W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ludzkiej i leśnej kniei |
Podtytuł | Część druga |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trudno mi jest zapomnieć o wycieczce mojej na północ od Władywostoku, gdzie dokonywałem rekonesansu geologicznego, mając na celu poszukiwanie węgla i złota. Rozciąga się tu dzika „tajga“, knieja usuryjska, ocean zieloności, mieszanina flory północy i południa. Tu, na drugim brzegu zatoki Usuryjskiej pochłonęły mię głuche, bezludne wąwozy środkowego Sichota-Alina. Wijące się i znikające co chwila ścieżki prowadzą od fanzy do fanzy, gdzie mieszkają myśliwi rosyjscy i chińscy.
Często zatrzymywałem się w tych samotnych fanzach. Czasami przyjmowano mię uprzejmie i gościnnie, czasami zaś przy zbliżaniu się mem do chaty właściciel jej wybiegał i krył się w lesie, czasem nawet kula z niewidzialnego karabinu gwizdnęła mi nad głową, jako ostrzeżenie, żebym ominął tę siedzibę człowieka, nie lubiącego, widocznie, towarzystwa.
Pewnego wieczora mignęło mi przez gąszcze światło. Skierowałem się ku niemu i wkrótce ujrzałem mały domek z cienkich belek, otynkowanych gliną. Płot ze stojących palów, z ciężką bramą z grubo ociosanych desek otaczał tę „fanzę“. Krzyknąłem, aby mi otworzono bramę, a mój przewodnik — kozak uderzył kolbą w płot. Rozległa się jakieś mruczenie, niezrozumiały, głuchy bełkot, i brama powoli się uchyliła. Najpierw zjawiła się latarnia papierowa, a potem strwożona, wychudzona twarz Chińczyka z dużemi przerażonemi oczami. Miał warkocz owinięty naokoło głowy i za tę fryzurę wsuniętą fajkę.
— Ni ljao-cho![1] — pozdrowił go kozak po mandżursku.
Chińczyk zaczął szybko kiwać głową i bełkotać.
Nic nie rozumieliśmy, chociaż mój przewodnik biegle mówił narzeczem mandżurskiem. Chińczyk zaś w dalszym ciągu coś bełkotał głuchym, ciągle urywanym głosem. Wreszcie szeroko otworzył usta i zbliżył do swojej twarzy latarnię. Ujrzeliśmy odcięty prawie przy samym gardle język i wybite przednie zęby.
Kozak szybko się porozumiał z kaleką na migi i wkrótce opowiedział mi, że nasz gospodarz był poszukiwaczem dżen-szengu, i pewnego razu napadli go w domu, tu, w lesie chunchuzi. Zażądali, by im oddał swą zdobycz. Odmówił im jednak. Wtedy zaczęli go torturować. Wbijali mu drzazgi pod paznogcie, przypiekali go na gorących kamieniach, wreszcie odcięli mu język i wybili zęby. Lecz on nie wskazał skrytki, gdzie przechowywał czarowny korzeń. Objaśniając to bełkotem i na migi, Chińczyk, zdawało się, dawał nam do zrozumienia, że teraz, gdy ma przypalone stopy, powykręcane paznogcie i ucięty język, niczego się już nie obawia, nie wyjawi przeto nikomu, a więc także i nam, swej tajemnicy.
Co do mnie, tak zrozumiałem bełkot i gesty Chińczyka.
Ulokowaliśmy się w jego chacie z komfortem. Naznosiliśmy dużo świeżej trawy i urządziliśmy wygodne posłanie, rozkulbaczyliśmy konie i przywiązali je pod strzechą małej obory, stojącej tuż przy fanzie; przynieśliśmy następnie wody ze strumyka i zaczęli przygotowywać herbatę. Chińczyk, który wzruszył się i uspokoił tem, że nic od niego nie żądamy, lecz nawet go częstujemy tytuniem i cukrem, przyniósł nam koszyk jaj bażancich i wiązankę kapusty morskiej.
Po kolacji, którą zjadł razem z nami, i po herbacie stał się bardzo „rozmowny“. Bełkotał coraz szybciej i głośniej, wymachiwał rękami, ciągle rozglądał się po izbie i szperał po wszystkich kątach. Nareszcie dał nura do jakiejś dziury, zniknął na chwilę i wkrótce się zjawił z miną zagadkową. Coś trzymał na dłoni, przykrywając drugą. Gdy podszedł do kanu[2], oświetlonego naszemi świecami, rzucił nań dwa duże brunatne korzenie, dziwacznej formy. Miały wyraźną, zupełnie określoną formę ludzką. Widać było głowę, pierś, nogi i ręce o długich zakrzywionych palcach. Na głowie rosły cienkie, poplątane włosy. Kozak, znawca tych rzeczy, uważnie oglądał korzenie, potem zaś rzekł ze smutnem westchnieniem.
— Za takie dżen-szengi we Władywostoku, czy w Chabarowsku dadzą drugie tyle złota podług wagi! Są to stare, zdrowe, najmocniejsze korzenie!
Z jego westchnienia i smutnej miny wywnioskowałem, że, gdyby mnie tam nie było, niemowa-Chińczyk z pewnością musiałby przejść przez nowe tortury i wskazać, gdzie chowa skarb, tak poszukiwany na wschodzie.
O północy, gdy już leżeliśmy na swoich łóżkach przy słabym, migotliwym płomyku lampy olejnej, wszedł towarzysz kaleki, drugi poszukiwacz dżen-szengu. Był to olbrzym, o surowej, prawie groźnej twarzy, szerokich barach i potężnym karku niedźwiedzia. Gdy się ruszał w ciasnej izbie, zdawało się, że ją rozwali. Zatrzymał się przy naszem posłaniu i bacznie się nam przyglądał, poczem, oczami porozumiawszy się z niemową, odrazu się uspokoił; zdjął karabin, postawił go w odległym kącie, wyjął z zanadrza mały woreczek skórzany i oddał go towarzyszowi. Ten odwrócił się twarzą do lampki i, skwapliwie go rozwiązawszy, począł oglądać zdobycz. Widocznie była dobra, bo bełkotał radośnie i klaskał w dłonie, jak dziecko. Olbrzym rozbierał się powoli, był widocznie bardzo znużony; z trudnością przełknął miseczkę kaszy z prosa, popił herbatą i głośno stękając, upadł na „kan“. Wkrótce chrapał, jak koń, a niemy znowu dał nura do jakiejś skrytki i długo nie wracał. Zdawało mi się, że słyszę łoskot toczących się kamieni i głuchy zgrzyt żelaza; zresztą, był to może sen, bo już nie pamiętałem, kiedy powrócił nieszczęśliwy kaleka. Nazajutrz o świcie byliśmy już na nogach i piliśmy herbatę, przegryzając sucharami i biszkoptami. Olbrzym, ciągle stękający i śmiertelnie znużony, okazał się człowiekiem bardzo rozmownym i towarzyskim. Mówił nieźle po rosyjsku, gdyż mieszkał we Władywostoku kilka lat i służył tam jako „boy“[3]. Przyszło mi na myśl, że ten lokaj o ciele słonia i karku niedźwiedzia ładnie się zapewne obchodził z meblami i sprzętami domowemi; wyobrażałem sobie naprzykład, jak usługiwał przy stole, zmywał kieliszki „Baccarat“ lub prasował bieliznę batystową.
— Ciężka i niebezpieczna jest nasza praca! — mówił, popijając herbatę i krzywiąc się, gdyż go bolały stawy w nogach. — Żeby znaleźć korzeń, musi człek obejść góry i doliny, omal że nie na kolanach, bo roślina to mała i kryje się w gęstej trawie. Wreszcie znajdziesz miejsce upragnione, a wtedy należy każdą piędź ziemi obmacać. A jednocześnie trzeba się strzec. „Wielka kotka“[4] i bars też przychodzą tu po dżen-szeng. Korzeń przynosi siłę i długie życie, więc go szukają i potem zjadają. A gdy spotkają człowieka lub niedźwiedzia, zaczynają walkę i nigdy nie ustąpią, chyba zginą w potyczce. Już sześć lat wałęsam się po tajdze i zabiłem dziewięć tygrysów i dwa barsy, a niedźwiedzi nawet zliczyć nie mogę! Nie boję się „wielkiej kotki“, bo kiedy zabiłem pierwszą, która na Maj-che napadła na mnie na polanie z korzeniami, zjadłem jej serce i wątrobę. Jednak straszniejszy jest djabeł, który broni dżen-szengu. Mały jest, czerwony, o pałających oczach. W dzień broni korzeni w ten sposób, że oślepia człowieka, a w nocy zapala trawę i wpija się w pierś, wysysając krew!...
— Widzieliście go? — spytałem.
— Ja — nie! Ale stary Fu-Dziań dwa razy go widział i ma całą pierś poszarpaną pazurami djabła! — odpowiedział olbrzym. — Często się zdarza, że djabeł — zamieni się w dżen-szeng, który wyrasta przed poszukiwaczem, a gdy ten się zbliża, posuwa się coraz dalej, aż człowiek straci drogę i zginie w kniei. To mi się przytrafiło w zeszłym roku. Idę sobie wąwozem i wyglądam wyciętych liści cudownej rośliny. Naraz widzę duży liść i czerwone drobne kwiateczki, jak płomyki. Stary to musiał być korzeń! Podchodzę, a zbliżyć się nie mogę; odległość pozostaje wciąż taka sama. Krążyłem, krążyłem po lesie, i nagle znikł mi liść i kwiatki. Oglądam się — niema nic! Szukałem wszędzie, lecz nic odnaleźć nie mogłem. Już wieczór się zbliżał. Chciałem powracać do fanzy, ale nie mogłem się połapać, gdzie jestem! Błądziłem do północy, aż zmęczony usiadłem pod drzewem i już miałem zasnąć, kiedy nagle usłyszałem, że ktoś głośno stąpa, przedzierając się przez las. Nie miałem wtedy karabinu, tylko siekierę. Przygotowałem się. Naraz zobaczyłem niedźwiedzia. Szedł i węszył. Podniósł głowę i zatrzymał na mnie wzrok. Ruszył ku mnie, zbliżył się o pięć kroków, zajrzał mi w oczy, zawrócił i poszedł. Pozostałem pod drzewem. Niedźwiedź oglądał się za mną kilka razy, potem powrócił i znowu, oglądając się, poszedł! Zrozumiałem, że woła mię za sobą. Poszedłem za nim, a on doprowadził mnie do naszego strumyka, skąd już trafiłem odrazu do fanzy.. Dużo, Ta-je[5], dziwów widzieć można w tajdze!
Wstał, przeciągnął się z jękiem, aż mu stawy zatrzeszczały, przerzucił karabin przez ramię, nóż i łopatę przywiązał do pasa, za który zatknął siekierę, i wyszedł. Zauważyłem, że zabrał z sobą na cały, pełen pracy dzień, dwa małe „mento“, — chleby ugotowane nad parą.
Widziałem i inne fanzy, gdzie mieszkali myśliwi. Rzadko używali oni strzelb, polując zapomocą różnych sideł i zasadzek.
Zapomocą sideł łapią sobole, kuny i tchórze. Stosują dwa gatunki sideł: zwykłą sieć lub pułapkę nadzwyczaj pierwotną, lecz zbudowaną na podstawie znajomości zwyczajów zwierząt.
Polowanie odbywa się wyłącznie w zimie, gdy na śniegu łatwo odnaleźć ślady zdobyczy. Myśliwi śladami idą do gniazda sobola lub kuny. Wykrywają je w dziupli drzewa. Pies myśliwski, tak zwany „czao-czao“, z rodzaju kosmatych wilków, o stojących uszach i czarnym języku, zaczyna szczekać, zwęszywszy zwierzątko i drapać pień drzewa. Zaciekawiony i zaniepokojony soból natychmiast wyłazi gdzieś na wierzchnie gałęzie i bada położenie. Wtedy Chińczycy rąbią najbliższe drzewa, jeżeli są one wpobliżu i jeżeli ofiara może na nie ratować się ucieczką. Potem pień drzewa otaczają ze wszystkich stron luźno zawieszonemi na drążkach sieciami. Następuje naganka. Chińczycy zaczynają wystraszać mieszkańca nory, uderzając siekierą w pień, krzycząc i rzucając wgórę kawałki drzewa i kamieni. Soból wdrapuje się na sam wierzchołek drzewa, ale, ciągle płoszony hałasem, powraca do nory, z której po chwili znowu ucieka. Trwa to dość długo, wreszcie zrozpaczone zwierzątko zwinnie ześlizguje się wzdłuż pnia, aby zeskoczyć na ziemię i zemknąć, lecz tu trafia w sieć, która opada i wnet je oplata, gdy stara się ono wydostać, ciągle się szamocząc. Uderzenie obucha przerywa pasmo jego dni. Tak giną sobole, kuny i tchórze.
Pułapki, używane na te drapieżne zwierzęta, są bardzo proste. Soból stara się iść zawsze po drzewach, nie lubi grzebać się i grzęznąć w śniegu. Jeżeli ma przebyć kawał drogi, posuwa się wzdłuż leżących drzew i zgniłych pni. Myśliwi, znając to przyzwyczajenie, stawiają na takich drogach pułapkę — deskę, podpartą z jednego końca lekkim patykiem, z góry zaś przyciśniętą ciężkim kamieniem. Soból, idąc wzdłuż leżącego drzewa i spotykając przeszkodę, nie zeskakuje w śnieg, lecz zaczyna się przeciskać, starając się prześlizgnąć pomiędzy deską a skrajem pnia. Wreszcie zawadza o patyczek, deska spada i swym ciężarem przygniata zwierzątko. Na kuny i tchórze ten sposób jest używany z przynętą. W tym celu za deską umieszczają uwiązanego żywego ptaka.
Jelenie, łosie łapie się w jesieni, urządzając dla nich t. zw. „solanki“. Myśliwi podczas lata wypalają dość dużą polanę, pozbawiając ją krzaków i trawy. Ziemię zaś w ciągu całego lata solą. Zwierzęta zaczynają przychodzić na lizanie soli, i często można spotkać na takiej przestrzeni dość głębokie dołki, wylizane przez jelenie. Gdy zwierzęta już się oswoją z miejscem i uczęszczają na polanę, jesienią wykopuje się na tym placu parę głębokich dołów, przykrywa z góry gałęziami, przysypanemi mocno przesoloną ziemią; do tych dołów wpadają jelenie, łosie i sarny, gdyż gałęzie załamują się pod ich ciężarem. Myśliwi siekierami lub dzidami zabijają zdobycz i obdzierają ze skóry.
Zapomocą takich dołów łapią też brunatnego księcia kniei — niedźwiedzia. Zwabiają go padliną, a w dno dołu wbijają zaostrzony pal, na który wpada drapieżnik.
Dziwną jest rzeczą, że tygrys nigdy nie wpadnie do takiej pułapki. Krąży dokoła, a zawsze zwęszy robotę swego wroga — człowieka i odejdzie jak najdalej od pokusy i niebezpieczeństwa. Chciwi myśliwi polują na tygrysa z karabinem w ręku i chętnie chadzają na niego, ponieważ chińscy lekarze płacą grube pieniądze za żółć i serce tygrysa, a czarownicy szamani różnych szczepów, koczujących w lasach usuryjskich, poszukują na amulety pazurów i kłów władcy tajgi.
Na rzece Maj-cho, gdzie badałem pokłady węgla brunatnego, spotkałem fanzę myśliwych rosyjskich. Było ich dwóch i posiadali dwa doskonale tresowane psy. Przybyłem do ich osady w przeddzień ich wyprawy na tygrysa, liczne bowiem ślady tego drapieżnika znaleźli w lasach okolicznych.
— Ten tygrys musi być stary i zuchwały! — opowiadał mi jeden z myśliwych. — W nocy przeskoczył płot chaty kozackiej, porwał krowę i z nią razem przesadził ogrodzenie. Widocznie ześlizgnęła mu się z grzbietu i spadła na płot, lecz ją wyciągnął, pozostawiając na ostrzach palów kawałki jej skóry i sierści. Było to przed tygodniem, poczem tygrys znikł, teraz zaś ponownie się zjawił i porwał onegdaj dwa psy. Jutro idziemy na niego z Bożą pomocą!...
Zaprosili mię z sobą, gdy obejrzeli mój karabin Henela z lunetą i dużego Mauzera w pochwie drewnianej. Zgodziłem się. Nazajutrz, o świcie wyszliśmy na polowanie. Była to jesień. Las stał w złotych i szkarłatnych szalach, jakby świątecznie przybrany. Szliśmy ścieżką pośród gęstych krzaków, rosnących na miękkim gruncie. Nagle psy się zatrzymały i zaczęły węszyć, trwożnie nastawiwszy uszu. Zobaczyłem, jak moi towarzysze oglądali się na wszystkie strony z palcami na cynglach. Lecz psy się uspokoiły i popędziły do lasu. Po kilku minutach zatrzymały się i, przycisnąwszy nosy do ziemi, zdawało się, zamarły w tej pozycji baczności i namysłu. Myśliwi również badali miejscowość. Wkrótce trafiliśmy na miejsce, gdzie tygrys leżał. Trawa była pomięta, a na suchej gałęzi, leżącej w trawie, odnaleźliśmy świeży, głęboki ślad straszliwego pazura. Psy ostrożnie już biegły naprzód, ale wnet znowu się zatrzymały. Teraz na miękkiej ziemi zobaczyłem głęboki ślad łapy tygrysiej, ślad ten, otoczony śladami pazurów, był zupełnie świeży.
— Gdzieś tu powinien być! — szepnął jeden z myśliwych. Obaj stale się oglądali, od czasu do czasu czyniąc gwałtowne zwroty w tył. Później się dowiedziałem, że tygrys, gdy poczuje pościg, obchodzi myśliwego i napada ztyłu.
Zachowanie się myśliwych denerwowało mię i budziło trwogę. Byli to ludzie młodzi, jeszcze niedoświadczeni. Począłem żałować, że zgodziłem się z nimi polować. Nagle w gęstej trawie rozległo się żałosne skomlenie psów, i obydwa przybiegły do nas z podwiniętemi ogonami, drżące i wystraszone, cisnąc się do naszych nóg i oglądając z przerażeniem. Moi towarzysze... zaczęli zmykać, wołając na mnie.
Z wielkim wysiłkiem woli wstrzymałem się parę sekund, poczem może nazbyt szybko ich dogoniłem. Szliśmy w milczeniu, dość zawstydzeni. Nawet psy rozumiały całą doniosłość skandalu i biegły za nami, ponuro spuściwszy łby.
— Straszno było! — mruknął jeden z myśliwych.
— Oj, straszno! — natychmiast odezwał się drugi.
— Jeden tygrys, i to już za dużo — ciągnął dalej pierwszy — a tu ci dwa odrazu!
— Skąd wiecie, że były dwa tygrysy? — zapytałem, zły na cały świat.
— Czy nie widzieliście śladów? — zapytał. — Były to ślady dwóch różnych tygrysów. Pewno para ich tu łazi...
— Od strachu dwoi się wam w oczach! — zawołałem.
— Będzie się dwoiło, gdy człowiek wpadnie na parę takich djabłów! — odparł. — Żeby się to dwoiło! Ale tam były naprawdę dwa. Dwa tygrysy czaiły się w trawie i w krzakach, bo nawet psy nie szczekały, ale odrazu uciekły, ponieważ tygrysy pewno zaczęły się do nich skradać z różnych stron...
— Straszne, oj straszne! — wzdychał drugi „pogromca tygrysów“, oglądając się trwożnie.
Chciałem go wykpić, ale przypomniałem sobie tę polanę, porośniętą brunatno-żółtą trawą, złote krzaki dębu, jakąś ciszej przyczajoną, przeraźliwe skomlenie wystraszonych psów, uczucie skradającego się niebezpieczeństwa, groźnego, nadchodzącego niewiadomo z której strony, oraz ślad pana i władcy lasu, duży, jak głęboki talerz, upiększony, jak ramką, wciętemi w ziemię odbitkami ostrych, potwornych pazurów. Przypomniałem sobie to wszystko i dałem spokój swym towarzyszom, z któremi przecież i ja tak szybko przymaszerowałem do domu z polowania na tygrysy.
Byłem bardzo zły i zawstydzony, lecz później uspokoił mię sławny myśliwy i strzelec, dyrektor Politechniki Tomskiej, profesor N. I. Kartaszow, który opowiadał mi jak sam uciekał z podobnego polowania.
I inni myśliwi potwierdzili, że łowy na tego straszliwego drapieżnika w gęstych krzakach, gdzie go żadne oko nie wyśledzi, a skąd napada on pewnie i zawsze ze skutkiem dobrym dla siebie, a złym dla myśliwego, napełnia trwogą najodważniejsze serca. Tylko jeden człowiek mówił inaczej, ale o nim opowiem na innem miejscu.
Zwiedziłem tej jesieni zatoki św. Olgi, św. Włodzimierza i Totiuche. Są to miejsca na wybrzeżu Oceanu Spokojnego, najbardziej pociągające kapitalistów ze względu na najbogatsze pokłady rudy żelaznej, węgla, miedzi i cynku. Przed i po wojnie japońskiej rozwijali tam swą akcję handlową Niemcy, którzy zagarnęliby byli te bogactwa kraju, gdyby nie wojna światowa. Po tej wojnie nastąpiła zmiana: na wybrzeżu zaczęli działać Japończycy.
Na Dalekim Wschodzie mówiono z przekąsem:
— Święta Olga i Włodzimierz przysłali na pomoc Rosji przeciwko bolszewikom Japończyków!
Była to prawda, gdyż Japonja pozbawiona większych zasobów rudy żelaznej i potrzebująca tego surowca dla swego przemysłu i dla celów wojennych, mogła go znaleźć tylko w zatokach św. Olgi i św. Włodzimierza. Dlatego tak długo wojska japońskie i japońscy dyplomaci siedzieli we Władywostoku i Nikołajewsku na Amurze, to bijąc się z bandami czerwonych partyzantów, to prowadząc rokowania z hetmanem Siemionowem, przeciwnikiem sowietów, to znowu odbywając konferencje w Dajrenie i Czycie z dyplomatami moskiewskiego rządu komunistycznego.
Bogactwa te są niewyczerpane, a gatunek rudy — najlepszy. Przemysł metalurgiczny ma tam pole do pracy przynajmniej na 150 lat. O taki kąsek warto było walczyć, gadać i okrywać wstydem naród japoński, jak to czynił współczesny rząd w Tokio.