Wśród lodów polarnych/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wśród lodów polarnych |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1932 |
Druk | „Floryda“ Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Désert de glace |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Około godziny 8 wieczorem przygotowania ukończono i broń starannie nabito. Otwór w sklepieniu domku był gotów, przez co powietrze wewnątrz od razu się poprawiło.
Tymczasem do uszu Johnsona, znajdującego się w sypialni, doszedł niezwykły szmer.
Natychmiast przybiegł on do pozostałych towarzyszów i wystraszony oznajmił im o posłyszanem skrobaniu ściany!
Wszyscy poczęli nadsłuchiwać.
Rozróżniono wreszcie szmer oddalony, który zdawał się pochodzić z bocznej ściany, widocznie ktoś robił otwór w lodzie.
— Skrobią lód! rzekł Johnson.
— Nie ulega wątpliwości.
— Czy niedźwiedzie?
— Tak niedźwiedzie.
— Zmieniły swą taktykę, rzekł stary marynarz, porzuciły zamiar uduszenia nas.
— Lub myślą, że już jesteśmy uduszeni, dodał rozgniewany amerykanin.
— Zapewne teraz otwarcie na nas napadną, rzekł Bell.
— A więc dobrze! powiedział Hatteras, będziemy walczyli oko w oko.
— Do tysiąca djabłów mam już dosyć tych niewidocznych wrogów, teraz ich zobaczę i będę się z nimi bił, krzyknął Altamont.
— Ale strzelać nie można, na tak wązkiej przestrzeni, mówił Johnson.
— Mamy przecież topory i noże.
Dziwny szmer rósł tymczasem i wyraźnie już rozróżniać się dawało skrobanie pazurami po ścianie.
— Zwierzę znajduje się od nas najwyżej o 6 stóp, powiedział sternik.
— Masz słuszność, mówił amerykanin, ale mamy dosyć czasu aby, też zgotować im godne przyjęcie.
Amerykanin wziął topór w jedną rękę, nóż w drugą i gotował się do ataku. Hatteras i Bell uczynili to samo, Johnson trzymał w ręku strzelbę.
Skrobanie słyszeć się dawało coraz wyraźniej; lód trzeszczał już pod naciskiem pazurów.
Nagle warstwa ta pękła i olbrzymie ciemne ciało ukazało się w otworze.
Altamont szybko podniósł rękę celem wymierzenia ciosu.
— Stójcie, na Boga! zawołał dobrze znany głos.
— Doktór! doktór! wołał uradowany sternik.
Wistocie był to doktór, który runął na środek pokoju.
— Dobry wieczór moi odważni przyjaciele!
Zdumieni pojawieniem się doktora, poczęli go ściskać i winszować mu, tak szczęśliwego ocalenia.
— Panie Clawbonny, pytał sternik, skąd wiedział pan o napadzie na nas niedźwiedzi?
— Widziałem wszystko dokładnie, odpowiedział doktór. Znajdowałem się właśnie w pobliżu rozbitego okrętu, gdy usłyszałem wasze strzały.
Natychmiast wdrapałem się na wzgórek i ztamtąd widziałem przebieg całej gonitwy.
Uspokoiłem się nieco, gdy spostrzegłem jak się zatrzymały a wy ukryliście się w domku.
Zacząłem wtedy myśleć o sobie i powoli pełzając i kryjąc się za wzgórkami, posuwałem się ku szańcowi. Widziałem jak te bestje zamurowywały was w domku i całe szczęście, że nie przyszło im na myśl stoczyć na was z góry olbrzymie bryły lodu, które by was zgniotły na miazgę.
Z nastaniem zmroku, postanowiłem dostać się do was, od strony magazynu z prochem i po długiem skrobaniu i wierceniu dostałem się do was, wprawdzie zmęczony i wygłodzony, ale cały, aby was ocalić.
Przedewszystkiem jednak, dajcie mi coś do jedzenia, bo doprawdy, upadam z głodu.
Podczas gdy doktór zajadał suchary i mięso, niecierpliwy Bell zapytał:
— Jaki to sposób ocalenia nas masz doktorze?
— Zwyczajny, pozbyć się musimy tych bestji.
— A czy jest na to sposób?
— Jest, i bardzo pewny.
— A co, nie mówiłem! zawołał Johnson, zacierając ręce, przy panu Clawbonny nie mamy czego rozpaczać.
— Doktorze, mówił Altamont, zwierzęta nie wtargną do nas przez otwór, którym ty się dostałeś?
— Nie, otwór od zewnątrz dobrze zatkałem; my zaś dostaniemy się przezeń do składu prochu.
— Dobrze! lecz powiedz nam wreszcie jak zamierzasz pozbyć się napastników?
— Bardzo prostym sposobem, do którego przygotowania już poczyniono.
— Jakim sposobem?
— Wkrótce zobaczycie. Ale zapomniałem was zapoznać z towarzyszem, i rzekłszy to doktór przyniósł z przejścia zabitego przez siebie lisa.
Oto moja dzisiejsza zdobycz, przekonacie się niebawem, że nigdy jeszcze lis nie był ubity więcej w porę.
— Lecz jaki ma pan plan? pytał Altamont.
— Mam zamiar za pomocą centnara prochu wszystkie niedźwiedzie wysadzić w powietrze.
Obecni z podziwem spojrzeli na mówiącego doktora.
Doktór objaśnił towarzyszy, że galerja przez niego zrobiona, ma prawie 60 stóp długości i łączy się z prochownią.
— A gdzie będzie założona mina? pytał amerykanin.
— W miejscu najbardziej oddalonem od domu, prochowni i magazynów, w jaki zaś sposób przywabię w to miejsce zwierzęta zobaczycie, teraz bierzmy się do roboty.
W czasie nocy musimy zrobić przejście 100 stóp długie, każdy z nas pracować będzie godzinę na zmianę. Niechaj Bell rozpoczyna, my tymczasem odpocznijmy.
Natychmiast doktór, wziąwszy ze sobą Bella, udał się z nim do prochowni, gdzie udzielił mu odpowiednich instrukcji, poczem powrócił do domku.
Bell, w ciągu godziny, zrobił korytarz, około 10 stóp długi, po nim nastąpił Altamont, później kapitan, dalej Johnson. W dziesięć godzin, to jest o godzinie 8 rano, przejście było gotowe.
O brzasku doktór przyglądał się niedźwiedziom przez otwór zrobiony w ścianie.
Zwierzęta nie ustąpiły z zajmowanego stanowiska, przechodziły one z jednego miejsca na drugie i mruczały.
Widocznie jednak w końcu straciły cierpliwość bo poczęły rozrzucać nagromadzone poprzednio bryły lodu.
— Widocznie pragną dostać się do nas, mówił doktór.
Nareszcie Clawbonny wsunął się do miejsca gdzie miała być założona mina i polecił rozszerzyć przestrzeń na całą wysokość i szerokość pochyłości. Wkrótce pokrywała już ją tylko cienka powłoka lodu, którą trzeba było podeprzeć aby się nie zawaliła.
Słupek oparty na granitowej ziemi, służył za podporę. U szczytu umieszczono lisa, a u dołu przywiązano długi sznur, ciągnący się do składu z prochem.
Towarzysze doktora spełniali jego rozkazy, nie rozumiejąc ich.
— Oto przynęta, rzekł on, wskazując na zabitego lisa.
Do słupka zatoczono beczkę zawierającą około centnara prochu.
— A to jest mina.
— Abyśmy tylko razem z nimi nie wylecieli w powietrze, rzekł Hatteras.
— Nie wylecimy, jesteśmy znacznie oddaleni od miejsca wybuchu, przytem dom nasz jest mocny.
— Wszystko to dobrze, rzekł Altamont, ale jak przystąpić do dzieła?
— W sposób następujący: jeżeli pociągniemy sznur, przewrócimy podporę, podtrzymującą powłokę lodową ponad miną, lis stanie się wówczas widocznym i łatwo przypuścić, że zgłodniałe długim postem zwierzęta natychmiast się nań rzucą.
— Zgoda!
— W tej chwili podkładam ogień pod minę i wyrzucam jednocześnie w powietrze ucztę i gości.
— Pięknie, bardzo pięknie! wołał Johnson, przysłuchując się objaśnieniom doktora z wielkiem zajęciem.
Hatteras miał do przyjaciela takie zaufanie że nie żądał dalszych objaśnień, czekał spokojnie. Altamont pragnął jednak być szczegółowiej poinformowanym.
— Doktorze, zechciej mi powiedzieć jeszcze, rzekł on, jak zdołasz obliczyć tak ściśle palenie się lontu, aby eksplozja nastąpiła we właściwym czasie?
— Pocóż uczyliśmy się fizyki, rzekł śmiejąc się doktór, gdybyśmy sobie nie umieli w takiej okoliczności radzić.
— Aha! zawołał Johnson rozpromieniony, fizyka poradzi!
— Naturalnie. Czyż nie mamy tu baterji elektrycznej i dostatecznie długich drutów przewodnich? Tych samych, które nam służyły przy urządzaniu światła w latarni.
— I cóż z tego?…
— To, że zapalimy bez żadnego niebezpieczeństwa dla nas minę wtedy, kiedy zechcemy.
— Hura! wołał Johnson.
— Hura! powtórzyli wszyscy, nie dbając o to, że nieprzyjaciel usłyszeć ich może.
Natychmiast przeprowadzono druty elektryczna od domku aż do miejsca, gdzie znajdowała się mina. Jedne końce drutu były umocowane w baterji, a drugie umieszczono w beczce z prochem w małej od siebie odległości.
O godzinie 9 rano wszystko było gotowe. Niedźwiedzie z całą wściekłością pracowały tymczasem nad dziełem zniszczenia.
Doktór oznajmił o nadejściu chwili działania.
Johnson otrzymał polecanie pociągnięcia za sznur w składzie prochu i w tym celu udał się tam niezwłocznie.
— Teraz trzymajcie broń w pogotowiu, na wypadek, gdyby zwierzęta nie zostały od razu zabite, rzekł doktór, i stójcie po stronie Johnsona a po wybuchu wybiegnijcie natychmiast.
— Zgoda!
— A teraz zrobiwszy wszystko co było w naszej mocy, resztę zdajmy na wolę Nieba.
Hatteras, Altamont i Bell udali się do prochowni. Przy baterji pozostał sam tylko doktór.
Niebawem zdala doszedł okrzyk sternika.
— Baczność!
— W porządku! zawołał doktór.
Johnson pociągnął za sznur i pobiegł zobaczyć, co się dzieje.
Powłoka lodowa osunęła się i ukazało się na zewnątrz ciało lisa, na które niebawem rzuciły się niedźwiedzie.
— Ognia! zawołał Johnson.
Doktór bez zwłoki puścił prąd elektryczny, nastąpiła straszna eksplozja, dom zatrząsł się, ściany popękały. Wszyscy wybiegli z bronią gotową do strzału.
Broń jednak, okazała się zbyteczną, cztery niedźwiedzie, poszarpane przez wybuch, leżały tu i owdzie, piąty zaś raniony, ratował się ucieczką.
— Hura! hura! hura! wołali towarzysze doktora, chwytając go w objęcia.