawi mnie, kto to taki — czy ten pan, który chodzi w kościele z tacą, czy też subjekt, który u Marsha i Elkinsa sprzedaje wstążki?
— Ani jeden, ani drugi! — odpowiedziała Inka śmiejąc się. — To jakiś arystokrata angielski.
— Co takiego? — zdziwiła się Miss Sallie.
— A ojciec Miry nienawidzi arystokratów angielskich — tłumaczyła dalej Ludka — i zabronił mu nawet widywać się z nią.
— Jej serce jest złamane! — rzekła Inka ze smutkiem. — Ona z tego ginie.
— A fiołki? — dopytywała się Miss Sallie.
— Obiecał, że nie będzie do niej pisywał, ale o fiołkach nie było mowy.
— Uhum, rozumiem teraz! — rzekła Miss Sallie.
I pomyślawszy chwilę, odezwała się:
— Dziewczęta, ja tę sprawę powierzam wam! Trzeba z tem skończyć.
— Nam?
— Niemożliwa rzecz, żeby cała szkoła mogła dalej być w takiem podnieceniu. Ale sprawa jest zbyt głupkowata, aby nauczycielki się nią mogły zajmować. Nie wypada nawet. Ta sprawa musi być uregulowana przez opinję publiczną. Dajmy na to, że wy spróbujecie zrobić wszystko, co będzie w waszych siłach. Zatwierdzę was jako komitet mający za zadanie przywrócenie szkole solidnej podstawy zdrowego rozumu. Wiem, że wam mogę zaufać; nie wygadacie się.
— Nie widzę dobrze, co my możemy zrobić! — rzekła Inka z pewnem powątpiewaniem.
— Zwykle nie brak wam pomysłów — schlebiała Miss Sallie z uśmiechem. — Dam wam carte blanche co do obrania odpowiedniego sposobu postępowania.
— A czy możemy powiedzieć Zuzi? — zapytała Ludka. — Musimy jej powiedzieć, bo my trzy —
— Polujemy razem? — Miss Sallie skinęła potakująco głową. — Powiedzcie Zuzi, ale nikomu więcej.
Na drugi dzień, Marcin, jadąc do miasta, aby załatwić codzienne sprawunki, wysadził przed kwiaciarnią Inkę i Zuzię, upoważnione przez szkołę do kupienia kwiatów dla żony rektora. Panienki weszły do sklepu z główkami zupełnie zaprzątniętemi współzawodniczącemi z sobą wdziękami czerwonych i białych róż. Zamówiwszy kwiaty i napisawszy bilecik, bezczynnie czekały na Marcina, który, wracając, miał je zabrać ze sobą. Przechadzając się koło lady, spostrzegły na samym wierzchu notatkę: — „Co soboty fiołki dla Miss Mirandy van Arsdale, Zakład św. Urszuli“.
Przystanęły i przez dłuższy czas stały pogrążone w milczeniu. Właściciel sklepu zauważył ich zdziwienie.
— Czy panie znają może młodą damę, która zamówiła te fiołki? — zapytał. — Nie podała swego nazwiska, a ja radbym wiedzieć, czy ona życzy sobie, żebym je posyłał w dalszym ciągu.
— Nie, nie wiem, ktoby to mógł być — odpowiedziała Inka, z doskonale udaną obojętnością. — Nie pamięta pan jak wyglądała?
— Była — była w granatowym płaszczyku — odpowiedział po namyśle właściciel sklepu.
Ponieważ wszystkie sześćdziesiąt cztery uczennice z Zakładu św. Urszuli nosiły granatowe płaszcze, ten opis nie na wiele się zdał.
— O! — poddała śpiesznie Inka. — Była prawdopodobnie wysoka z bujnemi, żółtemi włosami —
— To ona! — odpowiedział właściciel z przekonaniem.
— To sama Mira! — szepnęła Zuzia.
Inka nakazała jej skinieniem głowy milczenie.
— Powiemy jej — obiecała. — Ale, ale! — zwróciła się do Zuzi. — Sądzę, że byłoby ładnie z naszej strony, gdybyśmy posłały Mirze trochę kwiatów od — od — naszego tajnego Związku. Obawiam się tylko, że w skarbcu mamy w tej chwili pustki. Muszą być jakieś kwiaty tańsze niż fiołki. Jakie pan ma najtańsze kwiaty? — zapytała właściciela sklepu.
— Mamy pewien gatunek małych słoneczników, używanych czasem chętnie dla dekoracji. Nazywamy je „Utnij i przyjdź znowu“. Mogę paniom odstąpić sporą wiązankę za pięćdziesiąt centów. Wcale dobrze wyglądają.
— O to nam właśnie chodzi! Proszę, niech pan pośle wiązankę tych kwiatów Miss van Arsdale z tą oto kartką.
Inka wzięła niezapisaną kartkę i zmieniwszy pismo, napisała: — Pani niepocieszony C. St. J.
Wsunęła kartkę w kopertę, a potem ostro spojrzała w oczy właścicielowi.
— Czy pan jest masonem?[2] — zapytała z wzrokiem utkwionym w półksiężycu widocznym w klapie jego marynarki.
— Tak! — przyznał.
— Wobec tego rozumie pan, co znaczy przysięga dotrzymania tajemnicy? Nie wolno panu nikomu powiedzieć, kto posłał te kwiaty. Wysoka młoda dama z żółtemi włosami z pewnością tu przyjdzie i będzie się chciała dowiedzieć, kto je posłał. Pan nie będzie mógł przypomnieć sobie. Być może, że to był nawet jakiś pan. Pan nic nie wie. Ten Związek tajny w Zakładzie św. Urszuli jest o tyle większą tajemnicą od masonerji, że nawet o samem istnieniu jego nikt nie wie. Rozumie pan?
Właściciel wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Ja — tak, proszę pani.
— Gdyby tajemnica się wydała — dodała niejasno — nie byłabym pewna pańskiego życia.
Wraz z Zuzią złożyły się po dwadzieścia pięć centów.
— To będzie kosztowne — westchnęła Inka. — Zdaje mi się, że będziemy musiały poprosić Miss Sallie o jakieś osobne subsydjum na czas trwania tego komitetu.
Kiedy kwiaty przyniesiono, Mira znajdowała się w swoim pokoju, otoczona całym dworem swych wielbicielek. Przyjęła pakunek z zakłopotaniem.
— Przysyła kwiaty w środę jak i w sobotę! — wykrzyknęła jej współlokatorka. — Musi być pogrążony w rozpaczy.
Mira otworzyła paczkę wśród podnieconego pomruku.
— Jakie piękne kwiaty! — wykrzyknęły dziewczęta chórem, choć nie bez lekkiego rozczarowania. Wolałyby, żeby to były czerwone róże.
Mira przyglądała się prezentowi przez chwilę z pełnem zdumienia osłupieniem. Tak długo grała komedję, że wreszcie sama uwierzyła w istnienie Cuthberta. Kółko przyjaciółek stało w oczekiwaniu i Mira zebrała wszystkie siły, aby odpowiednio przyjąć nieoczekiwany kryzys.
— Ciekawa jestem, co mogą oznaczać słoneczniki? — zapytała tkliwym głosem. — Muszą przynosić jakieś posłanie. Czy która z was zna mowę kwiatów?
Ani jedna panienka nie znała mowy kwiatów: ale wystarczyło im już samo przypuszczenie.
— Tu jest jakaś kartka!
To Ewelina Smith znalazła ją wśród gęstych liści.
Mira zrobiła ruch, jak gdyby chciała przeczytać kartkę sama na osobności, ponieważ jednak dotychczas co się tyczy zwierzeń była bardzo hojna, nie wypadało jej cofać się w punkcie tak zajmującym. Zaglądając przez ramię, przeczytały głośno:
— „Pani niepocieszony C. St. J.“ — O, Miro, pomyśl, jak on musi cierpieć!
— Biedak!
— Poprostu nie mógł już dłużej milczeć.
— On jest uosobieniem honoru — odpowiedziała Mira. — Nie chciał napisać prawdziwego listu, ponieważ przyrzekł, że pisać nie będzie, przypuszczam jednak — że tych parę słów...
Do pokoju wpadła Inka Wyatt, która właśnie przechodziła koło drzwi. Pokazano jej kartkę, mimo słabego oporu Miry.
— Pismo świadczy o bardzo silnym charakterze — zauważyła Inka.
Uznano to za ustępstwo z jej strony, bo ona jedna od początku uchyliła się od kultu Cuthberta St. John’a. Była przyjaciółką Reni.
Następne dni przyniosły Mirze cały szereg zdumiewających niespodzianek. Przyjąwszy pierwszą przesyłkę słoneczników, nie mogła nie przyjąć drugiej. Zagalopowawszy się raz, musiała brnąć dalej. Po kwiatach posypały się słodycze i książki w przerażającej obfitości. Słodycze nie były zbyt drogiego gatunku. — Inka znalazła w mieście dziesięciocentowy magazyn[3] — zato pudełka, w jakich się mieściły, wynagradzały swą dekoratywnością to, czego cukierkom brakowało; aż się pstrzyły od róż i amorków. Do każdego prezentu dołączona była stale karteczka, czasem z inicjałami, a czasem z krótkim podpisem „Bertie“. Nigdy jeszcze nie doręczano przesyłek pocztowych z tak niezawodną szybkością; rozumie się, wszystkie przechodziły przez ręce Miss Sallie. Sprawdzała ona szybko adres, pisała na pakunku „doręczyć“, a służąca czekała tylko na chwilę, w której jego doręczenie mogłoby adresatce sprawić jak najwięcej ambarasu — to znaczy, kiedy Mira Mertelle otoczona była swym dworem.
W przeciągu kilku dni stał się Anglik Miry z przedmiotu westchnień przedmiotem żarcików i śmiechu. Jego literacki smak był tak samo niemożliwy, jak zły gust, jaki okazał przy przysyłaniu cukierków. Na załączonych karteczkach wypisywał tytuły, które w dobrem towarzystwie uchodziłyby za specjalność służby kuchennej. „Ukochana Utracona!“ „Urodzona Kokietko!“ „Cierniu w kwiecie pomarańczowem!“ itd. Biedna Mira broniła się przed niemi, ale bezskutecznie — szkoła przyjęła Cuthberta i teraz za nic w świecie nie chciała się wyrzec zabawy kosztem jego brytyjskich nietaktów. Na widok służącej, pojawiającej się z pakunkiem, Mira truchlała. Ostatnim ciosem była dla niej przesyłka pełnego wydania w papierowej okładce — dzieł Marji Corelli.[4]
— To nieprawda! On nigdy nie przysłałby tych książek! — łkała. — To ktoś pozwala sobie na niemądre żarty.
— Nie trzeba się zaraz tak gniewać — pocieszała ją Inka — że książki te nie należą do tych, jakie wybrałaby Amerykanka. Wiesz przecie, że Anglicy mają gust dziwaczny, zwłaszcza już co się tyczy książek. — Tam wszyscy czytają Marję Corelli.
Następnej soboty część wychowanek udała się do miasta dla załatwienia sprawunków i na poranek artystyczno-muzykalny. Między innemi były też panienki i w pewnym sklepie z artystycznemi reprodukcjami fotograficznemi, gdzie zamierzały nabyć reprodukcje starych mistrzów włoskich. Zainteresowanie się Inki Giottem nie było zbyt wielkie, skutkiem czego panienka zrobiła mały przegląd sklepu. Przerzucała podobizny aktorów. i aktorek i w pewnej chwili aż jej oczy błysnęły, gdy natrafiła na wielką fotografję, przedstawiającą jakiś niepospolicie zdobywczy, zarozumiały typ, z podkręconemi wąsami, z dołeczkiem w brodzie i z wielkiemi, pełnemi wyrazu, oczami. Był w stroju myśliwskim i dumnie demonstrował obnażoną szyję. Podobizna ta była ostatnim słowem Romansu Dwudziestego Wieku, a, co było wprost bezcenne, miała na sobie firmę londyńską!
Inka nieznacznie odciągnęła dwie członkinie komitetu, stojące w podziwie przed Fra Angelico i trzy zachwycone główki pochyliły się nad podobizną.
— Znakomita! — zawyrokowała Ludka. — Niestety, kosztuje półtora dolara.
— Wyrzekniemy się wody sodowej na zawsze! — westchnęła Zuzia.
— Drogo! — przyznała Inka — ale —
Tu popatrzyła się znowu w jasne, pełne wyrazu oczy.
— Doprawdy, mojem zdaniem ta fotografja warta tego.
Złożyły po pięćdziesiąt centów i fotografja stała się ich własnością.
Inka przez czoło przepisała tym śmiałym, zmienionym charakterem pisma, który Mira już znienawidziła, czułą dedykację w języku francuskim i podpisała pełnem nazwiskiem „Cuthbert St. John“. Następnie włożyła ją do koperty i poprosiła poniekąd zdziwionego pomocnika handlowego, aby ją wysłał następnej środy rano, ponieważ to miał być prezent imieninowy i nie powinien przyjść przed oznaczoną datą.
Pakunek przyszedł pocztą o piątej popołudniu i został doręczony Mirze, kiedy dziewczęta gromadkami wychodziły z lekcyj popołudniowych. Mira przyjęła go w ponurem milczeniu i usunęła się do swego pokoju. Z jakie pół tuzina najczulszych przyjaciółek szło tuż za nią. Tyle się Mira namęczyła, aby zdobyć sobie swój własny orszak, a teraz nie mogła się go pozbyć.
— Otwórz to, Mirko, prędko!
— Jak myślicie, co to może być?
— To nie mogą być ani kwiaty, ani cukierki. On z pewnością wymyślił coś nowego.
— Wszystko mi jedno, co to jest!
Mira z irytacją wrzuciła pakunek do kosza na papiery.
Irma Mc Collough wyłowiła go i rozcięła sznurek.
— O, Miro, to jego fotografja! — pisnęła. — Jest do—praw—dy prze—pię—kny!
— Widziałyście kiedy takie oczy?
— Czy on wąsy fryzuje czy też naturalnie tak mu rosną?
— Czemu nie powiedziałaś nam, że on ma dołek w brodzie?
— Czy zawsze chodzi tak ubrany?
Mira wahała się między ciekawością a złością. Porwała fotografję, spojrzała tylko na tkliwe, pełne wyrazu oczy, i wrzuciła ją, wierzchem do góry, do szuflady biurka.
— Nie wspominajcie przede mną jego nazwiska! — rzuciła, kiedy, z zaciśniętemi ustami, zaczęła się czesać do obiadu.
Następnego piątku popołudniu — dzień sprawunków w miasteczku — Inka, Ludka i Zuzia wstąpiły do kwiaciarni — wyrównać rachunek.
— Dwie wiązanki słoneczników, dolara — zaczął właśnie z głębi sklepu wyliczać właściciel, gdy wtem za panienkami dały się słyszeć kroki i nagle znalazły się twarzą w twarz z Mirą Mertelle van Arsdale, pochyloną również nad rachunkiem.
— O! — wykrzyknęła gwałtownie. — Mogłam się była domyślić, że to wy trzy to zrobiłyście!
Przez chwilę patrzyła na nie w milczeniu, poczem osunęła się na plecione, trzcinowe krzesło i oparła głowę o ladę. W ostatnich czasach wylała tyle łez, że płynęły już automatycznie.
— Rozumie się — łkała — że rozgadacie to teraz wszystkim i wszyscy będą się ze mnie śmiali.
Trzy przyjaciółki spojrzały po sobie z nieprzejednanemi minami. Tych parę łez nie wzruszyło ich.
— Powiedziałaś o Reni, że jest zwarjowaną gąską, ponieważ robi tyle krzyku o nic — przypomniała jej Zuzia.
— A tymczasem on był przynajmniej prawdziwym, żywym człowiekiem — rzekła Inka — choćby nawet miał krzywy nos.
— Czy wciąż jeszcze myślisz, że ona była zwarjowaną gąską? — pytała Ludka.
— N—n—nie!
— Czy nie zdaje ci się, że byłaś o wiele szaleńsza od niej?
— T—tak.
— A przeprosisz Renię?
— Nie!
— Ależ to będzie zabawa — rzekła po namyśle Inka — jak opowiemy tę historję.
— Jesteście skończenie okrutne!
— Przeprosisz Renię czy nie? — zapytała Zuzia znowu.
— Tak — o ile przyrzekniecie mi nic nie mówić.
— Przyrzekniemy, ale pod jednym warunkiem — mianowicie, że zerwiesz z Cuthbertem St. Johnem i nigdy już o nim nie wspomnisz.
Następnego wtorku Cuthbert wyjechał do Anglji na Oceanic’u. Wychowanki Zakładu św. Urszuli ogarnęła gorączka gry w piłkę koszykową i atmosfera została oczyszczona od wszelkiej Romantyczności.