W ludzkiej i leśnej kniei/Część pierwsza/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część pierwsza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
KRAINA NIEZNANYCH MOGIŁ.
Gdzie człowiek, tam i męka jego”.

W mojej książce p. t. „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów[1] mówiłem dużo o rzece Jeniseju, która ma swe źródła w kraju Urjanchajskim, wpada zaś do Oceanu Lodowatego. Opisywałem Jenisej, jako rzekę, groźnie piękną, ale i straszliwą, gdyż widziałem ją, gdy niosła setki i tysiące zmiażdżonych ciał więźniów politycznych, zamordowanych przez władze sowieckie. Tę najpiękniejszą z rzek, jakie kiedykolwiek widziałem, zbezcześcili i splamili krwawym, ohydnym mordem ludzie XX wieku.
Gdym widział wtedy ten szafirowo-zielony, olbrzymi potok zimnej, czystej wody, która spływała spod śniegu, pokrywającego szczyty Sajanów, Aradanu, Ułan-Tajgi i Tannu-Ołu; gdy potok ten w potwornie szybkim i potężnym biegu na północ, krusząc więzy lodowe, niósł ze sobą w swoich wirach tysiące zniekształconych ciał ludzkich — podziwiałem piękne czerwone skały, pokryte malowniczemi lasami. Ale gdym spostrzegał u stóp tych skał wyrzucone przez Jenisej trupy, odwracałem od nich oczy i szukałem zapomnienia na wyspach, które tamują prąd rzeki; wzdrygałem się ze zgrozy i ohydy, gdyż wśród zarośli fale Jeniseju nagromadzały całe stosy trupów, nad któremi z klekotem i tęsknym przeciągłym krzykiem, unosiło się ptactwo drapieżne. Gdym wszystko to widział w r. 1920, rozpoczynając swoją ucieczkę z Syberji Sowieckiej do Polski przez Urjanchaj, Mongolię, Tybet, Chiny, Japonję i Stany Zjednoczone, nienawiścią zaczynało pałać moje serce, a słowa przekleństwa zawisały na ustach.
Kultura, cywilizacja, chrześcijaństwo... XX wiek, a tu, na Jeniseju, te tysiące niewinnych ofiar, zamordowanych w ponurych, krwawych lochach sądów rosyjskich.
Lecz poznałem Jenisej nie takim. A było to wtedy, gdy życie moje, pełne wrażeń, przeżyć i burz politycznych, jeszcze nie przyprószyło siwizną mej głowy, gdy byłem młody i wierzyłem w postęp ludzkości, w postęp nie tylko techniki, lecz i ducha i moralności.
Było to w 1899 r.
W tym roku miałem otrzymać doktorat na uniwersytecie w Petersburgu. Lecz rząd rosyjski sprowokował w lutym tego roku zaburzenia studenckie, a policja szablami i nahajami porozbijała głowy młodzieży. Studenci zaniechali egzaminów, i nikt się nie zjawił w uniwersytecie; w ten sposób wyrażono swój bierny protest.
Znany uczony, chemik i geolog, prof. Stanisław Zaleski, był wysłany w tym czasie przez rząd dla badań jezior mineralnych w stepach Czułymo-Minusińskich. Zaprosił mnie jako pomocnika. Propozycję przyjąłem i pojechałem z Petersburga na Syberję.
Dojechaliśmy koleją do Krasnojarska, a stamtąd małym parowcem odbyliśmy podróż na południe do przylądka Bateni, gdzie wysiedliśmy i dalej podróżowaliśmy już w małych wózkach, t. z. „piestierkach“, zaprzężonych w trójkę dobrych koni stepowych.
Brzegi Jeniseju w tem miejscu są niskie, stepowe; stopniowo wznosząc się na zachodzie, przechodzą w grzbiet Kizył-Kaja, złożony z warstw piaskowców dewońskich, a stanowiący odnogę Wielkiego Ałtaju.
Tylko w jednem miejscu, nad brzegiem Jeniseju, wznosi się olbrzymia skała Bateni, daleko wrzynająca się w łożysko rzeki. Jest to skała z czerwonego piaskowca, wysokości 15–20 metrów, a porosła gęstemi krzakami i brzozami. Wąska ścieżka prowadzi od przystani na jej szczyt, skąd roztacza się przepiękny widok. Na Zachodzie ciągną się stepy, pokryte wysoką, żyzną trawą, wśród której pasą się tabuny koni i stada owiec i baranów; dalej na horyzoncie czerni się niewysoki, o ostrych konturach grzbiet Kizył-Kaja (Czerwony Kamień); na stepach tu i owdzie dojrzeć można ciemne jurty koczowisk abakańskich, czyli „czarnych“ tatarów, i ogniska pastuchów. Na wschodzie rozciąga się szeroka wstęga Jeniseju z porozrzucanemi w nieładzie wyspami, a dalej prawy brzeg rzeki, z uprawnemi polami i wsiami kolonistów rosyjskich, którzy z pomocą rządu odebrali te wspaniałe obszary od dawnych ich posiadaczy, Tatarów, ci zaś zmuszeni byli przejść na brzeg lewy, gdzie obecnie dalej prowadzą życie koczownicze.
Na szczycie skały Bateni, która, jak słup olbrzymi, wznosi się nad rzeką, zawsze można spotkać pielgrzymów-Tatarów. Przybywają tu oni zdaleka. Nieraz zdarzało się widzieć tu Tatarów ałtajskich, lub z Siedmiorzecza, a nawet tubylców tiurkskich ze spadków Pamiru, ponieważ ta samotna skała ma swoją historję. Gdy Batyj-Chan ciągnął przez stepy Czułymskie, zagarniając do swojej armji nie tylko tubylców, lecz i stada bydła i koni, jeden z książąt tatarskich, Aziuk, postanowił położyć temu kres. Zebrawszy duży oddział z Tatarów różnych szczepów, napadł na arjergardy Batyja i odebrał zrabowane konie i bydło. Rozgniewany Chan wysłał przeciwko buntownikowi swego wojewodę, Chubilaja, który rozbił oddział Aziuka i po kilku potyczkach zapędził go na skały Bateni. Aziuk długo się bronił, ale, z powodu głodu zmuszony do kapitulacji, rzucił się wraz ze swymi towarzyszami do wartkiego Jeniseju, gdzie zginął śmiercią męczeńską, walcząc z prądem tej szalonej rzeki. Po śmierci Aziuka bezprawiu, czynionemu przez zwycięskich Mongołów, nikt już oprzeć się nie odważył. Tatarzy z wdzięcznością przechowali w pamięci imię Aziuka i uważają go za „muelina“, czyli świętego. W lipcu napływ pielgrzymów bywa największy i Tatarzy ze skały Bateni rzucają do rzeki pokarm, noże i nawet strzelby w darze odważnemu, lecz nieszczęśliwemu księciu.
Od Bateni zaczyna się od razu dzika miejscowość stepowa, gdyż Tatarzy unikają tu koczowania, obawiając się częstych spotkań z urzędnikami rosyjskimi, żądającymi zwykle łapówek, oraz z kolonistami z przeciwległego brzegu, których nienawidzą.
Przez tę część stepów czułymskich, noszącą nazwę Szira-Bułyk, biegnie dość szeroka i dobrze ubita droga, ciągnąca się od stacji kolejowej Aczinsk aż do Minusinska, miasta, odległego od kolei o 620 kilometrów, a położonego przy samem prawie ujściu rzeki Abakan do Jeniseju.
Stepy są pokryte bujną i wysoką trawą, która stanowi doskonałą paszę dla bydła. Gdzieniegdzie lśnią w słońcu, jak olbrzymie odłamki zwierciadła, jeziora o słonej lub słodkiej wodzie. Jeziora te, o ile zawierają słoną wodę, są otoczone ramą z czarnego szlamu, czyli błota, wydzielającego przykre wyziewy siarkowodoru lub gnijących drobnych wodorostów, bakteryj i większych żyjątek. Jeżeli zaś są to jeziora o zwykłej wodzie, słodkiej — okalają je trzciny i sitowie.
Gdy się zdarzyło zbliżyć do takich jezior, w podziw wprawiała ilość ptactwa wodnego. Przeróżnych gatunków dzikie kaczki i gęsi, kuliki, żórawie, a nawet łabędzie, czasem flamingi i pelikany, zrywały się całemi stadami i długo unosiły się w powietrzu, przeraźliwie krzycząc, potem znów spadały na powierzchnię jeziora lub kryły się w gęstych kępach trzciny.
Miałem wtedy ze sobą dubeltówkę Lepage’a, 16-go kalibru. Była to stara i słaba strzelba, lecz nawet z jej pomocą udało mi się kilkakrotnie siać istotne zniszczenie wśród tego wodnego ptactwa i kolekcje nasze wzbogacić takiemi okazami, jak żóraw chiński, lub indyjskie flamingi.
Lecz nietylko na jeziorach spotykałem ptactwo: w gęstej trawie stepowej gnieździły się cietrzewie polne, tak zwane „Tetrao campestris Amman“, czyli po tatarsku „strepet“. Nazwa ta przeszła i do języka rosyjskiego. Jadąc przez step, bardzo często widziałem zrywające się te popielato-szare duże ptaki, które, odleciawszy o jakie paręset kroków, znowu zapadały w trawę i w rzadkie krzaki rododendronów alpejskich (Rhododendron flav.), bardzo często tu spotykanych.
Polowanie na nie było dość łatwe, gdyż ptaki dopuszczały strzelca blisko, zrywały się dość powolnie, a przytem lot „strepetów“ był równy i w prostej linji, co ułatwiało strzał.
Pomiędzy Bateni a grzbietem Kizył-Kaja, tuż przy wschodnich jego spadkach, leży duże jezioro Szira-Kul, co znaczy „gorzkie jezioro“. Ma ono formę jajka, długości 11 kilometrów, a szerokości 3 kilometrów. Leży w kotlinie zupełnie bezleśnej, a w północnym jego kącie spostrzec się dają niewielkie zarośla trzciny. Wpada tu do jeziora mały strumyk słodkiej wody, samo zaś jezioro jest basenem gorzko-słonej wody leczniczej, doskonałej przy chorobach żołądkowych i do kąpieli. Na wschodnim brzegu leży niewielka osada, gdzie jest mały zakład leczniczy i kąpielowy.
Nazajutrz po przyjeździe, zabrałem się ze swoim pomocnikiem do roboty. Znaleźliśmy nieduże, a bardzo lekkie czółno, do którego złożyliśmy kilka przyrządów: przyrząd do mierzenia głębokości i wyjmowania próbek z dna, aparat do mierzenia temperatury na różnych głębokościach i przyrządy do niektórych badań chemicznych.
Gdy mieliśmy już wypłynąć na jezioro, całe tłumy Tatarów, znajdujących się w osadzie i koczujących w pobliżu brzegów jeziora, bacznie i trwożnie przyglądały się naszym czynnościom i powątpiewająco kiwały głowami.
„To niedobrze!“ — mówili ponuremi głosami. — „Jezioro jest święte i zemści się nad śmiałkami“.
Ponieważ Tatarzy wyznają muzułmanizm, zadziwiło nas twierdzenie, że jezioro jest święte, gdyż u wyznawców Islamu takich tradycyj się nie spotyka. Opowiedzieli nam tedy, że Szira-Kul od wieków jest uznane jako jezioro święte, a wiara taka pozostała z dawnych czasów po szczepach, które tu niegdyś koczowały, obecnie zaś znikły bez śladu.
Zdawało się jednak, że groźna przepowiednia o zemście jeziora nie spełni się, gdyż praca nasza na Sziro odbywała się w zupełnym spokoju.
Ciekawa to był praca!
Nasze pomiary głębokości dowiodły, że jezioro ma formę lejka, którego najgłębsza część leży przy brzegu południowym; od brzegu tego miejsca dno gwałtownie wznosiło się w górę.
Przy brzegu południowym znaleźliśmy głębokość 920 metrów. Ale to miejsce głębokie miało w promieniu nie więcej niż 50 metrów i poza jego granicą głębokość nie przekraczała 30–35 metrów. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy po paru tygodniach, robiąc ponowne pomiary, nie znaleźliśmy tego miejsca, bardzo ściśle przez nas określonego, natomiast o kilometr na północ wykryliśmy otchłań głębokości 968 metrów.
Zrozumieliśmy więc, że dno Sziro jest ruchome, podlega jakimś nagłym i potężnym zmianom. Takiemi zmianami były siły tektoniczne, o których świadczyły także liczne szczeliny w skałach.
Wyjmując z dna jeziora próbki szlamu czarnego i zimnego, bo o temperaturze niewyższej nad 2°C, zawsze cuchnącego siarczanem wodoru, spostrzegliśmy dziwne zjawisko. Oto po pewnym czasie ze szlamu wyrastały długie, ruchome trawki o zabarwieniu bladożółtem. Trawki te wkrótce znikały bez śladu. Zdawało się, że to jakieś żyjące w szlamie istoty wysuwają macki i rychło je chowają.
Mieliśmy słuszność, gdyż były to kolonje bakteryj Beggiatoa, tych zwiastunów śmierci mórz i słonych jezior, gdy się w nich rozkładają pewne sole, tworzące siarkowodór, który zabija życie w takich basenach.
Gdyśmy czynili dalsze badania, okazało się, że na pewnej głębokości pod powierzchnią jeziora wisi jakby olbrzymia siatka z ogromnych ilości połączonych ze sobą kolonij Beggiatoa, które z dna wznosiły się coraz wyżej i wyżej, zabijając wszelkie przejawy życia. Jezioro Sziro było więc zupełnie martwe; tylko w najwyższych warstwach żyły jeszcze małe raczki, tzw. „hammarus“, bardzo podobne do zwykłych krewet, tylko małe, nie większe nad 1 centymetr, ale tak samo szybkie i śmiałe, jak ich morskie „kuzynki“.
Jednak nastąpić musi czas, gdy ilość siarkowodoru, wytwarzanego przez Beggiatoa, zabije i tych przedstawicieli dawnej fauny jeziora, i wtedy zakończy się proces jego zamierania, gdyż i same bakterje ostatecznie strują się produkowanym przez siebie szkodliwym gazem.
Byłem niegdyś wraz z prof. Werigo na badaniach limanów pod Odessą i niektórych rejonów morza Czarnego. Tam także odbywał się proces zamierania, grożąc w bliższym lub dalszym terminie zupełnem zanikiem życia w tem morzu. Ponieważ ten proces odczuwają ryby, postrzegamy przeto, że coraz bardziej omijają one morze Czarne, bowiem na znaczniejszych głębokościach spotykają tam już zatrute warstwy wody, coraz bardziej posuwające się do góry, ku powierzchni morza.
Tak się odbywa ponury i smutny okres śmierci dużych basenów wodnych, zamieniających się w martwe zbiorniki słonej wody, przesyconej siarkowodorem. Takim basenem oddawna jest morze Martwe w Palestynie, ogromna zaś ich ilość jest rozrzucona na niezmierzonych obszarach Azji.
Bardzo ciekawem zwierzątkiem jest Hammarus.
Tysiące tych raczków pływa w wierzchnich warstwach Sziro i bardzo energicznie atakuje kąpiących się uderzając w ich ciała swojemi ostremi główkami a potem błyskawicznie uciekając. Kiedy wrzucaliśmy do wody kawałki chleba lub korka, widzieliśmy, że dookoła kotłowało się od tych żyjątek, które obracały rzucony przedmiot na wszystkie strony, zjadając go bardzo szybko.
Podczas naszych wycieczek po jeziorze, nieraz przybijaliśmy do brzegu północnego, gdzie wpadał niewielki strumyk słodkiej wody i gdzie rosły trzciny i sitowia. Pociągały nas tu wielkie kaczki czarne, tak zwane „turpany“ (kormorany), czyli „kruki morskie“. Mieszkały, oczywiście, gdzieś na innem jeziorze, lecz przylatywały tu w jakimś celu.
Ponieważ gorzko-słona woda Sziro jest wyborna na choroby żołądkowe, więc turpany przylatywały tu może — dla kuracji?
Zastrzeliliśmy kilka okazów, lecz żałowaliśmy tego później, gdyż mięso miały ohydne, twarde, cuchnące rybami.
Pewnego razu, gdyśmy siedzieli na brzegu strumyka i pili herbatę, usłyszeliśmy za sobą szmer i spostrzegli jakąś głowę, która natychmiast znikła w wysokiej trawie.
Poszliśmy w tę stronę i znaleźliśmy zaczajoną tu malutką, bardzo przystojną Tatarkę. Gdyśmy się do niej zbliżyli, rozpłakała się. Długo nie mogliśmy jej uspokoić. Nareszcie dała się namówić i poszła z nami do naszego ogniska. Tu, pijąc herbatę i gryząc cukier, opowiedziała historję smutną, lecz, niestety, zwykłą w Azji, z wyjątkiem Mongolji.
Miała 14 lat, i rodzice już ją wydali za mąż za dość starego, lecz bogatego Tatara, który posiadał, oprócz niej, sześć żon.
Ponieważ pochodziła z ubogiej i niewpływowej rodziny, inne żony obchodziły się z nią nielitościwie i pogardliwie. Często ją biły, wyrywały jej włosy, szczypały i drapały jej miłą, świeżą twarzyczkę.
Opowiadając o swoim smutnym losie, nieszczęśliwa kobieta głośno łkała.
— Po co tu przyszłaś? — zapytaliśmy.
— Uciekłam z koczowiska męża mego, aby już nigdy do niego nie powrócić — odparła, szlochając.
— Cóż chciałaś dalej czynić?...
— Przyszłam tu, żeby się utopić w Sziro! — zawołała w namiętnej rozpaczy. — Poniewierana za życia kobieta, gdy się utopi w tem jeziorze, staje się godną łaski Allacha... Na dnie jeziora leżą stosy kości takich męczennic, jak ja...
Byliśmy wtedy młodzi i wrażliwi, a więc innemi już oczyma patrzyliśmy na ciężkie, słone fale Sziro, które w swej prawie kilometrowej otchłani przechowywało kości bezbronnych, uciemiężonych kobiet, szukających dla siebie w umierającem jeziorze ukojenia i spokoju wiecznego.
Jednakże niedługo mogliśmy nad tem rozmyślać, gdyż wkrótce przybyło kilku jeźdźców, którzy obejrzeli nas bardzo podejrzliwie, a potem kazali kobiecie wsiąść na konia, gdyż mąż żąda jej powrotu do swego domu.
Zalewając się łzami, Tatarka spełniła rozkaz swego władcy i dosiadła konia. Wtedy jeden z Tatarów ściągnął nahajem jej konia, aż jęknął z bólu, i cała kawalkata pomknęła w szalonym pędzie w stepy i wkrótce zniknęła nam z oczu.
Długo nie mogliśmy opanować wzruszenia i w ciągu następnych kilku miesięcy, pływając po jeziorze, mimo woli rozglądaliśmy się dookoła, uważnie badając wodę, czy nie wypłynie z niej gdziekolwiek znękane ciało małej, biednej Tatarki.
Lecz nigdy już jej nie widzieliśmy, i nie wiem, czy był jaśniejszy jej dalszy los, czy pozostał ponurym, pełnym znęcania się, obelg i mąk...
A tymczasem jezioro przygotowywało nam zemstę...
Pewnego razu pracowaliśmy w naszem czółnie o jakie 50 metrów od brzegu południowego, gdy nagle odczuliśmy silne przechylanie się czółna z boku na bok. Obejrzeliśmy się: od skał nadbrzeżnych biegły na północo-zachód ciężkie, duże fale.
Było to dziwne zjawisko natury. Niebo było jasne, bezchmurne, żadnego powiewu wiatru nie odczuwaliśmy, a jednak jezioro było wzburzone, falowało od brzegu do brzegu. Fale wznosiły się coraz wyżej i wyżej, z szumem uderzając w nasze lekkie czółno, zalewając je wodą i ciskając w nas słoną pianą. Czółno kilka razy przechyliło się tak silnie, że jednym bokiem zaczęło czerpać wodę.
— Źle! — rzekł mój towarzysz — Na nic teraz nasza praca... Musimy powracać.
Zgodziłem się, ale Sziro chciało inaczej. Chociaż byliśmy silnymi i wprawnymi wioślarzami, jednak pomimo wszelkich wysiłków, nie mogliśmy czółna zbliżyć do brzegu. Fale, jakby z ołowiu ciężkie, gnały nas dalej i dalej na środek jeziora. Całe zastępy fal coraz częściej wpadały na nas i zalewały czółno. Już siedzieliśmy po kolana w wodzie, już ręce nam zaczynały mdleć od znużenia. Wytężaliśmy wszystkie siły, lecz jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że była to praca próżna, gdyż fale odnosiły nas dalej i dalej od brzegu.
Wtedy postanowiliśmy oddać się na łaskę i niełaskę Sziro, sądząc, że fale zaniosą nas na brzeg przeciwległy. Całą uwagę skupiliśmy na to, aby wylewać wodę z czółna i nie przewrócić się z niem razem. Na wszelki wypadek nałożyliśmy pasy korkowe i naprzemian wylewaliśmy wodę dużą blaszanką od nafty.
Kilkakrotnie wielkie fale przelewały się przez nasze czółno i odrywały nas prawie od niego, lecz zdołaliśmy utrzymać równowagę.
Z osady zauważono naszą przygodę. Natychmiast kilku ludzi wskoczyło do wielkiego czółna, które stało tam dla bezpieczeństwa kąpiących się i, mając tylko jedną parę wioseł, zaczęło powoli posuwać się w naszą stronę. Wreszcie niewprawni wioślarze złamali jedno wiosło i z wielkim trudem zdołali powrócić do osady.
Tymczasem fale niosły nas w stronę przeciwnego brzegu. Czerwone skały Kizył-Kaja stawały się coraz wyraźniejsze, i wkrótce ponad wodą wyłonił się niski brzeg, porośnięty krzakami rododendronu, wikliny i wysokiemi, ostremi jak klinga pałasza, liśćmi irysów.
Wkrótce fale zaczęły słabnąć. Zabraliśmy się do wioseł i nareszcie dobiliśmy do brzegu.
Nigdy nie byliśmy jeszcze na stokach Kizył-Kaja. Pociągały nas te góry od dawna swemi jaskrawemi, czerwonemi barwami i gęstemi krzakami w głębokich szczelinach, gdzie spodziewaliśmy się spotkać grubszą zwierzynę, niż w bezbrzeżnych, jednostajnych stepach, otaczających umierające Sziro.
Nie pomyliliśmy się pod tym względem, ale spotkaliśmy tam, jak zobaczymy niebawem, zupełnie nieoczekiwany rodzaj zwierzyny.







  1. Wydano nakładem Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1923 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.