W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
WYSPA ZBRODNI.

Prawie pod fortami Władywostoku, w zatoce Ussuryjskiej wznosi się mała wyspa, z jednej skały złożona. Nagi kamień i tylko w jego szczelinach rosną małe krzaczki. Nie widać tu ani domu europejskiego, ani żadnej fanzy chińskiej lub koreańskiej, chociaż o jakie dwa kilometry na brzegu półwyspu Murawjew-Amurski leży szaro-żółta dzielnica koreańska. Czasami zatrzyma się przy tej skale dla połowu ostryg i krabów jaka uboga dżonka. Tylko stada mew gnieżdżą się na jej szczycie.
Wyspa ta zupełnie bezludna, niepotrzebna, a jednak usłyszy o niej każdy podróżnik, zwiedzający Władywostok, ponieważ stały się tu niegdyś rzeczy okropne, a tak zwykłe w Rosji. Do budowy fortecy w Władywostoku przysłano przestępców kryminalnych z Sachalinu. Pracowali oni przy kopaniu wałów i dołów na piwnice cementowe. Naczelnikiem nad tymi przymusowymi robotnikami był urzędnik administracji więziennej niejaki Komorskij, pochodzący z arystokratycznej rodziny rosyjskiej. Żywił robotników źle, obchodził się z nimi okrutnie. Więźniowie długo znosili cierpliwie to znęcanie się, wreszcie jeden z nich rzucił w Komorskiego kamieniem, poczem zaczął się bunt. „Bunt“ ten był buntem tylko w raportach Komorskiego i innych urzędników więziennych, w rzeczywistości był to protest przeciwko nieprawnemu postępowaniu z więźniami. Odmówili oni pracy do czasu, aż zostanie usunięty Komorskij i wprowadzony będzie możliwy tryb życia i pracy, przez prawo przewidziany.
Wyższe władze jednak poleciły temu samemu Komorskiemu zajście zlikwidować. Komorskij spełnił polecenie. Odesłał „buntowników“ na samotną skałę i pozostawił ich tam bez żywności. Około dwustu ludzi zmarło z głodu, reszta poddała się Komorskiemu i dalej wiodła życie męczeńskie pod opieką swego kata i dręczyciela.
Samotna wyspa nie ma nazwy, lecz we Władywostoku i w każdem więzieniu rosyjskiem znają tę „wyspę Komorskiego“, którą przeklinają szeregi pokoleń więziennych.
Ale nietylko smętni mieszkańcy więzień rosyjskich, którzy dobrze znają i pamiętają dzieje ludzi, odsiadujących więzienia lub przechodzących przez katorgę, przeklinają „wyspę Komorskiego“.
Losy wielu ludzi w ten lub inny sposób, zawsze jednak tragiczny, były związane z tą samotną skałą.
Złożyła się na to historja Władywostoku i konglomerat, jakim jest jego ludność.
Już wspominałem, że najbliższym od tej wyspy punktem była dzielnica koreańska. Mieszkańcy tego przedmieścia, w pewnej części trudniący się rybołóstwem, szczególnie zaś połowem potwornie dużych krabów, obierających sobie za siedlisko zatokę Ussuryjską, często uprawiają swe rzemiosło niedaleko od złowrogiej skały. Nie lubią oni jednak wychodzić na jej brzeg nietylko z powodu mrocznej historji wyspy, lecz i dlatego jeszcze, że tu w stromy brzeg biją zawsze bałwany, zagrażając niewielkim łodziom rybackim. Przy wyspie Komorskiego morze jest dość głębokie, a dno jego pokryte gęstym lasem wodorostów z gatunku Fungi i Laminaria. Jest to jadalna, bardzo smaczna i poszukiwana w Chinach, Korei i Japonji „kapusta morska“. Jednak zbieracze tych wodorostów połowem ich w tem miejscu wcale się nie trudnią. Są ku temu poważne przyczyny, owe wodorosty bowiem są nieczyste, a nawet, jak twierdzą Koreańczycy, zatrute.
W zaroślach kapusty morskiej zawsze można było znaleźć trupy ludzkie, zjadane przez kraby, małe raki pustelniki i inne stworzenia morskie.
Skąd się brały te trupy?
O tem mogliby opowiedzieć przedewszystkiem właściciele różnych podejrzanych instytucyj, jak restauracje, szynki, kawiarnie, domy gry, małe, brudne hotele, cisnące się tuż przy brzegu, w odległej części portu. Oprócz tych ludzi, przeważnie Gruzinów, Ormian i Greków, potrafiliby dać szczegółowe informacje niektórzy z rybaków koreańskich.
W tych przytułkach nocnych, drogo opłacających policję lub ukrywających się od niej, często zdarzały się zajścia krwawe, po których pozostawały trupy.
Byłem świadkiem podobnego wypadku. Było to przed wojną rosyjsko-japońską. Jeden z moich znajomych zaproponował mi zwiedzenie tych barłogów portowych, i około godziny 11-ej w nocy wybraliśmy się, zaopatrzeni w nabite rewolwery. W sali źle oświetlonej i przesyconej smrodem nieświeżych potraw i spirytusu, było ciasno, tłumnie i gwarno. Majtkowie z okrętów cudzoziemskich, tragarze portowi, jacyś elegancko ubrani młodzieńcy o ciężkim, niespokojnym wzroku, obszarpańcy różnych gatunków, kulisi chińscy, rybacy koreańscy we włosianych cylindrach i białych watowanych spodniach i kurtach, pstro, krzycząco ubrane kobiety, lokaje o twarzach zbrodniarzy-recydywistów — wszyscy się tłoczyli przy stolikach i szczególniej przy ladzie właściciela, atletycznego, opasłego Gruzina o czerwonej, obrzękłej twarzy i podbitem oku. Gruzin nalewał do kieliszków wódkę, likiery, kümmel i żwawo rozdawał ogromne kufle piwa i porteru. Goście pili, jedli, grali w karty, śpiewali, obejmowali się lub bili. Wszędzie uwijali się lokaje, roznosząc dania, piwo i butelki z mocnemi trunkami. Niekiedy w dalszych, zaciemnionych kątach zrywały się wściekłe krzyki i poważniejsze bijatyki, wtedy cała służba się tam rzucała, i po wprawie, z jaką rozbrajała, można było sądzić o barwnej i dość niepowszedniej karjerze, która doprowadziła tych ludzi do restauracji Gruzina w porcie władywostockim.
Usiedliśmy przy wolnym stoliku. Ze wszystkich stron patrzyły na nas oczy baczne i podejrzliwe. Podszedł garson, olbrzym o spuchniętej twarzy i czerwonych rękach rzeźnika. Zażądaliśmy piwa.
Długo trwało badawcze przyglądanie się nam, wreszcie ktoś z obecnych dość głośno się odezwał:
— Nie, to nie policja!
Przyciszone rozmowy, szepty, jakieś przyczajone skupienie od razu znikły: zerwały się krzyki, głośne rozmowy, śmiechy i wymyślania, zabrzęczały szklanki i talerze.
Goście zachowywali się dość bezceremonialnie. W naszych oczach jakiś gracz przegrał wszystko, co miał, i zaklinał się, że nie ma czem płacić, a na dowód tego rozebrał się na sali do koszuli i oddał swoją garderobę partnerom do zrewidowania. Istotnie, nic w niej nie znaleziono, oprócz przeróżnych, nieznośnych żywych stworzeń. Części tualety niefortunnego gracza powróciły do właściciela z wyjątkiem butów, które zatrzymał sobie szczęśliwy partner, jakiś ciemny i długi, jak tyka, Chińczyk.
— Ubieraj się prędzej! — naglili lokaje, a gdy się ubrał i stał boso, głośno i ohydnie wymyślając, porwali go za kark i wyrzucili na ulicę.
Pijący piwo i wódkę, skończywszy butelkę, rzucali ją przez głowy gości za ladę, starając się trafić w worek ze słomą, powieszony w tym celu w kącie przez przezornego Gruzina; przytem wołali:
— Ej, ty tam, pysku gruziński, wschodni człowieku, wypijaczu naszej krwi, dawaj świeżą butelkę!
W takiej kompanji spędziliśmy parę godzin, uważnie przyglądając się zebranym. Widzieliśmy, że w dalszych kątach sali jakieś ciemne osobistości szeptały coś do siebie z tajemniczemi minami, widocznie omawiając ważne, a niezupełnie legalne przedsięwzięcia. Do tych grup zbliżali się niekiedy elegancko ubrani gentelmeni i rzucali zmięte banknoty, oraz kilka słów rozkazu lub rady. Byli to hersztowie bandyckich i złodziejskich band, którzy pozostawali poza kulisami akcji, będąc jednak jej mózgiem i wolą. Ci panowie, jak drapieżne szczupaki wśród ryb, grasowali niepostrzeżenie śród ludności miejskiej, nawet się nie kryjąc, bronieni przez odpowiednie dokumenty, przez stosunki z policją, która niekiedy brała nawet czynny udział w wyprawach zbrodniarzy, oraz przez swój dostatni i „porządny“ tryb życia towarzyskiego.
Znałem we Władywostoku pewnego młodzieńca, który posiadał języki europejskie i zajmował stanowisko sekretarza w większych przedsiębiorstwach przemysłowych we Władywostoku, lecz nagle został zaaresztowany w jednym z najbrudniejszych barłogów portowych, gdzie się kłócił przy podziale zdobyczy bandyckiej.
Spostrzegliśmy na stolikach graczy w karty, w kości i domino nadzwyczajne stawki. Figurowały tu nietylko banknoty, złote i srebrne monety różnych krajów, lecz korzenie dżen-szengu, lub aromatycznego cybetu, piasek złoty, perły, drogie kamienie, skórki sobole, gronostajowe, bobrowe i fokowe, rewolwery, sztylety, kawałki bursztynu, a nawet niewprawną ręką kreślone plany miejscowości, gdzie włóczęgowie leśni wynaleźli pokłady złota, miedzi lub węgla. Wszystko to przechodziło przez tę giełdę hazardu, gdzie ludzie ci szukali zapomnienia i wypoczynku po twardem i niebezpiecznem życiu, którego wiernemi i nieodstępnemi towarzyszami były więzienie lub śmierć.
Te stawki śledzili lokaje i informowali Gruzina. Ten czasami opuszczał swój tron za ladą szynku, zbliżał się do najbardziej hazardownego stolika i wszczynał targ, kupując drogie przedmioty za tanie pieniądze lub wódkę.
Podczas naszych obserwacyj przy jednym ze stolików wybuchła sprzeczka.
— Ty oszukałeś, psie cuchnący! — krzyczał z pianą na ustach młody, blady człowiek z oczami gorejącemi nienawiścią i rozpaczą. — Widziałem wyraźnie, żeś podrzucił asa pikowego.
Otyły Chińczyk, o zagadkowej lecz pewnej siebie twarzy, do którego stosował się ten zarzut, podniósł na krzyczącego partnera swe czarne, skośne oczy i milczał.
— Odpowiadaj, odpowiadaj natychmiast! — miotał się młodzieniec. — Jeżeli się nie przyznasz i nie oddasz mi wygranego zegarka, dam się zaaresztować, ale doniosę policji, że we Władywostoku u Gruzina ukrywa się wódz chunchuzów, Su-Lu-In. Pamiętaj djabelski synu, przysięgam ci to na szubienicę!
Chińczyk podniósł się, i natychmiast rozległ się strzał. Zobaczyliśmy na jedno mgnienie oka zalaną krwią, twarz bladego człowieka lecz znikła ona za głowami biegnących ku stolikowi Chińczyka gości i lokajów. Pędził tam i opasły Gruzin, wymachując rękami i krzycząc przeraźliwym, piszczącym głosem, który tak nie pasował do jego figury atlety cyrkowego.
Przecisnął się przez tłum ciekawych i, dopadłszy Chińczyka, zaczął go ciągnąć za jego jedwabną, czarną, „kurmę“[1] i coś mu krzyczeć do ucha.
Su-Lu-In oswobodził się z rąk Gruzina i, nie zmieniając wyrazu twarzy, rzucił mu kilka słów, poczem klasnął w dłonie. Natychmiast kilku Koreańczyków, cuchnących krabami i rybami, podeszło i obejrzało trupa zabitego.
Chińczyk wskazał oczami na leżącego i usiadł.
Gdy wszystko się uspokoiło i barłóg przeszedł do porządku dziennego, zapłaciliśmy za piwo i opuściliśmy „restaurację“ Gruzina.
Czekał on jednak na nas w przedpokoju i odrazu zapiszczał:
— To był zły człowiek, ten, do którego strzelał kupiec chiński z Cziffoo... Wezwałem lekarza i odstawić go każę do szpitala, panowie! Doprawdy, przysięgam na zbawienie duszy chrześcijańskiej, że był to bardzo zły człowiek! Niewarto go nawet żałować... przysięgam...! Proszę wstępować do mnie... Będę miał jutro pyszne ostrygi i ogromne, większe od raków rzecznych „czylimsy“[2] z Foczej wyspy... U nas zwykle spokojnie zupełnie, to tylko dziś publiczność się spiła i... taka oto zdarzyła się nieprzyjemność... Do widzenia, do widzenia!...
Wyszliśmy, a gdy obejrzeliśmy się, gruba postać Gruzina tkwiła jeszcze we drzwiach szopy i bacznie nas śledziła.
Skręciliśmy za róg jakiejś kamienicy i czekaliśmy.
Po kilku minutach przez inne wyjście i szopy Gruzina wysunęło się dwóch Koreańczyków, z trudem niosąc na plecach zwój sieci rybackich. Podszedłszy do dżonki, wrzucili sieć na pokład, podnieśli żagiel i zaczęli wiosłować, oddalając się od brzegu. Łódź kierowała się na północ.
— Popłynęli teraz do wyspy Komorskiego! — szepnął mój znajomy. — Tam uwiążą kamień nieboszczykowi i wrzucą go na głębinie do zarośli wodorostów. Będą one dla niego „szpitalem“, o którym mówił nam piszczący Gruzin...
— Teraz musimy zawiadomić policję — zauważyłem.
— Co do mnie, to nie! — zawołał mój towarzysz. — Bezcelowe to i niezupełnie bezpieczne! Policja jest nawet rada, jeżeli kilku zbójów i opryszków wywędruje na tamten świat, tembardziej, że i tak nie uda się wykryć śladów zbrodni. Od tego są Koreańczycy i stary doświadczony rekin — Gruzin. Obiecał, że jego gość będzie w szpitalu, i bądź pan pewien, że jakiś ochotnik znajdzie się za dobrą zapłatę. Posiadając prawdziwe dokumenty i nie będąc ściganym przez władze, pozwoli się za zapłatą zlekka zranić i będzie odstawiony do szpitala, gdzie powie, że się po pijanemu pobił z którymś z Chińczyków-kulisów, i ten go zranił z rewolweru. Chińczyka sam wielki Bóg nie znajdzie, bo w tem mrowiu kulisów nikt na to nie poradzi... Tymczasem zaciąży na nas zemsta tych nicponiów, i już nigdy nie będziemy mogli spędzić godzin tak pełnych wrażeń w barłogach portowych. Zresztą i policja nie pochwali nas za ten czyn obywatelski, a nawet może zrobić nam chryję i zamieszać do jakiej brudnej sprawy... Pluń na to i lepiej już, jeżeli chcesz, zmów pacierz za duszę bladego młodzieńca, którego ciało, o, widzisz? — już się zbliża do miejsca ostatniego spoczynku!
Wskazał palcem dżonkę, która złowrogo czerniła się na oświetlonej księżycem wodzie, dopływając do ostrego przylądka.
— Zaraz za tą skałą zaczną się wały fortu, a stamtąd już blisko do wyspy Komorskiego!
W parę dni po tej nocy spotkałem w pewnem towarzystwie gubernatora Władywostoku, generała Cziczagowa i rozmawiałem z nim o przygodzie u Gruzina. Bardzo się oburzał na policję, która nic nie robi i o niczem nie wie. Później jednak ta sama policja, niewiadomo dlaczego stawiała mi dużo przeszkód podczas wykonywania moich czynności, gubernator zaś, jak mi opowiadano, miał zamiar wysiedlić z obwodu fortecy i miasta „pewnego uczonego“, który „łazi“ po knajpach portowych i wścibia nos w nie swoje sprawy.
Mój znajomy, który milczał, lepiej ode mnie znał warunki życia „Perły Wschodu“ i nie chciał bliżej zapoznawać się z gąszczami wodorostów w morzu, bijącem bałwanami w brzegi „wyspy zbrodni“.







  1. Kurma — krótka kurtka, zastępująca palto.
  2. Chińska nazwa krewetek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.