W ludzkiej i leśnej kniei/Część pierwsza/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część pierwsza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
WŚRÓD KWIATÓW.

Jezioro Sziro na wschodzie i na zachodzie, gdzie piętrzy się grzbiet Kizył-Kaja posiada wzniesienie górskie. Ma ono charakter niewysokiego płaskowzgórza, okrytego bujną trawą. To płaskowzgórze oddziela kotlinę jeziora Sziro od kotliny innego jeziora It-Kul. Na najwyższej części płaskowzgórza w kilku miejscach spotkaliśmy znaczne nagromadzenie belemnitów i skamieniałych muszli, charakterystycznych dla tych pokładów geologicznych, wśród których zawsze leżą grubsze lub cieńsze warstwy węgla kamiennego. Były to przeważnie tak zwane ammonity.
Za płaskowzgórzem rozciąga się olbrzymia przestrzeń stepu, ujęta w pasma gór, porosłych iglastemi drzewami; góry te otaczają z trzech stron trochę większe od Szira jezioro It-Kul.
Pewnego dnia wyruszyliśmy na wycieczkę naukową do jeziora, w celu wyjaśnienia charakteru tego basenu.
Gdyśmy przebywali step pomiędzy Szirem a It-Kulem, zwróciła naszą uwagę wielka ilość kwiatów, barwnemi plamami zdobiących jego zielone tło.
Olbrzymie okazy dzikich białych i żółtych lilij, o kielichach, dosięgających 20 centymetrów, jak wspaniałe bukiety, wznosiły się wysoko ponad trawę, wydając słodki, upajający zapach; o kilka kroków dalej, jak woskowe świece, nieruchomo stały tak zwane stepowe fiołki nocne. Roślina ta posiada jedną łodygę, pokrytą 50–80 drobnemi, białemi, jakby woskowemi kwiatami, kształtem swym przypominającemi kwiat orchidei i, jak ona, drapieżnemi; liczne bowiem drobne owady w ich wdzięcznych kielichach znajdowały śmierć niechybną.
Kwiaty te posiadały nadzwyczaj silny, wprost odurzający zapach, który potęgował się po wschodzie słońca i dochodził do największego napięcia o północy. Zdarzyło nam się spotykać dość obszerne polany leśne, gdzie rósł tylko jeden samotny okaz fiołka nocnego, ale całe powietrze było w nocy przepojone zapachem nadzwyczaj subtelnym, a wprost zakradającym się do mózgu. Próbowaliśmy robić z tych kwiatów perfumy. W tym celu zrobiliśmy ekstrakt na olejku migdałowym. Dość było dodać dziesięć kropel tego ekstraktu na pół litra spirytusu, aby otrzymać perfumy o bardzo delikatnym i trwałym zapachu. Jednakże umieszczony w pokoju bukiet nocnych fiołków okazał się prawdziwą trucizną: straszliwie rozbolała mię głowa, i ból trwał prawie dwie doby, w ciągu których czułem stałe bicie serca i odrętwienie lewej połowy ciała. Niezawodnie, oprócz zwykłych w kwiatach eterycznych olejków, fiołki nocne posiadają jakieś pierwiastki trujące, naprzykład cyjanek wodoru, którego gorzko-migdałowy zapach daje się czasami wyczuć wyraźnie. Stwierdziliśmy trujące właściwości fiołków nocnych jeszcze i w inny sposób.
Już zaznaczyłem, że kwiaty te są drapieżnikami, pożerają owady, które się dostają do ich wnętrza. Jednak nerw, który przy dotknięciu do niego zmusza kwiat do zamknięcia się, położony jest w najgłębszej części małego kielicha. Drobne owady, wpadające do kielicha, zaczynają zjadać miód przy wejściu i mogłyby spokojnie potem odlecieć. Kwiat w tym wypadku daje sobie radę z rabusiem w ten sposób, że zaczyna wydzielać ów trujący i odurzający zapach. Owad traci przytomność i poczucie kierunku i posuwa się nie na zewnątrz, lecz do wnętrza kielicha, docierając do jego dna i dotykając ośrodka nerwowego. Płatki natychmiast się zamykają, i kwiatek zamienia się w wonną trumienkę, w której spocznie łakomy owad, stopniowo wysysany przez drapieżny a mściwy woskowy kielich nocnego fiołka, wydzielający cudną lecz śmiertelną woń. Zauważyliśmy też, że pszczoły omijały te kwiaty, chociaż ich zapach przyciągał je zdaleka.
Wśród trawy kryły się czerwone, w czarne plamy i pręgi lilje alpejskie, które tu noszą nazwę „sarana“. Płatki ich kielichów są skręcone spiralnie ku dołowi, zapachu zaś prawie nie posiadają. Ten rodzaj lilji jest nader poszukiwany przez smakoszów chińskich, chociaż tu, w stepach Czułymo-Minusińskich, nie mają one zastosowania. Sarana posiada białą cebulę podłużną, wielkości orzecha włoskiego, złożoną z dwóch połówek. Chińczycy, którzy wywożą saranę z Urjanchaju i Mongolji, gotują tę cebulę, polewają słodkim sosem z miodu i imbiru i podają, jako osobne danie na najwykwintniejszych obiadach. Cebulka sarany jest mączysta, jak kasztan, i ma słodkawy smak.
Żółte, białe i fioletowe irysy japońskie, o kwiatach długich na 20–30 centymetrów, tworzą w trawie całe kępy, ślicznie odbijające od zielonego kobierca stepu. Mają one subtelny zapach fiołków, lecz silniejszy posiadają korzenie irysu.
Korzeń ten, wysuszony i roztarty na proszek, przez długie lata zachowuje zapach i przez to jest w Azji w powszechnem użyciu. Woreczki z tym proszkiem, w swoim rodzaju „sachet“, kobiety azjatyckie noszą w fałdach ubrań i nawet we włosach. Mężczyźni zaś dodają go do tabakierek lub do tytoniu w fajkach.
W niektórych wilgotniejszych wąwozach spotykaliśmy niebieskie kwiaty jakiejś rośliny z rodzaju Saponifera, posiadające bardzo słodkie łodygi i korzenie. Jest to przysmak stepowy, i około koczowisk tatarskich gromady dzieci poszukują zawzięcie tej rośliny.
Cały szereg okazów z rodzaju Asparagus (szparagi) wspaniale się rozwija w okolicach It-Kul, a na wiosnę, jak nam opowiadał inżynier E. Różycki, można się tam żywić szparagami, których pewne gatunki są bardzo smaczne.
Wreszcie jeszcze jedna roślina obrała sobie siedzibę w kotlinie jeziora. Należy ona do rodzaju Brassica i nosi w Chinach nazwę Cybet. Korzeń jej ma silny zapach piżma i nazwę handlową „piżmo roślinne“. W Chinach wyrabiają z niego najpopularniejsze perfumy, któremi są przepojone domy bogatych Chińczyków.
Tatarzy abakańscy znają aromatyczne właściwości Cybetu i używają go w formie proszku, którym kobiety posypują sobie włosy i ciało; mężczyźni zaś dodają go do nieodstępnego woreczka z tytoniem fajkowym.
Przytoczyłem najbardziej interesujące gatunki roślin tego florystycznie bogatego kraju, nie wspomniałem jednak o całym szeregu leczniczych i trujących roślin, które są starannie zbierane przez Tatarów, a szczególnie przez muzułmańskich lekarzy i cudotwórców lub czarowników. Znają oni ipekakuanę, walerjanę, gentjanę, strychninę, opjum, koniinę, i belladonnę. Nie miałem sposobności przekonać się o medycznych zdolnościach tubylców lekarzy, lecz słyszałem o dramatach stepowych, w których strychnina i opjum odgrywały dużą rolę, poczem na stepach zjawiały się nowe kamienie, wskazujące miejsca ostatniego spoczynku synów stepów, uśpionych na zawsze wprawną ręką tatarskich czarowników.
Bardzo ciekawa i charakterystyczna dla tej miejscowości jest „edelweiss“ — szarotka, ten okaz wyłącznie alpejskiej flory, spotykany tu powszechnie w wielkiej ilości.
Zjawisko to tłumaczy się tem, że step pomiędzy Szirem a It-Kulem jest położony bardzo wysoko, klimat zaś odpowiada wysokiemu pasmu Alp. Wszędzie spotykaliśmy alpejskie pastwiska z bujną, pożywną trawą, pośród której rosły szarotki, duże nieśmiertelniki, jakgdyby wycięte z białego aksamitu.
Samo jezioro It-Kul ma typ alpejski. Strome, schodzące wprost do jeziora skały, u stóp których trafialiśmy od razu na znaczną głębię, niską temperaturę i wielką przejrzystość wody; grube pokłady niegdyś zatopionych i zupełnie skamieniałych konarów drzew, które stoczyły się z gór na dno jeziora — wszystko to przypomina liczne jeziora alpejskie w Europie i tego samego typu jeziora w kraju Urjanchajskim, opisane przez p. Douglasa Carruthers w jego „Unknown Mongolia“ i przeze mnie w „Beasts, Men and Gods“.
W górach otaczających It-Kul, wykryto cały szereg bogactw kopalnianych. Znaleziono tu pokłady żelaza, manganu, miedzi i węgla. Pod tym względem geologja terenu tego jeziora podobna jest do geologji Szira, gdzie też są znane pokłady manganu i żelaza.
Nie mieliśmy na It-Kulu czółna, gdyż brzegi jego są zupełnie niezaludnione. Czasami tylko przychodzą tu tabuny koni tatarskich do wodopoju, lecz zdarzało się to rzadko, gdyż wody w tej okolicy jest wszędzie poddostatkiem. Gdyśmy chodzili po brzegu jeziora, odrazu spostrzegliśmy, że obfituje ono w ryby. Objaśnia się to tem, że w słodkiej wodzie jeziora był bardzo bogaty „plankton“, czyli flora i fauna mikroskopijna, złożona z przeróżnych wodorostów, robaków i hydr. Co chwila widzieliśmy duże ryby, wyskakujące ponad powierzchnię jeziora i ścigające swoje drobniejsze krewniaczki.
Ponieważ mieliśmy tu spędzić parę dni, posłaliśmy Sieńkę po wędki i inne przyrządy do rybołówstwa, jak sztuczne rybki na przynętę, duże haki-kotwice, jedwabne linki do wędki. Tegoż jeszcze wieczora, niemiłosiernie cięci przez komary i gryzące muchy, siedzieliśmy z wędkami. Potów był nadzwyczajny. Prawie co chwila korki naszych wędek gwałtownie się zanurzały w wodzie, wędzidła gięły się w pałąk i czuliśmy energiczne targanie dużych i silnych ryb. Po paru godzinach wyciągnęliśmy około 60 sztuk karpiów i okoni. Niektóre okazy ważyły po 15 funtów.
Sieńka i Hak, którzy od dzieciństwa byli rybakami, a później w czasie swej włóczęgi doszli do wielkiej wprawy i pomysłowości w tej dziedzinie, postanowili łapać ryby przez całą noc, licząc szczególnie na wschód słońca, gdy ryba bierze się na haczyk najchętniej.
Wzięli więc długi, jedwabny, dość gruby sznur i nawiązali na nim kilkanaście haczyków, na końcu linki umocowali haczyk-kotwicę, na który wsadzili małego karpia. Z wysokiej skały, zwieszającej się nad wodą, zarzucili linkę daleko na jezioro i przywiązali ją do krzaku.
Później powrócili do ogniska i, wyciąwszy długie i mocne pręty brzozowe, przymocowali do nich linki ze sztucznemi rybkami.
— Gdzie mieszka dużo spokojnych ryb, tam muszą być i rozbójnicy! — zauważył sentencjonalnie Hak, zakończywszy swą pracę.
Nie wątpiliśmy bynajmniej, że Hak, który zamordował sporo ludzi, coś o tem musiał wiedzieć.
— Chcemy złapać szczupaka na sztuczną rybkę — ciągnął dalej — widziałem, jak coś bardzo dużego rzuciło się dziś rano na głębię. Był to niezawodnie szczupak, co w trawie przy brzegu czyhał na zdobycz!
Po kolacji i po herbacie poszedłem z Sieńką sprawdzić zarzuconą ze skały linkę.
Z trudnością podciągnęliśmy ją do skały, a z większym jeszcze wysiłkiem wywlekliśmy na brzeg, gdyż kilka dużych karpi i linów połknęło haczyki. Sieńka był zmuszony przedtem wejść do wody i siekierą ogłuszyć ryby, aby się nie miotały, gdyż obawialiśmy się, że porwą nam linkę.
Parę razy w ciągu nocy nasi robotnicy sprawdzali linki i za każdym razem przynosili pełen worek dużych ryb.
Nader ciekawe i niezwykłe rzeczy widziałem o wschodzie słońca, gdy Hak i Sieńka rozpoczęli swe polowanie ze sztucznemi rybkami, najeżonemi haczykami. Szli brzegiem i, zarzuciwszy wędki do wody, ciągnęli rybki, które płynęły, kręcąc się, połyskując srebrną powierzchnią i wabiąc drapieżników czerwonemi szmatkami, ukrywającemi haczyki. Po pewnym czasie zobaczyłem, jak z gęstego sitowia i trzciny coś się wymknęło z głośnym pluskiem aż fala uderzyła o brzeg.
— Jest, jest! — zawołał jednocześnie Sieńka i zaczął się porać ze schwytaną rybą, trzymając wędkę obu rękami. Prawie przez kwadrans borykał się człowiek z rybą; to podciągał ją do brzegu, to znowu puszczał na głębinę, aż znużył ją i zaczął już śmielej ciągnąć do siebie. Przy samym już brzegu, ryba, goniąc resztkami sił, zaczęła się miotać w wodzie, aż się kotłowało naokoło, nareszcie rzuciła się na miejsce głębokie i pomknęła. Coraz bardziej i bardziej rozwijała się linka, aż się wyprężyła tak silnie, że myśleliśmy, iż pęknie. Lecz ryba była już śmiertelnie znużona i nie zdolna do większego wysiłku. Sieńka po chwili zupełnie spokojnie podciągnął ją do brzegu, wszedł do wody, parę razy uderzył siekierą i z wielkim wysiłkiem wyciągnął zdobycz na brzeg! Był to stary, prawie całkowicie czarny szczupak, o złych żółtych oczach i potężnej głowie. Jeszcze żył i otwierał potworną paszczę z ostremi, jak igły, zębami. Połknął niklową rybkę ze wszystkiemi hakami tak głęboko, że trzeba było rozpłatać mu gardło i brzuch, aby wydostać przynętę i linkę. Sieńka poszedł dalej, ja zaś zawlokłem potwora do naszego obozu. Ważył conajmniej 60 funtów, na grzbiecie zaś miał cały ogród botaniczny, złożony z przeróżnych wodorostów, tworzących na nim gęsty zarost. Był to okaz bardzo stary i drapieżny.
Sieńka z Hakiem upolowali jeszcze trzy mniejsze szczupaki i dużego okonia, ważącego do 20 funtów; wysokość jego najeżonych, kolczastych płetw przenosiła 35 centymetrów. O sile i krwiożerczości okonia opowiedział nam Sieńka następujące szczegóły.
— Okoń, to ryba podstępna i leniwa! Nie lubi zadawać sobie kłopotu ze ściganiem ofiary. A bywają nią nietylko karpie i inne spokojne ryby, lecz nawet szczupaki. Okoń wynajduje ofiarę, podpływa pod nią i zatrzymuje się. Powoli, nie ruszając płetwami i tylko najeżywszy wierzchni kolczasty grzebień, nieznacznie podnosi się, zbliżając do nieoczekującej napadu ryby. Gdy się jej dotknie swemi kolcami, wtedy wykonywa dwa błyskawiczne ruchy, któremi wbija kolce w brzuch ofiary i rozpruwa go. Jeżeli nie może odrazu zjeść upolowanej ryby, odnosi jej resztki w miejsce ustronne i zakopuje gdzieś pod kamieniem lub drzewem.
Gdyśmy obchodzili jezioro, zwiedzając otaczające je góry i skały, przybył do nas nasz znajomy z Szira, znany na Syberji lekarz, doktor Peacock, zruszczony Anglik. Był to sławny i zapalony myśliwy. Przyjechał, aby zapolować w lasach, rosnących na brzegu It-Kula. Po obiedzie poszliśmy z nim we dwóch w stronę lasu, położonego na stokach zachodnich.
Nie zdążyliśmy wejść w gęste krzaki, stanowiące początek lasu, gdy wyskoczyły trzy sarny i jeden rogacz. Strzeliłem pierwszy grubemi lotkami z mego Lepage’a i śmiertelnie zraniłem sarnę. Upadła i dopiero, gdy zacząłem zbliżać się do niej, popełzła na przednich nogach, gdyż tylne miała poranione. Dogoniłem ją jednak i uderzyłem nożem w to miejsce, gdzie szyja przechodzi w pierś. Miałem piękne trofeum.
Peacock strzelił do rogacza z karabinu Henela z lunetą. Strzelał z odległości 200 kroków i przeszył go na wylot, przebiwszy serce. Wypatroszywszy naszą zdobycz, z trudnością dowlekliśmy ją do ogniska, przy którem przygotowaliśmy na kolację wyborny „szaszłyk“. Jest to kaukaska potrawa, przyrządzenie której nie wymaga bynajmniej zdolności kulinarnych. Mięso kraje się na niewielkie kawałki, nadziewa na pręt i piecze na gorących węglach. Przyrządzone w ten sposób, jest nadzwyczaj aromatyczne i smaczne.
Nazajutrz o świcie wyszliśmy na polowanie. Wdrapaliśmy się na góry i weszli do malowniczego lasu o charakterze alpejskim. Ogromne sosny wyrastały wprost z bujnej trawy. Nie było żadnego krzaku dokoła i cały las przypominał dobrze utrzymany park angielski.
— Trzymaj się pan ostro! — szepnął Peacock. — Zaraz się zacznie!
Jakgdyby w odpowiedzi na to ostrzeżenie, z trawy poderwał się z łopotem skrzydeł olbrzymi, czarny głuszec, ale nie zdążył jeszcze dolecieć do wierzchołków drzew, gdy zagrzmiał strzał Peacock’a, po którym wspaniały ptak, trzepocząc skrzydłami, padł i jął wykonywać ostatnie skoki na ziemi. Wkrótce pozostał nieruchomy.
Pobiegłem do niego, gdy nagle z krzykiem i hałasem wyfrunęło całe stado młodych cietrzewi. Latały jeszcze niezręcznie, odleciawszy zaś jakieś trzydzieści kroków, opadły w trawę. Przygotowawszy się do strzału, zacząłem je podchodzić i wkrótce spłoszyłem stadko, z którego zabiłem dwie sztuki.
W tym lesie było jakgdyby jakieś sztuczne zbiorowisko różnych ptaków. Co chwila zrywały się głuszce, cietrzewie i jarząbki. Były między niemi stare i młode. Jedne z nich już fruwały, inne mogły tymczasem tylko biegać, bardzo umiejętnie kryjąc się w gęstwie trawy. Obserwowałem zachowanie się stadka młodych głuszców. Zobaczyłem kwokę, siedzącą na jakiejś kępie. Podpuściwszy mię na pięćdziesiąt mniej więcej kroków, zerwała się z głuchym, basowym i trwożnym krzykiem i znikła śród gałęzi sosny. Nie strzelałem do niej, pamiętając o przepisach myśliwskich, wpojonych mi jeszcze w dzieciństwie, gdyż poluję od 9-tego roku życia. Domyśliłem się zaraz, że kura głuszca miała gdzieś wpobliżu gniazdo i pisklęta. Zacząłem się więc skradać i tuż przy kępie spostrzegłem stadko małych głuszców. Nie umiały jeszcze latać. Zobaczywszy mię, zbiły się w gromadkę, a potem, jak na komendę, rozsypały się w różne strony. Zdawało się, że to myszy rozbiegły się w popłochu. Małe, żółto-szare istotki mknęły ze zdumiewającą szybkością. Widziałem je dokładnie, stojąc prawie tuż nad niemi. Wyciągnęły się w jeden sznur i zaczaiły się. Widząc, że się nie ruszam, uspokoiły się i zaczęły gorączkowemi rzutami podbiegać ku sobie, kierując się z obydwóch stron sznura ku środkowemu braciszkowi czy siostrzyczce. Po chwili były znowu w jednej gromadce, kręciły główkami i żałośnie piszczały. Odszedłem.
Ledwie się odwróciłem plecami do kępy, gdy z tym samym głuchym krzykiem z wierzchołka sosny, spadła w trawę jak kamień zatrwożona losem swych dzieci kwoka.
Tego dnia nastrzelaliśmy dużo zwierzyny. Były to ogromne, mieniące się wszystkiemi barwami głuszce-samce, czarne cietrzewie, o dwóch białych zakręconych piórach w ogonach; jarząbki o czerwonych brwiach i kosmatych nogach.
Było tego tak dużo wszędzie, że wkrótce znudziło nas i znużyło polowanie. Strzały były łatwe, wszystkie jednakowe, gdyż ptaki podrywały się powoli i długo szukały dla siebie w powietrzu przejścia przez gęste korony sosen. Strzelaliśmy więc do celu prawie nieruchomego, co dla myśliwego-sportowca jest wcale nieprzyjemne.
Niemniej obfite było następne polowanie na dzikie ptactwo wodne. Przy południowym brzegu jeziora It-Kul rosły na dużej przestrzeni gęste trzciny. Część ich była już w wodzie, część zaś na brzegu, pokrytym wysokiemi kępami, pomiędzy któremi spotykaliśmy albo błoto na torfowisku, albo dość znaczne nagromadzenie piasku.
W trzcinach gnieździło się ptactwo wodne: gęsi i kaczki, kuliki różnych gatunków i czaple. Młode pokolenie już podrosło, lecz jeszcze nie latało, chociaż była to już połowa czerwca. Za każdym razem, gdyśmy podchodzili do trzcin, widzieliśmy jak na jeziorze zaczynało się roić od młodych kaczek i gęsi, które pływały w różnych kierunkach, miotały się w panice i znowu zapadały w gąszcz. Wypłoszyć starych gęsi i kaczek nie mogliśmy długo. Peacock opowiedział mi, że na Syberji myśliwi zauważyli, iż gąsiory i kaczory odlatują od samic na cały czas wychowywania piskląt. Gdy potomstwo zaczyna latać, odzwyczajać się od opieki matki i wreszcie porzuca ją całkowicie, wtedy samce przylatują i rozpoczynają na nowo chwilowo przerwane pożycie małżeńskie. Bywają jednak wyjątki, że niektóre samce biorą na siebie wraz z żonami ciężar wychowania dziatwy, szukając pożywienia i broniąc gniazda. Na takich wiernych i cierpliwych mężów zagiął parol stary Peacock. Istotnie, nie omylił się, gdyż po pewnym czasie łażenia po zaroślach trzcin i po kępach spłoszyliśmy kilka gąsiorów. Zerwały się jednak tak daleko, że nasze strzelby nie uczyniły im szkody, chociaż słyszeliśmy, jak śrut uderzał w ich potężne i twarde skrzydła.
— Musimy się rozejść w różne strony! — zadecydował Peacock — gdyż spłoszony przez jednego z nas ptak może skierować się w stronę drugiego, a wtedy można będzie strzelać.
Poszedłem więc w inną stronę, wypatrując zdobyczy, lecz nie spotkałem nic w kępach i zaroślach trzciny i sitowia. Nagle ujrzałem wśród wysokiej, ostrej trawy, dość duży plac piaszczysty, po którym z pewną miną przechadzało się kilka starych gąsiorów. Gwizdnąłem przeciągle, aby się zerwały, gdyż nigdy nie strzelam do ptaków na ziemi. Pamiętam, gdy miałem lat dwanaście, zastrzeliłem dziką kaczkę, siedzącą na brzegu, a mój ojciec, który to widział, bardzo dotkliwie wyszydził mnie wobec całego towarzystwa myśliwych. Od tego czasu strzelam do ptaka tylko wtedy, gdy się broni, a więc, gdy jest w locie.
Pamiętam. jak ojciec wtedy mówił:
— Strzelać do ptaka na ziemi jest takim samym poniżającym czynem, jak napaść na człowieka z tyłu. Sportowiec jest rycerzem i powinien przeciwnikowi dać szanse obrony. Myśliwy ma mniej lub więcej celne oko, ptak mniej lub więcej szybki i zawikłany lot. Tu są szanse i dla napadu i dla obrony. Gdy naprzykład bekas stoi na błocie, na kępie, lada nicpoń go ustrzeli, ale gdy ten chybki i pomysłowy w locie ptaszek robi w powietrzu swoje sarto-mortale w kształcie litery S, dosięgnąć go potrafi tylko bardzo wprawny i celny strzelec...
Więc też gwizdnąłem na gąsiory, a one pobiegły, rozpuściwszy szerokie, potężne skrzydła i zaczęły prawie pionowo wzbijać się do góry. Padł strzał i jeden z ptaków ciężko rażony grubym śrutem, padł na piasek, lecz powstał i zdążał w stronę trzcin, wlokąc za sobą złamane skrzydło.
Pomknąłem na przełaj, lecz zaledwie nogi moje dotknęły piasku, uczułem, że mi grzęzną. Zapał myśliwski gnał mię jednak dalej.
Postąpiłem jeszcze kilka kroków, gdy naraz wydało mi się, że ziemia się pode mną rozstąpiła. Pod stopami nie czułem żadnego oparcia, i zanurzałem się coraz głębiej i głębiej. Piasek płynny i ruchomy doszedł mi do bioder; po chwili już zanurzył się mój pas z ładunkami, zrobiłem gwałtowny ruch, aby się wydobyć, lecz zapadłem się jeszcze głębiej. Zrozumiałem, że trafiłem na trzęsawisko piaszczyste, głębokie i wciągające ofiarę. Zacząłem krzyczeć, obracając głowę na wszystkie strony, gdyż nie widziałem z poza traw i trzcin dr. Peacocka.
Piasek tymczasem wciągał mię coraz głębiej; jeszcze kilku minut, i zniknąłbym w piasku z głową, a to zdradzieckie trzęsawisko zatarłoby natychmiast wszystkie ślady człowieka, i nikt nigdy nie odnalazłby nawet mego ciała.
Na tę myśl włosy mi stanęły na głowie, lecz mózg zaczął uporczywie i błyskawicznie pracować. Co robić? Jak się ratować? Czy doktór słyszy moje krzyki?
Przypomniałem sobie opowiadania ludzi, którzy ginęli już przy podobnych przygodach. Nie przestając krzyczeć na swego towarzysza, przyciągnąłem do siebie dubeltówkę, którą rzuciłem był podczas walki z piaskiem, położyłem ją przed sobą na powierzchni trzęsawiska i, oparłszy się o nią piersią, starałem się przechylić przez nią swoje ciało, czyniąc jak najmniej ruchów i ostrożnie wyciągając nogi. Trudna to była gimnastyka! Strzelba też grzęzła pod moim ciężarem, musiałem ją wyciągać i znowu powtarzać swój manewr. Jednak po kilku minutach już leżałem na piasku, wyciągnięty całem ciałem, które w takiej pozycji prawie nie grzęzło, swoją płaszczyzną stawiając znaczny opór miękkiemu gruntowi. Leżąc na piasku, ostrożnie posuwałem się na brzuchu w stronę trzcin. Wkrótce byłem wśród tych zbawczych zarośli, w oddali od zdradzieckiego topieliska. Byłem ocalony, ale cały przesycony mokrym piaskiem. Wynalazłem miejsce suche, zalane gorącem słońcem, rozebrałem się i, czekając na wyschnięcie ubrania i butów, czyściłem swego staruszka Lepage’a, który do obrzydliwości nałykał się piasku. Dopiero po godzinie mogłem wyruszyć na poszukiwanie Peacock’a. Odszedł on daleko i wcale nie słyszał moich nawoływań.
Zginąłbym był niezawodnie, gdyby nie poczciwy Lepage.
Doktór nastrzelał sporo gęsi i kaczek, a ja powróciłem do obozu z pustą torbą.
Lecz gdy Peacock dowiedział się o mojej przygodzie, spoważniał i rzekł:
— O, pan upolował coś daleko cenniejszego, niż gęsi i kaczki, bo przekonanie o własnej zimnej krwi, która powiada: „strach strachem, a myśl — myślą“!
Stary Anglik miał słuszność.
Toteż wkrótce przy kolacji już się zupełnie pocieszyłem.
Ale te piaszczyste plamy na bagnach pamiętam bardzo dobrze i nigdy im nie dowierzam. Wolę człapać po wodzie i błocie, plącząc się nogami w gęstej i ostrej trawie błotnej, niż stąpać po tych podstępnych, a tak zdradzieckich piaskach!
Dość miałem strachu i roboty w takiej pułapce na It-Kulu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.