<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Wśród lodów polarnych
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1932
Druk „Floryda“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Désert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Morze wolne od lodów.

Nazajutrz rano Johnson i Bell zajęli się transportowaniem przyrządów obozowych. O godzinie 8 wszystko do drogi było gotowe. W chwili, gdy miano opuszczać to wybrzeże, doktór przypomniał swym towarzyszom odnalezienie owych śladów, wypadek, o którym nie mógł zapomnąć.
Chcąc upewnić się o tem, że nikt przed nimi nie postał na tem wybrzeżu, doktór udał się na leżącą niedaleko, wyniosłość 100 stóp wysoką, skąd mógł dojrzeć cały horyzont południowy.
Przybywszy na szczyt tej wyniosłości, przyłożył lunetę do oczu. Ale jakież było jego zdumienie, gdy nic nie widział nie tylko w dali na płaszczyźnie, ale w około siebie, na odległość kilku kroków. Nie mogąc pojąć, co to znaczy, począł badać ściśle lunetę i okazał się... brak jednego szkła.
— Szkło od lunety! zawołał.
Łatwo zrozumieć, co się działo w umyśle doktora, wydał taki głośny okrzyk, że usłyszeć go mogli towarzysze.
— Cóż się stało? zapytał Johnson.
Zdyszany doktór nie mógł słowa przemówić, po kilku chwilach dopiero rzekł:
— Te ślady!.. te kroki!.. Ci podróżnicy!..
— No cóź, wołał Hatteras, czy jacy cudzoziemcy są tu?
— Nie, nie! odpowiedział doktór, szkło od lunety, moje szkło... i pokazał lunetę bez szkła.
— Ach? zawołał Amerykanin, więc pan zgubiłeś szkło od lunety?
— Tak.
— A ślady stóp ludzkich?
— Były nasze własne, przyjaciele, nasze własne! wołał doktór. Zbłądziliśmy skutkiem mgły, a zrobiwszy duże koło, powróciliśmy do naszych własnych śladów.
— A te ślady trzewików? pytał Hatteras.
— Pochodzą od trzewików Bella który rozdarłszy swoje obuwie śniegowe, przez cały dzień wędrował w trzewikach.
— Zatem w drogę!
Niezadługo każdy zajął swe miejsce w szalupie, która niebawem opuściła przystać Altamonta.
Podróż tą rozpoczęto we środę, dnia 10 lipca, podróżni znajdowali się wtedy zaledwie o 175 mil od bieguna i jeżeli w tym punkcie kuli ziemskiej znajdował się jaki ląd, to żegluga będzie niedługa.
Wiatr, choć słaby, był jednak pomyślny, temperatura wynosiła 10 stopni powyżej zera, było więc ciepło.
Szalupa w czasie transportu na saniach nie uległa żadnemu uszkodzeniu, była w zupełnie dobrym stanie i szła po wodzie wybornie.
Johnson kierował sterem, Bell i amerykanin dobrze się usadowili przy pakunkach na spodzie statku. Hatteras siedział na przodzie i wlepił wzrok w ten punkt tajemniczy, do którego czuł się ciągnionym jakąś siłą nieprzepartą.
Gdyby napotkać miano brzeg jaki, chciał on go pierwszy odkryć; zaszczyt w zupełności mu się należał.
Zauważył on wreszcie, że powierzchnia morza podbiegunowego wykazuje niewielką falistość, jaką obserwować można na międzymorzach. Upatrywał on w tem oznakę blizkości lądu.
Nic jednak nie można było dojrzeć, prócz wody i kilku gór lodowych, płynących daleko.
Woda była niezmiernie przezroczysta i dozwalała widzieć, co dzieje się w głębinach.
Zdawało się, jak gdyby morze to oświetlone było od spodu. Jakieś zjawisko elektryczne, odbywające się na dnie, rozjaśniało najniższe warstwy wody.
Nad powierzchnią tej niezmierzonej wody unosiły się stada ptaków, podobne do chmury burzą brzemiennej. Ptaki te, reprezentowały rozmaite gatunki wielkiej rodziny ptactwa wodnego.
Spotkać tu było można tak często widziane na morzach południowych albatrosy, jak również pingwiny, obserwowane na morzach północnych.
Niektóre z nich były olbrzymich rozmiarów.
Doktór oszołomiony był tym widokiem a zarazem zdziwiony, że tak mało posiadał wiedzy.
Na powierzchni morza widać było niemniej zadziwiające twory królestwa zwierzęcego.
Spojrzawszy w głąb przezroczystą, widzieć było można tysiące rozmaitych zwierząt, malejących w czasie usuwania się w głębinę, lub olbrzymiejących w miarę zbliżania się do powierzchni.
Powietrze było niezmiernie czyste, można było powiedzieć: było przeciążone tlenem. Z prawdziwą rozkoszą wdychali to powietrze żeglarze, czując jakby równocześnie przybywało im sił.
Następnego dnia na horyzoncie nic zauważyć się nie dawało, co zwiastowało by blizkość lądu.
Wiatr nadal był pomyślny, a morze dosyć spokojne.
Tak samo jak dnia poprzedniego, ukazywały się liczne stada ptaków i wielkie ilości ryb oraz zwierząt morskich.
Gdzie niegdzie płynące góry lodowe a także oderwane bryły lodu, nieco przerywały jednostajność widoku.
Wogóle jednak, lody spotykało się dosyć rzadko, przyczem nie tamowały one zupełnie żeglugi.
Na horyzoncie, w stronie południowej, również nic dojrzeć nie było można. Clawbonny począł już wogóle powątpiewać w istnienie jakiegoś lądu pod tą szerokością geograficzną. Po dokładnej jednak rozwadze, dochodził do przekonania, że ląd taki istnieć musi.
Rozglądano się też ciągle bacznie po widnokręgu; kapitan nie odejmował lunety od oka.
Z koloru wody, z kształtu fal, z powiewu wiatru, chciał on określić bliskość lądu.
Postać jego pochyliła się naprzód, jakby czemś pociągana. Kto nie znał by jego myśli, podziwiać by go musiał, tak niezłomne postanowienie wiało od jego postaci.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.