W cygańskim obozie/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W cygańskim obozie |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dyrektor cyrku Fernanda, po naradzie z Azrą wysłał Jerzyka z Kijowa. Młoda Cyganka przelękła się, by jej nie odebrano dziecka, przywiązała się do Jerzyka i marzyła o tem, że chłopak powoli zapomni o swej przeszłości i będzie kochał ją jak matkę. Niezwykłe zdolności muzyczne Jerzyka cieszyły ją i napawały dumą. Roiła według swego pojęcia świetną przyszłość dla swego wychowanka.
I dyrektor nie chciał stracić dochodu, który mu zapewniał talent cudownego dziecka. Bał się trzymać Jerzyka w Kijowie, gdy prasa całe miasto poruszyła, bał się, by tajemnica dziecka nie wyszła najaw, i nie odebrano mu chłopca, wszak Mitro ostrzegał go, że Jerzyk chce uciec z cyrku. Wolał więc przerwać na jakiś czas jego naukę, wyrzec się dochodów z jego występów i ukryć chłopca w takiem miejscu, gdzieby go trudno było odnaleźć.
Sam był człowiekiem, któremu najbardziej ufał, oddał mu więc chłopca pod opiekę i kazał jechać z nim do Rumunji. Azra nie chcąc osamotnić chłopca, wysłała z nimi i Zośkę. Wmówiła w dyrektora, że dziewczynka może przed kimś opowiedzieć coś o Jerzyku i że dlatego należy i ją usunąć. Zresztą Sam mógł ją i w Rumunji uczyć wszelkiej wiedzy potrzebnej w jej zawodzie. Dzieciom powiedziano, że jadą do Rumunji, dokąd i cyrk cały niedługo za niemi podąży.
Tak wszystko mądrze i pięknie ułożone zostało przez pana dyrektora i Azrę, jednego tylko nie pamiętali, że Sam był człowiekiem złym, fałszywym i że on również skorzysta z tego, by z Jerzyka i Zośki ciągnąć zyski. Po przyjeździe do Jass, gdzie miał czekać dalszych poleceń, zdecydował się szybko. Zośka była zręczną linoskoczką, tańczyła bardzo ładnie, wybijając przytem takt na bębenku, a jeżeli Jerzyka gra zadowolała publiczność w Kijowie, to chyba spodoba się i mniej wybrednym słuchaczom w Rumunji.
Pieniędzy trochę mieli, bo dyrektor dał na podróż, parotygodniowy pobyt w Jassach i naukę Jerzyka. Azra dodała też coś od siebie, można było więc z tem rozpocząć.
Dotąd Sam był zależnym akrobatą i nauczycielem nowowstępujących do cyrku Fernanda, teraz postanowił wystąpić samodzielnie. Zawinął się też szybko. W Jassach zapoznał się z kilku innymi kuglarzami, jednego z nich umówił do siebie, od drugiego kupił parę białych myszy już uczonych, dostał gdzieś kanarka, umiejącego wyciągać kartki z przepowiedniami, wkońcu ku swej radości i uciesze Jerzyka i Zośki nabył małą małpkę. W ten sposób zorganizował cały cyrk, a właściwie budę jarmarczną, z którą postanowił wędrować po całej Rumunji.
Kupił też wóz wędrowny z budą, starego konia z zapadniętemi bokami i pewnego pięknego poranku zabrawszy wszystkich swych artystów i artystki ruszył w świat.
Jerzyk i Zośka nie byli wcale zachwyceni tą zmianą. Woleli być w cyrku z Azrą i Jaromirem, którego nawet pożegnać nie mogli. Sama nietylko że nie lubili, ale bali się go, wszak wiedzieli, że gdyby nie opieka Azry, to Rumun zbiłby ich dawniej nieraz, a teraz byli w jego ręku. Wyprawiając ich w nocy, Azra zapewniała, że niedługo znowu będą razem, że w Jassach Jerzyk ma się uczyć muzyki, a tymczasem ten straszny brodacz znowu ich gdzieś wiezie. Są w kraju obcym, gdzie ich nikt nie zna i oni nikogo nie rozumieją.
Wszystko to przerażało dzieci mocno. Jerzyk zaś coraz bardziej umacniał się w jednem. — Uciec trzeba, koniecznie trzeba, bo inaczej zginą na pewno.
— Wiesz, Zośka — mówił — jak kiedy będziemy przejeżdżali przez wielki las, to musimy wysunąć się z wozu i uciec.
Zośka głową kręciła.
— Co ty mówisz — odpowiedziała — jak ty się z tego wysokiego wozu wysuniesz? Jabym jeszcze wyskoczyła z wozu, ale ty nie potrafisz.
— No to — mówił Jerzyk — jak kiedy gdzie będziemy nocowali w lesie, albo nawet w dzień odpoczywali, a Rumuny zasną, my cichutko w nogi.
— Najlepiej byłoby — mówiła Zośka — na koniu, oj żeby to moja Strzałka tu była — dodała, myśląc o złotej klaczce, na której jeździła w cyrku — tobyśmy uciekali, ale na tej szkapie to i jechać nie warto — dodała patrząc z pogardą na ciągnącego wózek konia.
— Ani Strzałki, ani tej szkapy nie weźmiemy — rzekł poważnie Jerzyk — mówiłem ci już raz Zośka, że cudzych rzeczy nie chcę.
— Ale tak piechotą, to już daleko nie zajdziemy — westchnęła dziewczynka — a im łatwiej będzie nas dogonić.
— Zobaczysz — rzekł spokojnie Jerzyk — że jednak uciekniemy, byle nas tylko nie rozdzielili. Wiesz, Zośka, my zawsze musimy być razem. Jak to zrobić, by Sam nas może śpiących kiedy nie rozdzielił?
— Już wiem — rzekła Zośka — mam sznur i to mocny. Jeden koniec przywiążę sobie do ręki, a ty weźmiesz drugi i również zawiążesz sobie na ręku; gdyby nas kto poruszył, zbudzimy się oboje.
— Doskonale — rzekł Jerzyk — dziś zaraz to zrobimy.
Zwierzęta jak w cyrku, tak i tu stały się przyjaciółmi dzieci. Małpka, którą na pamiątkę swej cyrkowej przyjaciółki nazwali Żolką, biegała jak piesek wszędzie za nimi, wskakiwała na ramiona Jerzykowi i we wszystkiem starała się naśladować Zośkę. Dziewczynka nosiła zawsze na głowie w drodze czerwoną chusteczkę. Żolka zaczęła się domagać o takież nakrycie głowy, i Sam musiał jej kupić chuścinę czerwoną w kwiatki. Wiązała ją sobie pod brodą i zabawnie wyglądała w tym stroju. Trzeba też jej było dać bębenek, z którym kręciła się naśladując taniec Zośki.
Pewnego dnia miano dawać przedstawienie w jednem z miasteczek rumuńskich. Rano podczas próby Sam powiedział Jerzykowi, że po odbytem przedstawieniu ma wziąć swoją czapeczkę i obejść dokoła zebranych, prosząc o datek.
Chłopak żachnął się.
— Ja tego robić nie będę — zawołał — żebrakiem nie jestem.
Sam wpadł w gniew, krzyczał, tupał nogami i wymyślał.
— Jeśli mi tego nie zrobisz, obrzydły bębnie — wołał — to poznasz się z moją szpicrutą i zostaniesz bez wieczerzy. Co za jasny graf, żebrać nie będzie.
Jerzyk stanął cały w ogniu.
Niech go zabiją, myślał, ale on żebrać nie będzie.
Zośka, której się na płacz zbierało, skoczyła ku pomocy.
— Ja, panie dyrektorze, (tak Sam kazał siebie tytułować), będę zbierała pieniądze, ot tak — i zabrawszy w garść swój fartuszek, obiegła dokoła widzów, a byli nimi Sam i ów drugi Rumun kuglarz, i wdzięcznie się kłaniając, prosiła o datek.
Robiła to tak zręcznie i ładnie, tak się przytem uśmiechała, że groźny dyrektor udobruchał się i zgodził się na to, by dziewczynka była kwestarką.
W tejże chwili Żolka wyskoczyła z kąta, w którym siedziała cichutko, śledząc wszystko ciekawemi oczkami. Skoczyła do Zośki i gwałtownie domagać się zaczęła, by jej dała swój fartuszek. Próba była już skończona, Zośka więc nie rozumiejąc o co chodzi, data małpce fartuszek, a ta naśladując dziewczynkę podbiegła do każdego z obecnych i robiąc najpocieszniejsze minki prosiła o rzucenie grosza do fartuszka.
— Doskonale — zawołał Sam. — Małpka okazuje więcej rozumu, niż jasny graf, co ledwo brząkać umie na strunach. Żolka będzie zbierać pieniądze. Za to dostanie pomarańczę, a pan graf, za grymasy nie będzie dziś jadł obiadu.
Tak Żolka wybawiła Jerzego od kary, którą z pewnością wymierzyłby mu był zły Sam. Ubrano małpkę w żółtą spódniczkę, zielony kaftanik ze złotemi guzami, a na głowę dano jej czapeczkę pstrą w ponsowe, żółte, szafirowe i zielone paski z małemi dzwoneczkami. Zośka oddała jej swój fartuszek, który odpowiednio przybrała dzwoneczkami i tak ustrojona małpka stała się odrazu ulubienicą zebranej publiczności. Fartuszek jej napełnił się nietylko grosikami, ale i słodyczami różnego gatunku. Wszystko wdzięcznie przyjmowała, grosiki skrzętnie trzymała, ale cukierki i owoce ginęły w jej czarnym pyszczku. Dowiodła też, że złośliwych żartów nie lubi, bo gdy jakiś chłopak puścił jej zamiast grosika o który prosiła, dymem w sam nos, Żolka zaksztusiła się i kichać zaczęła, po chwili jednak uspokoiwszy się, podbiegła do niemądrego żartownisia i tak go porządnie wolną łapką wytrzepała po twarzy, że aż krzyczeć zaczął z bólu. Publiczność wybuchnęła śmiechem a Żolka ukłoniła się wszystkim tak jak to robiła po swych występach Zośka i pobiegła za kulisy.
Sam w wędrówce swojej omijał większe miasta Rumuni, przypuszczając iż tam z cyrku Fernanda robione będą za nim poszukiwania, odwiedzał zato wsie i miasteczka mniejsze i wszędzie był dobrze przyjmowany. Zośka zachwycała wszystkich swą zręcznością. Jerzyka muzyka przemawiała do dusz ludzkich. Był w niej smętek i taka dziwna tęsknota, że szła do serc, brała je ta melodja tem bardziej, że i na świecie wesoło nie było; huczały zdala armaty, grożąc zagładą i spustoszeniem sąsiednim krajom i siejąc strach w duszy spokojnych Rumunów, by ta wojna straszna, której dotąd tylko widzami byli, nie przeniosła się do ich ziemi i nie porwała im ojców, synów i braci. Radzi więc byli ludzie każdej rozrywce, która im dała chwilę zapomnienia i wesołości. Dlatego cyrk Sama witany był wszędzie z radością.
Bawiono się białemi myszkami, które pompowały wodę z małej studni, mełły zboże i woziły w karetce małe lalki.
Uganiano się za przepowiedniami, które kanarek wyrzucał ludziom z klatki. Sam sprytny jak prawdziwy kuglarz, wiedział gdzie i jaką przepowiednię rozrzucać. Matki więc dostawały kartki zapewniające je, iż synów im na wojnę nie wezmą, dziewczęta dowiadywały się, że rychło zamąż pójdą, chłopcy, że zostaną ministrami, kupcy, że świetne interesy będą robili i tak dalej.
Rok niemal cały włóczono się tak po Rumunji, mały wózek zmienił się w wielką budę, którą ciągnęły dwa duże rosłe konie, a Jerzyk i Zośka, chociaż wciąż myśleli o ucieczce, ani rusz spełnić swego zamiaru nie mogli.
Nadeszła śliczna wiosna, drzewa pokryły się cudownem kwieciem, ciepło i jasno było i Jerzyk z Zośką chętnie pobiegaliby wśród pól rumuńskich, odetchnęliby świeżem powietrzem, lub zbierali jagody w ciemnych lasach. Ale o tem wszystkiem i myśleć nie mogli. Musieli wciąż pracować dla kieszeni Sama: tańczyć, śpiewać i grać na rozkaz. Coraz też bardziej smutnieli, nie widząc sposobu wydobycia się ze swej niewoli. Powoli zapominali i mowy swej, bo chociaż ze sobą rozmawiali zawsze po polsku, to jednak przebywając w otoczeniu obcem, niepostrzeżenie przywykali do rumuńskiego języka i kaleczyli nim swój rodzinny. A byli oboje jeszcze tacy młodzi, że tego wcale zauważyć nie mogli. Imiona swoje znali, ale Zośka o nazwisku rodziców swych nie wiedziała, a i Jerzyk zapomniał już swego, wiedział tylko, że mamusię tatuś nazywał Anią, a ona mówiła do tatusia Janku.
W piękny majowy poranek buda pana dyrektora Sama, zatrzymała się w miasteczku rumuńskim Sinoutzu. Miano tu pozostać co najmniej ze dwa tygodnie, gdyż i samo miasteczko było spore i okolica ładna. Sam zgóry zacierał ręce i upominał swych artystów, by nie zrobili mu zawodu.
Zaraz jednak na wstępie zrzedła mina pana dyrektora, dowiedział się bowiem, że już inny kuglarz go uprzedził, zjechał bowiem wcześniej i dał już ogłoszenia o swych występach.
Sam zgryzł się tą wiadomością mocno, ale jako człowiek obrotny, stuknął się palcem w czoło i pomyślał coby tu takiego wymyślić, żeby wyjść bez straty. Namyśliwszy się poszedł do tamtego kuglarza i w parę godzin wrócił uradowany. Nazajutrz olbrzymie czerwone ogłoszenia obwieściły miastu Sinoutzu, że za dwa dni odbędzie się nadpowietrzny koncert cudownych dzieci.
Kuglarz, który uprzedził Sama, byt Niemcem i miał ze sobą balon na uwięzi, na którym zamierzał wozić ludzi żądnych podróży napowietrznych. Dyrektor Sam zaproponował zatem dyrektorowi Wilhelmowi Schusterowi, by urządzić na współkę coś nadzwyczajnego. Oto on Sam ma u siebie cudowne dziecko, Jerzyka, który gra na skrzypcach lepiej niż sam Sarassate, a że dyrektor ma balon, więc wsadzą małego artystę do balonu, podniosą go o jakie kilkanaście metrów od ziemi i wtedy chłopak zagra dziarskiego czardasza, mazura lub jaką uwerturę, czy sonatę. Sam na muzyce się nie znał i wszystko mu było jedno, co i jak kto gra, byleby miał dochód. Dla większego wrażenia można wsadzić i Zośkę do balonu, ona będzie śpiewała.
Dziewczynka wprawdzie głosu nie miała i śpiewała bardzo słabo, ale Sam się o to nie troszczył.
— Kto tam będzie wiedział jak ona śpiewa, jak to będzie tak wysoko — mówił — a ja jej każę, żeby głośno krzyczała.
Pan Schuster dał się namówić i ogłoszenie zrobiono, poza tem obaj dyrektorzy ułożyli się, że będą dawali przedstawienia na zmianę, co drugi dzień.
W dzień naznaczony całe miasto wyległo na duży plac, z którego miano słuchać owej nadziemskiej muzyki. Dyrektorzy zrobili wszystko, co było w ich mocy, by pokaz wypadł świetnie. Zebrano deski z całego miasteczka i porobiono z nich ławy.
Zniesiono też wszystkie pale i skrzynie, tak że miejsc siedzących było sporo, mimo to wiele osób musiało usiąść na murawie. Nikt jednak na to nie narzekał, każdy ciekawy był tak niezwykłego koncertu.
Jerzyk i Zośka nie obawiali się podróży balonem, tyle już rzeczy przeszli, tyle mieli przygód w swem życiu, że i jazda powietrzna nie przerażała ich, przeciwnie ciekawi jej byli. Pan Schuster jechał z nimi razem, a taki był dla nich uprzejmy i grzeczny, że woleli być z nim, niż z ordynarnym Samem.
Punktualnie o naznaczonej godzinie weszli wszyscy troje do łódki i balon powoli, powoli podnosił się ku górze.
Dziwnym był naprawdę widok tych dwojga dzieci, szybujących w górę. Zośka w białej sukience sypała z koszyczka kwiaty na widzów. Obok niej spokojny i poważny stał Jerzyk ze skrzypcami w ręku.
— Co to? naprawdę lecimy do góry? — zapytała dziewczynka.
— Ależ tak, tak — odpowiedział Jerzyk — widzisz jakie te drzewa i domy małe, a ludzie jak muszki.
Pan Schuster dał znak, by Jerzyk zaczął grać. Posłuszny chłopak pociągnął smyczkiem po strunach i rozległa się wesoła melodja czardasza. Z ziemi słychać było oklaski i wołania.
Ale w tejże chwili stała się rzecz straszna, oto na czystem dotąd niebie pojawiły się czarne chmury, zerwał się szalony wicher i pędził balon do góry ku północy.
— Nie grać! siedzieć cicho — rozkazał kuglarz, usiłując wrócić do miejsca, skąd wylądowali, ale wiatr gnał w przeciwnym kierunku. Burza rozszalała na dobre.
I dzieci ogarnęło przerażenie. Przytuleni do siebie, siedzieli cicho, wicher wyrwał koszyczek z rąk Zośki, a Jerzyk z całej siły przyciskał skrzypce do piersi.
Naraz coś trzasnęło i wicher podniósł balon jak piłkę.
— Herr Gott, zginęliśmy! — krzyknął Niemiec — lina się urwała.
Tak balon zerwany został ze swej uwięzi a wicher poniósł go, wraz z ludźmi kędyś w świat daleki.
Zaszeleściło coś pod nimi, balon spadał na las, i po chwili zawisł na drzewach ciemnego boru.
Byli ocaleni.
Ale już z dołu dojrzano opadający balon, zbiegła się ludu gromada, zjawiło się kilku żołnierzy. Wojna była dookoła, balon więc mógł być nieprzyjacielskim.
Otoczono pana Schustera, szarpano go zewszechstron, ściągnięto z drzewa i wołano, że to szpieg, niechybnie szpieg wojenny. Niemiec tłumaczył się, ale nikt go nie słuchał.
O dzieciach nie wiedziano, czy też nie troszczono się o nie. Dzięki nauce Sama, wygimnastykowani byli znakomicie, czepili się więc gałęzi i cichutko siedzieli. Bali się tłumu, który temu mądremu Niemcowi, co to po powietrzu latał, wygrażał pięściami.
Żołnierze ściągnęli balon i nie zważając na rozpaczliwe wołanie Niemca, że jego dzieci zginą, poprowadzili go ze sobą. Myśleli, że on lamentuje po dzieciach, które w domu pozostawił.
— Zośka, co my teraz zrobimy? — zapytał Jerzyk — przecie nie będziemy tu siedzieć.
— A ja się boję zejść z drzewa — rzekła Zośka — a nuż nas złapią i zabiorą, jak tego Niemca.
— Już wszyscy poszli — rzekł Jerzyk, patrząc ku dołowi — zejdźmy na ziemię i wiesz co, uciekajmy, teraz chyba nikt nas nie złapie.
— A dokąd pójdziemy — zapytała dziewczynka.
— Jakto dokąd? do tatusia — odrzekł Jerzyk — do Warszawy.
I taka go radość ogarnęła na tę myśl, że w tejże chwili zaczął zsuwać się z drzewa, Zośka poszła za jego przykładem.
— No — mówił Jerzyk, stojąc już na ziemi — teraz gdzie pójdziemy?
A Zośka poradziła, by iść w stronę przeciwną tej, którą odprowadzono Niemca.
Poszli więc i zaraz weszli do głębokiego parowu. Chcieli iść dalej, ale nogi odmówiły im posłuszeństwa, tyle wrażeń przeszli, tak byli znużeni, że musieli usiąść. Przytulili się do siebie, skrzypce, których Jerzyk nie wypuszczał na chwilę, wysunęły mu się teraz z rąk, główki ich pochyliły się i usnęli snem głębokim.
Obudziło ich kukanie kukułki. W pierwszej chwili nie mogli zrozumieć co to znaczy, że śpią wśród lasu w parowie. Zaraz jednak ogarnęła ich wielka radość. Byli sami bez Sama, bez żadnego Cygana, Rumuna lub Niemca. — Zośka trochę się niepokoiła, za to Jerzyk był spokojny.
Wzięli więc skrzypce i poszli. Daleką była ich droga, długo iść trzeba było przez ów ciemny las.
— Zobaczysz Zośka — mówił — że my do mego tatusia trafimy. Sam kazał nam grać i tańczyć, i ludzie płacili mu pieniądze, my teraz będziemy ludziom tak samo grać i tańczyć, a za to poprosimy, by nam dali trochę chleba i tak będziemy szli, aż dojdziemy do samej Warszawy.
Głód im dokuczał. Zośka miała w kieszonce pierniczek, który jej dał przy wsiadaniu do balonu Niemiec, ucieszyli się nim bardzo, cóż kiedy był tak maleńki, ledwo, że starczyło go na jeden kęs. Napotkali źródło czystej wody w lesie, umyli się i napili, orzeźwiło ich to trochę i szli dalej. I znowu musieli nocować w lesie, a rano byli tak słabi, że ledwo już iść mogli.
— Poczekaj — rzekł Jerzyk do Zośki — usiądźmy trochę pod drzewami, ja zagram, może nas ludzie posłyszą.
I zagrał naprzód czardasza, a potem kołomyjkę, ale nikt widocznie nie był w pobliżu i nie słyszał jego muzyki, a jemu już tak ciążyły skrzypce, tak trudno było ruszać paluszkami po strunach. Grał jednak jeszcze.
— Cicho — zawołała naraz Zośka, która leżała obok na ziemi. — Ktoś jedzie, aż dudni. Słuchali oboje i rzeczywiście z lasu wyjechał jeździec jeden, a za nim drugi i trzeci. Jechali wprost na nich. — Jerzyk chwycił skrzypce i zaczął grać.
— A tóż co za krasnoludki! — zawołał pierwszy jeździec, dojrzawszy dzieci. — Skądże tu ci artyści? Hej chłopcze, chodźno tu! — zawołał po polsku.
Jerzyk porwał się. Od tylu lat po raz to pierwszy ktoś do niego po polsku przemówił. Chciał biec, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Legjonista żołnierz skoczył z konia i pochwycił chłopca.
— Co to jest? — wołał — to dziecko mdleje! Koledzy dajcie manierkę z winem! Skąd wy? — pytał Zośki, która podeszła i chciwie patrzała na wino, które tamten wlewał do ust Jerzykowi.
— My głodni, my bardzo biedni — szepnęła dziewczynka.
Dano i jej wina i chleba, poczem posadzono oboje na konia i powieziono ich do obozu legjonowego.
Jerzyk tak osłabł, że nic mówić nie mógł, szukał tylko skrzypiec, a skoro mu je podano, przytulił się do wiozącego go legjonisty i usnął.
Zośka zato na koniu, odzyskała siły i humor i zaraz z miejsca opowiedziała, jak to oni z Niemcem jechali balonem i dlaczego znaleźli się w lesie.
Jerzyk spał parę godzin. Gdy się obudził dostał jeść i dowiedział się, że jest w obozie polskich legjonistów, balon ich bowiem przeleciał przez granicę i opadł na Bukowinie.
Ucieszył się tem chłopak, opowiedział swoim nowym opiekunom swoje przygody, nie mógł tylko w żaden sposób przypomnieć swego nazwiska, prosił zato usilnie, by go do ojca odesłano do Warszawy.
— Będzie to trudno tak zaraz, mój chłopcze, spełnić to żądanie — mówili legjoniści — to to najgorsze, że nie wiemy, jak się twój tatuś nazywa, ale jakoś to się zrobi, bądź spokojny, już cię Cygani nie zobaczą. Odwieziemy was do ochrony dla dzieci legjonistów; tam wam będzie najlepiej i tam z pewnością wyszukają waszego tatusia. Dzieci godziły się na wszystko, tacy dla nich wszyscy dobrzy byli, że cokolwiek bądź postanowią, uważali za najlepsze. Podróż koleją zachwyciła ich nadzwyczajnie, a widok Krakowa wywołał wielką radość.