Wśród lodów polarnych/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wśród lodów polarnych |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1932 |
Druk | „Floryda“ Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Désert de glace |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz pogoda była równie piękna jak dnia poprzedniego, postanowiono więc dzień poświęcić na zbadanie okolicy i odszukanie piżmowców. Trzeba było nareszcie dać Altamontowi sposobność do polowania.
Podczas rannych godzin nie zaszło nic godnego uwagi.
Około południa Duk natknął się na ślady piżmowców i szybko poskoczył naprzód, głośno szczekając.
Myśliwi pospiesznie udali się za psem i po upływie godziny napotkali parę piżmowców.
Średniego wzrostu, zwierzęta te, wyróżniają się jak gdyby brakiem pyska oraz krótkim ogonem i dla tego przyrodnicy nazwali je „Owibos“ t. j. połączenie wołu z owcą; skórę ich pokrywał długi jedwabisty włos, koloru brunatnego.
Ujrzawszy myśliwych, zwierzęta ratowały się ucieczką, popędzono za nimi, lecz po półgodzinnym pościgu zmęczeni myśliwi musieli zatrzymać się.
[...]a do licha! zawołał Altamont.
— O! to właściwe słowo, rzekł zadyszany doktór, tobie jako Amerykaninowi pozostawiam te zwierzęta, które nie mają widać zbyt pochlebnej opinii o swych rodakach jeżeli tak od nich uciekają.
— Muszą wiedzieć, że jesteśmy dobrymi strzelcami.
Tymczasem piżmowce, widząc, że nie są prześladowane, zatrzymały się.
Myśliwi postanowili otoczyć je i w tym celu wypuścili psa, aby je niepokoił, sami zaś przez wąwóz spuścili się na dół i okrążyli płaszczyznę.
Altamont i doktór ukryli się za skałami, a Hatteras stał po drugiej stronie aby na nich pędzić zwierzęta.
Kiedy już zajęli swe miejsca, usłyszeli nagle szczekanie psa i zobaczyli zwierzęta pędzące wprost na Hatterasa. Kapitan strzelił i trafił jedno ze zwierząt w czoło, nie cofnęły się jednak one, przeciwnie, rzuciły się na niego. Kapitan wystrzelił po raz drugi, lecz rozwścieczone zwierzęta obaliły go na ziemię.
— Zgubiony! zawołał doktór.
Altamont, widząc to, zrobił krok naprzód, zatrzymał się jednak; walczył widocznie ze swemi uprzedzeniami.
— Nie, byłoby to podłością! zawołał i pobiegł na pole walki razem z doktorem.
Altamont nie wahał się dłużej nad pół sekundy i jeśli doktór dojrzał, co działo się w duszy amerykanina, to Hatteras zrozumiał. Zaledwie jednak pomyślał o tem, już amerykanin był przy nim. Leżąc na ziemi, kapitan starał się odpierać ciosy, zadawane mu przez zwierzęta; walka ta jednak nie trwałaby długo i ległby on pod ciosami zwierząt.
Naraz padły dwa strzały i jeden z piżmowców, ugodzony w serce, leżał na ziemi, drugi zaś gotował się do zadania śmiertelnego ciosu kapitanowi, gdy przyskoczył Altamot i wbił mu w gardziel swój długi nóż, poczem silnym ciosem topora łeb mu rozpłatał.
Hatteras był ocalony.
Zawdzięczał on jednak życie człowiekowi, którego nienawidził więcej niż kogokolwiek na świecie!
Hatteras zerwał się zaraz z ziemi, podszedł do amerykanina i rzekł poważnie:
— Ocaliłeś mi życie, Altamoncie!
— I tyś mi je ocalił! kwita więc pomiędzy nami.
— Altamoncie, mówił kapitan, kiedy doktór znalazł cię wśród lodów umierającego, nie wiedziałem kim byłeś, ty zaś wiedząc kim jestem, ocaliłeś mnie, narażając własne życie.
— Jesteś moim bliźnim, a Amerykanin nie jest nikczemnikiem.
— Naturalnie, że nie! zawołał doktór, jest on takim samym człowiekiem, jak ty Hatterasie!
— I niechaj ze mną dzieli chwałę, która przypadnie mi jeszcze w udziale, rzekł kapitan.
— Chwałę dotarcia do bieguna północnego! zauważył Altamont.
— Tak jest, odparł Hatteras.
— A więc zgadłem, zawołał amerykanin, odważyłeś się zatem na dotarcie do bieguna!
— A ty, zapytał Hatteras, nie miałeś że takiego samego zamiaru?
Altamont zdawał się zwlekać z odpowiedzią.
— No, jakże? — pytał doktór.
— A więc, nie! Nie, nie powziąłem tak wielkiej myśli, która was tutaj przywiodła, zamierzałem tylko przejechać przejście północno-zachodnie, nic więcej!
— Altamoncie, rzekł Hatteras, wyciągając rękę do Amerykanina, bądź więc uczestnikiem naszej chwały i chodź z nami odkrywać biegun północny!
I dwaj ci ludzie uścisnęli sobie dłonie serdecznie. Gdy się zwrócili do doktora, spostrzegli, że oczy jego zaszły łzami.
— Ach, przyjaciele moi, rzekł on, ocierając oczy, serce moje nie może objąć radości, która je przepełnia!
Doktór począł ściskać pojednanych wrogów; z trudem mógł się on uspokoić i dwaj nowi przyjaciele czuli się jeszcze więcej do siebie zbliżeni przez przyjaźń, jaką im doktór okazywał.
Clawbonny teraz mówił, nie mogąc się powstrzymać, o głupocie współzawodnictwa i o koniecznem współdziałaniu ludzi, znajdujących się daleko od ojczyzny. Jego słowa, jego łzy, wszystko to pochodziło z głębi serca.
Nareszcie uspokoił się dopiero wówczas gdy uściskał Hatterasa i Altamonta z jakie 20 razy.
— A teraz, rzekł on, do dzieła! Ponieważ jako strzelec na nic się nie przydałem, to niechaj mam sposobność wykazania moich zdolności w czem innem.
To rzekłszy, zaczął oprawiać piżmowca, a czynił to tak zręcznie, iż można go było porównać do lekarza-chirurga, robiącego sekcję.
Po kilku minutach operator wyciął około centnara apetycznego mięsa, dzieląc je na trzy równe części, po jednej dla każdego, poczem ruszono z powrotem.
O godzinie 10 wieczorem myśliwi przybyli do Domku doktora, gdzie Johnson i Bell czekali na nich z obfitą wieczerzą.
— Ale zanim zasiądziemy do stołu, zawołał doktór, wskazując na dwóch swych towarzyszów:
— Kochany Johnsonie, nieprawdaż, że zabrałem jednego Anglika i jednego Amerykanina?
— Istotnie, panie Clawbonny, odpowiedział sternik.
— A przyprowadzam dwóch braci!
Dwaj żeglarze radośnie uścisnęli dłonie Altamonta. Doktór opowiedział im, co amerykański kapitan zrobił dla angielskiego i tej nocy domek lodowy schronił pięciu szczęśliwych ludzi.