W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu/Akt IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu
Podtytuł tragedja z dziejów Bizancjum X. wieku
Wydawca Tadeusz Miciński
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSOBY AKTU IV.

BAZILISSA TEOFANU.
KALOCYR, poseł do krajów barbarzyńskich.
MAŁY EUNUCH, Kumera Ilady, słowiańskie pacholę.
KUBIKULARIOS (kamerdyner).
HARFIARKI.
BAZILEUS NIKEFOR.

JAN CYMISCHES  spiskowi.
BAZYLI EUNUCH LEKAPEN
AKYPOTHEODOROS
BALANTES

PATRYARCHA.
NIEWOLNICE, RYCERZE.

Za widownią tłumy mieszczan i żołnierzy, broniących Bizancjum przed hordami Rossów. Dzieje się wieczorem 10 grudnia 969 roku.
AKT IV.
(Jedna z tych przecudnych komnat wychodzących na park Bazileusów: komnata tworząca laboratorjum czarnoksięskie: trójnóg płonący, mnóstwo fial, księgi, skóry wężów i zaschłe kościotrupy.
Mozajka przedstawia krajobraz z nad Stygsu — olbrzymie mroczne góry i bagna, — ptaki z miedzianymi dziobami, lecące ku przepaści — i pałac Śmierci ze srebrnemi kolumnami wśród skał.
Kolumnada z ciemnych zielonych marmurów. Zachodzące słońce igra na drzewach rozkwitłych, wchodzących do komnaty pełnymi kiściami różanego szczęścia.
Z boku wielki mur i bastjony.
B. Teofanu w żałobnej czarnej szacie, twarz przeryta cierpieniem.
Chodzi Teofanu wzdłuż komnaty, to wsłuchując się w zgiełk walki, to gładząc rośliny wodne przy fontannie morskiej, czyli fiali Scyll — zdobi ją bowiem kilka posągów tych władczyń morskiego wiru. Harfy ich, zanurzone w wodzie wciąż wrącej, wydają tajemniczy dźwięk.
Mały Eunuch trzyma zwój pergaminów).
B. TEOFANU: Słyszysz te wyjące tłumy? to przeciw mnie. Ja jestem w ich mniemaniu powodem, że Miasto stało się oblężone przez Rossów! ja mój zły mrok rzuciłam na pola — stąd nieurodzaj! ludność okoliczna i miejska mnie złorzeczy, wycieńczana straszliwą dysenterją. Maligna ginących tysięcy w tym srogim boju — czyni ze mnie Upiora.
Czy niema w kronikach opisu, jak wygląda kniaź ruski?
MAŁY EUNUCH: Jornandes i Amien Marcellinus z V. wieku historycy zostawili nam opis Atylli i hunów. Myślę, że to będzie najwierniejszym obrazem teraźniejszej rzeczywistości!
(czyta)
Nieczyste duchy, spotkawszy się z wiedźmami, błądzącemi w pustyniach, złączyły się z niemi i porodziły ten barbarzyński naród.
Huny mieszkają za Meotyjskimi bagnami blisko Lodowatego Morza i swymi obyczajami przewyższają wszelką miarę okrucieństwa.
Ludzkie te hordy posiadają obyczaje wilków włóczących się po lasach stadami. Domy lub chaty są im nieznane: unikają ich jak mogił; żywiąc przestrach, aby dachy na głowy ich nie pospadały, hunny nie wchodzą do zakrytego budynku.
Odzież ich stanowi tunika ze zgrzebnego płótna i kubrak ze skór szczurów dzikich.
Tuniki swej nie zdejmują — gnije ona na ich ciele i spada niby sierść na zwierzętach w porze linienia.
Wiodą konną egzystencję, jakby przykuci do swoich szkap brzydkich i niezmordowanych, jak sami jeźdźcy. Przypadłszy do wąskiej szyi swego źwierzęcia, hunn w głębokim śnie marzy wszelkie możliwe widzenia.
Na koniach jadają, sypiają, odbywają rady swoje.
Nawet śmierć nie rozdziela tych niezdarnych centaurów: żołnierza i konia chowają w jednym dole.
Ani prawdziwa, ani fałszywa nie wiąże ich Religia: jedynie magiczne bębny czarodziejów budzą w nich niejasne pojęcie nadprzyrodzonych Istot.
W głębi namiotu Attyla śledzi konwulsje i wycia tych piekielnych tłómaczów.
Krępe ciała, potworna wielkość głów, spłaszczone nosy i szczęki, które są pokryte bliznami od umyślnych cięć, aby od niemowlęctwa przyuczyć do znoszenia ran.
Hunna twarz jest przerażającej czarności i podobna, jeśli tak można się wyrazić, do bezkształtnej bryły mięsa z dwiema jamami zamiast oczu.
Zagłada nasyca ich żwierzęce okrucieństwo.
Do rzezi przystępują jak do żniw zbożowych.
W pochodach swoich zagarniają po drodze sarmatów ludy, teutońskie plemiona i koczownicze hordy błękitno malowanych ludożerców.
B. TEOFANU: Już dość, jakże wyglądał sam Attyla?
MAŁY EUNUCH: Dziwna to jest postać ów Belzebub wojny.
(czyta)
Łączy on w sobie drapieżność dzikich zwierząt z niegodziwością despotów! jest okrutny jak przewódca barbarzyński i zepsuty jak stary radża —
posiada przytem gwałtowność mongolską zmieszaną z łacińską przebiegłością; jest w nim coś z wilkołaka i dyplomaty.
Na bizantyńskie cesarstwo uderza on nietylko postrachem, ale i podstępami. Tygrys igra z niedołężnymi cezarami, którzy władają światem niby figury malowane.
Wyzyskuje i szydzi, oszukuje i pochlebia, przestrasza ich i zatrudnia śmiesznymi poselstwami; wreszcie groźbą domaga się od nich niepodobieństw, na które się zgadzają.
B. TEOFANU: Jak dotąd, jest to zaiste dość trafne!...
MAŁY EUNUCH: Rzym i Konstantynopol usiłują wszelkimi sposobami dogodzić potwornym kaprysom tego rozpieszczonego czarta.
Cesarscy posłowie zbliżali się do drewnianego pałacu, w którym mieści się dziki seraj i liczna rodzina jego, przejęci strachem.
Zmuszeni byli długo błądzić, zanim ich przeprowadzono przez wały zbite z desek i palisady.
Poprowadzono ich następnie do Atylli, człowieka małego wzrostu, krępego, bez brody, o ciemnej twarzy, wśród której dwoje oczu paliło się wściekłością...
Spłoszone ludy uciekają przed tym pochodem roździczalej nawałnicy jeźdźców i rumaków, która grabi, pustoszy, łamie, morduje, ciskając w ogień przedmioty, których miecz nie zdołał zrąbać.
Ze wszech stron słychać było łoskoty walących się miast i śmiertelne chrapanie wyrzynanych narodów. Krew płynie strumieniem, tworząc potoki czerwone. Grody wyludniły się, gdyż wszystko zbiegło do lasów, a uprawną ziemię zrównała dłoń zagłady.
Rzekłbyś, że hunowie przywlekli ze sobą z głębi Azyi pustynie i rozpościerają je niby całuny nad trupem starożytnego świata.
Sam Atylla pośród tych uraganów ukazuje się w świetle palących miast pod postacią mistycznego źwierza — biskupi witają w nim Smoka Apokalipsy.
(B. Teofanu w przerażeniu cofa się).
B. TEOFANU: Kto tę trumienkę tu postawił? dlaczego tu?
MAŁY EUNUCH: To jest przywidzenie, racz Władczyni odwrócić swą uwagę na miasto zdobywane szturmem! Możeby, Wasza Wieczność, wzięła na siebie zbroję i jak Achilles zapaliła męstwo —? Ilekroć wyszłaś z mieczem, przebiegając szeregi, zapał stawał się bezgraniczny —
B. TEOFANU: (nie słuchając) Zabierzcie tę trumienkę! Niema jej, wiem to, ale ona jak potworne milczenie wyrasta przedemną.
KRZYK: (za bastjonami) Harpja! Eumenida! wabi nieprzyjaciół! Diabolos w koronie wrogom dodaje mocy! rzuciła na Chrystusa naszego czary, że już nie sprawia cudów!
B. TEOFANU: Skoro mnie tłum nienawidzi, moja nienawiść ustaje i zmienia się nieomal w życzliwość!
Kumera Ilady, jak myślisz, czy może się sprawdzać horoskop? — wiem, że gwiazdy nie mogą interesować się drobnymi pełznącymi istotami, lecz właśnie ten Absurd zachwyca mnie: wiązać los antropoidów z biegiem najdalszych gwiazd! lecz świat nasz nie wie niczego ponadto, co głoszą te pergaminowe mumie.
Jak mówił Mag na wieży? gwiazdy są większe niż ziemia i dalej, niż by mogło dziecko dolecieć, pędząc na tabunie koni skrzydlatych w ciągu tysiąca lat?
To piękne, to jedyne piękno — te niezmierne przestrzenie — i te bezgraniczne możliwości!
Niech grają harfy, niech Mytileńscy harfiarze utworzą mi śpiew czarownic nad światem.
Chcę zapomnieć o tej przemierzłej nędzy życia, co się wzajem wytępia... jak ścięte głowy w koszu, które wpijają się zębami jedna w drugą.
Drzewa zakwitły raz drugi, mimo późnej jesieni. Osypane kwieciem, jak oblubienice Chrystusowe czekają swego wniebowstąpienia — —
Jakież to żarze muszą przelatać ściętą głowę kiedy ona wgryza się zębami w drugiego trupa!
(Mały Eunuch, chyląc się w smutku, wychodzi).
(B. Teofanu wsłuchuje się w melodyjny szmer morza w jaskiniach Fiali Scyll).
B. TEOFANU: Przez wnętrza ziemi i wulkanów idzie moje Niewiadome Dzieciątko, nawołując mnie. W głębinie morze huczy męką.
(Rozlegają się w głębokiej dali dźwięki cytry i harf).
Już od wielu wieczorów słucham tej melodyjnej pieśni o Hero i Leandrze, tajemniczy rycerz co noc łodzią przepływa wzburzone fale Propontydy.
(Do niewolnic)
Zanućcie mi moją Pieśń nad Pieśniami.
NIEWOLNICE: (przy brzęku muzyki nucą)
Ogrodem jesteś zamknionym, siostro i kochanko moja —
źródłem tęskniącym wód żywych, co biją z ziemi głębokiej!
Powstań wietrze z północy (zwie cię dusza ma!)
a przyjdź wietrze z południa — przewiej ogród mój!
Któraż to jest? co wschodzi jako nad górami w mroku
mglący się miesiąc, gdy wicher śnieżny zakrywa niebiosa!
Wody wielkie wezbranego dziko morza, ni lodozwał zgonu,
nie mogą zgasić miłości, którą zapaliła gwiazda!
B. TEOFANU: Zamilknijcie niewolnice, nie zadawalnia mię tej nocy ani dźwięk srebrny, strącany z cytry, ani gniew harf, które mówią, że niema nikogo.
(Wchodzi Mały Eunuch).
MAŁY EUNUCH: O Bazilisso, jego łodzi nie widać na morzu — głębiny huczą jak piekło; u brzegów Azji pali się stos na kurhanie Leandra.
B. TEOFANU: Milcz, mój mały Kumera Ilady, nie mów o tem nawet we śnie do siebie samego.
MAŁY EUNUCH: O Władczyni — to nie jest miłość, która się pali na hurhanie —
B. TEOFANU: I ja tak myślę —
MAŁY EUNUCH: ale nieznajomy groźny człowiek idzie do tronu w kałużach płonącej krwi —
B. TEOFANU: Idzie ku mnie?
MAŁY EUNUCH: W niewiadomej komnacie duszy mojej ktoś mówi, że przejdą czarne opancerzone katy po nagim leżącym Twoim ciele, o Władczyni.
B. TEOFANU: Kto mówi w duszy twojej?
MAŁY EUNUCH: Nie wiem —
(po chwili)
Przymykam oczy — teraz widzę mały dom, który ma zamiast kolumny drzewo jodłowe nad brzegiem morza, gdzie fale wyrzucają miodowo-żółte bursztyny. O, teraz mię biorą piraci północni: mnogo i mnogo widzę fal morza — lądy, gdzie kwitną gaje magnolij, eukaliptusów; ludzie o ciemnej twarzy i gardłowej mowie: La Ilah ill Allah! Zrobili ze mnie eunucha; potem, jakby mię ktoś przeobraził, zapomniałem wiary — imienia; wiem, że tylko raz matka moja zawołała na człowieka w borze: Zwonimir!
B. TEOFANU: Tyś może jęty z dalekich Rugjan, co mają w Arkonie na wyspie swoją kontynę i Boga słonecznego z łukiem, o czterech twarzach?
MAŁY EUNUCH: Nie wiem, nikogo nie znam — co by mnie kochał.
B. TEOFANU: Mnie kochaj, chociaż mnie nie znasz.
MAŁY EUNUCH: Widziałem w kościele świętej Mądrości, jak rycerze, którzy chcą umrzeć w boju — kładli czoła swoje na stopy Matki Bożej Theotokos.
Daj mi nogę Twoją, Władczyni, abym nią zrobił krzyż na czole swym.
(Żegna się jej stopą).
B. TEOFANU: Ten rubin ze świętej ikony niech migoce na twym czole, gdzie uczyniłeś krzyż krwawiącą się w mroku na wulkanach ziemi stopą moją. Idź na wieżę, Kumera Ilady proś Maga, aby zapytał się u gwiazd o ich wyrok na mnie.
(Mały Eunuch wychodzi. W półcieniach jakiś człowiek skrada się i nagle klęka przed Teofanu).
B. TEOFANU: Wyjdź — lub zginiesz, gdy uderzę w dzwon!
KALOCYR: Jestem wysłaniec myśli Twojej, o Najjaśniejsza, na daleką północ.
B. TEOFANU: Myśl moja z gadu uczyniłaby latającego smoka!
KALOCYR: (wstając) I ja poczułem skrzydła! na strażach nocnych, o Bazilisso, widziałem Cię nad głębiną morza: nie odrywałaś oczu od ubogich korabli z rycerzami północnymi, o których mówią — że w czasie burzy nigdy nie wpływają do portu i nigdy nie piją rogu z miodem u ogniska domowego.
B. TEOFANU: Gdybym ujrzała cię wtedy, kazałabym strącić głową w dół na skały morskie, gdzie bielą się wiry.
KALOCYR: Daruj niewolnikowi, że podglądał Twoje marzenie! Z misją tajemną od logoteta ton secretón wiozłem złoto, szaty jedwabne i broń damasceńską kniaziowi ruskiemu. Wziąłem ze sobą skribonów, argyropratów i malarzy świętych ikon, aby odmalowali Twojej Wspaniałodostojności ów kraj Hyperborejski.
B. TEOFANU: Gdzież ikony?
KALOCYR: Wróciłem zaledwo samotrzeć, o Bazilisso! skarby moje i futra sobole, kły lwa morskiego i zbiór talizmanów, które czynią sybirscy szamani, a nawet nasza własna broń, malowane ikony i mistrze, słudzy, żołnierze, czółna, wozy i konie —
wszystko zginęło w tych stepach ogromnych, bezwodnych, gdzie przy 7 porohach trzeba było staczać 14 bitw, a gdy rozkuwaliśmy więźni i niewolników dla dźwigania łodzi oni zwracali się przeciw nam — swym panom! Z kurhanów leciały trujące strzały. W borach bagnistych żyją straszliwe Minotaury z grzywami czarnymi i rykiem podziemnego grzmotu!
Nie widziałem zresztą nigdzie pałaców: kontyny ich są z drzewa grubo ciosane. Ale kniaź ruski ma krainę nieprzebytą i mnogi lud. Jak tygrys w stepach — on goni wciąż za zdobyczą! Nigdy nie potrwa na miejscu, i ja te 5 lat musiałem go ścigać. Aż wreszcie w Perejasławiu, ujrzawszy miniaturę Twoją, o Bazilisso, którą ośmieliłem się wziąć z Twojej sypialni i nasłuchawszy się odemnie o cudach Bizancjum, przysyła Ci ten oto znak, że idzie. Lecz zaiste, nie wypuścił mnie aż teraz, kiedy jest już pewny zdobycia Bizancjum.
(kładzie jej do stóp żelazny łańcuch ze złotym medalionem)
B. TEOFANU: Mój własny medalion okuty w łańcuch!? a tu na drugiej stronie znak niezgrabny runiczny i jakieś straszydło z maczugą!
KALOCYR: Kniaź ruski, jak wszyscy z jego drużyny, wyznaje ponure przesądy odyńskie wraz z bezbożną religią dawnych hellenów, wierząc w Menady-dziwożony, w Gromodzierżcę Perkuna i w jakąś Walhallę — gdzie wszystkie żywioły walczą ze sobą. On pogardził memi ikonami, chce Cię mieć żywą. Tępiąc Bułgarów i paląc miasta po drodze, tu przyszedł z armią sieśćdziesięciotysięczną, której się nic nie oprze, gdyż Bazileus walczy na dalekim Wschodzie.
B. TEOFANU: I nie mając mnie — już mię okuł w łańcuchy!
(odrywa swój medalion z łańcucha i rzuca w przepaść).
KALOCYR: Dzięki mojej wymowie przyjmują Rossy —
B. TEOFANU: ponurą ortodoksję cienistą i tyrańską!
KALOCYR: Wcielą też za naszym przykładem religję w jednego samowładcę, a inowierców uznają za wrogów państwa. Ja złagodziłem gniew mściwej kniahini, matki Swiatosława — Olgi, która tu nie była przyjęta do stołu cesarskiego.
Twoja Wspaniałomyślności, pomnisz jak Herodot opisuje narody zjadające robaki w Afryce?
B. TEOFANU: Podobnie i Słowianie będą musieli żywić się tem ortodoksyjnem robastwem, które zjadło Helladę! Bizantyjska echidno... zatruwasz ludy dokoła, aby samej przewlec swoje Mene-Mene-Thekel!...
Czymże zapłacił za truciznę ducha?
KALOCYR: Spodziewałem się innej wdzięczności, o Bazilisso! Nie jestem już sługą Bizantynów — mianowano mię królem w Scytji, a po zdobyciu Konstantynopola — jego egzarchą.
B. TEOFANU: (pociąga sznur alarmowy — wbiegają oficerowie i straż) Napiętnować mu rozpalonym żelazem na czole: Marzyciel!
KALOCYR: Miałem się za sługę Twoich marzeń!
B. TEOFANU: Moich? więc przywiązać go do grzbietu karego scytyjskiego ogiera — niech go poniesie przez obóz Rossów w szalonym tętencie dni i noce — na tym gnijącym cielsku zaczną kruki siadać. W dali, wśród niezgonionego Królestwa Scytyi szkielet sam już będzie fosforyzował w mroku bezbrzeżnych lodowatych pustyń, jęcząc łańcuchem, który mnie był przysłany.
KALOCYR: Milczę — aby mnie nie spotkało jeszcze coś gorszego, gdyby mnie ujrzał Bazileus.
(Oficerowie zakładają mu na głowę łańcuch i wyprowadzają. Zostaje Kubikularios — kamerdyner — w niebieskiej szacie z jednorożcem na piersiach).
KUBIKULARIOS: Imperator!
B. TEOFANU: Alboż nie walczy teraz ze zbuntowanem królestwem Alepu?
KUBIKULARIOS: Tu jedzie sam — zostawił wojsko, które oblega warownię nieprzyjaciół, sam przedarł się z małym oddziałem, który wyginął.
Jedzie konno spokojny i nieruchomy, jak Trajan z bronzu; noc i burza zimowa nad Nim.
W uliczkach krętych tłum rzuca w Niego kamieniami i błotem, monachy rozbijają posągi, krzycząc, że Bazileus trwoni skarby na wojsko, a żałuje na klasztory. Tak zniszczyli Atenę, konia Nilowego i orła, co dusi żmiję w powietrzu. Umartwiający się zeszli ze swych słupów i przewodzą rzeszom cyrkowym; pneumatycy w natchnieniu czynią go Antychrystem; nawet hezichadzontes wyszli z kontemplacji i chcą wziąć w ręce cugle państwowej kwadrygi. Trzęsienie ziemi, które przepaść wykopało pod zwaloną częścią pałacu (choć również wiele kościołów i dzielnic miasta leży w ruinach) uznanem jest za przewidziane w Apokalipsie i czekają, aż się roztworzy pod pałacem jezioro siarki.
Dwie kobiety, którym podusili się kochankowie w zgiełku ulicznym, wysypały na Imperatora garnek z popiołem.
B. TEOFANU: Megiery te uwięzić i spalić żywcem.
KUBIKULAR: Patryarcha wiedzie procesje z krzyżami, a za nim cały hieratikos katalogos; jak pełznąca gąsienica zostawiają jad swój na sercach wiernych Nikeforowi — i podgryzają liść sławy Bazileusa, stawiając go już w piekle niżej Judasza, za to, że nie pozwolił zapisywać ziem Trójcy świętej i skłania klasztory ku ubóstwu.
B. TEOFANU: (zamyślona) „Kto ręką wyrwie z jam życia, już ma ją przegryzioną“.
KUBIKULAR: Patryarsze doniesiono, że dał ślub nieprawy Bazileusowi i Tobie, Władczyni, a to, że komnaty Twej sypialnej nie przekroczył Bazileus — uznanem jest za heterodoxję manichejczyków, którzy chcą wstrzemięźliwością i postami uwolnić promień niebiański, zawarty w materji.
B. TEOFANU: Kończ —
KUBIKULAR: Władczyni, oto znak Isztar chaldejskiej — byłem w świątyni, gdzie Twoja Przesławność odprawiałaś wielkie zaklęcia, wzywając Złego Myśliciela.
(Teofanu ujarzmia go wzrokiem).
Wprowadziłem wojowników, przebranych za kobiety, do gyneceum — ukryłem ich w kryjówkach ściennych.
B. TEOFANU: Więc ten nieznany mi śmiałek, co nocą przepływał morze —
KUBIKULAR: to był za każdym razem ktoś inny — —
B. TEOFANU: Kłamiesz!
KUBIKULAR: Ten spisek utworzył wypędzony z wojska przez Kosmokratora magnat, który kryje swe imię pierwszy rycerz tych czasów, zdegradowany na stanowisko podrzędne zarządcy komunikacji — mieszkać musi na tamtym brzegu Azyi; kiedy w mroku każdy z nich podpływał pod wieże zamku, Ty spoglądałaś w dal z balkonu — dlatego straż ich wpuszczała, myśląc — Wchodzili nocą w labirynty pałacu; myślałem — iż mają tu...
B. TEOFANU: Cóżeś ty myślał?...
KUBIKULAR: Tak było za władczyni Teodory, każdej nocy wchodził ktoś inny — i strącano go, kiedy już wracał. Władczyni Teodora mówiła zawsze — jak to wieść pewna głosi — mówiła temu, kogo skazywała na śmierć: do widzenia! W ciemnym kurytarzu nagle zapadała się pod Upojonym Śmiałkiem podłoga — i leciał w czeluść piekielną... w otchłań, gdzie wrzało morze.
B. TEOFANU: Nacóż tu ludzie zbrojni, ukryci?
KUBIKULAR: Ty wiesz, o Bazilisso, nie męcz mnie —
B. TEOFANU: Nędzny, mów!
KUBIKULAR: Umawiali się, że mają wyjść na śpiew martwych słowików —
B. TEOFANU: Tu powietrze mrowi się widmami zdrajców. Śpiesz do kyriopalata Leona, aby ruszył do miasta z oddziałem żołnierzy. Weź straż pałacową i biegnij na ratunek Imperatora; jeśli się spóźnisz — mam w więzieniu twoją matkę, obwinioną o knufijskie czary.
KUBIKULAR: Zmieniam się, jak chorągiewka, w myśl władczego wiatru.
(Wychodzi).
B. TEOFANU: (do niewolników, których przyzwała giestem) Oznajmić, że Kosmokrator przybywa — niech Mytileńscy harfiarze wybiegną na jego spotkanie — wschody czarne granitowe zamienić w ogród — niech w kuchniach pośpieszą z ucztą na 2000 osób; zaprosić tu patrycjuszów i znaczniejszych w mieście oraz tych, którzy mają zalecony wypoczynek po trudzie walki na murach.
(Niewolnicy wychodzą).
Marzenia moje przybierają postać widm z głowami Harpij — żmije oplątują każdy posąg myśli mojej skrętami jak Laokoona.
Muszę z mordercami iść, co czyhają w sypialni — ja zdradziłam Helladę dla żelaznego łańcucha — (patrząc w ikonę Matki Boskiej) wszak jestem w głębinie mej duszy, jak Ty — matką nieziemnego ideału! Lecz nie, dość tych marzeń — jestem Pazifae — nimfa co w skórze krowy oddawa się bogowi. Mnie zapładniał mrok. Tysiąc i druga to noc, jaką mi przyrzekł Djonizos. Kiedy leżałam w omdleniu, nagle On znikał...
Widziałam Djonizosa, rycerza św. Jerzego... Minotaura, Briareusa o stu ramionach — w osobie tych pachołków i zbirów... Oh, me oczy przeklęte, oh kłamstwo marzeń, które mnie czyniły ślepą... Teraz pójdę ku memu piekłu: świadoma nienawiści dla Nikefora!
Teraz jestem potwór zrodzony przez Noc: Madonna Piekieł. Krew, morderstwo i bestjalskie żądze...
Ja Stygs — w pałacu mym ze srebrnemi kolumnami u stóp gigantycznych skał...
Straszno mi — słyszę jakieś szepty.
(Podchodząc do fontanny Scyll).
Umiałam dawniej wróżyć z wody — Scylla, nawpół kobieta, nawpół potwór morski, pieni się wirami w głębokiej cysternie — ha — krew! burza szalejąca głowa ścięta w mroku — Nikefor!
(Drzwi się otwierają, wchodzi Bazileus Nikefor. Milczenie długie).
B. NIKEFOR: Zgadłaś!
B. TEOFANU: (maskując twarz) Głębiny są w duszy ludzkiej — —
B. NIKEFOR: Tak, niestety!
B. TEOFANU: Można zajrzeć w przyszłość, jak do świątyni Furyj —
B. NIKEFOR: a mimo to jechać spokojnie na koniu wśród lecących kamieni i wycia tłumu.
B. TEOFANU: Ha, jesteś wielkim mężem.
B. NIKEFOR: Miałem wieść, że ruszają się wilki z północy i już są tu pod Bałkanami. Zostawiłem wojsko oblegające twierdzę mahometan; jechałem konno dni i noce w żarze, sieczony wichrem, lecz tu zastałem już miasto oblężone. Pod Twym oknem —
(podaje jej miniaturę, która, będąc rozbita, odsłoniła drugą)
B. TEOFANU: Tak, to mój medalion — oprawiony wraz z drugim — jakiś nieznany mi? oczy wielkie błękitne, nos płaski, wąsy spadające aż na pierś, kolczyk z rubinem w uchu, brwi gęste, na ogolonej głowie tylko długi czub istny herszt! czemuż nie nosi piór na głowie?
B. NIKEFOR: Omijając wschody, zmienione w tropikalny ogród — wyszedłem na brzeg morza. Słone fale, kłębiące się na skałach, zamgliły mi oczy — błysnął i upadł mi do stóp ten fallus pogański — ohydne bożyszcze z napisem: „w ruinach Bizancjum, na ołtarzu świętej Mądrości wzniesiona Teofanu — zorza nowej Chuci —“.
Widocznie ktoś chce spełnić, czego ja nie potrafiłem.
B. TEOFANU: Byłoby lepiej dla ginącego bizantyjskiego świata, gdyby morze przyjęło tę moją ofiarę i okryło swemi głębiami.
Tak więc, rzucony los, gwiazdy zaćmiły się — i w mroku błysnęła Twoja głowa!
B. NIKEFOR: Niech będzie uwielbiona wola tej konieczności, która gasi nam duszę!
B. TEOFANU: Zwalczając Wschód, uczyniłeś się sam mędrcem Wschodu?
B. NIKEFOR: Zaiste, poznałem przepaście, mogiły i milczenie mogił.
B. TEOFANU: Nie mówmy aż do dna!
B. NIKEFOR: Nie mówmy aż do chwili, gdy ziemia ta będzie już doliną zagubionych.
B. TEOFANU: Lękasz się spojrzeć w zwierciadło, aby nie ujrzeć Meduzy i nie skamienieć?!
B. NIKEFOR: Widzę twarz Meduzy i biorę ją za moją tarczę.
B. TEOFANU: Ty męczenniku, załóż kamień węgielny pod królestwo nieśmiertelne! Ty jeden z licznych synów Bożych, władaj duszami — ja na czarnym okręcie wypłynę — nikt ze mną! morze i mrok...
B. NIKEFOR: Grzechem staje się wola, która nie wychodzi ze Złotego Pałacu marzeń. W nadmorskim parku na falach kołysze się czarny okręt — jego napis jest: Saga północna. Ona Cię wzywa — idź — i nie wracaj!
B. TEOFANU: Tam wypłynę — w te noce nad bezbrzeżnym oceanem, gdzie kołyszą się w melodji fal góry lodowe. Nagle lazurowe światło roziskrza się — rozsiewa mosty, kolumny i świątynie z płomieni — falują zasłony rubinowego ognia; niezliczone schody z lodowych gór wiodą do coraz głębszej Tajemnicy —
(Rozlega się szum wzbierającej fali).
GŁOS: Nieszczęście idzie za Nikeforem i forteca nie obroni go!
B. NIKEFOR: Słyszałem głos — jakby z otchłani!
B. TEOFANU: Zaiste, tam z głębiny morza dobywał się głos niebiański, jakby tysiąc było w nim indyjskich Gandarbów!
B. NIKEFOR: Idzie za mną nieszczęście i forteca nie obroni mnie. Na zakręcie uliczki zjawił się mi kenobita, starzec parękroć stuletni. Poznałem go: ten, który wywróżył niegdyś djadem mnie i Janowi Cymisches.
B. TEOFANU: Djadem już świeci na Twym czole.
B. NIKEFOR: Cymischesa pustelnik wtedy ostrzegł, aby nie przyśpieszał losów krwawym występkiem.
B. TEOFANU: My ludzie nie rozumiemy głosów z tamtego brzegu.
B. NIKEFOR: Ten starzec podał mi pismo i znikł.
B. TEOFANU: I cóż?
B. NIKEFOR: Bolą mnie oczy od żaru pustyni i błota, którym ubryzgano mi twarz w stolicy mojej.
(podaje kartkę Teofanu)
I cóż?
B. TEOFANU: Masz ostrzeżenie, że w komnatach moich są mordercy.
B. NIKEFOR: Kenobita musiał zachwiać się w swojej wierze — wszak w piekle najmożniejszym jest Bóg. Jutro o brzasku wyjdę z legionami.
B. TEOFANU: Ja o północy wypłyną — Monarchini widm.
B. NIKEFOR: Idźmy — na Ostatnią Wieczerzę.
B. TEOFANU: Na Ostatniej Wieczerzy — usiądą u Twych stóp. Odpoczną, zanim pójdą po stopniach Mroku Niezwyciężonego!
(wstrząsając się w śmiechu utajonym)
Żyjemy jak dwa ptaki na wierzchołku tajemniczych gór — nad otchłanią, gdzie wiruje mglisty Malsztrem. Ja, łabędź krzyczący do słońca, zbłąkałam się wśród Hadesu — — nie dolecę! weź mnie, na swoje wielkie skrzydła orła czerwone —
B. NIKEFOR: Zdaje się mi, że niema nikogo we wszechświecie tylko zagadka nas Dwojga — —
B. TEOFANU: Nie jestem już Panią mrocznych nieprzystępnych wyżyn, serce moje krwawi się na wszystkich nędzach istnienia — chcą iść ku memu Panu Bogu — drogą grud zamarzłych i bosonóż? czy po kolana w kwiatach? jak mi On da...
(patrząc w krzyż, uśmiecha się nieznacznie z cynizmem)
Lecz już z miłością tak prostą i tworzącą wieczność... Czemu Ty nie spojrzałeś na mnie — jako na prostą dziewczynę, wtedy w kościele Myriandrion, lecz jak na Matką Bożą? i dla mej duszy wybudowałeś mur niedosięźności!
Ulękłam się tego, że ty mnie tak naprawdę czcisz! bo czyż warto? trochę wyżej nad inne istnienia — i tak nisko wobec Tajemnicy!
Przed tą czcią Twoją uciekłam do miłości z tysiąca i jednej nocy gdzie jakby kwiat złowieszczej Mandragory kwitnęłam w lesie kolumn tego wielkiego Djonizyjskiego meczetu miłości...
B. NIKEFOR: Wiem, ie miałaś więcej kochanków niż Teodora... lecz tylko w myśli swej.
B. TEOFANU: Teraz jestem trawą nad cichym ruczajem: wierzę Chrystusowi i Tobie, Was obu będę miłowała. Naprawdę: miłowała jako matka i kochanka naraz.
Każdą drogę Twą ja przeżegnam mym ofiarnym krzyżem. Kładąc się z Tobą w łożu mym, będę słuchała Twego serca — jakby rytmicznej spowiedzi wszechświata.
Ty, Człowiek, będziesz mi więcej niż wszystko niedosiężne, bo Ty masz w sobie Źródło Wiecznych Wiar.
B. NIKEFOR: Ciemnico Hadesu, dziwnie naraz rozsłoneczniona!
B. TEOFANU: O tak, wcale już nie mroki, nawet nie wyniosłe niebo konstelacyj, ale maleńki zakątek ziemi, z której zeszedł już śnieg...
(ukazuje na zmierzchający zachód słońca)
widzisz, słońce zachodzi krwawe, rozsiewa blaski złotych jezior na oknach — u stóp mrocznych jodeł bronz pozłacany i pompejańskie tęczowe szkło... Tak mieni się ono w ostatniej swej tęsknocie...
Widzisz, tam w tym mrocznym lesie wspaniałego ogrodu krwawe wyzłociło nam przejście, idźmy w tę rozchyloną zasłonę cudu.
Wierzysz mi?
B. NIKEFOR: Nad wszelkie niebo wierzę Ci.
B. TEOFANU: Tej nocy będziemy już w bezmiarze ogromnej prostoty: tam i Chrystus na Olimpijskich igrzyskach — i Jowisz zjawieniem swego majestatu piorunujący Semelę — — i prosty ateński lud na misterjach! nadewszystko Helios, który dawał śmiech grekom w chwili, gdy nadciągnęła straszliwa nawałnica perska!
(z udanym smutkiem)
To wszystko niemożliwe! jak mogłam tego nie widzieć odrazu! jakby się zaśmiał z tego Szatan!
B. NIKEFOR: (wstrząśniony) I On musi być?
B. TEOFANU: (zmienionym jak noc głosem) Kiedy mnie już wszystko opuszcza, On jest zawsze mną.
(Chmura zakrywa niebo, w komnacie nastaje mrok, tylko wierzchołki drzew tlą się jak gromnice).
Muszę iść na pokład Sagi północnej, zniknę za horyzontem Twym, nie zostawiając Ci nawet utęsknienia!
(łagodnie)
Weź kniazia ruskiego siostrę, Białokniahińkę Jantarną — z nią utworzycie dynastję wspaniałych władców od Morza Islandzkiego aż w dół ku Indjom...
B. NIKEFOR: Chce Ciebie mieć, królowo Stygijska!... ja winien jestem mojej Otchłani... bo zgotowałem sercu memu mąką najsroższą — nie wierząc, abym mógł być już nieskończenie szczęśliwym — —
Hybris to jest dawnych tytanów:.. pycha męczarni! Teraz nie myślmy już o przełamaniu natury nam nieznanej, którą nazywamy grzeszną —
nie miejmy wyrzutów sumienia —
rozgrzeszmy się tak, aby nawet myśl o złem nie przepłynęła nad wielkiem morzem naszych wiecznie falujących dusz...
Teofanu, chcę Cię mieć za moją świętą Marję Medeę!
B. TEOFANU: (chyląc mu się) Wyczekiwałam tej chwili! choć zanadto piękną będzie dla jednego z nas tysiąc i druga noc!
Wszakże byłeś mi wierny, prawda? — nie mnie, lecz Memnonowi swych myśli?...
a ja —
też jestem Afrodis Niewinna — ha ha!...
narodziłam się z uciętego sierpem fallusa, który płynął morzem — z fallusa, który utracił Uranos — Niebo, podczas uścisku swego z Matką Ziemią.
B. NIKEFOR: Więc w Tobie zupełnie zatracił się już Duch?
B. TEOFANU: Zupełnie!... nienawidzę Go!... nie dbam oń!... pogardzam złudzeniem!...
B. NIKEFOR: Są źródła, które na czas jakiś ustają — ogród raju zmienia się wtedy w obmierzłą pustynię — i dusza wydaje się nicością...
Lecz ufajmy potęgom życia, które wszystko odrodzą.
(po chwili)
Dobrze, iż kazałaś tu przybyć wojownikom na ucztę.
Oni są mi wierni. Umocnię mą władzę, zanim ich poprowadzę w śmiertelny bój przeciw Rossom.
B. TEOFANU: To będzie Ostatnia Wieczerza... Odpłyńmy razem na Okręcie w północ... tak nie rozstaniemy się już nigdy.
KRZYK: Miasto zdobywane szturmem! Palą się cerkwie. Szturm od morza i lądu — Światosław żąda Bazilissy!
B. TEOFANU: (do niewolnic) Gdzie moja zbroja? dajcie mi zbroję Apollinową — tę ze słońcem na jednej piersi, i z księżycem na drugiej.
(Ubierając się w pancerz, do B. Nikefora)
Ty idź bronić bastjonów od lądu. Ja pójdę tam nad morze, gdzie Światosław uderza z niezliczonymi korabionami swymi.
(ciszej, grożąc Nikeforowi)
Muszę ujarzmić Ciebie, rozkapryszony Czarcie — twym własnym ogniem!
Nie będę potrzebowała uciekać na czarnym okręcie w pustynię Wiecznych Lodów.
(wbiegają żołnierze).
KRZYK: Bazilissa nas wiedzie!
Meter Koros! święty wizerunek Chrystusa z Edessy ma na swej chorągwi!
Zwyciężymy barbarów! Bazilissa zwycięża!
(Rozlega się śpiew słowika)
B. NIKEFOR: Dowód, że tu w Bizancjum pory roku są już kalendarzowym przesądem: wszak drzewa w ogrodzie rozkwitły raz drugi mimo grudnia — i zaczynają śpiewać słowiki!!
B. TEOFANU: Rozkazałam bratu Twemu, kyriopalacie Leonowi, aby tu sprowadził oddział.
(B. Nikefor patrzy w nią badawczo).
B. NIKEFOR: Łuczników przeciwko ptakom, lecącym zbyt wysoko?
B. TEOFANU: Czemu patrzysz na mnie z taką nienawiścią?
B. NIKEFOR: Ja Cię nie nienawidzę, — ja Tobą pogardzam!
(wychodzi).
B. TEOFANU: (sama śmiejąc się) Nareszcie domyślił się, że jestem w zmowie przeciwko światu całemu!
Lecz uśpić jego czujność? naodwrót, chcę widzieć lwa broniącego się z całą zajadłością!
Ha! jeśli przebudzony — niech się już sam umie strzedz! Fatum roździeliło trzy jestestwa, które jak trzy monstra oszalałej Chimery — muszą się wzajem wytępiać.
Ja jestem wężem, Nikefor lwem, Cymischesowi zostaje — wspinający się wysoko, lubieżny półkozic...
Jakiż to urok magiczny, że widząc jakim jest — [mały człowiekoźwierz...] Cymischesa tak niepojęcie miłuję!
(oddala się za fontannę).
(Rozlega się znowu śpiew słowiczy. Ostrożnie wychodzi Jan Cymisches, za nim spiskowy Jan Balanthes i Akypotheodoros. Jan Cymisches nasłuchuje. Akypotheodoros do złudzenia naśladuje miłosne łkanie ptasząt.
Wchodzi Bazyli Eunuch).
BAZYLI: Spóźniłem się, wybaczcie — poprostu mówiąc, choruję ze strachu tej nocy, nie wiedząc, czy uda się?
J. CYMISCHES: Idź więc do łóżka.
BAZYLI: Tak chyba uczynię. W łóżku najmężniej zawsze myślę. A wy macie rąk i mieczów dość. Napiszę rewolucyjny manifest. Należy się nam zbroić w mądrość, iście Czarta!
J. CYMISCHES: Nie zbroić, lecz nakryć się kołdrą mądrości.
BAZYLI: Mój kapitanie, tasiemiec ze swego miękkiego stanowiska więcej umie szkodzić, niż kruki, które kraczą na grobowym drzewie!
J. CYMISCHES: Wierzę w twój rozum. Będę go w każdej potrzebie szukał.
BAZYLI: (klęka) Podpisz! (podaje pergamin).
J. CYMISCHES: Ja — Bazileus — Kosmokrator Jan Cymisches naznaczam wodzem głównym Bazylego Lekapena... Naco?
BAZYLI: (wstając z klęczek, czyni psztyczka na pergaminie) To możnaby czytać również i tak: Ja Bazileus Kosmokrator Nikefor w nagrodą za wierność Bazylego Lekapena, który uwięził i ściął więźnia banitę Cymischesa — —
J. CYMISCHES: Daj pióro... (podpisuje). Mianuję Cię wodzem! Mimo wytrzebienia, wiem że nie jesteś człowiek, który dwa razy powtarza, iż obetnie głowę. Zresztą, Ty nienawidzisz Nikefora.
BAZYLI: Niewdzięczny Bazileus zbyt długo mnie pozostawiał w cieniu! Czyż mam być gorszy od cynika Djogenesa? Wszak dowiodłem, że jestem tęgim wodzem, mimo że „wódz eunuch“ brzmi to dziwnie! I umiem robić przewrót. I umiem, gdy chcę, rewolucję naraz stłumić. Ja porywam tłumy w cyrkach. Mam zresztą 3000 niewolników i majętności. Mała to armia, lecz wściekła i karna, jak stado wilków względem maciory. Nie siłę się na porównania, ale kiedy boli brzuch, Muzy milkną.
J. CYMISCHES: Czem uspokoimy zagniew kościoła?
BAZYLI: Zagniew udany! powiedz, ewangieliczną mściwą radość z powodu, że bogacz ducha zostanie do piekieł strącony! Otóż i sam Patrjarcha. Udaje, że nas nie zna. Poczciwy staruszek! zmędrzał, od czasu jak był tylko świętym na pustyni. Z nowej grani ogląda teraz świat.
(Patryarcha przechodzi).
BAZYLI: Święty, święty, święty jest pieniądz, dan kościołowi!
PATRYARCHA: Kto jesteś, synu?
BAZYLI: Ten, który z powodu naturalnej czystości, nie może być księdzem.
PATRYARCHA: Tu jest dużo rzezańców. Zostań z łaską Najwyższego.
BAZYLI: Ten, który ma nieobrzezane pomysły i nieobrzeza worka Patryarsze.
PATRYARCHA: He he... filut z jegomości... jakie Trójca miłościwa Nam dopomaga? podejdźcie, natrę Was relikwiami!
(Spiskowi klękają)
Błogosławię Was ością z Lewiathana, w którym spędził trzy noce Jonasz. Jest to symbol Grobu Pańskiego. Jest to moc dla wszystkich, którzy muszą się taić. — Błogosławię sutkiem Judyty, która spała w łożu rozpustnym, lecz chwalebnym ze względu na cel! — Błogosławię iskrą z pieca ognistego, gdzie płonęli młodzianie.
Janie Cymischesie, Bazyli Lekapenie, Balantesie, Akypotheodorosie! miłujcie się między sobą, synaczkowie. Niechaj jeden drugiego nie zdradzi, gdyż byłby przeklęty jak Judasz, który się obwiesił i Kore, którego poiarła ziemia.
Święcę was na Djakonów czerwonych.
A tę ladacznicę babilońską — która co noc spółkuje z innym — która jak Teodora morduje niewinnych tysiącami, jak Messalina zagrzebuje na arenie cyrkowej całe pułki swych kochanków —
Ta, bogdaj nie wróciła zwycięska z pola bitwy! bogdaj umarła...
(Rozlega się cicho: Amen! Wszyscy oglądają się przerażeni, w mroku widać B. Teofanu).
BALANTHES: Zginęliśmy...
PATRYARCHA: Dzięki Ci, Najwyższy, za śmierć męczeńską! Mówimy tu o czystym Józefku i Zuzannie — przepraszam, Najświętobliwsza Władczyni, że wysłowiłem przy Tobie tę niewiastę nieskromnych obyczajów!
J. CYMISCHES: Akypotheodorosie, wywiedź tego pijanicę, który się przebrał za Patryarchę!
Balantesie, podaj rękę Bazylemu Lekapenowi, który się musi śpieszyć.
(Tamci wychodzą).
I cóż?
(B. Teofanu w zbroi, z djademem na hełmie stoi w poświetli księżyca. Milczy, drżąc).
Milczenie bywa często krzykliwe! Widzę, że waćpani się wstydzisz, jak heroina z cnotliwego miasteczka, że mogłaś zakochać się tak nieoględnie — jeszcze przed ślubem?...
(B. Teofanu drży coraz silniej)
Uczuć Twoich Ocean nieustannie szaleje?
B. TEOFANU: Kocham Cię coraz straszliwiej.
To jest tak proste, jakby słońce runęło z firmamentu i świat naraz zapadł w obłęd.
(Dotyka jego włosów drżącymi końcami rąk).
Ty, co miałeś tysiąc kobiet, nie możesz kochać najsmętniejszej?
J. CYMISCHES: Ciebie nie można kochać, nie stając się nadczłowiekiem, bogiem! Ja nie chcę wyżyn.
B. TEOFANU: Ty nie chcesz być na gór wierzchołkach?
J. CYMISCHES: Nie.
B. TEOFANU: Nie chcesz iść do najgwiaździstszych źródeł piękności i prawdy, jakie osiągnęła dusza?
J. CYMISCHES: Obywam się bez prawdy, nie znoszę zbyt szczególnej piękności, Życie jest krótkie, poco je tracić na nieurzeczywistnialnościach?
Świat, który istnieje realnie, t. j. dostępnie ludzkim zmysłom — zawiera ponęty.
Piramida nie przedstawia mi się wyższa od tej szafy. Zobaczę — zdobywam i rzucam.
Misterjum znika, kiedy zjem mięsa z krwią, wypiję czarnego Cypru i przyjrzę się zbliska tancerkom.
Dokądże to wybierasz się w zbroi — naco ta chorągiew?
B. TEOFANU: Zdobędę wyjazd na pełne morze. Idę przeciw Rossom.
J. CYMISCHES: Których sama przyzwałaś! Logika inna niż Arystotelesa!
B. TEOFANU: Nie znałam jeszcze Ciebie.
J. CYMISCHES: I cóż we mnie upatrujesz osobliwego?
B. TEOFANU: Masz w sobie piękność Upadłego Anioła. Jesteś skałą, na której rozpryskują się moje kryształowe skrzydła i pęka moje, niezłomne jak Mrok, serce.
J. CYMISCHES: Zatem, Upadłym Aniołem stajesz się Ty.
B. TEOFANU: W otchłani grzechu zawrotnej i zgubnej, już bez dna.
J. CYMISCHES: Gdzież Twój Prometheizm?
B. TEOFANU: Odwrócił się wierzchołkiem wgłąb — nie, wdół!...
J. CYMISCHES: Ty wiesz, że mam Twe przyrzeczenie!
B. TEOFANU: Kiedy mnie porwałeś, niosąc wśród skał — ja rzekłam, że Ci jedną noc oddam, jeśli mię wtedy pozostawisz wolną...
Masz teraz wybór wśród jedynej nocy.
J. CYMISCHES: Wybieram więc — Twe milczenie.
Masz nie zdradzić jednym drgnięciem powiek tego, co w duszy Twej się dzieje — aż do chwili, gdy ujrzysz mnie — na wirchu góry świata.
Daj mi Twą chorągiew.
Pod kapicą mnicha mam zbroję.
I daj mi Twój dyjadem.
(Teofanu dyjadem rzuca na ziemią i depce. J. Cymisches marszczy się).
Nie wolno Ci tak uczynić z chorągwią, gdzie jest wizerunek Chrystusa z Edessy! Daj mi ten znak, w moim ręku dźwignie się on nad zdumionym i uradowanym tłumem.
B. TEOFANU: Chorągwi tej nie oddam.
Chcesz z nią iść na Nikefora!
J. CYMISCHES: Chce z nią iść po Ciebie!
B. TEOFANU: (śmieje się) Dziś okręt mój czarny wypłynie na najdalszą północ.
J. CYMISCHES: Daj mi chorągiew — pójdę z walką przeciw tyranowi, jak rycerz nieposzlakowany!
B. TEOFANU: Nie oddam. Zamorduj bez pomocy Chrystusa.
J. CYMISCHES: Więc krew morderstwa z moich rąk niech spadnie na Twą głowę!
(odchodzi).
B. TEOFANU: Trzeba wciąż głębiej iść — do piekła!
(Wchodzą niewolnice).
NIEWOLNICE: Władczyni, już czas, abyś ubierała się do uczty.
B. TEOFANU: Upnijcie mi Afrodyzyjski pas na biodra z wodospadami djamentów, wśród których błyszczy Lucifer —
Te szaty, które mi utkały księżniczki indyjskie, zabierzcie, wolę mój czarny habit.
Dosypcie tu do kadzielnic lauru, haszyszu i werbeny.
Jest mi zimno! zawieja śnieżna łamie drzewa rozmodlone nie w porą w swym śnie kwietnych Oblubienic. Niech Mytileńskie harfiarki grają mi pieśń czarownic, lecących nad światem.
(do jednej na stronie)
A ty, zaufana, przynieś mój pierścień z trucizną.
(Niewolnice wychodzą, wrzuciwszy kadzideł do trybularzów).
W tym trzasku łamiących się drzew już słyszę szum podziemnego Stygsu.
(Teofanu stoi chwilą w zadumie najgłębszej. Pas Afrodyzyjski mieni się na czarnym habicie.
— — Z chorągwią podchodzi do ognia na kominie — z nienawiścią patrzy w twarz Chrystusową — kładzie do ognia chorągiew wraz ze świętym Ikonem. Wydobywa już jako czarną tlącą się żagiew, zakreśla dokoła siebie ogniste wiry, kręgi i spirale o liniach rozchodzących się ze środka — i znowu wracających do środka.
Muzyka tragicznie-głęboka rozlega się jakby z podziemi, złączona z ponurą symfonią burzy wstrząsającej kolumny pałacu.
Z kadzielnic wybuchają dymy i zasłaniają ją w tym milczącym zaklęciu Czarownicy, wyzywającej Ducha).



(Zasłona spada).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.