Wściekłe psy/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czyżby istotnie ten rzeźbiarz, artysta, tak poważnie pojmujący swój zawód, został aktywnym anarchistą?
Zaucha pamiętał go, jak o chłodzie i głodzie szamotał się w swej zimnej, wilgotnej pracowni z życiem, ze swemi koncepcjami, z sobą. Niesłychanie podejrzliwy wobec samego siebie, wciąż bezlitośnie analizujący swe myśli i pomysły, rozbijający je niemiłosiernie samokrytycyzmem, bez żadnego miłosierdzia dla cienia słabości, Popiołka w męce rozdwojenia duchowego stawał się surowy i prawdomówny jak Kato, a nieufny i cierpiący na manję prześladowczą, jak Tyberjusz. Wciąż spalający się w niszczących płomieniach swych zwątpień i odradzający się z popiołów, mógł służyć jako żywy komentarz legendy o Feniksie. Jego twórczość i nauka była nieustającą walką. Zakochany w wielkości i potędze, we wspaniałości gestu tytanów rzeźby, wytknął sobie cel daleki, prawie niemożliwy do osiągnięcia, a ku któremu szedł przez same klęski. Tworzył, aby zburzyć i znowu tworzyć. Niewielu wiedziało, że niszcząc swój jakiś utwór, równocześnie całe światy burzył w sobie. Powszechnie uważano go za utalentowanego niedołęgę, nie mogącego się wypowiedzieć, gdy w rzeczywistości te niezliczone upadki jego były potykaniem się na drodze ku gwiazdom.
W pamięci Zauchy utkwiło szczególnie pewne popołudnie jesienne w pracowni Popiołki. Dzień chylił się ku końcowi, na dworze była jeszcze zimna, jesienna światłość, ale w pracowni zaczynało się zmierzchać. Na środku, wśród obłożonych brudnemi, mokremi szmatami grup niewykończonych i portretów, podobnych do beztwarzych widm, rozwaliła się, rozciągnęła jakaś grupa, splątana we wściekłym uścisku, prężąca chude ręce i nogi, szarpiąca się w konwulsji walki. Ulepione z gliny, żółte, potworne ciała wszystkiemi członkami wgryzły się w siebie, dysząc nieubłaganą nienawiścią.
Koło grupy, w kalesonach tylko i rozchełstanej na szerokich piersiach brudnej koszuli, z gliną i gipsem w czarnych włosach, stał ogromny, zadumany Popiołka. Zeskrobując nożem z brudnych, gołych po łokcie rąk zaschłą glinę, wzrokiem przerażonym i zdziwionym patrzył na straszliwie zmagające się cienie, nad których ruchem pracował przez kilka miesięcy.
— Dobre jest! — chwalił Zaucha.
— G....! — zirytował się rzeźbiarz. — Chciałem zrobić tytanów, a to dwóch gryzących się mularzy z Krowodrzy!
Rzucił nóż i, trąc dłonią głowę, chodził nerwowo po pracowni.
— Zaucha! — zwrócił ku niemu swe wielkie, czarne, aksamitne oczy. — Cały dzień nic nie jadłem. Ja będę miał pieniądze, będę, nie bójcie się, oddam wam!
Coraz gorsze stawały się jego oczy, coraz dziksze. Upokorzona duma krzyczała z nich, groziła.
— Tu niedaleko jest taki sklepik, rozumiecie, sklepik taki! Ten głupi żyd już mi nie chce dawać na bórg. Idźcie do niego, kupcie trochę węgla, ze trzy serdelki, bułek parę i szporta, jednego szporta!
A potem w żelaznym piecyku rozpalił ogień, na długi drut nabił serdelka, kucnąwszy przed piecem, piekł go na ogniu i kawałami gryzł, tłuszczem skwierczący, prosto z druta. Wyglądał, jak dziki człowiek, jak ludożerca, obgryzający kość.
— A tych „gadów“ trzeba będzie znowu rozbić! — wskazał głową w kierunku grupy.
— Bójcie się Boga, Popiołka, tyle miesięcy pracy! — zląkł się Zaucha.
— Niema co. Jak trzeba, to trzeba. Nie odrazu Kraków zbudowano. Trza westchnąć do Pana Boga o cierpliwość i pokornie pracować dalej. Tylko że jeść niema co.
— A możebyście wy, do cholery ciężkiej, spróbowali raz co zarobić! Kamieniarze zwierzynieccy zarabiają lepiej od was na głupich biustach lub gołych odlewach. Wyrżnijcie, bodaj anonimowo, parę knotów pornograficznych, odlejcie w gipsie i będziecie mieli w mig parę tysięcy. Nie gadajcie, że nie potraficie! Cobyście mieli nie potrafić! A co się tyczy upokorzenia, to pożyczać od drugich, prosić się, żebrać — to może nie jest upokorzenie?
— Zupełnie inna historja. Tobym już wolał bandytą zostać i rozbijać, dopókiby mnie nie powieszono. Człowiek musi mieć coś czystego. Tobym już potem swoim „kiczom“ w oczy popatrzeć nie mógł.
Paląc papierosa, krążył koło skazanej na śmierć grupy, krwawej w świetle węgli, płonących w piecu.
— Ta głupia noga! Po cholerę on tę nogę tak wyciąga! To ma być Prometeusz — a leży jak baletnik! To jest, wiecie, to można zwarjować! Znam Rzym i rzeźbę grecką świetnie, byłem w Paryżu, znam Rodin’a; ma genjalne rzeczy, ale i „kiczów“ ma dużo... Chodziłem po British-Muzeum, szukałem w rzeźbie asyryjskiej... Muszę sobie znaleźć nowy język, nową formę, swoją... Wszystko już było! Nożem zeskrobałbym to stare ze siebie jak glinę! Ja w sobie ten nowy język czuję, ale wciąż tylko bełkocę i bełkocę, słowa wymówić nie mogę! Słuchajcie, Zaucha, chrześcijaństwo zabiło w nas duszę, zasłoniło przed nami naszych starych bogów, nasz świat...
— Och, starzy bogowie dawno już umarli! — śmiał się Zaucha.
— Jesteście filister, kretyn, idjota i nie rozumiecie, co mówicie! — krzyczał Popiołka. — Bogowie są nieśmiertelni i nie umierają nigdy! Zato — mszczą się! Dotknęli nas swym palcem karzącym i oto z tego tak wrażliwego na sztukę i poezję narodu ani jeden wielki poeta ani artysta nie wyszedł od czasów Chrztu aż po Mickiewicza. Przeżuwaliśmy wciąż łacinę i grekę, nasze dziady nawet w „Kto się w opiekę” ględzą saficką strofą. Dopiero kiedy ten świat chrześcijański w pysk nam dał, kiedy nas sprzedał i kiedyśmy się na niego obrazili, zaczęliśmy szukać własnych bogów i wtedy Litwa odwdzięczyła nam się Mickiewiczem i Towiańskim. Zburzyć nam trzeba wszelki Rzym, wygnać łacinę, wykląć wszystko, co trąci tem imperjum i tym kodeksem... Jacy mądrzy byli nasi przodkowie, którzy biskupów — apostołów zarzynali przed posągami bogów! My wciąż jeszcze mamy związane ręce, mówić po swojemu nie umiemy...
A potem mówił, stojąc przed Zauchą i patrząc nań nieledwie groźnie:
— Czem jest Mojżesz Michała Anioła, rozumiecie? To w duszy tego Włocha odżył stary bóg Italji — Zeus-Jupiter! On spojrzał w twarz Bogu, on swego Boga znalazł i stworzył. A mnie też marzy się Bóg — mój Bóg, i czy wiecie, jak go widzę? Kloc jakiś, same bryły... Ciężki, potężny, miażdżący, niewyraźny, jakby w mroku puszczy skryty, podobny do olbrzymiego głazu w uroczysku, nie bałwan lecz groźny Bóg skrytych tajemnic... Imienia tego nie znam, lecz wiem, że to bóg nasz, słowiański. I do czegóż ja go przypnę, gdzież świątynia dla niego?... Nie mogę Boga swego stworzyć!
Przychodziły na Popiołkę okresy upadku. Było to prawdopodobnie w chwilach znużenia, zwątpienia, a także wskutek bolesnego rozszczepienia jaźni, właściwego każdemu artyście. Jakby próbując sił, szarpał sobą, w strząsał całym gmachem swej duszy. Nad wysilonym, wyczerpanym Białym Bogiem górę brał Czarny Bóg. Pracownia zmieniała się w brudny barłóg, w którym gospodarowały rozwydrzone, pijane modelki, głupie i w głębi duszy pewne, że źródłem twórczości są ich uda i biodra. Popiołka w owych czasach pił, oszałamiał się nadużyciami płciowemi, szukał zwad lub marzył o wielkiej organizacji bandyckiej, o podbojach w głębi Afryki, o pożarach i cyrku Nerona, o rozwiązłości Heljogobala, wreszcie — o zwykłym gwałcie. U drugiego byłoby to może pozą kabotyńską, imitowaniem pewnych wpływów dekadentyzmu i literatury, ale młody rzeźbiarz tyle inteligencji i wyobraźni, tyle twórczości wkładał w swe „czarne msze”, iż zmieniały się one w rzeczywiste przeżycia. Grzech imponował mu, nęcił go, ciągnął, oszałamiał, wchodził mu w krew, zaś bezkarność, z jaką to wszystko działo się i mogło się dziać każdej chwili, wywoływała w nim niebezpieczną potrzebę rewizji etyki. Fakt, że z żadnego bluźnierstwa piorun nie strzelił, bardzo silnie podkreślał relatywność pewnych wskazań, a zarazem — ośmielał i Popiołka niekiedy czuł się istotnie nieskrępowanym niczem, wolnym zupełnie. Wówczas szalał. Dusza jego pokrywała się pianą konwulsji, chwytały ją ataki, które artystę czyniły wprost opętanym, aż póki znów wyczerpany nie padł nieprzytomny, pół żywy. Wówczas spał, chorował parę dni, a potem zabierał się do pracy z nową, zrazu gorączkową energją, pełen wiary w siebie i w swe ostateczne zwycięstwo.
Ta dwoistość zrażała do niego ludzi. Nigdy nie było wiadomo, czego się wobec niego trzymać. Pobłażliwsi, życzliwsi zachodzili czasem w głowę, który z „dwóch Popiołków” jest „prawdziwy”, ale gdy awantury jego zaczynali tłumaczyć sobie pozerstwem i kabotynizmem, Popiołka-artysta tracił zupełnie; robił się z niego błazen, którego niskie popędy i gburowate, ordynarne ekstrawagancje rzucały cień na jego dzieło artystyczne. Inni uważali rzeźbiarza za człowieka niepewnego i niebezpiecznego, o zbrodniczych wprost instynktach, najliczniejsi nazywali go lichym komedjantem i niechlujnym, dzikim barbarzyńcą — oczywiście nie w oczy, ponieważ się go bano.
— Przy nieszczęśliwym zbiegu okoliczności — myślał Zaucha — ten warjat gotów się wsypać i naprawdę zostać anarchistą. W nim złe i dobre jest wciąż żywe i w stanie gwałtownej walki. To przecież nie człowiek, lecz instrument do wydawania kiełkujących w nim wcieleń. Cóż dziwnego, gdyby w dzisiejszych strasznych i złych czasach... Ależ w takim razie należy go ratować, ratować czem prędzej, wyciągnąć z tego otoczenia, bo inaczej przepadnie! Ach, czemuż nie spytałem o jego adres Piotrowskich! Może w „Domu Anarchji“ będą o nim coś wiedzieli... Żeby tylko za późno nie było! Trzeba chłopa odszukać.
Z tem nagłem postanowieniem wstał i wyszedł, kierując się ku głównej kwaterze anarchistów.