W ludzkiej i leśnej kniei/Część pierwsza/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ludzkiej i leśnej kniei |
Podtytuł | Część pierwsza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy minęły pierwsze wrażenia krwawego dramatu stepowego, rozpoczęliśmy nasze dalsze prace. Życie jest życiem, opłakuje ono śmierć, bywa na grobach tych, którzy odeszli, lecz ślad życia idzie inną drogą, swoją, pełną wysiłków, energji, chęci istnienia i wiedzy.
Po kilku dniach pojechałem w dalszą podróż na jezioro Szunet. Jezioro to słynęło, jako najbardziej słone, i posiadające na dnie i po brzegach gruby pokład czarnego szlamu o silnym zapachu siarkowodoru. Miałem polecenie zbadania go. Jechałem w parokonnym wózku wraz z Hakiem, który się bardzo do mnie przywiązał, widocznie tylko za to, że obchodziłem się z nim, jak z człowiekiem, jak z równym sobie.
Nie ujechaliśmy dziesięciu kilometrów, gdy spostrzegliśmy, że trawy stepowe zaczęły się zmniejszać, stawały się coraz mniej bujne i gęste, aż wreszcie pozostały tylko krzaczki o czerwonych, jakby krwią nalanych, miękkich łodygach. Były to różne gatunki Salicornia, charakteryzujące gleby przesycone solą. Potem i ta trawa znikła, i pozostał zupełnie czarny step, pokryty, jak szronem, kryształami soli. Był to tak zwany na Syberji „Sołonczak“.
W pobliżu tego martwego stepu spotkałem pierwsze stare mogiły tubylców-nomadów. Mogiły te, jak dowiódł znany etnograf i archeolog rosyjski, Adrianow, zamordowany w Tomsku przez rząd sowietów w r. 1920, są pozostałością po tubylcach Ujgurach, którzy koczowali tu jeszcze przed najściem Dżengiza-Chana.
Były to niegdyś kopce, już zapadnięte, ale jeszcze otoczone, jak zwykle, czterema lub sześcioma kamieniami, wysokiemi płytami lub słupami, monolitami z piaskowca dewońskiego, przywożonego nieraz z bardzo dalekich miejscowości, jak to widziałem na rzece Tubie i w stepach pomiędzy Tubą a rzeką Abakanem, dopływami Jeniseju. Te mogiły, czyli tak zwane „dolmeny“, ciągną się długim szeregiem i giną gdzieś na horyzoncie.
Na niektórych monolitach widniały jakieś znaki; były to znaki runiczne, napisy w pisowni pierwotnej, w najstarszym alfabecie ludzkości, która nietylko usiłowała porozumiewać się na odległość, przysyłając takie pisma na deszczułkach czy na korze brzozowej lub sosnowej, lecz i pozostawiła po sobie wspomnienie przyszłym pokoleniom na kamieniach.
Wtedy powierzchownie tylko oglądałem dolmeny i monolity, z któremi w dalszej podróży zapoznałem się bliżej i lepiej, gdyż przejeżdżałem przez kraj mogił, przez olbrzymi, historyczny cmentarz całych szczepów i ludów, które ciągnęły przez niezmierzone przestrzenie Azji, gnane jakąś niewidzialną ręką na Zachód, na podbój Europy, na zagładę cywilizacji chrześcijańskiej.
Wreszcie w ramie czarnego, cuchnącego błota, pokrytego plamami soli, zabłysnęła przed nami powierzchnia Szunetu. Na słońcu skrzyła się cała, aż raziła oczy.
Żadnego ptaka nie można było dostrzec na brzegach jeziora. Było ono martwe, ale umierało pięknie! Na jego powierzchni tworzyły się kryształy soli, skrząc się, jak diamenty, łączyły się z sobą, tworząc całe kry z soli, i opadały na dno, formując gruby pokład soli i coraz bardziej wypełniając cały basen znikającego w ten sposób jeziora.
Grzęznąc w czarnem, cuchnącem błocie na brzegu, zbliżyliśmy się z Hakiem do jeziora, aby wziąć próbki wody do badań chemicznych i zrobić pomiary temperatury. Gdyśmy podeszli do samego jeziora, zdziwiliśmy się, spostrzegłszy, że jest ono otoczone szeroką na jedną stopę ramą o gorącej, koralowo-szkarłatnej barwie. Nie rozumiejąc, co to ma znaczyć, schyliłem się nad tą czerwoną obwódką i stwierdziłem, że składała się ona z warstwy jakichś czerwonych istotek, już nieżyjących, od gnicia których w powietrzu unosił się niemiły, mdły zapach.
Zebrałem sporo trupów tych żyjątek do flaszki i zacząłem wlewać do zbiornika wodę z jeziora. Naraz spostrzegłem, że w zbiorniku szklanym pływają jakieś koralowe, malutkie raczki, nie większe nad pięć milimetrów, bardzo szybkie w ruchach i bardzo delikatne, gdyż po paru minutach już ginęły.
Późniejsze badania biologiczne dowiodły, że był to ostatni rodzaj żyjących w Szunecie istot — raczek „Artemia salina“. Poza nim żyły tam jeszcze tylko bakterje Beggiatoa, zabijające resztki życia w jeziorze i same ślepo dążące do zguby.
Posłałem Haka, aby spróbował, czy jezioro jest głębokie. Hak rozebrał się i wszedł do wody. Po chwili, gdy był dość daleko od brzegu, zawołał:
— Idzie się, jak po szkle!
To mię zaciekawiło i, rozebrawszy się, poszedłem za nim. Rzeczywiście, dno Szunetu było twarde i gładkie, jak polerowany kryształ lub marmur, złożone z warstwy soli, od wieków opadającej z powierzchni jeziora; pod wpływem promieni słońca i wiatrów, powodujących parowanie wody i czyniących ją coraz to bardziej skoncentrowaną, sól osadzała się prawie przez pół roku.
Obeszliśmy całe jezioro, które miało okrągłą formę i zawierało prawie zupełnie czystą sól kuchenną; w twardym pokładzie, leżącym na dnie, było jej 99.89%. Wreszcie, korzystając z upalnego dnia, postanowiliśmy się wykąpać, chociaż jezioro było zupełnie płytkie, niegłębsze nad trzy stopy.
Z tą kąpielą mieliśmy dużo kłopotu!
Gdyśmy się chcieli zanurzyć, nie mogliśmy tego uczynić, gdyż woda nas wyrzucała, jak wyrzuca puste butelki, szczelnie zakorkowane. Chcieliśmy pływać, z tem też była niemała uciecha, ponieważ leżeliśmy na wodzie, prawie się w niej nie zanurzając, tak, jakgdybyśmy się umieścili na podłodze. Tylko ta podłoga była jakaś nietrwała, obsuwała się i kołysała pod nami. Przewalaliśmy się na niej z boku na bok, z piersi na plecy.
— Do djabła! — krzyknął wreszcie Hak, śmiejąc się głośno. — A to dopiero skandal! Najgorzej, kiedy o człowieku powiedzą, że jest głupi, jak korek. A tu się czuję, jak najprawdziwszy korek, pływający na wodzie. Czyż i rozum mam korkowy?
Hak istotnie miał najzupełniejszą słuszność. Ciała nasze w swojej wadze były w takim stosunku do wody Szuneta, jak korek do zwykłej wody.
Nie udało nam się wykąpać, ale zato uczyniliśmy jedno ciekawe spostrzeżenie.
Zauważyliśmy mianowicie, że na jednym z brzegów jeziora coś się rusza, kierując się w naszą stronę. Czarny punkt zbliżał się, sunąc ku nam po powierzchni. Siedząc w wodzie, przyglądaliśmy się temu zjawisku. Naraz Hak skoczył na równe nogi i wrzasnął:
— Uciekajcie czemprędzej!
Mimowoli poszedłem za jego przykładem i odbiegłem na bok.
Wtedy ujrzałem ogromnego pająka — tarantulę, który kroczył na długich, kosmatych nogach po wodzie, wcale się w niej nie pogrążając. Szedł jednak ostrożnie, gdyż woda się pod nim uginała, więc był trochę przerażony i niezadowolony. Sunął groźnie, wystawiając macki i wznosząc głowę do góry, gotów do napadu i obrony zapomocą swoich strasznych kłów trujących.
Przeszedł niedaleko ode mnie bardzo wojowniczo, jeszcze wyżej wzniósłszy głowę, jak gdyby uprzedzając:
— Nie radzę mieszać się do cudzych spraw!
Z szacunkiem odprowadziliśmy wzrokiem tego olbrzyma, który powoli oddalał się w stronę przeciwległego brzegu.
Wyszedłszy wreszcie z wody, odrazu krzyknęliśmy, gdyż poczuliśmy ostry ból całej skóry. Zdawało nam się, że tysiące igieł wpija się w nasze ciało. To woda jeziora słonego tak wyżarła nam skórę. Po paru minutach ciała nasze, od szyi aż do stóp pokryły się cienką warstwą skrystalizowanej soli, która odpadała z nas kawałkami przy zginaniu stawów i gwałtownych ruchach.
— To zupełnie tak wygląda — śmiał się Hak — jakby w nas ktoś wszystkie szyby powybijał!
Znowu miał słuszność dowcipny Hak.
Ostatecznie wszystkie „szyby“ z nas wyleciały, ale zato została zjedzona przez sól skóra, podrażniona i boląca, czerwona, jak od oparzenia. Przez kilka dni potem nie mogliśmy się pozbyć tego przykrego i dokuczliwego bólu.
Spędziliśmy z Hakiem dwa dni na brzegu Szunetu, czyniąc różne badania wody, soli i szlamu (błota) jeziora, łapiąc „Beggiatoa“ i koralowe, szybkie raczki, zbierając rośliny i owady.
Robiłem również ciekawe spostrzeżenia nad tarantulami. Cała okolica była pełna ich nor. Są to zupełnie okrągłe dziury w ziemi, z dna których rozchodzą się w różne strony, dwa dość długie korytarze. Jeden, dłuższy, jest domem mieszkalnym, gdzie się znajduje rodzinny „home“ pająka; drugi, krótszy — jest fortem obronnym i warownym.
Stąd tarantula czyni napady na swoje ofiary i broni się przeciwko intruzom, dużym żukom bronzowym, o twardych pancerzach i gruczołach, wydzielających cuchnący i odurzający płyn. Te żuki polują na tarantule i pożerają je. Pająk, gdy się broni przed napastnikami, buduje „zasieki kolczaste“ z mocnej pajęczyny, w której się przeciwnik plącze, co ułatwia tarantuli atak i odparcie napadu. W końcu tego fortu pająk ma też niewielką sieć, do której wsadza i w której usidla ofiary porwane w trawie i zawleczone do nory.
Ten rodzaj pająków grasuje w trawie i szybkim błyskawicznym ruchem rzuca się na upatrzoną ofiarę, którą albo uśmierca kłami, albo wprost porywa, niesie do nory i przechowuje żywą, trzymając w sieci. Widziałem jedną norę, w której było pięć dużych liszek, uwięzionych za kratami z mocnej pajęczyny.
Ukąszenie tarantuli jest bardzo bolesne, gdyż ugryzione miejsce straszliwie puchnie, powodując znaczną gorączkę w całym organizmie. Opowiadano mi, że ludzie, którzy zaniedbywali opatrunku po ugryzieniu przez tarantulę, dostawali zakażenia krwi i umierali.
Najstraszliwszym wrogiem tarantuli jest owca. Kpi sobie z jadowitych kłów pająka i zapuściwszy swój ozór do jego nory czeka, aż pająk wpije się weń i uczepi się go wszystkiemi łapami. Wtedy, czując widocznie miłe łechtanie, rozkosznie mruży oczy i łyka rozwścieczonego pająka tak, jak się łyka ostrygę „blue point“, albo „cold spring“ tylko naturalnie bez cytryny lub ostrego sosu.
Poleciłem Hakowi, aby mi nałowił tarantul jak największych i jak najlepszych. Dałem mu na ten cel duży szklany słoik z korkiem. Mój towarzysz pracy podjął się tej dostawy bardzo chętnie, gdyż w ogóle robił wszystko z ochotą i dobrym humorem.
Trzeba zauważyć, że wszyscy trzej zbiegowie byli stale pogodni, pracowici i usłużni.
Raz tylko zauważyłem, że siedzieli w swoim pokoju na Sziro ze smutnie spuszczonemi głowami i coś szeptali do siebie.
Zapytałem ich o przyczynę smutku. Odpowiedział mi za wszystkich Trufanow, który wtedy pełnił obowiązki kucharza dla całej naszej ekspedycji.
— E-e! — westchnął głęboko. — Co tu gadać, panie? Łatwo się domyśleć. Jesteśmy teraz ludźmi, jak inni, nikt nas nie ma za dzikie zwierzęta, potwory i wyrzutki ludzkości, bo bronicie nas swojemi czystemi i szanowanemi imionami. Ale to nasze „prawdziwe“ życie prędko się skończy. Wy stąd wyjedziecie, a my jednocześnie damy nura po dawnemu do odludnych wąwozów, do nor w skałach i pod ziemię, do lasów, do krzaków na niedostępnych bagnach! Znowu obrócimy się w wilków, ściganych przez wszystkich. Pójdziemy na głód, choroby, mękę i poniewierkę! Niech to djabli wezmą! Niewarto tak dłużej żyć!
Skończył i głowę spuścił w głębokiej zadumie.
Reszta też milczała. Po chwili jednak odezwał się Hak, jakimś nieznanym mi, ponurym głosem:
— Trudno! Życie tkwi w nas jeszcze, a więc trzeba żyć, choćby po wilczemu...
Sieńka na te słowa, podniósł swą drapieżną głowę i zamruczał:
— Mam jeszcze porachunki ze świadkami. Nie wykrztuszę duszy, póki nie zobaczę ich zdychania... Będę żył na ich niedolę, na ich czarną godzinę! Ale wszyscy będziemy wspominać was i żałować, że się rozstajemy!
Takie myśli snuły się po głowach tych naszych niezwykłych towarzyszów na Sziro.
Hak, wziąwszy słoik, poszedł na tarantule. Widziałem, że wpakował do kieszeni od spodni butelkę z wodą.
— Pić będziecie wodę? — spytałem zdziwiony, wiedząc, że Hak z obrzydzeniem mówił o zimnej wodzie, uznając tylko wódkę lub herbatę, jeżeli była gorąca, a co najważniejsze, gdy jej było bardzo dużo.
— Nie! To dla wypędzenia tarantuli z nory, — odparł. — Do dziury wleję trochę wody, a zmoczony pająk, który jak ja, nie lubi zimnej wody, wylezie na powierzchnię ziemi, ja zaś natychmiast zaproszę go do słoika.
Tak też i robił Hak, chodząc po stepie, wyszukując nory i wyganiając z nich pająki.
Po godzinie powrócił, niosąc słoik do połowy napełniony pająkami. Czarno tam było od skłębionych, ciemnych, kosmatych ciał tarantul. Siedziały cicho, przerażone i wyczekujące. Postawiliśmy słoik na ziemi i przyglądaliśmy się im ciekawie. Czułem wyraźnie że wszystkie oczy pajęcze bacznie i z nienawiścią wpatrywały się we mnie. Chciałem zalać je spirytusem, aby zakonserwować dla naszych kolekcji, lecz Hak złapał mię za rękę i zawołał:
— Niech się pan wstrzyma! Zobaczy pan ładną hecę! A później ja wam nałapię nowych pająków, ile zechcecie.
— Cóż to ma być? — pytałem.
— Nie powiem! — zaśmiał się. — Sami zobaczycie! Powiadam wam — heca, skandal, a bardzo do ludzkich hec i skandali podobne!
Znowu się zaśmiał, a w głosie jego brzmiały pogarda i szyderstwo.
Zacząłem więc przypatrywać się pająkom. Leżały one grubą warstwą, nieruchome, szeroko rozłożywszy długie nogi. Czasem tylko jedna z nóg drgała i drapieżnie się kurczyła. Trwało to przez kilka minut, aż nagle skądeś, z samego dna, roztrącając wszystkie pająki, wydostała się na wierzch olbrzymia, zupełnie czarna tarantula. Stanęła na grubych nogach i groźnie wzniosła do góry macki i głowę. Jeszcze chwila, i nagle gwałtownym ruchem wpadła na najbliższą sąsiadkę i wbiła w nią kły. Kilka drgań bezradnych, kilka coraz wolniejszych i słabszych ruchów nogami i... koniec! W słoiku dokonana została pierwsza zbrodnia.
Jak wściekła, ciskała się tarantula, raniąc i zabijając inne. To podnieciło i rozjuszyło resztę. Wszystko się zakotłowało w ciasnym słoiku. Nie można było rozróżnić poszczególnych pająków. Zbiły się w kupę, splotły z sobą, miotały, skakały i ciężko padały na ruchomą masę czarnych ciał, rażąc i otrzymując ciosy. Już kilka trupów bezwładnie leżało na dnie, potrącane, tratowane i gryzione przez rozszalałych zapaśników. Leżała bez życia pierwsza zbrodniarka, której rozpruto brzuch i oderwano dwie nogi w ogólnym zgiełku bitwy. Nagle zobaczyłem dużego, rudego pająka, który chyłkiem wygramolił się z tłumu walczących i, wskoczywszy na ich miotające się grzbiety, dał susa do góry. Tu w wąskiej części słoika wparł się w jego ściany i zawisł, kołysząc się na długich nogach pokrytych rudym włosiem. Pod nim wrzała dalej walka na śmierć i życie.
— To młoda tarantula! — zawołał Hak. — Młoda a chytra, jak każdy rudy.
Rudy pająk długo wisiał. Wisiał do chwili, gdy ostatni z zapaśników, leżąc już po otrzymanych ciężkich razach, słabo poruszał nogami. Wtedy rudy zeskoczył na dół, dobił ostatniego żyjącego i bez żadnych skrupułów zaczął go zjadać.
— No! — zawołał Hak. — Czyż nie tak samo bywa wśród ludzi w wielkich słoikach — miastach?
Mimowoli uśmiechnąłem się. Porównanie było trafne.
Hak, już nic nie mówiąc, otworzył słoik, wytrząsnął ciała tarantul na trawę i, widząc zmykającego rudego pająka, mruknął:
— Zmykaj, przyjacielu! Do ciebie należy życie, bo masz spryt...
Rzekłszy to, poszedł po nowe tarantule.
Powrócił, gdy już było ciemno, i zaczął przyrządzać herbatę i gotować zupę przy ognisku. Tymczasem zalałem spirytusem prawie pełny słoik z tarantulami i sporządziłem dziennik rekonesansu.
Przy kolacji Hak, spoglądając na stojący preparat z pająków, zaczął opowiadać jedną ze swych licznych historji.
— Pewnego razu chciałem przemknąć się po ucieczce z więzienia z Aczyńska do Turkiestanu. Gdzieś w stepach kirgiskich, zdaje się, koło jeziora Bałchasza, w zupełnie odludnem ustroniu, natrafiłem na chatę pewnego człowieka. Nie był on ani Kirgizem, ani Rosjaninem, kim zaś był — właściwie nie wiem. Wiem tylko, że po rosyjsku mówił źle i nie lubił nic o sobie opowiadać. Spędziwszy u niego kilka dni, zauważyłem, że po zachodzie słońca wychodzi z domu i powraca późno, dźwigając coś dużego pod połą sukmany. Budząc się w nocy, widziałem go przy piecu, pochylonego nad dużym garnkiem, w którym coś gotował.
— Kiedyś do naszego schroniska przyjechało kilku jeźdźców. Byli to Kirgizi i Sarci, i jeszcze jacyś tubylcy z Turkiestanu. Zdziwiło mię to, że byli uzbrojeni, gdyż wiedziałem, jak surowo władze rosyjskie prześladują tubylców azjatyckich za noszenie broni. Domyśliłem się, że byli to rozbójnicy, poczułem więc do nich sympatję. Oni też, dowiedziawszy się, że jestem „mięsem więziennem“, stali się rozmowni i szczerzy. Rychło dowiedziałem się, że są to parobcy kilku właścicieli zajazdów na drodze z Buchary do Krasnowodska. Właściciele ci rabowali kupców, powracających do Buchary i Chiwy po sprzedaży bydła, koni, jedwabiu i wełny firmom rosyjskim w Krasnowodsku. Rabowali dziwnie. Ponieważ kupcy mieli zawsze z sobą oddziały zbrojne, robili to w sposób następujący. Dodawali do trunków tak zwanego „wina tarantulowego“, które się przygotowuje z tarantul, przed śmiercią doprowadzonych do wściekłości, potem zaś zalewanych spirytusem i poddawanych długiemu gotowaniu z przeróżnemi jagodami i ziółkami. Wino to ma barwę zielono-brunatną i wstrętny zapach. Kilka kropel wina tarantulowego, dodanych do innego napoju, powoduje prawie natychmiastowe zemdlenie, które przechodzi po paru godzinach, zostawiając jednak po sobie długo trwający obłęd, zatracenie pamięci i nieprzytomne ruchy i słowa. W trakcie zemdlenia właściciel zajazdu rabuje kupca i jego ludzi, później zaś parobcy wywożą ich daleko w step i tam pozostawiają. Najczyściej ofiara nie może sobie uprzytomnieć, co się z nią stało i gdzie była ostatnio. Na tem się kończy cała przygoda. Jeżeliby zaś zrabowany przypomniał sobie cały przebieg sprawy i przybył ze swemi ludźmi, aby upomnieć się o zgubę, to w zajeździe też dają sobie z nim radę, wysyłając przeciwko pokrzywdzonemu uzbrojonych parobków, których werbują pośród ściganych zbrodniarzy, awanturników i innych „głów zatraconych“. Tacy to ludzie przybyli do samotnej chaty, gdzie się ukrywałem. Pan już się pewno domyślił, że właściciel chaty był fabrykantem „wina tarantulowego“. Straszne to rzemiosło, a jednak widziałem, że czynił on wiele dobrego. Z różnych stron ziemi kirgiskiej i z Siedmiorzecza, przybywali do niego chorzy na łamanie w kościach. Przybywali z opuchniętemi nogami i rękami, skuleni w kabłąk, ledwie suwając nogami. Ten fabrykant wina trującego wszystkich leczył chętnie i bezinteresownie. Dawał do picia jakąś trawę, dolewał do tego płynu swego straszliwego wina, które wtedy wcale nie działało tak odurzająco: kazał leżeć na słońcu, i po kilku dniach, pacjenci prawie już zdrowi, dziękując mu, odjeżdżali. Odwdzięczali mu się nie podarkami, lecz w inny sposób. Donosili mu mianowicie, kiedy i gdzie ma przejeżdżać naczelnik policji, sędzia lub inny urzędnik, aby „lekarz“ miał się na baczności. Dzięki takiej poczcie, byłem tam zupełnie bezpieczny, mogąc zawczasu zniknąć, jak kamfora, gdyby do naszej fabryki zawitał gość nieproszony. Prawie pół roku pomagałem swemu gospodarzowi fabrykować „wino tarantulowe“, za które mu drogo płaciły zajazdy zbójeckie, nauczyłem się drażnić pająki rozpalonym drutem i poznałem wszystkie ich obyczaje.
— Dlaczegóż porzuciliście to schronisko? — spytałem Haka.
Machnął ręką i rzekł niechętnie:
— Wszystko się stało przez kobietę!
— Opowiedzcie! — poprosiłem.
— Historja prosta! — rzekł. — Żądza nagłego dużego zarobku zgubiła i mego przyjaciela, i mnie. Było to tak! Przyjechała do nas nieoczekiwanie jakaś dobrze ubrana pani. Zamknęła się z właścicielem domu, i długo o czemś rozmawiali. Zaniepokojony i zaciekawiony zacząłem podsłuchiwać. Wkrótce usłyszałem głos przybyłej pani. „No, już zgoda! — mówiła — dam wam wszystkie pierścionki i jeszcze tysiąc rubli, byle tylko działało natychmiast!“ „Niech pani nie wątpi“ — mruczał mój przyjaciel swoją łamaną mową. — „Wleje pani mężowi przed obiadem dziesięć kropel, i będzie to dla niego ostatni obiad. Niech mię piorun zabije, jeżeli się mylę!“. Pani odjechała, urządziła dla męża „ostatni obiad“, lecz widocznie nieudolnie, gdyż sąd domyślił się zbrodni, zaaresztowano ją, a ona wyśpiewała, skąd otrzymała truciznę. Wpadła na nas niespodziewanie policja, jak jastrząb na kurczęta, i gdyśmy już byli związani i wsadzono nas na wóz, aby odwieźć do więzienia, przyleciał nagle „pacjent“ mego przyjaciela z doniesieniem, że policja przejechała o kilka kilometrów od jego chaty. Spóźniona była to nowina, bo wiedzieliśmy namacalnie, że policja podjechała znacznie bliżej do naszego ustronia. Długo potem włóczono nas po więzieniach. A wszystko przez kobietę!...
Zamilkł, zapalił fajeczkę i wstając, rzekł:
— Już czas spać, panie!
Ów „dzień tarantulowy“ wywarł jednak na mnie wrażenie. Długo przewracałem się z boku na bok na swym grubym wojłoku, i myślałem, że nie bardzo będzie przyjemnie, jeżeli z pod mojego posłania wylezie z jakiej nory czarna, kosmata tarantula i dźgnie mnie w nogę. Paskudna sprawa! Nie podobały mi się te złośliwe i wstrętne rozbójniki stepowe! Godziłem się tylko z temi, z których zrobiłem w moim słoiku „tarantulowe wino“, oczywiście, nie dla jakiejś pięknej pani lub bandyckiego zajazdu, lecz dla kolekcji zoologicznej.
Hak posłyszał, że nie śpię i głosem sennym zapytał:
— Nie śpicie?
— Nie mogę! — odpowiedziałem. — Boję się pająków.
Ziewnął głośno i odparł:
— Nie bójcie się, bo na „koszmę“ (wojłok) z wełny owczej żadna tarantula nie ośmieli się wpełznąć. To już wypróbowano miljony razy.
Hak zachrapał, jak dziki koń.