W ludzkiej i leśnej kniei/Część pierwsza/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ludzkiej i leśnej kniei |
Podtytuł | Część pierwsza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po powrocie na Sziro, spędziwszy tam kilka dni dla opracowania badań It-Kulskich, wyruszyliśmy z profesorem Zaleskim w stepy, dokąd nas zaprosił bogaty Tatarzyn, Jusuf Spirin, posiadający olbrzymie tabuny koni.
Był to zupełnie prosty, niewykształcony, ale bajecznie bogaty koczownik. Mieszkał ze swą rodziną w namiotach, które przenosił z miejsca na miejsce w miarę tego, jak tabuny zjadały trawę w tej lub innej części stepów, pomiędzy jeziorami Sziro, It-Kul i Szunet.
Zaprosił nas w gościnę, mówiąc, że mu pochlebiają odwiedziny ludzi uczonych.
Przysłał po nas dobry powóz, zaprzężony w trójkę dużych i ładnych koni. Na koźle siedział robotnik, młody, przystojny i wesoły Tatarzyn Alim. Gdyśmy wsiedli, obejrzał się na nas, uniósł na siodle, zaciął konia długim z rzemieni skręconym batem i wrzasnął dziko.
Wydało nam się, że ktoś z pod nas wyrwał powóz. Ledwie zdążyliśmy złapać się za poręcze, aby nie wypaść. Konie ruszyły z miejsca pełnym galopem i mknęły przez step, poganiane przeraźliwemi krzykami dzikiego stangreta i straszliwem smaganiem bicza. Dwadzieścia dwa kilometry przemknęliśmy w godzinę.
Ujrzeliśmy kilka namiotów z szarego wojłoku. Na stepie pasły się barany i krowy dla użytku domowego. Wszystkie zaś stada i tabuny były daleko, za grzbietem Kizył-Kaja.
Na horyzoncie czerniły się niskie sześciany z belek sosnowych, otoczone niewysokiemi murami z gliny. Były to tak zwane „auły“, w których bogaci Tatarzy spędzają zimę.
Spiryn ze starszym synem, Machmetem, spotkał nas przed swoim namiotem — jurtą, do której wprowadził nas z niskiemi ukłonami i błogosławieństwem w imieniu Proroka. Jurta była wewnątrz urządzona wspaniale. Ziemia zasłana grubą warstwą wojłoków, z narzuconemi z wierzchu puszystemi, grubemi kobiercami, wyrabianemi rękami pracowitych bucharskich i sartskich kobiet. Miękkie zasłony jedwabne okrywały ściany wewnątrz jurty, jako też i pułap, a olbrzymie jedwabne poduszki i materace zapraszały do spoczynku. Wkoło, przy ścianach stały duże skrzynie i małe szafki, okute srebrem i wysadzane turkusami, lapis-lazuli i malachitem. Cynowe, mosiężne i srebrne misy, kubki, talerze i półmiski połyskiwały na półkach wiszących. Nawprost drzwi wchodowych, na ścianie, w ciężkiej srebrnej ramie był zawieszony święty werset z Koranu, a obok w drewnianej ramie portret Szeih-Ul-Islama, najwyższej duchownej osoby Mahometan. Pomiędzy dwiema, suto okutemi srebrem szafkami stało coś w rodzaju stalug malarskich, na których na kołkach leżały i wisiały karabiny, rewolwery, szable, pałasze i krótkie szable, czyli jatagany, proste jak sztylety, lub powyginane jak kosy lub sierpy.
— Ależ na Boga! — zawołał profesor. — Macie tu cały arsenał!
— Tak! — kiwnął głową stary Tatar. — Czasy niespokojne, musimy bronić siebie i swojej majętności. Ciężkie, czarne czasy!...
Widocznie bardzo boleśnie odczuwał przyjście tych „czarnych czasów“, bo, usadowiwszy nas wygodnie na poduszkach, jął rozpowiadać o tem, co się działo w stepach.
Rząd rosyjski zawsze korzystał ze sporów i nienawiści pomiędzy różnemi szczepami, wchodzącemi w skład państwa. Tak było i na stepach Czułymo-Minusińskich. Władze posłały do tego kraju, od wieków należącego do Tatarów szczepu Abakańskiego, kolonistów z Ukrainy, leniwych, rozpustnych i pijanych chłopów. Zaczęli oni kosić siano na tatarskich obszarach, kraść konie i bydło, krzywdzić kobiety i zabijać tubylców. Tatarzy bez powodzenia zanosili skargi do władz, lecz nikt nie chciał wejść w te krzywdy, owszem dopomagano nawet Ukraińcom. Wtedy Tatarzy chwycili za broń. Stepy stały się widownią dzikich potyczek, krwawych aktów zemsty i bezprawia. Nikt już nie oglądał się na władzę, każdy bronił swego życia i mienia, walcząc z gwałtem, jakiego się dopuszczali zdemoralizowani wychodźcy ukraińscy. Niejednego trupa ukryła bujna trawa stepowa, a wichry wysuszyły go i, w proch obróciwszy, rozniosły po świecie.
Spirin podejmował nas bardzo gościnnie. Miał aż sześć żon, od starej już, liczącej 50 lat, do młodej, wiotkiej, jak trzcina, o dużych, tęsknych oczach sarny. Wszystkie te kobiety krzątały się w sąsiedniej jurcie, gdzie się mieściła kuchnia. Co chwila wnoszono coraz to nowe, a coraz smaczniejsze potrawy, a więc gorące „sułty“, czyli tłustą wypukłość z piersi barana, upieczoną na węglach; „czycherty“, czyli zupę z kury i żółtek; „szaszłyk“ z baraniny, posypanej jakiemiś kwaśnemi, suszonemi jagodami; „szaszłyk“ z cynaderek baranich; „azu“, czyli rodzaj węgierskiego gulaszu z baraniny; „tamałyk“, czyli naleśniki z grzybami i jagodami; słodki ser owczy i kozi; kompot z rumbarbarum, rodzynek, fig i daktyli. Wszystko to popijaliśmy „kumysem“ — kwaśnem, fermentującem mlekiem kobylem, czerwonym burgundem i prawdziwym szampanem, sprowadzonym na nasze przyjęcie z miasta. Po tej uczcie nastąpiło nieskończenie długie picie herbaty z konfiturami różnych gatunków, marmoladą, miodem i cukierkami, przy czem na przekąskę podawano angielskie biszkopty w blaszankach.
Picie herbaty, jako oficjalna część obiadu wschodniego, zwykle trwa bardzo długo i jest nużącem. Lecz Spirin uprzyjemnił nam ten czas. Rozkazał żonom wynieść przed jurtę kilka poduszek i kobierców, postawić niskie stoliki i zaprosił nas na „świeże powietrze“.
— Pokażę wam moje najlepsze konie! — rzekł z uśmiechem i klasnął w dłonie.
Nasz stangret, Alim, i syn gospodarza, Machmet, natychmiast wskoczyli na siodła i pomknęli w stronę aułów. Po kwadransie powrócili, goniąc przed sobą około pięćdziesięciu koni. Były to ogiery bułane, białe i zupełnie czarne, juk kruki. Wszystko to mknęło na złamanie karku z rozwianemi grzywami i wspaniałymi ogonami, z któremi igrał wiatr stepowy. Konie chrapały i parskały głośno, wierzgając i gryząc się pomiędzy sobą. Błyszczące, krwią nalane oczy zdawały się palić, a z rozdętych nozdrzy omal że nie buchał ogień.
— Są to dzikie młode ogiery, nie znające nie tylko siodła, ale nawet i dotknięcia ręki ludzkiej. Wychowały się w Czum-Basłyku, gdzie jest najlepsza trawa. Krew mają w sobie szlachetną, o, najszlachetniejszą w całym naszym stepie. Są silne, jak niedźwiedzie, zdrowe, jak żbiki, a szybkie, jak sokoły, przytem złe i śmiałe. Nie zlękną się walki z wilkami lub z niedźwiedziem, a są one najlepsze do wojny. W ataku konnym walczą zębami i kopytami razem z jeźdźcem. Od rasy tej przyjęły właściwości „argamaki“ turkmenów, te rumaki, które w boju biją się zawzięcie, a po boju mkną na pole walki, aby zdruzgotać głowy wrogów, leżących na ziemi...
Rzucił po tatarsku kilka słów do obydwóch młodzieńców, a ci natychmiast wydali przeraźliwe wycie. Cała gromada koni rozsypała się w różne strony, ze wściekłością oglądając się i pędząc coraz dalej. Tatarzy gonili je na dobrych wierzchowcach. Nareszcie odwiązali „arkany“, długie sznury z pętlą na końcu i, zakręciwszy je nad głowami i wywijając niemi w powietrzu, pomknęli szybciej. Zaczęła się gonitwa. Dzikie ogiery, wolne od jeźdźców, odrazu odsadziły się od wierzchowców tatarskich, lecz te, wytrenowane w długim, wytrwałym biegu, utrzymywały stałą odległość, a wtedy, gdy ogiery już nieco znużone wściekłym galopem, zaczęły zwalniać biegu, nieznacznie, ale coraz bardziej zbliżały się do nich. Tatarzy, wspaniali jeźdźcy, umiejętnie kierowali ruchem ogierów, zmuszając je do zataczania po stepie coraz węższych kół.
Gdy się już prawie zbiły do kupy, zobaczyliśmy Tatarów, wyprostowanych na siodłach i wciąż kręcących w powietrzu sznurami swych arkanów. Po chwili wyleciały, jak dwa szybkie węże, a wnet potem cała gromada ogierów znowu się rozbiegła po stepie.
Jeźdźcy pędzili za niemi, lecz dwa ogiery, jeden czarny, a drugi bułany zaczęły wyraźnie zwalniać biegu. Co chwila stawały dęba, ciskały się w różne strony, aż nagle padły, jak gromem rażone.
Stary Spiryn śmiał się:
— Zdusił je arkan!
Istotnie, zobaczyliśmy jak obydwaj jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i zaczęli się ostrożnie zbliżać do leżących ogierów, naciągając sznury arkanów. Gdy podeszli, rzucili się na leżące konie i błyskawicznemi wprost ruchami zaczęli im związywać nogi. Po chwili ogiery, zwolnione z duszących je arkanów, ciężko podniosły się z ziemi i chciały umknąć, lecz miały już nogi skrępowane, a więc, uczyniwszy kilkadziesiąt konwulsyjnych skoków, stanęły, jak wryte. Tatarzy wnet założyli im wędzidła i uzdy, mocno przyciągając głowy do ziemi. Jeszcze chwila, a nogi ogierów zostały zwolnione z pęt, — kilka szalonych wierzgań, obracania się młynkiem na tylnych nogach, a potem zobaczyliśmy człapiących na swoich rumakach Tatarów, nisko schylonych na siodłach, za niemi zaś biegły schwytane dzikie ogiery, których przedtem nie dotykała ręka ludzka.
Wkrótce byli już przy jurtach. Dzikie rumaki chrapały i oglądały się z wściekłością, przyciskając uszy do głowy i szczerząc olbrzymie kły.
Kilku chłopaków przyniosło siodła. Alim trzymał jednego ogiera za uzdę, a Machmet zaczął go kulbaczyć. Zaczęło się dziać coś nadzwyczajnego. Czarny ogier prawie cały czas był w powietrzu. Całem swem ciałem sprężystem wyskakiwał w górę, zawisał kopytami nad człowiekiem, na jedno mgnienie oka dotykał ziemi poto tylko, aby się znowu od niej oderwać; szalał ze wściekłości i strachu, rżał i chrapał. Jednak tęgi, jak dąb, Alim trzymał go mocno za rzemień uzdy i nie puszczał. Rzemienie z surowej skóry były mocne, jak liny stalowe, a wędzidło wrzynało się w wargi rumaka, aż krew zabarwiała pianę, którą parskał, trzęsąc łbem. Machmet też nie próżnował. Co chwila dopadał konia i zaciągał kawałek po kawałku rzemienie popręgu. Nareszcie dociągnął i przerzucił strzemiona. Alim zawisnął na rzemieniu i przyciągnął głowę konia do samej ziemi, Machmet błyskawicznym rzutem dotknął strzemienia i był już na siodle, tatarskim obyczajem skulony, ze zgiętemi w kolanach nogami.
Krzyknął, smagnął konia nahajem.
Alim puścił rzemień i odskoczył na stronę.
Ogier przez mgnienie oka stał, jak wryty, tylko sypał skry oczami. Nagle wyprostował się na tylnych nogach, zdawało się nam, że upadnie nawznak, lecz nie upadł, natomiast w takiej pozycji zaczął wykonywać susy, obracać się młynkiem i miotać na wszystkie strony. Później, stanąwszy wszystkiemi nogami, zaczął wierzgać tylnemi tak wysoko, jakby chciał przerzucić się przez głowę. Był to jakiś dziwny wir rzutów, ruchów i skoków. Lecz na siodle siedziała niewzruszenie skulona postać Tatara, który stanowił część miotającego się konia.
Straciwszy nadzieję zrzucenia z siebie jeźdźca, ogier pomknął jak strzała w step, przesadzając kamienie i rowy. Spostrzegłem, że Machmet puścił wolno cugle i, zlekka poruszając niemi w powietrzu, łechtał miękkiemi butami boki konia i od czasu do czasu smagał go nahajem. Widziałem wtedy, jak się prężyło muskularne ciało wolnego zwierzęcia i jak wyciągał się, prawie płaszczył po ziemi, wyrzucając co chwila w powietrze swe zgrabne i silne ciało. W takich chwilach Machmet wyglądał na legendarnego jeźdźca, mknącego w powietrzu, gdyż nie mogłem uchwycić momentu, gdy koń dotykał kopytami ziemi.
Puszczony wolno ogier zataczał jednak olbrzymie koła i zbliżał się znowu do jurt. Widziałem, jak piana wielkiemi płatami, spadała z jego boków i szyi, i jak coraz bardziej i bardziej krwią zabarwiał się pieniący pysk.
Ogier zatoczył jeszcze dwa koła, a wtedy nie mogłem nie wydać okrzyku zdumienia. Siedzący na tym wściekłym „Bucyfale“ Tatar, najspokojniej w świecie przechylił się na jeden bok, puścił cugle i, wydobywszy fajkę, zaczął starannie ją nabijać i zapalać. Gdy skończył, poprawił się na siodle i podjechał do namiotu. Ogier słuchał każdego ruchu jego rąk i nóg, drżał na całem ciele, lecz był już ujarzmiony.
— To dopiero prawdziwa sztuka! — zawołałem, z zachwytem przeglądając się Machmetowi, który spokojnie się uśmiechał, palił i klepał ogiera po spienionym kurku.
— Nic w tem trudnego! — zaśmiał się stary Spirin. — Ten dziki koń zrozumiał, że jeżeli nie będzie posłuszny, kolana i łydki Machmeta, ściskające jego boki, połamią mu żebra.
Gdym spojrzał na krzywe, potężne, jak korzenie starego dębu, nogi Machmeta, uwierzyłem, że mógłby połamać kości koniowi.
Inną jeszcze bardziej karkołomną sztukę pokazał robotnik Spiryna, — Alim.
Tak, jak młody gospodarz, podciągnął popręg, lecz widocznie źle umocował sprzączkę bo, gdy wskoczył na siodło, popręg się obluźnił a siodło obsunęło się na bok. Alim spadł na ziemię, lecz koń pomknął, i wtedy nawet stary Spiryn krzyknął z przerażenia.
Alim wlókł się, zahaczony nogą o strzemię. Parę razy groziła mu śmierć niechybna, gdy koń pędził po kamieniach, lecz przytomny Tatar rękami odbijał się od ziemi i przerzucał się przez grożące jego życiu kamienie. Wreszcie już się widocznie rozpatrzył w położeniu, bo wparł wolną nogę w bok koniowi, a po chwili wyprężył się i uniósł ponad ziemię. Stał teraz pionowo do boku końskiego na prawej, wyprężonej nodze i na wyciągniętym rzemieniu strzemienia. Widzieliśmy, jak majstrował coś z cuglami, a potem znów opadł do samej ziemi i, podwinąwszy się pod brzuch wierzchowca, zaczął chwytać nogi mknącego z nim konia. Po kilku minutach starań zarzucił na przednią nogę pętlę rzemienną i znowu się wyprężył, stanąwszy na boku konia. Koń miał nogę wysoko podciągniętą pod samą pierś, lecz jeszcze skakał i rzucał się gwałtownie. Nareszcie stanął dęba i padł na kolana. Jak dziki kot, rzucił się do jego szyi Alim, przerzucił mu rzemień przez głowę i zdusił. Koń zaczął głucho rzęzić. Alim, dusząc go ciągle, prawą ręką wypróbował siodło, poprawił popręg i usiadł na kulbace. Zwolnił stryczek na szyi i oswobodził nogę konia. Ogier po tej przygodzie więcej już nie usiłował walczyć z jeźdźcem i pokornie poszedł w stronę jurty, kierowany ręką wesoło uśmiechającego się Alima, który pieszczotliwie do niego przemawiał.
— „At, at, jakszi at. Toor!“[1]
To widowisko ujarzmiania dzikich koni tabunowych było najlepszą nagrodą dla nas, gdyż tłusty, ciężki obiad poczciwego Spiryna wywarł na nas wrażenie oszołamiające. Długo czuliśmy go z profesorem, i po tej próbie byliśmy ostrożni i wstrzemięźliwi w jedzeniu na obiadach tatarskich.
Posprzeczaliśmy się nawet z moim kochanym nauczycielem.
— To „azu“ tak nas podcięło! — zauważył z goryczą w głosie.
— Nie! myślę, że za dużo zjedliśmy tych opływających tłuszczem „sułty“! — odparłem.
— Ależ nie! — twierdził profesor. — „Sułty“ ma lekki, strawny tłuszcz. To „azu“ z jakiemiś korzonkami, jarzynkami i z suszonemi jagodami — było wprost trucizną!
Obstawałem jednak przy swojem zdaniu, profesor zaś bronił „sułty“ i pioruny miotał na „azu“. Nie udało się nam dojść do porozumienia, ale później on obawiał się „sułty“, ja zaś wystrzegałem się „azu“.