Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Mały Rudi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Władczyni lodu |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Iisjomfruen |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cała baśń Cały zbiór |
Indeks stron |
Udajmy się na chwilę do Szwajcarji w lasy i góry, w lodowce i zielone doliny, spojrzyjmy też na błękitne jeziora i łomocące wodospady. Słońce co praży w dolinach, topi też z roku na rok potężne lodozwały, które ciskają w dół lawiny i masy wód. Dwa takie lodowce poniżej potężnych szczytów górskich, ściągają pięknością swoją co roku licznych podróżnych do małego miasteczka Grindelwaldu. Goście ci chodzą z upodobaniem po wysokich górach, spoglądają z nich w doliny.
Miasteczko składa się z drewnianych domów, otoczonych niewielkimi skrawkami pól uprawnych, gdzie rosną przeważnie ziemniaki, główne pożywienie niezamożnej ludności. Jest tu mnóstwo dzieci. Otaczają one pojazdy przybyszów, proponując im kupno rozmaitych rzeźb z drzewa. Czy w deszcz, czy przy pogodzie snuli się malcy dokoła każdego pojazdu i pod hotelami handlując zawzięcie.
Jakieś trzydzieści lat temu widywano tu chłopca, który stawał zazwyczaj zdala od reszty i ściskał mocno w dłoniach towary swoje. Był niezwykle poważny, a przytem mały i to może właśnie powodowało, że przyjezdni wzywali go do siebie, zakupując to małe rzeźbione domki, to inne drobiazgi. Malcowi szczęściło się w handlu, sam nie wiedział dlaczego.
Na stoku góry mieszkał jego dziadek rzeźbiarz, zręczny, a wielka szafa pełna była prac jego. Były tam dziadki do orzechów, noże, widelce, szkatułki, skaczące gemzy, wszystko to radowało oczy chłopca. Z największem zainteresowaniem spogladął on jednak na wielką strzelbę, zawieszoną pod samym pułapem. Wiedział od dziadka, że ją dostanie, musiał jednak przedtem doróść i nauczyć się władać bronią.
Rudi był mały, ale sprytny, to też we wczesnym już wieku powierzono mu pasenie kóz, a jeśli wspinanie się po skałach zaliczać można do zalet pasterza, to był nim Rudi niewątpliwie. Nieraz prześcigał zręcznością kozy, wybierał gniazda ptasie zawieszone w koronach drzew, a przytem był zawsze poważny i skupiony. Uśmiech opromieniał twarz jego wówczas tylko, gdy stał nad szumiącym wodospadem, lub słuchał huku lawiny. Z innemi dziećmi wdawał się niechętnie, handel go nie pociągał, wolał wędrować samotnie po górach, lub słuchać opowiadań dziadka o rodzie swym, który wywodził się pono z dalekiej Północy, kędy żyją Szwedowie, a w Szwajcarji osiadł w późniejszych dopiero czasach. Trudno to było pojąć, lecz Rudi rozumiał wszystko. Żył w wielkiej przyjaźni z psem Ajolą, pozostawionym przez zmarłego ojca oraz kotem, który go nauczył jak należy wspinać się na niedostępne szczyty.
— Chodź ze mną na dach! — mawiał nieraz kot.
Rudi rozumiał, jak każde pono dziecko, mowę zwierząt. Gdy się jest małym, pojmuje się wszystko, a nawet laska dziadka przybiera nieraz postać konia z nogami, głową i grzywą tak, że trzeba tylko dosiąść rumaka. Niektóre dzieci zatracają tę zdolność rozumienia później, niż inne, a starsi powiadają o nich, że nie są dość rozwinięte i zbyt długo pozostają dziećmi! Czegóż nie wygadują starsi... miły Boże!
— Chodź ze mną na dach! — powiadał kot. — Spada ten jeno, kto sobie to wyobraża i boi się. Połóżże tu przednią a tu tylną łapę... ot tak! Tam widnieje szczelina... trzeba przeskoczyć i basta!
Rudi wstępował w ślady kota. Siadywali nieraz obaj na dachach, na wierzchołkach drzew, a Rudi docierał nawet na krawędzie skał, gdzie kot dojść nie mógł wcale.
— Wyżej! Wyżej! — mówiły mu drzewa. — Spójrz jeno jak wysoko sięgamy, mimo, że korzenie nasze tkwią w wąskiej szczelinie.
Rudi wdzierał się na ostre turnie często przed wschodem słońca i pił nektar świeżego, lodowatego powietrza, przepojonego wonią macierzanki, mięty i innych ziół wyżynnych. To było jego śniadaniem.
Potem całowały go promienie słońca. Zawrót głowy stał obok i czyhał, nie śmiąc jednak przystąpić. Z dołu podlatywały doń jaskółki, gnieżdżące się pod dachem domu dziadka. Ćwierkały wesoło, przynosząc pozdrowienia od domowników, a także od dwu kur, z któremi jednak Rudi nie zadawał się wcale.
Mały Rudi zwiedził już sporo świata. Przedewszystkiem urodził się w kantonie Wallis i został jako niemowlę tu przeniesiony przez góry. Malcem będąc zwiedził szczyt zwany Sztaubbach tuż pod wielką Jungfrau, a także ogromny lodowiec ponad Grindelwaldem. W tym czasie stracił chłopiec matkę i spoważniał. Przedtem śmiał się ciągle, jak inne dzieci. Matka zginęła podczas wycieczki w góry. Dziadek nie mówił o tem, ale rzecz była wiadoma wszystkim.
Ojciec małego Rudi był pocztyljonem, jeździł przez Simplon, aż nad Jezioro Genewskie, a stary pies Ajola towarzyszył mu zawsze. W dolinie Rodanu, w kantonie Wallis, mieszkali krewni ojca, a stryja małego Rudi znano tam jako znakomitego łowcę gemz i przewodnika. Rudi miał rok zaledwie, gdy zmarł ojciec jego, a matka zapragnęła wrócić w Alpy Berneńskie, do swojej rodziny, zwłaszcza do ojca, który mieszkał niezbyt daleko i był rzeźbiarzem. Pewnego, lipcowego dnia wzięła na ręce synka i wyruszyła przez góry, w towarzystwie dwu myśliwych. Z początku szło wszystko pomyślnie. Młoda kobieta ujrzała już ojczystą dolinę, usianą domkami, kiedy wkroczyła na ostatni lodowiec. Świeżo spadły śnieg zakrył wszystkie szczeliny. Po kilku zaledwo krokach nieszczęsna spadła w głąb wraz z dzieckiem. Po paru zaledwie godzinach zdołano wydobyć oba ciała. Odratowano dziecko, zaś matka zmarła. Dziadek przyjął w dom swój wnuczka, a mały Rudi nie śmiał się już odtąd nigdy. Pobyt w lodowatej szczelinie zaznajomił go ze straszliwym światem podziemnym, gdzie wedle wierzeń Szwajcarów zamknięte są dusze potępieńców, aż do dnia Sądu.
Zielone, twarde złomy, spiętrzone jeden nad drugim, tworzą fantastyczny pałac o rozlicznych grotach. Dołem szumią potoki spienionej wody, pędząc w doliny. Głębokie szczeliny i pęknięcia przepuszczają snopy światła, które skrzy i mieni się czarującym blaskiem. Jest to pałac władczyni Lodu, czyli Królowej Lodowca. Straszna ta, śmiercionośna istota jest córką powietrza i władczynią rzek, i z tego powodu sięga nisko w dół, a także wysoko w górę, gdzie wędrowiec musi rąbać stopnie dla oparcia nóg. Jednocześnie zaś spływa lekko, zwinnie w doliny, tworząc zielone i modre jeziora.
— Ach! — wołała Władczyni Lodu. — Skradziono mi ślicznego chłopca. Ucałowałam go już, ale nie dość mocno i ożył. Pasie teraz kozy po wirchach, przebywa pośród ludzi. Ale mój jest! Zdobędę go.
Potem rozkazała, by stanął przed nią Zawrót Głowy, chytry demon, który wabi ludzi w przepaść. Posiada on dużo sióstr-pomocniczek, które skaczą z grani na grań jak wiewiórki po gałęziach, a pływają też po powietrzu, nęcąc wędrowca za sobą.
Demon zaczął się wymawiać, słysząc, że ma ściągnąć w przepaść malca.
— Trudno to będzie! Ten przeklęty kot nauczył go swych sztuczek. Próbowałem nieraz łaskotać mu stopy, gdy wisiał u gałęzi nad przepaścią. Odurzałem go wonnem powietrzem, ale wszystko było daremne.
— Muszę go mieć! — zawołała porywczo Władczyni Lodu.
Nagle rozbłysły szczyty przedziwną purpurą. Ludzie zwą to Pałaniem Alp, ale powodem owego zjawiska są dobre duchy gór, które przyświecają o zmroku zapóźnionym wędrowcom, by ich nie porwała Dziewica Lodu, Zawrót Głowy, a także Wiatr Wirujący. Światłość ta brzmiała jak chór dzwonów, w którym słychać było słowa:
— Nie schwytacie go! Nie! Nie!
— Chwytamy starszych i mocniejszych!
Na to zaczęła światłość nucić powieść o wędrowcu, który oparł się złym mocom gór, posiadał bowiem czarodziejskie zaklęcie, oddał wichrom płaszcz jeno, a im bardziej obciążały mu demony nogi, tem wyżej wzlatywał.
Mały Rudi wzrastał w domu dziadka, a promienie słońca zacierały swemi pocałunkami dotknięcie ust Dziewicy Lodu, które go zabiło niemal w onych strasznych godzinach, kiedy tkwił w przepastnej szczelinie lodowca.