W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu/Akt V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu
Podtytuł tragedja z dziejów Bizancjum X. wieku
Wydawca Tadeusz Miciński
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSOBY AKTU V.

BAZILISSA TEOFANU. BAZILEUS NIKEFOR.
ŚWIATOSŁAW, kniaź ruski. X. OLGA.
ICH WOJE. BOJARYNIE. WRÓŻE.
DIED z lirą i 12 STROJNIKÓW, jako posłowie bulgarscy.
WITEŹ ŻÓRAWJON.
KALOCYR.
TERPNOS (podczaszy). AKSJOMACI (urzędnicy).
PATRYCJUSZE. KUPIEC Z NOWGORODU. AMBASADOROWIE ARABSCY. NIEPRZEBRANE TŁUMY GOŚCI I DWORZAN. NIEWOLNICY.
LIUTPRAND, historyk, biskup niemiecki.
BAZYLI EUNUCH, magnat.
LEON, brat B. Nikefora, Kyriopalata (czyli majordom).
NORMAN SWENOLD, hetman Światosława.
PATRYARCHA.
ROMAN MELODOS i X. ZOE, jego kochanka.
J. CYMISCHES. BALANTES. AKYPOTHEODOROS, ogółem 40 spiskowych. W tej liczbie 12 MORDERCÓW przebranych za harfiarzy, kenobitów, weteranów i t. d.
MAŁY EUNUCH. CHOERINA. MAG.
ŚW. ATANAZY i jego mnisi.
WIDMO LUCIFERA.

Dzieje się nocą 10 grudnia 969 roku. Miejscem: Złoty Pałac w Konstantynopolu.
AKT V.
(Nocą — w stronie pałacu, wychodzącej nad morze. Kolumna mrocznieje wśród skał.
Morze szturmem wspienionych wężów uderza o schody granitowe między drzewami.
B. Teofanu stoi przy jarzącym się ołtarzu, który rozświetla głąb morza i odrzwia wielkiej bramy z bronzu).
B. TEOFANU: Olbrzymie chóry świata

z olbrzymią płyną pieśnią,
bo cóż jest nad bagnem życia,
jak nie wzniesienie rąk?
Olbrzymie nucą chóry,
płanetne ognia kręgi,
dokoła mnie.
Przeklęty marny wieszcz!
przeklęty jest marny myśliciel!
przeklęty marny ksiądz,
przeklęty marny bohater,
nadewszystko:
przeklęty jest marny miłośnik.
Tylko ponadwaga —
olbrzymiość uczucia,
pragnień — myśli —
i zdobytej, już na wirchach, potęgi —
wytwarza Życie

promieńmi błogosławiące!
Tylko Prometeiczna moc
rozjarza w tej jaskini losu człowieczego — ogień.
Oh, z mej ręki spełznął padalec —
czarny, demoniakalny —
opętujący brudem złośliwej miłostki,
jakoby krostą: zaraźliwszą
nad lues, i gorszą nad trąd miłością — do błazna!
Teraz jestem znowu wolna Walkirja,
jak niegdyś —
gdy z ciemności niebytu
raz pierwszy ujrzałam się: Jaźń —
i zaślubiłam się z Wolą — na wieki.
Teraz ogarniam znów wszechświat —
nieskrępowana łańcuchem stadnego instynktu!
Lecz dookolny lud — nie jest moim ludem:
tu złowrogie katakumby,
gdzie stał się Chrystus oprawcą
i jak wzbogacony plebejusz, lśni złotem,
które wydarł nędzy!
tu uczty Trimalchiona-Boga
wśród sprośnej orgii Jego niewolników;
tu wielkie monstrualne kłamstwa,
rozpięte nad otchłanią zmroczeń! —
tu człowiek grzechu stał się człowiekowi — Djabłem!
I cóż zostało
nad tym złośliwym grzęzawiskiem,
jak nie wzniesienie rąk?
Niech będą pochwalone nocne godziny,
kiedy Człowiek jest sam
w otchłani strachu i męczarni,

kiedy poznaje piekło swego istnienia,
i jak Demon — zamyśla się
nad światem, w którym musi zginąć!
Tak — widzę — że niemam sobowtórów:
zmierzchli już bogowie Olimpu,
i umarł — naprawdę umarł — Nazarejczyk!
Lecz, za lodowym Oceanem,
gdzie na wyspie buchają kratery
wre Niflhajmr — wir tytanicznych żywiołów
tam Baldur jest w największej czci:
genezyjski to promień mądry, przenikliwy,
w jasnowidzeniu twórczy — jakby moja Jaźń
Błogosławione te Niflhajmru głębie,
w których się męczy Baldur!
i kiedy już ma wyprzeć się samego siebie,
kiedy najczystsze kryształy gwiazd
rozbił o mury piekielnej katowni —
w mroku poznaje, że świeci,
że promienieje od wewnątrz
najświętszym Gralem swej Jaźni.
Takie królewskie gody ma zarówno więzień,
jak trzykroć co dnia w rzece Hiamawatu
myjący się Purohita —
tę chwilę, kiedy zbudzony ze snu
widzi się w otchłani —
i otchłań śpiewa hymn — Niewiadomemu
w Nim —
teraz we Mnie! —
Tak, z mojej duszy spełznął już padalec
czarny, ohydny, demoniakalny,
opętujący brudem złej namiętności

jakoby krostą zaraźliwą —
gdyż nad lues i nad trąd gorszą jest miłość —
do Marnego Człeka!

(Wchodzi Bazileus Nikefor z obnażonym w ręce mieczem)
B. NIKEFOR: Widzę, że tu płonie jakiś ogień. W jego świętych blaskach będę mógł zakończyć swe istnienie. Mieczu, byłeś w mych ręku srogim rozcinaczem drzewa życiowego!
Jakkolwiek powstała Dusza — jest mi już Absurdem: smutnym ciężarem niewinnych zbrodni, wiecznem nieporozumieniem Woli — z jej urzeczywistnianiem.
Zejdź z moich pleców pako przegniłych okrętowych lin — nie chcę, o Życie, czcić dłużej Ciebie, ty nędzo Syzyfa!
(Miecz opiera o pierś obnażoną).
(B. Teofanu wstrzymuje mu rękę, tę rękę całuje, przyklękując).
Co czynisz?
(wyrywa rękę)
Jadowita tarantulo, ukłuj otwarcie mnie śmiertelnym hakiem — lecz nie oplątuj jedwabistymi sieciami swych jakoby w nieskończoność lecących wejrzeń!
Ty, —
gdybyś chodziła po ulicach, sprzedając swe wdzięki za jednego i pół solida — mógłbym nad Tobą się litować — i przeznaczyć do Monasterionu z pracą wśród ogrodów. Lecz jesteś nędzniejsza od najnędzniejszej rzeczywistości — Ty Majo, Niebycie, odziany w szaty, nabierający istnienia dopiero w łożu z lichym komedjantem!
Ty Bazyliszku — czy masz Ty serce choćby dla swojego ludu?
wprawdzie odwiedzasz więźniów, którzy przykuci na krótkim łańcuchu gniją za żywa —
i jeśli wyjdą z lochu — są już złamanymi starcami.
Ty chodzisz tam, jakby do rzymskiej łaźni po ciepłe wzruszenie z krwi i umęczeń!
Ty, gamratko w purpurze, masz ciało jędrne, jak pęd wiosennego drzewa, bo Cię wymasowały spojrzenia cynicznych żołdaków!
Jeśli chcesz mnie do furji przywieść, że Cię za nogi chwycę i rozbiję Twój mózg o skały, jak Polifem ludojad uczynił z towarzyszami Ulissesa —
to pomyśl na jedno mgnienie! zdradź błyskiem oka to pyszałkowate mniemanie — że ja Nikefor, Mistyk i Kosmokrator, chciałem życie sobie odjąć z powodu niewywzajemnionej miłości od Ciebie, Chimery: wężu, kocico — i biedna oszukana — kozo!
(chce odejść).
B. TEOFANU: Już wszystko wyjaśnione.
Przez łzy uśmiecham się, patrz — liche źwierzątko, co mi ssało serce, już zeskoczyło —
patrz w moje oczy —
zali tak wygląda miłośnica lichego człowieka?
Nie miłość to była, lecz urzeczenie.
Teraz zauważyłam obcy sygnet na mojej ręce — lecz sygnet ten pod wpływem Ognia na Ołtarzu — utracił już swą złoczynną moc.
B. NIKEFOR: Sygnet z mej ręki? —
ha, pomnę — dałem Welii, aby mi zaczarowała:
chciałem zdobyć miłość niedosiężną!
Tak, były to straszne czasy, gdym wierzył w wilkołactwo i w Trójcę — —
Rozumie ludzki, w jakiejżeś zasadzce — po tych omamieniach nie mam już sił uwielbić wielką chwilę Prawdy!
B. TEOFANU: Ten sygnet rzucam w morze.
B. NIKEFOR: Tak czy inaczej, moje serce już skamieniało, nie mogę już Ciebie — Ty znaleziona Arjadno, miłować! Zbyt długo błądząc w labiryncie, zmieniłem się sam w Minotaura!
Jedyna mi rzecz uśmiecha się jeszcze — widziałem na starogreckim Mauzoleum walczącą Amazonkę: weź topór i uderz! zabijając, patrz we mnie oczyma tak szczerymi, jakbyś wyznawała miłość.
B. TEOFANU: Na płycie Eleuzyjskiej tu widzisz dwie kapłanki-boginie, kładnące dłoń na głowie nagiego mężczyzny, który wtajemnicza się w Miłość i Zgon.
Ja, przysięgam, że choć odnalazłam się dopiero tak niedawno odnalazłam się naraz cała jak Atena z bronzu, lśniąca końcem ognistym włóczni.
Chodź ze mną świat inny utworzyć!
B. NIKEFOR: Niech się stanie jasność!
B. TEOFANU: Na wieki. Lub na tę chwilę, którą można nazwać: wieczność.
B. NIKEFOR: Idźmy. Światosław przysyła posłów. Całe Bizancjum upojone radością napłynęło do Mrocznego Pałacu. Nie ukrywajmy już naszego blasku.
B. TEOFANU: Idź sam. Jest mi zbyt szczęśliwie teraz w tych mrokach — z jarzeniem w duszy, jakiego nigdy nie miałam. Niedługo wrócę do Tronowej Sali.
B. NIKEFOR: Powiedz mi coś jeszcze...
B. TEOFANU: Mam łzy lazurowe szczęścia!
B. NIKEFOR: I ja!
(Patrzą w siebie, jak posągi, mówiące twarzami, gdzie wszelki wyraz „łzy“ „szczęście“ jawi się tylko lichym symbolem bezgranicznego Nieba. Teofanu kładnie się przy ołtarzu, którego blask coraz silniej wybucha ze smolnych potężnych wykrotów, posypanych bursztynem, ambrą i zlanych indyjską somą).
B. NIKEFOR: Zasnęła. Widać nie spała już wiele nocy. Z tej chwili wielkiego uspokojenia niech ona korzysta. We mnie nie rozwikłały się jeszcze potworne oploty Eumenid.
(W zamyśleniu najgłębszem).
Nikomu nie wierzyłem już — nie wierzyłem nawet sobie już —
bo człowiek ma potworne otchłanie kłamstwa i złego, jak natura skorpionów ma jad; człowiek wyższy nad wszystkie źwierzęta — jest wyższy tym, że wszystkie ich fałszów i okrucieństwa tajemnice w sobie zawiera.
Świat poznałem, lecz zawierzyłem tylko miłości mej. Wierzyłem, iż Boga może nie być, słońce może nagle zdradzić wszystkie świtów czekające poranki —
lecz kiedy Ona rzeknie tym głosem, który jest najwyższą Muzyką wśród nicości świata, kiedy Ona rzeknie, tak! objawione zostało aż po wielkie bezkresy mroków Prawo, ważniejsze niż to, co rządzi odległością i ciężarem gwiazd! Lecz jeśli ona jest z tejże gliny kłamliwej, co ludzie (ja tak boję się na głos to powiedzieć) — że ona jest ani mniej ani trochę więcej — niż biedna, okłamująca siebie i mnie Przyroda! może tylko mnie?
Umysł mi się plącze.
Boga niema, to wiem już.
Ale, przez litość, niech mi da pewność Duch tej nocy tajemniczej, że ja się nie mylę co do Niej!
Wszystkie potężne rusztowania mej duszy drżą: kościół strzelisty nie trzyma już naw — w najwyższym szczycie zabrakło zwornika —
Kościół ma runąć! niema w nim prawdy!
(Zjawia się przed nim, jakby ze ściany wyszedł J. Cymisches. B. Nikefor uśmiecha się nagle).
Witaj, stary druhu!
J. CYMISCHES: Panie, doprawdy nie myślałem, iż znajdę tak łatwe przebaczenie.
B. NIKEFOR: O cóż to nam poszło? jakiś drobiazg... ja Cię kazałem uwięzić ty chcesz tronu? tylko tronu?
J. CYMISCHES: Panie, znaną ci jest natura orła, że musi krążyć Sam w bezdeniach nad górami. Chcę Ciebie prosić: daj mi legion, — daj mi stare okręty, które stoją w porcie, rozbite, niegodne. Ja pójdę z nimi i zdobędę sobie jedno z królestw na Wschodzie: oto kalifat groźny tworzy się nad Eufratem. Dalej są Indje. Mówię tak jasno, bo przeznaczenie nam obu się objawiło: ja chcę mieć też Djadem — lecz nie chciałbym iść przeciw Tobie.
B. NIKEFOR: Weź legion, którym dawniej dowodziłeś. Weź okręty w porcie.
J. CYMISCHES: (wstrząśnięty) Jestem Twym bratem. Chcesz tego Kosmokratorze?
B. NIKEFOR: Nie, gdyż sam jestem i nie idę z nikim.
J. CYMISCHES: Masz mnie za nikogo? jednakże Ciebie czczę od tej chwili, jak mego Ojca. Źle mówię!
Cóż mi dał Ojciec? prócz życia tej trochy krwi?
Ty mi, Kosmokratorze, wracasz wiarę w moc i piękno wierzchołków duchowych.
(Chce odejść)
B. NIKEFOR: Tylko jedno. Ty znasz dobrze Bazilissę Teofanu — tak czy inaczej się to stało, poznałeś ją. Mówmy ze sobą, jak jodła mówi z jodłą o ptaku baśniowym.
J. CYMISCHES: (do siebie) Potwór... On wie wszystko! Szczęściem mam kolczugę, nie oddam łatwo życia.
(Głośno)
Znam, Panie, Bazilissę, bom w jej rysy patrzał. W jej oczach wyczytałem —
B. NIKEFOR: — właśnie, co w jej oczach?
J. CYMISCHES: — nic właściwie. Jest piękna, lecz zbyt uduchowniona, nie działa na zmysły. Jej oczy są jak dwie lampy w kościele nad grobem. Nad czyimś wielkim grobem, i nie obchodzi mnie to, czyim. Nie jest to w żadnym wypadku kobieta „moja“.
B. NIKEFOR: Ty masz genialne krótkowidztwo. Z genialną prostotą bierzesz świat. Należy ci się tron. Jakiś tron nad mężnymi źwierzętami. Idź, korzystaj z legjonu i okrętów. Weź ten rozkaz mej władzy —
(Pisze kilka słów)
J. CYMISCHES: Dzięki Ci, mój Mistrzu.
Pierwszy raz od dawna jest mi zacisznie. Dobrze jest mi zawsze, lecz teraz jestem, jak kapitan okrętu, kiedy wśród burzy już ominął rafy.
(Przyklęka na kolano)
Hołd mój dobrowolny! Mogłeś mnie kazać uwięzić, ściąć mnie, żem przekroczył zakaz Twój zjawienia się po tej stronie morza — lecz Ty mi dajesz możność oddychania górnem powietrzem dla mych płuc.
(Wstaje)
Nie obraź się, Panie, lecz tej nocy wzeszło drugie słońce nad światem!
(Wchodzi Leon Kyriopalata, brat Nikefora).
J. CYMISCHES: Pozwól, Kosmokratorze, iż odtąd iść będą ludzie za mą wolą.
Nic bardziej królewskiego nie mogłeś popełnić. Tylko wschodni władcowie bywali czasem tak błogosławiący wyżynom życia.
(Odchodzi).
LEON: Co widzę, bracie? Ty mu przebaczasz?
B. NIKEFOR: Słuchaj. Ty wierzysz w przeznaczenie?
LEON: Nie. Tnę mieczem lub nie tnę, zależy od mej woli.
B. NIKEFOR: Lecz to, jaka Twa wola — nie zależy już od Ciebie. Mniejsza o spór myśli, które nie dają się zgodzić. Masz dozór nad Zamkiem. Otóż nie dozoruj zbytnio.
To znaczy — miej w pogotowiu dwie legje weteranów moich. Jeśli usłyszysz mą świstawkę, wpadaj do zamku. Pozatem, nie dbaj o nic, wszak lubisz grać w kostki? żyj bez niepokoju. Bo ktoś odpowiada inny za wszystkie wydarzenia w świecie.
Bazilissa ma dziś w ręku wszystko moralne władanie. Złe szlaki i dobre. I wybrała jaśniejsze od djamentu, — świętsze nad przemienienie na górze Tabor.
LEON: Słucham Cię, bracie, budzi się Bazilissa.
(Odchodzi).
B. NIKEFOR: Nie gniewasz się, żem nad Tobą czuwał?
B. TEOFANU: Tęskno mi za Tobą.
B. NIKEFOR: Ja znów męczyłem się niewiarą. Już minęło.
(Z wybuchem)
Objaw mi te olbrzymią prawdę Twego serca: kiedy mówisz o miłości dla mnie, Ty kłamiesz?!
B. TEOFANU: Mówię prawdę. Uśmiecham się, radośno mi aż do łez, że tak możesz cierpieć z mej przyczyny.
(Patrząc w morze)
Jest studnia niezgłębiona, w niej świeci oko olbrzyma. To nie księżyc przegląda się w Oceanie to światło mej Jaźni patrzy w mroki przeznaczenia.
Zawierz mi. Jestem z Tobą aż po ostatnią wieczność.
B. NIKEFOR: Amen.
(Patrząc w niebo)
Słyszysz nas Ty? Ty!
(Bierze za rękę B. Teofanu)
Idźmy już.
B TEOFANU: Idź. Jestem bezwładna, niechcę widzieć ludzi. Nie chcę być w Pałacu. Tu jest mi dobrze słuchać Morskich fal i Ognia. Kiedy powrócę, będę znów Bazilissą.
(B. Nikefor odchodzi).
(Bazilissa, ku niej, jak nietoperz, wlecze się Choerina).
CHOERINA: Tak, Monarchini!... żyję ja w tym pałacu, badając mikrokosm ludzki — poznaję tajemnice uczt, tajemnice łoża, tajemnice mszy, tajemnice spowiedzi, tajemnice milczeń klasztornych, które me zdradzą się nawet w błysku nagłym pochodni w twarz, kiedy ręka podpisuje spisek...
Ty nie znasz tych podstępów i kłamstwa. Ty nie wiesz, czem jest Gehenna hipokryzji, na którą się zdobywa ambicja i pobożność!!
Ty wybrałaś górę i wierzchołek — a ja pełzam... wśród leżących ciał pod stołem lub na torturach.
Oboje razem tworzymy — cyt... unikajmy zbyt wielkich pojęć, bo wielkość ma w sobie coś, kłócącego się z pojęciem życia.
My oba węże, tylko że Ty wznosisz się do księżyca, ja pełzam wśród zadżumionej przemierzłej realnej ojczyzny. Cóż Ci rzec jeszcze? czterdziestu jest tych spiskowych, którzy posiadali Cię, którym Ty oddałaś lotus swego ciała.
B. TEOFANU: Milcz!...
CHOERINA: Mnie nie potrzebujesz się wstydzić — chcąc opętać mą chuć, uczyniłem się — eunuchem. Żelazo mię pozbawiło dzikości, lecz zostawiło miłość androgyniczną ku Tobie.
Stałem przy Twej komnacie — słyszałem namiętne uściski, słyszałem hymny potworne bachiczne, które śpiewałaś każdemu z nich.
B. TEOFANU: Przenikam Cię... — chcesz mnie upodlić w moich oczach, aby — — nie rozumiem już, na co?
CHOERINA: Zrozumiej: — kałuża jest tym samym, co słońce, kwiat nie jest wyższy od tasiemca — wszak znasz Trismegisty szmaragdową tablicę o tożsamości Tego co jest w górze z Tym co jest w dole —
(szepcąc)
— — nasycić się wszystkiem... tworzyć braterskie związki...
B. TEOFANU: Każda myśl w słowach twoich nabiera tej ohydy, jaka panuje w kryminale u kurtyzan. Trismegista mówi o gwiazdach w górze i gwiazdach w dole... wszystko co demoniczne, musi być osamotnione! Idź precz!
CHOERINA: Nie wypluwaj migdału — przeto iż kora gorzka... Chrystus — kiedy go Judasz opuścił, musiał marnie zginąć. Każdy Geniusz musi mieć szarlatana — ktoś to rzekł! Ty Afrodyto niewinna, Ty indyjska Nanaa Pao, Ty gwiezdna Akerene — miej mnie, Choerinę, za cień broniący Cię, wykonujący wolę Twą na ziemi. Jeśli Bóg może mieć takiego Polieukta? —
lecz zdaje się, że mówię nie dość prosto. Mam głuchoniemego słowiańskiego atletę, który turom ukręca łby; jest używany podczas ważnych konferencyj by ich nie słyszał, a bramy strzegł, lub czynił koniec z tym, komu uczynią w pewien sposób znak na „dowidzenia“!
Wszakże tu jest mrowisko eunuchów i mnichów... więc nie dziw, że tu są lustra, które oślepiają, krużganki, które się zapadają, wina, które trują bez śladu męczarni, lub z męczarnią jakiej piekło nie zna nawet u Kaina; jam poznał kielichy z ciałem i krwią, które na wieki czynią obłąkanymi, znam piece, w których dzień i noc żarzą się cęgi na wyrywanie języka i sztangi na oślepianie — —; tu w piwnicach klasztorów żeńskich znajdują się całe cmentarze dla niemowląt, tu rzucają dzieci na dach zgłodniałym kotom.
Natęż chuć swą, ona Ci labirynt życia objawi — a ja pomogę.
B. TEOFANU: Czego ty chcesz dla siebie?
CHOERINA: Zezwól mi być szczerym: Ciebie.
B. TEOFANU: Ile jest bram w tym zamku?
CHOERINA: Czterdzieści...
B. TEOFANU: Ha, będzie to więc taniec 40 bram, przez które wyjdzie 40 karawanów...
Nawałnica śniegu połamała wszystkie rozkwitnięte drzewa w mym ogrodzie... lecz ja nie dam tak łamać drzew mojej duszy.
(Patrząc przenikliwie)
Ty jesteś jeden z tych 40! i na wypadek jeśli się nie powiedzie im, chcesz władać mojem zaufaniem?
CHOERINA: Chcę widzieć Twój tron czarnym, chcę abyś oddała się Szatanowi w czarnej mszy — jak bogini egipska ze swym bratem rządząc... Bo ty możesz być gorsza, niż wszystko co świat wymyślił — niż Messalina, Teodora, Medea i Hekate, lecz mnie weź za praeceptora.
B. TEOFANU: Nie uda ci się uczynić ze mnie twego medjum.
Jestem góra, którą przenika tysiąc źródeł i strumieni, lecz nieprzenikliwa jestem dla twych magnetyzmów, jak adyjamant.
CHOERINA: (dwornie kłaniając się) Chciałem rozerwać tylko Twą melancholię, o Bazilisso! umierający Kosmokrator, Twój pierwszy mąż, uczynił mnie naczelnikiem zabaw. Ty zaś uczyń mnie korybantem w tańcu 40 bram!
B. TEOFANU: Choerina, masz wielką zasługę, iżeś mi przywrócił świadomość realnego życia. Z podłymi i szalbierzami nie należy zrywać — wy jesteście oknami na istotne ludzkie instynkty...
Patrz, tam czai się X. Teodora — pewno chce ciebie wypytać, czyś mię zwiódł.
CHOERINA: (idąc na ubocze) Kiedy ją przywali góra, Ona ugnie się, aby górę podnieść aż do gwiazd.
Znajdzie jednak małą garść prawdy, która jej złamie krzyże.
Bądź co bądź, wolę być zbankrutowanym na talencie, lecz zato najpoczytniejszym moralistą w Bizancjum, niż nieuznawaną Duszą!
X. TEODORA: (na uboczu) Choerina, przysyła ci Patryarcha ten złoty kałamarz w formie kaplicy z mistycznym satyrem — i obiecał w 200 papyrusach nieznaną hebrajską pornografię. Jesteś bardzo ceniony, Sobór biskupów wielbi twe dzieło... Jeszcze umrzesz w odorze świętości.
CHOERINA: Mnichno, pocóżeś mi śmierć przypomniała? wiem już co jest odium theologicum... Idę z wami — osobliwie, te dwieście papyrusów z pornografiami!
Lecz warunek — Melodosa musicie usunąć! On chce być czytanym za lat tysiąc.
Trzeba mu ułatwić nowe wcielenie niech umrze z próżni.
X. CHOERINA: Chodź ze mną.
CHOERINA: Naco?
X. TEODORA: Wszak wiesz, że kobieta boi się próżni.
CHOERINA: Powinna byś się zatem w pewnym względzie i mnie lękać. Co widzę? jakiś smok nadpływa — lepiej wsiąknijmy w ciemność.
(Znikają).
B. TEOFANU: (mówi śniąc z otwartymi oczyma).

Zobaczyłam mego ojca we śnie —
siwiuteńki, ze smutkiem na twarzy —
i spogląda gdzieś w dale bezkreśnie,
mając serce, co nigdy nie skarży.
Czarne smutki odkryły się we mnie
mego serca, co nigdy nie wskrześnie —
życia mego zwiędło pół, daremnie —
(Księżyc wschodzi ponad wody leśne...)
a pół życia mego leci z burzą,
jak olbrzymie nad chmurami pieśnie!

Widzę w chatce, co ma nóżkę kurzą:
mego ojca! błogosławi we śnie.

(Korabion czerwony przystaje do skał. Kniaź Światosław, pozostawiwszy zdała przy masztach z czerwonego jedwabiu wróżów, bojarynie i drużynę, stoi na rufie okrętu, trzymając w ręce obosieczny topór. Za nim dwaj gęślarze-wróźbici).
WRÓŻE: Kto zejdzie ku niej — duszę straci!
WRÓŻE: Kto ją ominie — jest już trup!
KNIAŹ ŚWIATOSŁAW: Możnaby ją porwać, zanim by się zbudziła i narobiła wrzawy. Przysiągłem sobie ją zdobyć — lecz nie będę jej woli kradł.
Bazilisso, zwróć na mnie swoje kopalnie szafirów!
B. TEOFANU: (powstając) Wy jesteście morscy piraci?
ŚWIATOSŁAW: To obłęd na mnie: taka piękność, i taki majestat, i taka słodycz!...
Wprawdzie, wysłałem posłów o rozejm, lecz wiarołomstwo popełnione w imieniu najwyższego życia jest tylko odparowanym ciosem włóczni.
Nikt mnie tu nie zna.
Witeziowe imię Światosława nie będzie w hańbie.
Zresztą — gotów jestem ożenić się z tą Marzanną i żyć w piekle!
(z siłą)
Miłuję Cię —
(Wyskakuje z korabionu — lecz B. Teofanu dotknięciem sprężyny w drzwiach bronzowych sprawia, że nagle olbrzymia żelazna krata spada z góry, Światosławowi przygważdża do ziemi płaszcz i ostrogi, tak że krata oddzieliła go od towarzyszów, on sam poruszyć się nie może.
B. Teofanu spokojnie odchodzi).
ŚWIATOSŁAW: Wyrąbcie te kraty, hej drużyna!
(Rzucają się mołojcy, lecz nie mogą osilić żelaziw)
Zapóźno, już idzie straż po mnie.
Jakaż hańba! nawet zabić się nie mogę, gdyż jestem bezbronny.
STRAŻ BIZANTYJSKA: (biorąc go do niewoli) Najmniejszą karą na piratów jest wyłupienie oczu i odcięcie prawej ręki!
ŚWIATOSŁAW: Bogdaj ogień Perkuna zapalił ten kobiecy dzióbek, który w mojej sławie tygrysa wykłuł taką szpetną dziurę!
(Mocuje się ze strażą).
WITEŹ ŻÓRAWJON: (fantastycznie ubrany w żórawiowe skrzydła wychodzi z korabionu).
Kniaziu, chrapliwym dźwiękiem
dobywa się w Tobie wyznanie!!
słuchaj, bo ja łzawię jękiem:
kocham, ach kocham nad księżyc tę uroczą Panię!
Jam z kraju Enthuzjastów,
gdzie czuje się tak szlachetnie!
gdzie w chacie bożych Piastów
nawet kwiatuchny najuboższej w doniczku się nie zetnie!
Ja, Witeź Enthuzjasta,
dam wziąć się do niewoli,
i będę w lochach, gdzie boli —
myślał, że cudem nad wszystkie zjawienia — jest niewiasta!
Jam pewny, Ona przyjdzie —
barwinkiem umai mi skronie,
i spłomieniona we wstydzie
wyzna to, co wyznały już na harfie skarżące się dłonie!
(do kniazia)
Rozchodzą się nasze szlaki:
Ty grozisz krwawą pożogą —
mnie feeryczne ptaki
przyniosą same tego Kopciuszka-królewnę Niebogą!
Ty chcesz iść do Miłości
w żelaznej czarnej kolczudze —
Ja: jękiem, tak pełnym ładności —
wzruszę Ją, ździwię, rozrzewnię —
(w zachwycie)
niebiosami znudzę!
(Przeciska się przez kraty, gdyż jest nadmiarę szczupły; straż bizantyjska, zdumiona, zapędza go końcem włóczni. Jednocześnie za bramą z bronzu rozlega się wielka muzyka organów, chóry sławią Kosmokratora Boga i Kosmokratora Cesarza.
Zwolna — jakby wykazując olbrzymią masywność bramy, dźwierze rozsuwają się w dwie przeciwne strony i ukazują baśniowy oślepiający przepych Bazileusowego Pałacu.
Terpnos, podczaszy, uprzejmem Keleuzate! (rozkazujcie!) zaprasza wojów słowiańskich, jako gości.
Tam stoją w łańcuchach: kniaź Światosław, mający opuszczoną przyłbicę — nieco opodal Witeź Żórawjon.
Nieśmiało, trochę stropieni woje Światosława i bojarynie zasiadają na ławach dokoła pod rząd, nie dając się skłonić, aby usiąść przy stole.
Wraz z muzyką organów śpiewacy kościelni nucą rozpoczynający wszelką uroczystość ceremonialny hymn).
HYMN: Wysłuchaj nas, Panie! mnogich lat Nikeforowi! Nikefor Augustus!
On jest pobożny! Bóg dał Go nam! Bóg błogosławić Go będzie nadal! On zostanie wiecznym zwycięzcą wrogów Chrystusa i swoich!
NARÓD: Mnogie lata, mnogie lata, na mnogie lata!
ŚPIEWACY: Mnogie Wam czasy, Boskie Mocarstwo!
NARÓD: Mnogie Wam czasy, Boskie Mocarstwo, mnogie Wam czasy, mnogie Wam czasy!
ŚPIEWACY: Mnogie Wam czasy, namiestnicy Najwyższego, mnogie Wam czasy wraz z Augustami panującymi i w porfyrze urodzonymi dziećmi.
Długoletnim Wam umocni Bóg świętą monarchię Waszą na mnogie lata!
NARÓD: Mnogich Wam lat, wybrańcy św. Trójcy! Święci, święci, święci!
ŚPIEWACY: Mnogich Wam lat, monarchostwo Rzymian!
NARÓD: Długoletnim Wam umocni Bóg monarchię Waszą na mnogie lata! Święci, święci, święci!
(Podchodzi ku jeńcom słowiańskim w więzach — za mnicha przebrany Kalocyr, udając iż nawraca ich do wiary, ukazuje im wszystko i objaśnia).
KALOCYR: Za rozblaskiem tej sali Złototronowej mrocznieją wieże fortecy Bukoleont, postawionej dla obrony Bazileusów przed wściekłością ludu.
Straż pałacu jest zbyt słaba, aby mogła podołać rozwścieklonym partjom cyrkowym i tym potwornym, walczącym z ortodoksją, sektom Monofizytów, Nestorjanów, słowiańskich Bogumiłów, i ile ich tam jest!
Nad czeluściami Gehenny miasta krwawi się we wschodzącym księżycu kościół Świętej Mądrości z dziewięciu kopułami i krzyżem złotym, który widać daleko aż na Egiejskim morzu.
Dobrze, woje, iżeście tu spoczęli, bo nadpływa chmura mroczna i wichrowa, mnie samemu przemokły nogi aż do kostek!
Ta nad salą olbrzymia kopuła przedstawia niebo, — w środku zielonego kryształu migoce krzyż. Mozajka: stworzenie świata.
Duch unosi się nad chaosem żywiołów. Nad cysterną rajskie drzewo usiane klejnotami.
(ukazując na lewo)
Wschody z dwudziestu czterech stopni wiodą do tronu jeszcze nie zajętego, przy którym jest ołtarz, płonący ogniem błękitnym, nad nim Nike — Zwycięstwo skrzydlate, tudzież Smok indyjski.
Święta Bazilissa Teofanu wprowadza indyjskie pojęcia i symbole. Nad tronem krąg zodjakalny iskrzy od całej Golkondy kamieni.
Te 7 lamp złotych na łańcuchach — są to planety okrążające tron Bazileusa —
Na ścianie, obok Archanioła w nadnaturalnej wielkości, oglądać możecie wspaniałe, groźne wizje Apokalipsy: piekło, idące za śmiercią! siedmiogłowa hydra zwycięża świętych! Babilon, stający się strażą wszelkiego Ducha i Ptastwa nieczystego! Anioł otchłani z łańcuchem!...
Na chórach ustawieni śpiewacy z kościoła świętych Apostołów, oraz hagiosofiści z liturgicznemi księgami.
Heliakones, balkony — z zielonymi kolumnami, wychodzą to na kościół — to na cyrk — to nad morze.
Tam labirynt przejść. U wrót cesarskich Archanioł z księgą Przeznaczenia, tam Bazileus Nikefor rozmawia żywo ze strategami, którzy też są świeżo z walki pokrwawieni. Uważcie, jaka pycha!
Was, jeńców Bazileusa Sfentoslaba przyjmują jak zwykłych drabów, ukazali Wam miejsce obok hagarejczyków, sycylijskich normanów, nieomal jakby wasalom, którzy się zbuntowali!
Tam szumiące morze daje znać o sobie symfonią gniewu. Odpowiada to i memu nastrojowi, bo strach opowiedzieć, com przeżył, kiedy uwiązany do stepowego konia leciałem przez wasz obóz — lecz — o niesłychany cudzie! — wasza strzała bystrzejszą okazała się od konia, koń upadł, mnie wyzwolono — i znowu Waszemu kniaziu służę. — Kawał ściany prawej ukazuje statuę gnostyczną świętej Mądrości Bożej, u jej stóp rzeźby potężne wszystkich kultów pogańskich i chrześciańskich. Te jednak nie są w łasce u Jej Wieczności, świętej Bazilissy, która oby jaknajprędzej zgniła bez śladu w niechrzczonej ziemi!!
Niezmierne kaszemirskie i syryjskie zasłony rozwieszają się przez całą salę, przesiewając fantastyczne światła kolorowych lamp rzezanych z 12 biblijnych drogich kamieni. W sali narazie wzrok nie może rozejrzeć się wśród mnóstwa ciał kobiecych na pysznych wezgłowiach i skórach tygrysich, wśród bezliku bizantyjskich i barbarzyńskich możnowładców, którzy będąc wodzami klanów, otoczeni klientami i satellitami, gardzą wszelkim prawem. Tu są archonty, biskupi, którym usługują rabowie choriaci. Ucztują tu wszystkie wyznania świata: paulinianie i manicheje, bogomiły i judeje, którzy chcą rossów nawrócić, jak nawrócili kazarów. Doszli do tej siły, że w Antjochii oni prześladują chrześcian. Dlatego chwytamy żydów i pogrążamy w wodzie zbawczej. Ale teraźniejsza władza nie jest od Boga. Dawniej Cesarze dyskutowali z judejami, lecz posyłali ich na stos, gdy zabrakło argumentów. Teraz widzimy, iż żydzi — będąc serca nieobrzezanego zwrócili się do swego wymiotu. Ha, bielić darmo negra!
Tu jest Islam i słowianie z Macedonii i Peloponnezu, tu dawna helleńska religja wśród góralów z Magny, tu sabeizm persów, nestorjanie ormiańscy i szamani mongolscy, tu ludojady etjopy, Pieczynhy i Wągry, tu wyznawcy Odyna w Walhalli. Na ustroniu siedzą w ekstatycznej hipnozie Omfalopsychici, którzy oglądają światło na Taborze, patrząc w pępek.
TERPNOS: (zapraszając do jedzenia) Keleuzate!
ŻÓRAWJON: (ukazując łańcuchy na rękach) Jakie mam jeść? obłudnikowie!
KALOCYR: Złote i kryształowe półmiski, wazy, amfory, na podłodze niewolnicy ustawiają kandelabry, te same, które były w świątyni Salomona.
Blask ich odbija się w ciemnych, mozajkowanych głębiach kopuły, gdzie wicher zalatujący od morza porusza zasłony i skrzydła Nike Skrzydlatej.
Wśród tej muzyki organów Wielki Eunuch przez drzwi z kości słoniowej, złota, elektronu i bursztynu wprowadza ambasadorów cudzoziemnych mocarstw, bizantyjskich rycerzy i patrycjuszów, arabskich sztukmistrzów, indyjskiego księcia, właścicieli menażeryj, atletów i woźniców ze srebrnemi koronami na głowach, oficerów, kenobitów, archierejów, ihumenie, oślepionych książąt.
Terpnosy z ukłonami wskazują gościom ich miejsca.
Udana to słodycz! Zodjakalne wklęsłe lustro nad tronem Bazileusa porusza się i tak odbija promienie, ie nim ślepią na wieki jeńców.
Was, moi słowianie, czeka ten sam los!
Dlatego kazałem wam patrzyć na te rajskie barwy, bo za chwilę — będzie noc w oczach waszych.
WITEŹ ŻORAWJON:

Oh, mnie przepych nie porywa —
wolę nasz biały pierwiosnek,
który, gdy narzeczona nieżywa, —
tu mi brak rymu!

TERPNOS: (przechodząc) Jest baranina i czosnek!
WITEŹ ŹÓRAWJON: (wącha) Golgotą jest życie!
(chwyta się za pierś i znowu pozuje)

Dla Ciebie, moja Włado,
Władczyni, Władzico, Właduchno —
cierpiałem tak, że aż puchną
me włosy, różaną zwilżone pomadą!
Dla Ciebie, o Ty bez ciała,
bez jednej maleńkiej kosteczki,
przeżyłem sześć godzin, jak skała,
w więzieniu — bez Twej, Arjadno — niteczki!
Lecz ty — okrutna kochanko,
nie przyszłaś do mnie z bukietem,
nie zapłakałaś dżetem
swych czarnych łez — o bizantyjska Cyganko!

KALOCYR: Wysoki jest Twój okrąg myślenia, rycerzu Artusowegu stołu, i z pewnością na sławnej w gędźbach górze Muzobrzęk upierzysz swe gniazdo!
Tymczasem zapłać mi choćby tym rubinkiem me poświęcenie i podziw.
(Witeź Żórawjon odwraca się z goryczą).
KALOCYR: (do siebie) Zdaje się, że to parweniusz.
(Znów czyniąc honory).
Teraz uważcie, bo chwila jest najuroczystsza!
(Z za kotary obok Wrót Cesarskich wchodzi Patryarcha, niosąc πιστέως σύμβολα (znaki wiary) i modlitwę czyta. Z latarnią w ręce modli się Patryarcha i śpiewa półgłosem psalm:
Wejdę w dom Twój...
B. Nikefor staje na malachitowej płycie ze świecą i oddaje mnichowi ze św. Zofii wór złota, podany mu przez Prepozita. Patryarcha kładnie mu koronę i naciera oliwą skroń, zamiast berła podaje krzyż i akakje, worki ze ziemią).
PATRYARCHA: W pełni wszechwładztwa Twego weź ten znak śmiertelności Twej — wory ze ziemią i pyłem.
B. NIKEFOR: Biorę je — jako znak Zmartwychwstania.
PATRYARCHA: Weź tę laskę Mojżesza, którą rozdzielił on Morze i Faraona zatopił.
(Podaje mu klejnotami sadzony kostur. Mnisi ubierają Bazileusa w loros (pas) złożony z kilku części ciężkich i kosztownych, z korony zwieszają się krzyżami wielkie perły. Nikefor całuje się z Patryarchą. Ten mu podaje latarnię. Patryarcha i Bazyli Lekapen wiodą na tron i tu chcą go owinąć w powijaki dokoła ciała, lecz B. Nikefor miecz ustawiwszy przedsię, owinąć się nie daje).
PATRYARCHA: (tłumiąc gniew, głośno) Oto jesteś teraz jako Chrystus w grobie. My zaś Duchowni, Patrycjusze i Magistry wyrażamy Twych apostołów.
B. NIKEFOR: Oby zabłysnął dzień, kiedy rozwalę Wam i sobie ten grób.
(Przez cały czas tej obrzędowości chóry psaltów i tłum śpiewają półgłosem liturgię, teraz naraz głośno z porywającą mocą).
ŚPIEWACY: Z wyżyn nieprzystępnych promienie zabłysnęły umarłym, rozjarzyły się tym co są w ciemności. Chrystus pojawił się umarłym w grobie, własną śmiercią unicestwił zgon.
On zachowa chwałę Waszą, o święte Władztwo, na całą długość Waszych dni.
(Wszyscy razem powstają, kiedy Nikefora, siedzącego na tronie okrążyli trzykrotnie, nie mogąc owinąć w powijaki).
WSZYSCY: Oto rozbłysła gwiazda ranna, zasiadł na tronie Eus!
Rozdaje nam swym spojrzeniem promienie słońca! Śmierć blada Rossów i Saracenów — Nikefor Medon! Władcy Nikeforowi długich lat!
Narody, jego czcijcie, jego wielbijcie, jemu zginajcie szyje!
(potężnym okrzykiem)
Mnogie lata, mnogie lata, na mnogie lata!
(Prepozites daje znak milczenia).
BAZYLI EUNUCH: Najświętobliwszy Bazileus za zwykłą łaską Boga odparł hordy Rossów!!
B. NIKEFOR: Naród niechaj wie prawdę!
Hufce nasze były rozbite!
i nie wiem, jak objaśnić to nieznane we fizyce zdarzenie: kręgi ognia zaczęły uderzać w tłumy Warangów i Rossów. Kniaź Światłosław w burzy tych świateł odpłynął, hetman jego Swenold ma tu przybyć, prosząc o rozejm.
PATRYARCHA: Gotów jestem tych zatwardziałych pogan zwrócić na drogę Pokuty i Miłosierdzia!
LIUTPRAND: (do swych zbirów — ukazując na straże Waregów) Puklerze cienkie dość, włóczniami nędznemi ozdobni. Nikt niema złota ani gemm — prócz Nikefora, którego cesarskie ozdoby czynią jeszcze szpetniejszym!
OKRZYKI TŁUMU: Słońcu Niezwyciężonemu! Słońcu Niezwyciężonemu!
(Nikefor w całym przepychu Władcy — dla życia umarłego — mieczową ręką ukazuje zasłonę, gdzie tron Teofanu. Na znak W. Eunucha, wszyscy trzykroć przyklękli, zasłaniając oczy dłońmi, jakby przed blaskiem słońca. Kopuła z gwiazdami i planety lamp zaczynają wirować).
B. NIKEFOR: Tu jest Słońce!
(Rozchylają się zasłony przy tronie. Wśród egzotycznych roślin migoce radosna Teofanu; na głowie jej mistyczne miasto Lucifera. Jak morze fosforyzujące w swych mrocznych błękitach, nieruchoma, lśniąca, zapatrzona w odległe światy.
Staje u tronu Bazileusa, dając mu lotus — potem idzie, wciąż radosna, na swój pobliski tron wkształt komety z czarnych agatów, topazów i ametystów; u nóg wschody z marmuru bezcennego czarnego, krwawymi piętnami znaczonego, zwanego Sangarius. Rzesza kapłanów podsyca ogień w kadzielnicach. Na stopniach klęczą, trzymając symbole bóstw, czarne indyjskie księżniczki. Goście w udanym lub szczerym uniesieniu chylą się aż do ziemi i na stuknięcie laską W. Eunucha wstają).
B. TEOFANU: Niechaj tu wchodzą przez wszystkie 40 bram ubodzy i rycerze błędni, ja we wszystkich 40 bramach rozdawać będę złote monety.
Pozwól mi, Bazileusie, iż tanecznym korowodem przebiegać będę wszystkie zakątki Naszego Pałacu, wchodząc to w podziemia grobów, to na kondygnacje wież, to do kaplic, to w zimowe ogrody pod kryształowemi sklepieniami...
B. NIKEFOR: Twoje lico przybladło jeszcze — podobne jest do księżyca wśród chmur lecącego śniegu...
Daj mi iść za Tobą.
B. TEOFANU: (złowieszczo) Nikomu nie wolno tam iść, kogo Anioł Otchłani nie zawoła...
Nie jestem już z tych, którzy idą we śnie, którzy działają jak medja pod magnetycznymi rękoma Mai, złudy. Ja sama biorę na siebie wszelkie odkupienie zła, w które oślizga się i w którem krąży życie człowiecze.
Ja odkupiam tej nocy wszystko morderstwo, wszelką zbrodnię Złotego Pałacu. Jestem Słońce, które wznosi i zabija.
Wierzaj mi — ten Pałac w krwawych przedświtach stanie się już białym.
(Niosąc Agni w trybularzu, otoczona kapłanami wschodnimi, idzie między ucztujących, to wchodząc w bramy z kości słoniowej, ze złota, z żelaznego drzewa lub elektronu — to zjawia się na krużgankach zawsze z kimś innym blisko siebie, który nagle znika. Ucztującym zagląda w twarze, jakby je sobie przypomnieć chciała.
Uczta jest zmięszanym rozgwarem głosów, staje się coraz podobniejszą do huczącego dziko morza — które istotnie huczy też w Złotym Rogu).
PREPOZITES: (zdumiony do B. Nikefora) Kosmokratorze — nigdy jeszcze święte Augusty nie mawiały wprost do ludu.
(B. Nikefor marszczy się. Prepozites wydaje rozkaz podwładnemu).
W. EUNUCH: Rozkazujcie, zacni goście — oto wnoszą wam potrawy. Zabawiajcie się z radością. Jakże zdrowie żon waszych, Przezacni Ambasadorowie?
AMBASADOR ARABSKI: Jak miewają się żony Kalifa? ale o tem pomówimy na ucho.
BAZYLI EUNUCH: Spójrzcie, o mili goście i wy jeńcy najmilszego nam Sfentoslaba — w ten tron, który Was obdarza laską!
(Nachyla zodjakalną tarczę nad tronem, przejmujący krzyk Witezia Żórawjona, który chwyta się za pierś).
WITEŹ ŻÓRAWJON:
Wyłupili źrenice! — aczkolwiek trochę widzę —
widzę wcale bystro — ja rycerz bez strachu,
na duchu zwyciężyłem — iw męstwa, w mądrości lidze —
kłaniam się wszystkim — w tym gmachu!
WOJE SŁOWIAŃSCY: Prawda, nie ludzka to była moc!
PATRYARCHA: Święte Pępkoduchy nasze musiały uzyskać tę łaskę Nieba, iżby nie mogli wyjść bez podziwu nieokrzesani barbarzyńce.
BAZYLI EUNUCH: Niebu czy figlowi ją zawdzięczamy, radujmy się!
TŁUM: Radujmy się —
(Niewolnicy wwożą na wózkach góry półmisków, amfory z winem, kratery z palącym się ponczem i mrożonymi sorbetami, zamki z cukru podawane wraz z żywym Waregiem, jaskinie z bakalij, gdzie tańczą bajadery, lwy faszerowane i t. d.).
(Wchodzą masy ludu, wśród patrycjuszów osłupienie i nieukrywany wstręt. Podchodzi biskup longobardzki Liutprand, poseł Ottona niemieckiego, z towarzyszami).[1]
LIUTPRAND: Nie dali nam, biskupowi, konia, musieliśmy wlec się pieszo wśród wylewanych nieczystości — w krętych smrodliwych uliczkach, przemarzli od wichru, zwleczeni z łoża.
Spójrzcie no, większa część gości dla chwały Nikefora bosemi idzie nogami.
WOJE SŁOWIAŃSCY: Opojne Longobardy. żarłoczne Saxony! mieszka oddawna w szopie za miastem ten biskup Liutprand ze swymi zbirami, którzy się zwą leones, podobnie jak ich godny król Otton — Lwem Czerwonym! Bizantyni mają ich w nienawiści — bo Niemcy napadli Italję, Rzymian jednych mieczem, drugich wygnaniem zniszczyli.
LIUTPRAND: A wy jesteście lepsi, dzikie tauroscyty? Gdyby nie to, że jestem osłabiony przez złe jedzenie: najgorsze, że niema co pić! Ich przeklęte wino z rodzynków, smoły, sadła i gipsu!
ZBIR: Żeby się który ze strażników ulitował i sprowadził choćby o tę!
LIUTPRAND: Niech cię kto nie usłyszy — to ihumenia! niczego w kłębach zakryła twarz, aby ją lepiej w figurze oglądać; dalibóg, nie mam takiej wśród moich konkubin!
(Wysuwa się z tłumu katihumen Wszegard i Xięż. Teodora, jako mniszka).
WSZEGARD: Wybornie, doszliśmy aż tu galerją 40 męczenników, która prowadzi od św. Zofii. Może chcesz, to uwolnimy tej nocy inne twe siostry?
X. TEODORA: Nie, za dużo os — miodu nie wystarczy. Wracaj przez morze i przywieź resztę spiskowych. Gdzie jest Jan Cymisches?
WSZEGARD: Z kilkoma okrętami uderzył niespodzianie na flotylę Rossów. A tak, uprzedzi Nikefora, zanim ten okryje się nową chwałą.
W komnacie Bazilissy jest pewne Misterion: tak jest zbudowane sklepienie, że każde słowo tam wyrzeczone szeptem, słychać w celi Patryarchy i ja tam słyszałem, jak Teofanu wyznała miłość Janowi.
X. TEODORA: Co? wydrapię mu oczy!
WSZEGARD: Lecz ten nowy Józef wzgardził Putyfarową — he, zuch?
X. TEODORA: O głupiec, nienawiść uczyni ją straszniejszą dla nas, niż wszystkie straże fortecy Bukoleontu!
(Spotyka się nagle ze wzrokiem straszliwym Bazilissy Teofanu, która twarz Teodory oświetla pochodnią, lecz pogardliwie się uśmiecha i odchodzi).
PATRYCJUSZE: 1-szy. Ja mówię, że jestto Atena! choć stroi się długo i lubi towarzystwo w kąpielach — przecież ma większy wpływ na państwo, niż Nikefor.
2-gi: Nie jestto zgoła człowiek: niespokojny, w szatańskiej pracy, nie je, nie pije, jedną godzinę wśród nocy wypoczywa, oddając się myślom i rozpuście.
4-ty: Ale podźwiga jednocześnie setki szkół, akwedukty, nawet hodowlę jedwabników —
2-gi: ba, i natęża śrubę podatkową dla wyduszenia złota, aby zbudować z krwi, zdrady, kłamstwa i jęków Antychrystową wieżę Babel papieża-Samodzierżcy!!
1-szy: Widział go urzędnik ze straży nocą — Nikefor był sam w tronowej sali: raptem, twarz jego zmieniła się w bezkształtną bryłę mięsa nie było widać brwi ani oczu, potem głowa ta podniosła się w powietrze i zawisła nieruchomo, kadłub sam przechadzał się — bo cesarz nie jest nigdy w spokoju.
3-ci: Mówią, że po śmierci on stać będzie w morzu z okropnym pragnieniem: wyssie prąd, a za nim Pontus, morze Egiejskie — tak, że wszystko stanie się suchą pustynią. Nie mogąc jeszcze ugasić pragnienia, wypije rzeki lądowe, nareszcie zlewy i kloaki Carigradu.
2-gi. Matka Teofany wyznała, że przychodził do niej w nocy demon — i czynił to, co mężczyźni z kobietami.
4-ty: Fu, wspominać imię nieczyste! fu! fu!
a ja mówię, że nigdy nie było tak źle jak dziś: wprawdzie Teofanu założyła dom pracy dla heter, urządziła im ten Monasterion pięknie, aby nie uciekły — lecz na to, aby największa arystokracja — (tak mnichy mówią —!) — —
(B. Teofanu daje znak Patrycjuszowi Nr. 2 i ten idzie za nią w czołobitnych ukłonach).
URZĘDNICY: 1-szy. A cóż aksjomaci myślą o tym obecnie miłościwie nam panującym Nikeforze? zaprosił tu plebs nikczemny, a nam ujął pensyjek —
2-gi: Religja nie w czci! klasztorom zakazał legować ziemię!
3-ci: I słusznie, bo już większa część bizantyjskiego państwa jest w ich ręku — tłumy idą do klasztorów na łatwy chleb: nicponie, ciemnota, zarozumialstwo. Zwą się pustelnikami, a jeżdżą w karetach i do swych skrzyń zagarnęli wszystką pracę narodu helleńskiego. Co się tyczy Nikefora. pomięszaliście go z Justynianem! dawne kroniki czytając, nie wiecie, co się dzieje właściwie teraz.
1-szy: To ikonoklasta, odsuńmy się — oho! należy, aby się znalazł w proskrypcji — pst!
(Pije haust wina, w którym umoczyła swój krwawy lotus Teofanu, i twarz mu się wykrzywia agonią).
KUPIEC: (do tłumu) Wracam z domu zajezdnego — pochwalić! bezpłatnie wszystko dla mnie, mych niewolników i 13 koni —
JEDEN Z TŁUMU: To nietylko dla Ciebie jednego, gościu zamorski, lecz dla 500 ludzi — i 500 koni. Tu Wenetowie zajmująą całą dzielnicą św. Mamasa — rząd daje im jedzenie. Choć prawdą rzekłszy, kupcy wasi są piratami w jednej osobie. Trzeba się was strzedz —
KUPIEC: Widziałem dom dla trędowatych i szpitale dla chorych — pięknie, pięknie!
Z TŁUMU: A ty nie z Kijoaby?
KUPIEC: To jest miasto odrazy waregskiej — ja z Nowogradu słowiańskiego.
TŁUM: Z Nemogardy? opowiedz no, tam ludzie rodzą się podobno ślepymi!
KUPIEC: A wy za to umieracie oślepieni! (Chce odejść).
AMBASADOR ARABSKI: Poczekaj ty, Weneto — czy nie kupisz odemnie pereł i drogich kamieni?
BAZYLI EUNUCH: Stój, przyjacielu hagareński — me ochłeś swego towaru jak należało!
ŚPIEW PSALTÓW: Sława Bogu, który zatryumfował nad Hagarejczykami, który zburzył miasta arabów, zniszczył tych — co znieważali Matkę Boską —
AMBASADOR ARABSKI: Cokolwiek śpiewacie na nas, my lubimy się z bizantynami — bo my i wy jedni jesteśmy w tym wieku ludźmi wykształconymi.
BAZYLI EUNUCH: Masz istotnie dowód — wasze meczety są w Bizancjum, zato łacińskie kościoły nie mogą tu być cierpiane, bo nędzną kuchenną łaciną pieją o delicjach żywota Matki Boskiej...
(Nad kondygnacją filarów staje sama z pochodnią Bazylissa Teofanu i oświetla krwawą łuną dwoje kochanków: Romana Melodosa i Xiężniczkę Zoe).
ROMAN MELODOS: Upaja mię jeszcze woń tych wzgórz, w nurtach topiły się smętne lasy cyprysów.
ZOE: Małymi stadami ptastwo, w którem są dusze potępionych, przelatywało Bosfor i ginęło w lazurowych przestworzach, szybując na drugi pełen wzgórz, zatok i skał malowniczych, wybrzei Chalcedonu.
R. MELODOS: A miasto dziwnie zdala szumi, jak rój pszczół. Szliśmy w ciemnych od janowca i lauru wąwozach; wozy nienasmarowane prarzymskie z czasów Cyncynnata, wydając ton jeden, przeciągły, jękliwy — tworzyły monotonną melodję, jak miłosne elegie Propercjusza.
ZOE: Na ruinach pałaców bezimiennych piął się bluszcz i kaprifoljum, ostrym mieczem wystrzelały aloesy, w powietrzu woń żywiczna sosen z długiemi igłami, pachnącemi, jak fjołki.
R. MELODOS: Pojąłem dziś Trójcę Świętą — milczenie moje — oczy Twe — i niebo wśród nas.
ZOE: My dwoje — to niebo!
(Idą na balkon).
KENOBITA: (ukazując kochanków) Piekło jest w ludziach! Bizancjum jest miastem otchłani, grzechów i ciemności!!
(Chce odejść, lecz B. Teofanu strąca nań kandelabr i zabija. Tłum, uważając to za przypadek, ucztuje dalej.
STARSZY OFICER: (do towarzyszów) A co myślicie? mój syn służy w bukkelerach! Wyszła czarownica słowiańska, podniosła kieckę z bezwstydnymi giestami, rzucała przekleństwa i nie mógł jej żaden z łuczników ani procarzy utrafić. Wtedy posłuchali rady mnicha: rozkrajali żywot matce przed rozwiązaniem i wyjęli płód, ugotowali — w wodzie tej maczali ręce, okrwawionemi rękami strzelali. Od pierwszego żeleźca trafiona czarownica — zleciała wśród wycia polanów.
I. OFICER: Obroniła nas święta Tyche — krzyż z łańcuchem na słonecznym wozie.
II. OFICER: Hm — dawnego Heliosa?!
ale mu na czole wydrapali krzyżyk — ha, ha, ha! bestje te mnichy! wszakże i ta sala jest według kościoła św. Sergjusza i św. Bachusa zbudowana — ha, ha — św. Bachusa!
(B. Teofanu kładnie wianek laurowy Starszemu oficerowi i ten zasiada dumny do uczty, lecz po chwili zaśmiał się nieprzytomnie i runął).
ŚPIEW PSALTÓW: Oto idzie gwiazda ranna — wychodzi Eus!
Przyniósł nam swym wejrzeniem promienie słońca.
Śmierć blada Rossów i Saracenów — Nikefor Medon!
Władcy Nikeforowi długich lat!
Narody, jego czcijcie, jego wielbijcie, jemu zginajcie szyje!
BISKUP LIUTPRAND: (do katihumena Wszegarda) Ileż prawdziwiej zaśpiewaliby:
Zgaszony węglu! jamo brzuszna leżąca w powijakach! Sylwanie z mordy! chłopie! miejsce żarłoctwa i lubieżności! koźlonogi rogaczu! mieszańcze z podwójnym członkiem! dziku zeszczeciniały! nienauczony w liturgji! spustynizowany żołądku! nieokrzesany, kosmaty, buntowniczy —
WSZEGARD: A ja dodam jedno słowo: Kappadocyjczyk!
X. TEODORA: Wszystko to jednak nie dosięga prawdy i nigdy Bizancjum nie miało skąpszego i bardziej bezwstydnego władcy, który się ożenił z córką karczmarza w miesiąc po zgonie męża bazileusa. Ale został ukarany, bo ona woli djabła inkuba, którego nosi przy sobie we flaszeczce!!...
CZŁOWIEK Z TŁUMU: Czarna złośliwa żmijo!
X. TEODORA: Ludzie — oto jest kara na tego, który śmiał urągać Bazilissie!
(Chwyta go za język i odcina. Człowiek z tłumu charczy i bluzga krwią).
MNICHY: Co tu się dzieje? przygryzł sobie język? po pijanemu? wyprowadzić — oto co znaczy plebs w pałacu!
(Człowieka z tłumu wyrzucają).
OFICER STRAŻY: Mniszka z nożem? — to musi być przebrana morderczyni, ścigajcie ją!
TERPNOS: Tu jest wino ze Samos — tu z Chio — tu z Naupakty: jedno czyni mądrym, drugie szczęśliwym, trzecie pobożnym.
LIUTPRAND: Dajcie mi szczęśliwego, bo mądrości i pobożnych uczynków dość się uzbierałem.
HAGIOSOFISTA: (usiłując przekrzyczeć gwar) Homelja świętego Cyprjana o zarazie w r. 253.
LIUTPRAND: Mnie Niemca tu źle traktują — dali mi szopę, gdzie przewiewają wiatry —
HAGIOSOFISTA: — ... dalecy od skarg, zdobywamy nowe siły. Te wielkie wypróżnienia, które nas męczą — okropne zapalenia gardła, które nam głos zmieniają — częste wymioty, oczy iskrzące się i napełnione żarem — te członki gnijące, które należy obcinać — ten jadowity chłód choroby, która nas pozbawia władzy nóg — słuchu — widzenia — wszystko to służy dla wzmocnienia naszej wiary.
LIUTPRAND: Moich leones głodzą i trują złym winem.
PATRYCJUSZ: Czemuż twój książę nas grabi i zabrał nam Rzym?
LIUTPRAND: Chcesz powiedzieć, oswobodził Rzym z dworaków i wytrzebił rozpustników?
PATRYCJUSZ: Niemiec jest synonimem grubjanina.
LIUTPRAND: U nas Rzymianin jest przekleństwem.
PATRYCJUSZ: To się sprawdzi, gdy waszego pseudo rzymskiego cesarza zapoznamy z naszym rzymskim Vae victis!
LIUTPRAND: Ha, przeklęte wino z djabelskiego ziela bahunu! Czemże ono jest wobec napoju dawnych bogów Germańskich!?
(Wypija cały krater).
PATRYCJUSZ: Mówisz o piwie z jęczmienia? niema go! Boleść twą chce ułagodzić święty Patryarcha, przysyłając ci ze swych najdelikatniejszych jedzeń tłuste koźlę, nadziewane pistacjami w sosie z kawioru.
LIUTPRAND: Co, ten chudy wieprzek? z którego sam zresztą nadjadł!! czosnkiem, cebulą i porami faszerowany — ze sosem rybim — nie, z pijawek! sałaciane trawsko, olejem ohydnym skropione! wino, jak sól!
KYRIOPALATA LEON: Zaiste, straszniejsi jesteście, jako goście, niż jako wrodzy.
LIUTPRAND: Owszem, chcemy pokoju: przyjechałem po księżniczką, wiozą dary.
LEON: A za wiano chce Italji Twój landsgraf! muszą to być cenne dary?
LIUTPRAND: Skromne dary, lecz świadczące o gospodarności Niemców: materje ciepłe, naszywane paciorkami —
BAZYLI EUNUCH: Zmyliłeś adres, to dla starych wiedźm w Laponji!
LIUTPRAND: Przywiozłem też pekeflajsz, konfitury z marchwi i piwo, które bogowie giermańscy — — —
BAZYLI EUNUCH: Wzamian mój Kosmokrator każe posłać twemu komesowi dzikiego osła! i to jeśli komes twój zgodzi się cofnąć swoje hordy.
Pierwszy w Niemczech bądzie miał prawdziwego onagra.
(Śmieją sią).
X. OLGA: Z pustej głowy łatwo wylatuje wiatr śmiechu. Pokazujecie barbarzyńcom arabskim relikwie, a dla zaimponowania nam wzięto z kościołów św. Zofji, z 12 Apostołów, ze św. Sergja i Bachusa, oraz z Nowej Matki Boskiej złote i srebrne łańcuchy, kandelabry i świeczniki.
BAZYLI EUNUCH: Czegóż to, matuszka, tak się na nas sierdzi i trzyma z Nemetsoj przeciw nam?
X. OLGA: Znam wasze piękne słówka... Grzegorzowi, memu duchownemu, mieliście bezczelność dać pięć miliarezów, mnie kilkanaście dukatów, ze mną nigdy Bazilissa nie raczy rozmawiać, tylko daje mi towarzystwo patrycjuszek — — albo i zwykłe żołnierki!! Na przyjęciu lada prepozites naszepce mi do ucha jakieś obietnice i wydmucha mi dynie na brzozach — a ja za to mam nawracać całą Ruś na wasz obrządek?
BAZYLI EUNUCH: Matuszka, nie wstrzymałaś Igora, męża swego, ani Światosława od napadów — za cóż mamy Cię wielmożyć!
X. OLGA: Zaco? a braterstwo religii to nic?
BAZYLI EUNUCH: No, miej za wygraną, że pierwsza z twego narodu pójdziesz do nieba...
X. OLGA: Nad tem jeszcze dobrze się namyślę, nim z tobą się tam zechcę spotkać!
BAZYLI EUNUCH: Ale, ale, matuszka — — obiecałaś ty jeszcze zeszłemu Monarsze przysłać bogate dary: niewolników, wosku, futer i wojska na pomoc — —
w kancelarjach o to się bardzo upominają!
X. OLGA: Kiedy ty poczekasz i twój Bazileus razem ze swą kancelarią tyle czasu na mej rzece Poczajnie, ile ja stałam u Ciebie w porcie Cargradzkim, to Ci dam obiecane i jeszcze dodam trzy gołębice z siarkowymi pakułami u ogona — takiemi gołębicami zapaliłam całe miasto Drewlanów!
BAZYLI EUNUCH: Mściwa jesteś skandynawska amazonko!...
LIUTPRAND: Piję Twe zdrowie: jesteś mądra, Archontisso ruska, jakbyś była conajmniej pfalcgrafinią (czka) Aaakwizgrańską...
LIUTPRAND: Ha, przeklęte wino — w gardle od niego zasycha — dajcie więcej.
WIELKI EUNUCH: Posłowie Bulgarji!
(Wchodzą: Died i 12 strojników jako posłowie).
LIUTPRAND: Niechrzczeńcy! z łańcuchem miedzianym zamiast pasa — brudni — z włosami urżniętymi, jak u dzikich Węgrów!
BUŁGARSCY POSŁOWIE: Hospodynie — ulituj się nas!
B. NIKEFOR: Mówcie!
BUŁGARSCY POSŁOWIE: Światosław, kniaź Rossów, zasiadłszy w Kijowie — przeszedł Dunaj, wymordował nasze miasta i wsie, wbił na pal tysiące niewinnych dla samej rozkoszy męczenia — wzniósł szubienice. Wilki z północy, zwabieni jak do ścierwa — daruj Kosmokratorze, blaskiem Twej złotej Bizancjum —
KRZYK GOŚCI: Miasto strzeżone przez świętą Mądrość i świętą Czystość — płaszczem swym okrywa je Theotokos zniszczony będzie ten, kto śmiał wznieść wzrok piekielny —
B. NIKEFOR: Już raz flotę Igora z wielu tysięcmi ludzi zniszczono ogniem greckim — syn jego próbował szczęścia rozbójniczego od lądu i otóż jest pokonany.
BUŁGARSCY POSŁOWIE: Mylicie się, o narodzie Bizantyjski i Ty Kosmokratorze! Światosław dopiero idzie! Światosław wozów niema ani kotłów. Mięso w cienkie plastry krajane pieką na węglach. Namiotu nie mają, sypiając na końskim czapraku. Kniaź z drużyną nagłymi chodzi skokami, jak pantera — i chłepce krew. Gdy ma napaść, wysyła oddział, oznajmiając: „Chcę na was iść!“ I runął gniewem na niewinnych nas po drodze — tu idąc! Car Piotr, gdy ujrzał rzeź niewinnego ludu, porażony atakiem, odjęta mu mowa i przytomność. Błaga Cię, abyś wspomniał, o święty Bazileusie, że on był zawsze Tobie wierny i od was przyjął religję miłości — (gorzko) a poseł świętej Bazilissy Teofanu, Kalokyros, podmówił Światosława, aby napadł na Bulgarję — patrz, aby kniaź, nachłeptawszy się krwi — jak smok nie uderzył żelaznymi skrzydłami i na waszą, niebu podobną, Monarchję!
B. NIKEFOR: (do Teofanu) Zaprzecz!
B. TEOFANU: Chciałam usłyszeć dziką pieśń zniszczenia i wiernie Kalocyr sprowadził mi tę muzykę z północy!
WSZYSCY: Krew nasza na Ciebie!
(W niepohamowanej wściekłości goście zrywają się z miejsc, niewolnice otaczają tron Teofanu, zakrywają ją jak listki róży stulistnej i poczynają nucić. Sabejscy czciciele gwiazd i indyjscy kapłani uderzają w harfy, tworząc z nich jakby skrzydła olbrzymie).
KAPŁANI WSCHODNI:
Twoja piękność pali się, jak gromnica w mroku,
Miłość Twoja jest jak Sąd Ostateczny.
Włosy Twoje, jak skorpiony i jak węże,
lub jak namiot purpurowy czcicieli słońca!
Czarne tęcze Twoich brwi
nad studniami Babilonu,
nad morzem upojeń gwiazd Kanopy!
Twarz: to Boża Tajemnica! — —
to jest Biblja — Koran — to są Wedy!
to jest wyrok losu, pożar świata,
to jest księżyc blady na pustyni!
Wargi: to Duch Boży — to Pan Jezus,
to studnia, gdzie czerpie wodę życia niewiasta z Samarji!
to kopalnia rubinów, to ziejąca rana duszy,
to pieczęć magiczna króla Salomona!...
Szyja jej — to kość słoniowa;
pierś — to listki białych nenufarów.
Wzniesiona jest, jak kolumna wiary
lub cyprysy wśród grobów. — Nad morzem wyjącym
w ciemności świeci, jak morska latarnia.
Środek ciała jest tysiąc i drugą nocą
Szeherezady! jest anegdotą królów
i legendą w podziemnych indyjskich świątyniach —
o dziewicy, którą porwał Smok i obronił święty Georgios!
Biodra, gdy się zaczerwienią — to drzewa kwitnącego mango,
to mihrab czyli nisza w meczecie, gdzie się czyta Koran;
to wąwozy Cylicyi, wiodące ku Macierzom Azyi.
Teofanu jest wierszem światła ze szmaragdowej tablicy Trismegisty.
Jest to świątynia wszystkich bożyszcz!
Głowa Jej: to źwierciadło prawd najgłębszych —
to jest zorza borealna —
i deszcz słowiczych łkań w powietrzu — na wyspie strzeżonej przez tytanów!
To źródło wieczne z gwiaździstego łańcucha gór! —! —!!..
Nie wypowie Jej tu nikt na ziemi —
bo Jej obraz utworzył, błądzący wśród komet, Zły Myśliciel. —
B. TEOFANU: Nie dochodzą nawet do połowy mego Wirchu — dymy waszych pochwał. O wiele głąbiej, o wiele samotniej, o wiele straszliwiej!...
PATRYARCHA: (do B. Teofanu) Teraz posłuchaj, Najjaśniejsza Wspaniałodostojności — jak Kościół Ciebie uwielbia!
Zastanawialiśmy się nad tajemnicami Twej duszy — i oto do jakich najwyższych nasz Sobór doszedł wyników:
Niech Twoja Dobroć przeczyta, Rumbaropulu.
RUMBAROPULOS: Traktat w Dekalogach o tem, że Bazilissa, Najjaśniej wszechwspaniałodostojniejąca, zwolniona jest od klękania podczas przyjmowania prosfory.
B. TEOFANU: A czyż ją przyjmować muszę?
PATRYARCHA: Opowieść Twego wysokiego wzniesienia duchem wypowie Gnostyk świętego Sfinksa, uznany przez tychże 395 teologów — natchniony darem mądrości i chwalebnie myślący, Wielebny Choerina.
B. TEOFANU: (do Choeriny) Nawet Sfinksa Ty już pomagasz im chrzcić?
CHOERINA: Złotą księgę pokornego charisterion o takiej duszy jak Twoja w nieskończonosciach — składam u Twych stygmatycznych nóg.
B. TEOFANU: To będą jakieś straszne dotknięcia!
CHOERINA: W wyżynach tam żyje głębia — Bythos.
Ma potęgę wszechistnienia w sobie, jest myślą kwintessencjonalną i radością smaków pełną naraz.
Tam jest ona też Milczeniem.
Lecz nieposiągalne głębiny są milczeniem wiecznem —
posiągalne zaś stały się słowem — aktem woli i ta wytworzyła eony.
Ostatni eon — to przekrasna Sofia-Mądrość.
Lecz ona zapragnęła bezpośrednio oglądać Pragłębinę i nieohamowanie dąży w bezdno.
Niemożliwość jednak przeniknąć tam, pogrążyła Sofię w smutek, w strach, w zdumienie i w tym stanie utworzyła ona istność nieokreśloną i męczącą się. Spotkała wieczny kres — Oros, który był krzyżem oczyścicielem. Lecz dziecię Sofii wygnane — Achamot — męczyło się w mroku.
Jeszcze soczystsze jego zwątpienia, niż Matki Sofii.
Morze — to ich pieniące się łzy.
Światło — to wspomnienie ich dawnego nasycenia.
Skały — są ich niestrawną męczarnią.
Z ich strachu rozpłodziły się demony.
Z ich myśli — wysiąkli skrzydlaci Demiurgowie.
W tym co wytrawne, pomagał jej św. Paraklet. Achamot zaślubiona będzie, odpływającemu w roskosz, Maharadży-Chrystusowi.
B. TEOFANU: I cóż jest w końcu tego metafizycznego romansu, który kradłeś z Bazylidesa i u kucharzy?
CHOERINA: Materjalny świat ze szatanem i ludźmi świata, jakby pieczeń wonna, zaniedbana na ruszcie, zgorzeje!
(ciszej)
Daj mi choćby jeden zameczek z Twej ręki, a będę bardzo zadowolony.
B. TEOFANU: To jest przynajmniej jasne, lecz nie wiem, czy pomagał ci w tem Paraklet?
Masz zawsze umiejętność być na wierzchu, Choerina.
PATRYARCHA: Bardzo piękne są te myśli, o Bazilisso? ja bo nie rozumiem ich, ale jest tam coś — jest tam coś...
B. TEOFANU: A Ty Melodosie, który pono się stałeś alchemikiem i przyrodoznawcą?
MELODOS: Życie ludzkie jest wydzielaniem złota. Mogiła jest putrefakcją, gdzie dusza przebywa sublimację. To co oczyszcza złoto, uzdrawia ciało. Jad jest względny, zabija zdrowego, leczy chorych.
Poznaj mnie w dziełach: Apokalipsa chemii, Rydwan tryumfalny Antymonu, Wielki kamień prastarych mędrców, Ostatni Testament.
B. TEOFANU: Powiedz mi pocichu coś naprawdę!
MELODOS: Poznałem bizmut, czystą rtęć, cynk, cukier ołowiany, złoto wybuchowe, żelazny kobalt — i miłość!
B. TEOFANU: Poznawać i Ja będę bliżej cuda przyrody, kiedy zakończę szczęśliwie uświęcenie 40 bram.
WIELKI EUNUCH: Posłowie Światosława!
B. NIKEFOR: Niech mówią!
(Występuje wysoki, okuty w żelazo Skandynaw z hełmem, z przyłbicą spuszczoną, migocą tylko oczy. Za nim kilku dzikich barbarów).
B. NIKEFOR: Kto jesteście?
NORMAN: Jesteśmy nie nędzni rzemieślnicy, żyjący z pracy swych rąk, lecz szlachetni wojownicy, chciwi przelewania krwi. Jestem król Warangii. Imię moje Swenold. Mówi nasz wódz Tobie, Nikeforze: Nasze namioty są pod murami Konstantynopola. Otoczyliśmy stolicę głębokim rowem i jeśli wasz cesarz i żołnierze wyjdą znów — spotkamy ich straszliwie. Kraj wasz jest zalany słowianami. — Mówi jeszcze nasz wódz: Zdobyłem Bulgarję; w Perejasławiu mam środek mego państwa. Niema dla Cię innego sposobu, tylko opuścić Europą. Wróć do Azyi — mnie zostaw Bizancjum. To jedyny sposób, aby zawrzeć pokój poważny między wami i narodem Rossów.
B. NIKEFOR: Kogóż wiedzie Światosław, że ma język tak światowładny? wszak rozbiliśmy pierwszy impet waszej armii!
NORMAN: Idą z nami Rossy w żelazie z mieczami do obu rąk — Krywicze ze strzałami zatrutemi i pętami z rzemienia, który rzucają na szyję wroga. Finny z morza mrocznego na północy, które od wspienionych fal zwie się Białem, zbrojni maczugami. Czudy na prześcigłych koniach z wielkimi lukami. Polacy, straszliwsi od dzikich źwierząt w ich nieprzebytych puszczach.
Gweny z jeziora Wleo — olbrzymy, którym my sięgamy do ramion; wichrowa jazda Pieczynhów — niezmierne armie Węgrów koczowniczych, którzy raz już pod Attyla zwyciężyli Rzym; zastępy tych Bułgarów, co należą do partji wrogiej Caru Piotrowi, wyuczone na sposób grecki.
BAZYLI EUNUCH: W naszej armii są Egipcjanie, Indowie, Persy, Assyryjczycy, Chaldeje, Alani, Ibery, Kabiry, Wandale, Lombardy, Herule, Maury, Huny, Goty, Słowianie, Grecy i Murzyni. Imiona samych wodzów słowiańskich, którzy nam służą: Dobrogost, Wszegard, Swaruna, Tatymir, Onogost, Tomasz, Dragomir, Uzas, Uprawda, Istok i dwie amazonki Beglenicza i Wigilancja.
OKRZYK SŁOWIAN: Bog miłuj!
B. NIKEFOR: Dosyć tej wokandy. Gdybym ja wyliczał prowincje i królestwa, z których ściągam pułki, nie byłoby końca do jutra. Czego chce twój kniaź z pragnień rozsądnych?
NORMAN: (do Teofanu, podając jej klatką z orłami) A Tobie, Władczyni — mówi kniaź mój! jeśli te orły dwa wrócą do gniazd swych na porohy Dniepru — będzie to znak dla ludu naszego, iż kniaź powróci do Kijowa z orlicą Zjawienia Bożego.
B. TEOFANU: Te orły wypuszczone będą z wieży zamku. One dosięgną przepaści nieba, lecz nie dosięgnie ślepy i bezskrzydły, okrutny barbarzyniec gwiezdnych przepaści — Teofanu.
(Kniaź Światosław powstaje i zrywa z twarzy przyłbicą).
WSZYSCY: Światosław!
ŚWIATOSŁAW: Ha — niedosięgnie ślepy i bezskrzydlaty barbarzyniec? Tak! ale dusza moja istniała, kiedy słońca nie było — gdy świat ten był rozświetlany tylko przez gromy Światowida. Ja — niewolnik! ale rozbudzony, idą na szturm, gdzie za cmentarzem waszej Bizancjum kryją się zorze nowej Słowiańszczyzny!
(Wbiega Jan Cymisches, w zbroi).
J. CYMISCHES: Kosmokratorze, ośmieliłem się zerwać me wiązy, aby jak szybkobiegacz dawny umrzeć z krzykiem: zwycięstwo nasze!
Na lądzie zgubi rossów, że się rozpraszają w grabieży — z jeńcami okrutnie czynią, krzyżując ich, na pal wbijając, biorąc za cel dla strzał.
W monasterach księżom wbijają gwoździe do głów — gasząc światło ich duszom.
B. NIKEFOR: Jestże to prawda?
ŚWIATŁOSŁAW: (śmiejąc się) Chcieliście, żeby wasz miód jeść i pszczół wam nie rozdeptać?
umyślnie tu dałem ująć się w niewolę, aby me wojska z tem większą wściekłością przyszły mnie zdobywać.
Ujrzycie rój korabionów mych tu pod balkonami na morzu!
J. CYMISCHES: Morska twa armia w tej chwili jest zniweczona! wypłynąłem na 15 złych, zrujnowanych, starych okrętach i te wbiły się w środek niezliczonej flotyli z tysięcy korabionów tych Tauroscytów, wysokich jak palmy. I patrzcie!
(Rozchyla zasłony na morze, tam widać łunę).
Ogień grecki zewsząd rzucany zalewa całą flotylę ogniem, wylatując przez potworne miedziane gardła na rufie bizantyjskich okrętów.
Mimo ciężkich zbrój, Rossy rzucają się do morza, woląc tonąć, niż być palonymi; ciągnieni przez ciężar zbroi, idą na dno morza, którego blasków nie mają już nigdy oglądać.
(Zbliża się nieznacznie do Patryarchy, korzystając z okrzyków radości, mówi:)
J. CYMISCHES: Strzeżmy się Teofanu. Ona nie jest z nami, a więc przeciwko nam.
PATRYARCHA: Co robić?
J. CYMISCHES: Idź, pomów z Teodorą. Kobietę niezwykłą zmódz może tylko kobieta wulgarnie nienawidząca.
(Patryarcha spiesznie wychodzi).
X. OLGA: (do Światosława) Synu, Anioł dał tajemnicę ognia greckiego Cesarzowi za to, że przyjął chrzest.
ŚWIATOSŁAW: Nie bioręź go ciągle ze krwi i z ognia? Ach, jak mało towarzyszów moich wróci do Kijowa!
X. OLGA: Synu, Kijów obiegli Ci Pieczynhy!
Ty, Kniaziu, cudzej ziemi szukasz i strzeżesz, swojej zaś wyrzekłeś się, ledwo i Mnie nie wzięli stepowcy — Mnie, Twej matki wraz z Twoimi dziećmi!
Lecz ja tam wracam.
Jeśli nie przyjdziesz, nie obronisz — koczownicy wezmą gród o wyzłoconych Mych cerkwiach i Twoich kwietnych rzeźbionych i malowanych kontynach.
Czyż nie żal Ci ojczyzny? ani matki starej, ani małych dzieci?
ŚWIATOSŁAW: Matko moja, cóż Ci powiem? pęknięte mam serce od tej nieszczęsnej miłości... której nie oddam za wszystkie niebiosa!
X. OLGA: Synku, czyż nie masz pięciu żon kniahiń?
ŚWIATOSŁAW: Nie mów o nich!
X. OLGA: ...ale jeszcze Małusza, klucznica moja, która Ci dała synów Lutewoja i Dobrynię, tego młodszego chcę ochrzcić na Włodzimierza!
ŚWIATOSŁAW: Czyń z nim, co zechcesz!
X. OLGA: Przypomnij Twoje praźniki Kupały wraz z 300 nałożnicami w Wyszgorodzie!
Twoje dożynki wraz 300 innemi nałożnicami w Biełgorodzie!
Twoje Noce Jarząbkowe z 200 mołodyciami we wsi Berestowie!...
I mało tego, kazałeś jeszcze przywodzić żony i dziewice, sromocąc je, jak Salomon...
Ja Ci mówię to, abyś wstał od tych zatrutych krwią i ogniem greckim wschodów!
Ty wziąłeś lub jeszcze weźmiesz wszystko od życia — ja wszystkiego już oczekuję tam za grobem. Lecz naród Twój w pogaństwie niema życia ani tu, ani me oczekuje go tam — po śmierci!
ŚWIATOSŁAW: Wszystko wziąłem od życia?
tabun klaczy kobiecych czy zastąpić może miłość?
Te kumiry na wzgórzach za moim teremem: Perun, Dażbog, Mokosz, Sima i Regla — czy one wysłowić mogą Jedyne w piekielnych głębinach To?!
(X. Olga odchodzi, żegnając się w przerażeniu).
Przychodzę do świętego Bizantyjskiego Złotego Pałacu w mrokach, prosząc o Zjawienie Boże o wielki ogień dla duszy mej!
PATRYARCHA: On chce chrztu! (do B. Teofanu) O, jakiegoż wielkiego dzieła dokonać możesz w tej chwili!
X. OLGA: Bazilisso, syn mój daje Ci zwycięstwo w imieniu króla judejskiego, Drugiej osoby św. Trójcy.
LEON KYRIOPALATA: (cicho do Teofanu) Uspokoiłoby to naszą biedną zmęczoną Monarchię! Chrześciaństwo jest, bądź co bądź, krokiem wyżej nad obrząd, gdzie pije się jeszcze z czaszki zabitego wroga.
PATRYARCHA: (do Teofanu) Powiedz wyraźnie, niech zażadają chrztu!
B. TEOFANU: Ha — ty Kalifie zachodu, wstępujesz co tydzień na kamień zielony Magnauryi i miewasz mowę do ludu —
lecz kogóż ty masz jako lud? zepsutą czerń, dusze chybione!
Kogóż Ty dasz słowianom, jako Boga?
Afrodytę wyście zbezcześcili, jako nierządnicę; o Prometeuszu mniej wiedzą dzisiejsi grecy, niżeli o oślicy Balaama;
Nazarejski Chrystus urzędnikiem stał się państwowym.
Jakąż ideją te czarne ihumeny mają prawo chrzcić barbarzyńców?
(Do Światosława)
Utwórz własną moc! zniwecz na zawsze to, co jest u narodu Twego strachem przed Niewiadomym!
ŚWIATOSŁAW: Chcesz mnie służyć? mam wonne miody w pasiekach moich dla nabrania szału i dużo wosku na gromnice.
(Okrzyki grozy wśród gości).
B. TEOFANU: Miód wypij z Twemi bojaryniami. Wosku na gromnice nie potrzeba mi, bo nie umrę tak, żeby leżeć w kaplicy. Chcesz, aby Tobie służyć? Okaż mi Twojego Wolnego Człowieka!
ŚWIATOSŁAW: Okaże. Ci mojego Demona! Morze — które śmieje się odmętami w burzy! Morze, niewzruszone w gniewie swoim, gdy zatapia okręty! Morze, niechcące nic wiedzieć, że na kamiennych przystaniach stoją wasze Golgoty i kapliczka świętej Mądrości! Idę wam odebrać morze, bo wy nie jesteście godni jego majestatu, wy starzy i mądrzy, za starzy i nie dość mądrzy! zapomnieliście już, co miłość i szał. Teofanu: jedyna dusza wśród was!
X. TEODORA: Trucicielka! heretyczka!
ŚWIATOSŁAW: Ona jak słońce — pozwala żyć nawet Tobie, paskudne ziele!
(do B. Teofanu)
Wielka Marzanno mej duszy — więc Ciebie już więcej nie ujrzę? widzę ja śmierć w Twoich oczach!
(Po wschodach porfyrowych idzie na heliakon — w ciszy słychać gwałtowny huk bałwanów).
ŚWIATOSŁAW: Morzu Niezwyciężonemu!
(Wyskakuje. Okrzyki podziwu).
NORMAN: Wypłynął — wiosłuje w łodzi sam — ja za nim — kuj miecze, bazileusie, jeśli Ci starczy żelaza!
(Wychodzi).
WSZYSCY: Długie życie Augustowi! On jest jutrzenką Bożej sprawiedliwości — zgniótł Saracenów, którzy podbili pół świata, zapędzi ku lodom Rossów, którzy na cały świat roszczą pretensje.
B. NIKEFOR: Patrycjusze, otoczcie żelaznym niezdobytym lasem lanc tron Bazilissy, Matki Ziemi. W tarczy mojej odbije się słońce na górach, gdy miasto będzie jeszcze w mroku.
PATRYARCHA POLIEUKT: (zagradza wyjście Bazileusowi) Zagradzam Ci — nieoczekiwany?!
B. NIKEFOR: Zawsze zagradzałeś mi, gdy szedłem ku mej woli.
PATRYARCHA: Pozazdrościłeś — Bazileusie, — chwały Wszechmocnemu — i nie dajesz wznosić więcej klasztorów, zabraniasz obdarzać je zapisami pod pozorem, że mnisi nie potrzebują bogactw. Nie będę się z Tobą spierał. Kościół ubogi jest tym, który zwycięża bramy piekielnych na ziemi władców. Tem więcej zostanie dla Teofanu — skarbów, które pocieszą jej wdowieństwo.
B. NIKEFOR: Wszakże ja żyję?
PATRYARCHA: Lecz Ty nie jesteś jej mężem! wprowadzony w błąd, dałem Ci fałszywie sakrament.
B. NIKEFOR: Jakież ma skarby Teofanu?
PATRYARCHA: Jeśli mogła dać Kalocyrowi 1500 funtów złota?
B. NIKEFOR: Upadłeś na głowę, Święty Ojcze — lub nie wiesz o straszliwej polityce Bizancjum od Konstantyna Wielkiego, z którą ja walczę —
PATRYARCHA: A gdzież podziały się owe łupy niezmierne na Saracenach?
B NIKEFOR: Niestety, skarby te rozsiane są pod bramami stu miast, Cylicji, Syrji i Fenicji, które musiałem brać szturmem.
PATRYARCHA: I przywykłszy rządzić w dzikiej żołnierce, utworzyłeś sobie synod biskupów, posłusznych jak setnicy, na Twe rozkazy! — synod zasiedziały, który oblega Twój pałac — żebrząc, abyś ich mianował na intratne miejsca! Uczyniłeś się ich Patryarchą.
B. NIKEFOR: Istotnie boleje nad zepsuciem duchowieństwa i, chcąc je podźwignąć, pragną aby dźwigali razem ze mną świętą, żelazną arką narodu bizantyjskiego.
PATRYARCHA: Odebrałeś mi moich biskupów — ja odbiorą Ci Twoich żołnierzy. Nowelą cesarza Bazylego zabronione jest dawać komunję tym, co zabijają. Zakażą grzebać poległych żołnierzy z hymnami i czcią — powiedziano jest: nie zabijaj, wiec są zbójami. Zakażą iść na wojną pod wyklęciem, i zgaśnie jak świeca na słońcu Twa szatańska, mroczna potęga.
B. NIKEFOR: Jeśli żołnierze moi nie zwyciężą — za pięć dni będziecie mieli rżenie koni w kościele Świętej Mądrości — i Ty Patryarcho, zamiast na stolicy, będziesz siedział na palu.
PATRYARCHA: Świat i ludzie przeminą, a z zakonu jedna litera uronioną nie będzie.
B. NIKEFOR: „Gdzie jest duch — tam niema zakonu“.
PATRYARCHA: Masz, Bazileusie, skutki fałszywego zrozumienia tych słów św. Pawła; dla miłości Teofanu Ty wyrzekłeś się przyjaźni św. Atanazego, kościoła i świętej Trójcy; Rodzic Twój, starzec blisko wiekowy, fałszywie przysiągł, że Ty nie jesteś ojcem chrzestnym małych bazileusów, abym Ci mógł dać ślub; Tyś milczał i kłamstwo otwarło Ci drogą do łożnicy, a pycha Teofanu nie dopuściła Cię do praw męża; Bazilissa dla igraszki spełnianego zachcenia na kraj własny zwołuje demonów północy: oto jest duch, w którym niema zakonu! A teraz Ci mówię: wyrzeknij się Rozpustnicy, bo te dwie gromnice złamie nad Twoim imieniem, korona wstrząśnie się i spadnie z Twej głowy.
B. NIKEFOR: (z furją do obecnych) Wysłuchaliście obelg, rzucanych na króla, który ma w swej piersi całe imię otchłani mrocznej, napełnionej ogniem Boga — i nie zadrżał żaden z was od błyskawicy gniewu. Więc dodam jeszcze oskarżenie, oto że Ja sprzedaje drogo zboże z magazynów, że podniosłem kurs monety! Lud mój ciężko wzdycha pod jarzmem — ale rozszerzam wolność — mocują się o jego duszą z szatanem bezdusznej doktryny, który zakrył uszy i wyje. Ja złota nie chowam, ale je przetapiam w żelazo. I jeśli żyć pozwoli mi przeznaczenie wyzwolą Prometeusza, aby gwałtownym szturmem rozwarł znów nad Helladą krainę mroku, gdzie krążą miljony słone. Upadł fałszywy Olimp — runąć musi bizantyjska Galgatha!
PATRYARCHA: (łamie dwie gromnice) Anathema! Nikeforowi heretyckiemu bazileusowi — i Teofanu, łamiącej wiarą —
(Głos niewidzialnej X. Teodory).
X. TEODORA: Trucicielce, która w tańcu 40 bram wymordować chce wszystko, co najcelniejsze...
B. NIKEFOR: I ją? Jak śmiesz — mściwy faryzeuszu? wiedz, że w tej kobiecie jest więcej cudu, niż w całym twoim kościele —
PATRYARCHA: Prześladowcom kościoła odbieram Ciało i Krew Pańską.
B. NIKEFOR: Mam już komunję miłości i nie dbam o twoją komunię śmierci.
PATRYARCHA: Niechaj będą przeklęci w tym i w przyszłym życiu! dziedzictwo niech dzielą z Judaszem Ischarjotą, zdrajcą Boga! niech przyjdzie na nich trąd Jezego i groza Kaina! Niechaj nie da im nikt wody, ni ognia, miejsca na ziemi, ani dla oczu ich przestworza: Anathema! należy ich odstąpić — można ich zabić!
(Wszyscy uciekają, nagły zapęd śnieżnej burzy gasi lampy, staje się zupełny mrok — wycie morza. Krzyk tłoczących się ludzi — Bizantyni rzucają się na orszak Teofanu i rozpędzają. W mroku jarzą klątewne dwie gromnice. Przy Nikeforze zostaje dwunastu morderców, przebranych za nędzarzy i włóczęgów).
B. NIKEFOR: Zostaliście ze mną: ty wędrowny ślepy pieśniarzu, ty pogromco niedźwiedzi, starzy pokaleczeni żołnierze żebracy — i ty, karany pod pręgierzem rozbójniku, i ty kenobito —
DWUNASTU MORDERCÓW: My jesteśmy przebrani mordercy. Wielu z naszych zabiła Bazilissa, dając im w puharze truciznę lub spychając z wieży... Z nas wzięła przysięgę i uczyniła Twoich apostołów.
B. NIKEFOR: Wyłóżcie mi słowa psalmu:
„— bez przyczyny zastawili na mnie w dole sieci swoje i bez przyczyny ukopali dół dla duszy mojej. Chociażem się ja w wór obłóczył, gdy oni chorowali — trapiłem postem duszą moją i modliłem się często sam u siebie za nimi“.
DWUNASTU MORDERCÓW:
1-szy: Kto jest synem bożym, mękę znosi między ludźmi.
2-gi: Ludzie oczy wypalają tym, którzy patrzą prosto w twarz Boga.
3-ci: W pałacach moich byłem gorszy, niźli szatan, lecz zdradzili mnie, zabrali mój majątek synowie — dostojnikami są tu przy dworze — i tem ofiarowali mi dobro, nie wiedząc! mnie wygnali — ja zaszedłem aż do Jezusa! z Nim siedzę przy jednym stole — na polu we wichurze.
4-ty: W mroku widzę — odkąd mię oślepiono —
5-ty: Radość jest — w tym piekle życiowem — i Bóg jest — mimo że świat nie wskaże.
6-ty: Ja powtarzam tylko w milczeniu: Chwała i za trąd, i za śmierć — i za pustynię — chwała.
7-my: Chrystus był kuszony dni 40 przez szatana — tyś większy nad Chrystusa, bo masz obok siebie na tronie wiecznie szatana, a służysz Bogu.
WSZYSCY: Ona wciąż przędzie myśli — myśli złe.
(Teofanu schodzi z tronu i siada u stóp Nikefora).
B. NIKEFOR: Mówi przez Was ślepa dusza ludu — cóż wam zawiniła Teofanu? Jej ból nadludzki macie za skrzydła demona — jej zagwiaździste wierzchołki przyjmujecie za rogi Lucypera?!
B. TEOFANU: (głosem radosnym) Jam jest — Lucifer!
DWUNASTU UBOGICH: Opętana, uciekajmy!
(Odbiegają wszyscy, wchodzi ślepy Melodos, z oczyma pokrwawionymi, wygląd zdradza obłąkanego).
B. NIKEFOR: Jesteś świętym, że nie lękasz się zostać czy może liczysz jeszcze na me skarby?
MELODOS: Męczarnia jest putrefakcją, gdzie dusza przebywa sublimację. Zwano mnie Roman Melodos. Nie wiem, kto mnie porwał, z czyjego rozkazu kat mię wzroku pozbawił — od rozjarzonego żelaza wypłynęły oczy moje —
B. NIKEFOR: I gdy zagasnął ci świat — ujrzałeś —
R. MELODOS: Na rydwanie tryumfalnym Antymonu — jadę z Bazilissą oglądać cuda przyrody.
B. TEOFANU: Idźcie odemnie już, lub ja, ptak Oceanu, upuszczę was w dolinę, o której Bóg zapomniał —
(Nikefor daje rękę ślepcowi i wychodzą).
B. TEOFANU: Szumią bory czarne — na potwornej górze mrocznej lśni zamek. W zamku tym żyje Niewiadomy i na ołtarzu serce moje spala. Oh, już są brylanty na moich czarnych węglach — już mam wieczne światło, migocące w mroku — gdyż słońce już zgasło — słońce Bóg już zgasło!... Ach! słońce zgasło! Wyjedź ze mną na morze ciemności, ze mną — o mój Niewiadomy, który ogarnąłeś duszę moją na Misterjach!
B. NIKEFOR: (kryjąc się za kolumnę) Na wirchu szczęścia jest jakieś tajemnicze słowo i muszę je usłyszeć.
(Idzie między Potwory kamienne patrzące ku miastu, które tajemniczy się ogniami wśród mroków. Mag wchodzi).
B. TEOFANU: Cóź, Chaldejczyku? MAG: Zaćmiły się Twoje gwiazdy — nie czyń, co zamierzyłaś.
B. TEOFANU: Zamierzałam zło. Zamierzam teraz dobro. Gdybym czyniła, co zechcę, nie pytałabym mych gwiazd o to, co muszę.
MAG: Są gwiazdy, które mają łańcuchy i są skrzydła, które lecą w gwiazdy.
B. TEOFANU: I są skrzydła, które mają łańcuchy i nie podźwigną gwiazd.
MAG: Widziałem duszę Twoją, jak szła wśród lodowatych pustyń i bojaźliwie zakołatała w olbrzymie kamienne bramy Tego, który trwa w ogniu.
B. TEOFANU: Uczułam radość — niech ci będzie nagrodą za czarne błyskawice objawień Twoich. Któż jest mój wybrany?
MAG: Myśliciel wieczny Złego — przynajmniej tych głębin, które ludzkość zawsze nazywa złemi.
B. TEOFANU: Gdzież spotkam się z Nim?
MAG: Już nigdzie —
B. TEOFANU: więc go niema?
MAG: Przyciąga myśli Twe nad górami księżycowemi w mrok najgłębszy. Jako człowieka spotkałaś go raz jeden.
B. TEOFANU: Magu, nie mogę cię obdarzyć brylantami, gdyż idziesz wśród gwiazd — więc przyjmij me wyznanie: jestem niewinną.
B. NIKEFOR: (szeptem z za Potworu Hipopotama, który dusi w zębach oblewającego jadem krokodyla) Możesz to rzec, zamknąwszy w klasztorze pięć księżniczek?
B. TEOFANU: (biorąc głos jego za Maga) Chwila męki odkryła im powołanie władczyń.
B. NIKEFOR: Otrucie ojca?
B. TEOFANU: To była hekatomba najwyższa miłości, do której się wzniosło serce Romana.
B. NIKEFOR: Tajemniczy i zbyt nagły zgon młodego Bazileusa?
B. TEOFANU: Miody bóg na Olimpie nie umarł, lecz zmierzchnął.
B. NIKEFOR: Widziałem Cię, jak wróżyłaś nad wodą — w mroku wypłynęła nagle i w powietrzu zawisła ścięta głowa Nikefora!
B. TEOFANU: I stamtąd wreszcie ujrzał to jedyne i najcudowniejsze.
B. NIKEFOR: Nienawidzisz go?
B. TEOFANU: Mogłabym nienawidzieć, gdybym była kobietą: los rzucił pod kopyta jego zwycięskiego rumaka moją jedyną miłość na tej straszliwej nicości, która się zowie Ziemia! Lecz miłuję go za to, iż On wiedzie mą duszę w krainę nieśmiertelnego Dobra!
MAG: (chyląc się głęboko) Witam Cię, Zjawienie Boże!
B. TEOFANU: (zrywa się jakby do lotu, wschodzi po stopniach wieży i przechyla się ku głębinie, gdzie łuną migoce Bizancjum) Słuchaj, miasto! mówi przezemnie wieszcza, zamurowana, bijąca skrzydłami ku wiecznemu niewiadomemu Bóstwu dusza twoja — Jaźń nieśmiertelna! niosę Wam światło głębin! na całe miasto miljonowe rozlewam miłość moją, na całe obszary równin Europy i Azji — na całą ziemię i aż po królestwo umarłych wulkanów Luny: Jestem tajemnica!
(w oddali wycie tłumu)
Modlić się w klasztorze i umrzeć za Was choćby na Golgocie — mogłabym, lecz chcę Was zbawić — jednym zaklęciem Wiedzy z dna przepaści nieszczęścia mego wydobytym: Światło w mrokach świeci — a ciemności go nie ogarną: chwała Światłu!
B. NIKEFOR: (wychodzi z za Chimery Anioła w ekstazie) Jestem rycerz Świątyni Bożej! w pokorze niezmierzonej miłości mojej: dłoń daję Ci na wieki, oblubienico Światła, Teofanu!
MAG: Teraz jest chwila najcięższa, kiedy przyjdzie Szatan!
B. TEOFANU: Idź mi go wezwij!
(Ogień na ołtarzu buchnął i Mag wśród dymów znika).
(B. Nikefor chwilę stoi zakrywając oczy, z których łzy toczą się rzekami).
(Bazilissa Teofanu podchodzi ku niemu, bierze go za rękę i usiada na stopniach tronu wielkiego, Nikefor rozciąga się u jej nóg na skórze czarnej pantery).
B. TEOFANU: Nie zasypiaj... kiedy północ wybije, ja odpłynę na moim okręcie — —
Nie zasypiaj, jak dziecko zmożone płaczem, u nóg Matki, której dowierza bezgranicznie.
Pomnij, że wrogów masz straszliwych — i ja obronić Cię nie zdołam...
B. NIKEFOR: Tyle nocy gnałem tu na koniu... muszę obronić duszę Twą, Marzycielko przed jej piekłem! jutro o świcie wyruszam z armią — —
(Zasypia).
B. TEOFANU: Myślę, że jednak niema niebezpieczeństwa! wszakże rozkazałam bratu Jego Leonowi Kyriopalacie, aby obsadził wszystkie wejścia oddziałem żołnierzy. Kto wie, czy tego najgłębszego ukojenia nie czekał on przez cale życie?...
Więc śnij...
B. NIKEFOR: (przez sen)...pod miłości głazem płynęła moja łódź w ostatnią straszną Thule...
B. TEOFANU: Co słyszą?... byłżebyś Ty owym Rycerzem, który odpłynął na niewiadome bezkresy —
B. NIKEFOR:
...przekraczam świata pół, zwyciężam Termopyle
w miłości do Zjawienia na ziemi Nieznanego!...
(B. Teofanu przygląda się mu ze wzruszeniem najgłębszem).
B. TEOFANU: I czemuż nie danem było zrzucić tej maski już dawniej?...Mam więc miłości swej urzeczywistnienie... Człowiek... nie „tylko człowiek“, lecz „aż“! tak niepojęcie wiele: zjawisko wśród wieczności: człowiek, który ma w sobie niebo i morze...
(W mroku Chimer i Potworów przewijają się spiskowi).
SZEPTY: Jeszcze nie przepłynął Propontydy, — he, słyszysz: puszczyk! to On! rzucajcie mu sznury z koszami. Wciągaj — tu jama na 7 pięter — niechby sznur zarwał — zrobiłoby się mokrutko na skałach! Uf, ciężko taszczyć — dechnijmy — okręć ten sznur dokoła filaru — heo! Bazilissa! za pół grosza sprzedam teraz moją głowę!
(Uciekają, niektórzy wyskakują przez balkon).
B. TEOFANU: Nikczemni! nikczemni! jeszcze zostało was tylko siedmiu!
(Chwyta miecz B. Nikefora i biegnie po wschodach na heliakon. Widać przez dolne okno zawieszonych w koszu nad przepaścią kilkoro ludzi, między nimi J. Cymischesa. Teofanu miecz wyciąga nad sznurem. Milczenie oniemiałe).
J. CYMISCHES: Tak, możesz się zemścić — przepaść pod nami głęboko — Bóg nie pożałuje nas tnij.
B. TEOFANU: Powiedz mi wprzódy —
J. CYMISCHES: Wiem, ha ha, wiedzieć chcesz, czy wtedy omdloną posiadałem Cię? wiedz, i przysięgam Ci, że nie.
B. TEOFANU: Mówią o kochankach, którzy przychodzili do mnie nocami — podobno miewałam dziwne omdlenia!
J. CYMISCHES: Baśnie to są wierutne. Najlepszy dowód, że Mały Eunuch spał na progu Twej komnaty, nie można byłoby otworzyć drzwi, nie zbudziwszy go.
B. TEOFANU: Tak, temu pacholęciu można wierzyć!... Miałeś nademną potworną władzę miłości i za to musisz zginąć!
J. CYMISCHES: Przed śmiercią powiem — — zaczarowany był pierścień. Ty Bazilisso, zostałaś jednak czystsza od gwiazd!
B. TEOFANU: Pochlebstwami usiłujesz zakrążyć myśli moje... Musicie zginąć.
J. CYMISCHES: Jeśli Twoja metafizyczna wola musi koniecznie zabić ośmioro ludzi winnych i zbrodniczych, tnij sznur.
B. TEOFANU: Nie umiem już zabijać... Mam wstręt... do takiej krwi...
J. CYMISCHES: Zawołaj straż, zbudź Bazileusa, bądź szczęśliwa, o Najcudowniejsza z kobiet —
B. TEOFANU: Milcz, bo za to jedno gotowam ciąć sznur!
J. CYMISCHES: Śpiesz się — to nie jest najmilsza rzecz wisieć skazanemu nad Tarpejską skałą.
B. TEOFANU: Wróciłeś mi moją wiarę w siebie...
Jeśli mi dasz słowo rycerza —
J. CYMISCHES: Daję Ci słowo rycerza, że przejdę po sznurze z towarzyszami; jeśli zapewnisz nam wyjście, wyjdziemy nie skalawszy rąk. Natychmiast opuszczę Bizantyjskie mocarstwo, nie wrócę już — własnowolny banita.
B. TEOFANU: Więc idźcie.
(Odchodzi od okna i staje przy alarmowym dzwonie. Jan Cymisches ze spiskowcami wdrapują się po sznurze na heliakon, potem bez szmeru znikają za kotarami).
(B. Nikefor zbudzony podczas tej sceny wstał i patrzy — ujrzawszy Teofanu mówiącą do spiskowych, wpada w szał).
B. NIKEFOR: Zdradza — tuliła jak Matka mą głowę!... Jadowity wężu zwątpienia, nie wychodziłeś z czeluści mej duszy, ty jeden znałeś zaiste prawdę: życie jest piekłem — Teofanu szatan!
(Odchodzi kilka kroków i pada w niszy)
Kręgi mam czarne przed oczyma —
chcę widzieć!
potargać łańcuchy dawnych uczuć promiennych!
przekonać się, że jest Meduzą — w Jaskini!
(Mdleje, leżąc za tronem, tak że jest niewidzialny wśród mnóstwa bisiorów i skór. Zbliża się B. Teofanu).
B. TEOFANU: Gdzie Nikefor?
(Przerażona rozgląda się po sali. Wchodzi Mały Eunuch. Tylko z powodu zajęcia myśli, nie spostrzega Teofanu, iż pacholę jest w lunatyzmie).
Gdzie Bazileus?
MAŁY EUNUCH: (śpiewnie — w zamyśleniu) Król odjechał na wojnę.
B. TEOFANU: (do siebie radosna) Jest Bóg nad piekłem. Chcę, aby Bóg zatryumfował, nawet kiedy my idziemy przeciwko Niemu.
Jestem teraz w harmonii ze światem rządzonym Tajemniczą wolą.
(Do Eunucha)
Co uczyniłeś z kartką mą?
MAŁY EUNUCH: Kartkę wręczyłem Kyriopalacie Leonowi, lecz on grał w kostki z Bazylim Eunuchem i położył kartkę, nie czytając, a mnie wyrzucili.
(w zamyśleniu)
Król pojechał na wojnę...
B. TEOFANU: Wybije zaraz północ. Jestem już sama. Widziałam mój okręt, uwiązany do skał.
Nikefor musi zapomnieć o mnie; niechajby nawet nieco zniżył się, uczłowieczył — wtedy może stać się naprawdę szczęśliwym.
(do M. Eunucha)
Czy mógłbyś wiedzieć, co się dzieje w innej duszy?
MAŁY EUNUCH: Tego niemożna Pani! dusza jest zamkiem nieprzystępnym i nigdy się w nim nie jest!
B. TEOFANU: Straszny zamek wśród wieczności za grobem — leci jak kometa, przepływa morze myśli, mroczne jak ta noc.
MAŁY EUNUCH: Ułożyłem dla Ciebie tam leżąc na wieży baśń — nie rozumiem jej —
(Rozlega się muzyka).
B. TEOFANU: Któż to gra? ach, poznaję...
MAŁY EUNUCH: Tak, to obłąkany Orfeusz-Melodos!
(Podczas mówienia baśni przygrywa bolesnie-obłąkana, lecz cudna melodja).
MAŁY EUNUCH: Był możny król i miał ośmiu braci wojowników, którzy strzegli państwa; ziemia była zasiana zbożem, ogrodami. I przyszli raz władycy i prosili króla, mówiąc: „Twój ród jest święty, lecz wygaśnie — weź żonę, abyś miał następcę“. — „Przysięgam Wam zrobić tak, na Ojca Przedwiecznego — rzekł im król. Znajdźcie mi tę, której nóżka wejdzie w ten trzewiczek, co mi go dała stara wróżka w lesie. Oni pojechali przez miasta, prowincje i wreszcie znaleźli na kresach państwa córką węglarza — i dla jej nóg trzewiczek był zrobiony. I był ślub uroczysty. Lecz król czytał wciąż księgi święte i nie kładł się z nią nigdy do łoża. Gdy chciał spocząć — leżał na posłaniu z krzemieni ostrych jak noże, łożnica jego z baldachimem była tylko dla oka ludzi. Teofanu...
B. TEOFANU: Kto?
MAŁY EUNUCH: — Ona była taka piękna, jak Ty, Monarchini — i rzekła raz królowi: „Jabłka dojrzały — i wiśnie są już czerwone — ptaki noc całą śpiewają w ogrodach“. — Król rzekł: „Milcz Teofanu — poczekaj, aż pójdę do Jeruzalem modlić się za nas oboje, — ja będę higumenem — ty ksienią i tak zbawimy dusze nasze“. — Odtąd Teofanu poczęła w sobie żywić myśl straszliwą — i był jeden Pan możny, imieniem Jan...
B. TEOFANU: Kto przez ciebie mówi, szatan?
MAŁY EUNUCH: On był tak piękny i rycerski, jak logotet — Jan Cymisches. I ona uwiodła go do łoża swego. Lecz on rzekł: „Nie uczynię tego Władcy memu“. Ona przyszła do łoża jego — i tak on ją posiadł. Wtedy Jan budząc się ze snu, począł płakać gorzko.
(Wchodzi Jan Cymisches).
J. CYMISCHES: Witam Cię, Monarchini mroków!
B. TEOFANU: Łamiesz słowo rycerza!
J. CYMISCHES: Nie, gdyż wyjście nam zamknęłaś zdradnie. Tam stoi oddział Kyriopalata.
B. TEOFANU: (surowo) Przyszedłeś tu po djadem?
J. CYMISCHES: Jestem godny korony — mógłbym stanąć przy posągu Aleksandra Macedońskiego i nie uchylić skroni — lecz nie urodziwszy się synem króla, muszę pierwszy stopień tronu zdobyć występkiem. Wówczas słońce włożę Ci na głowę.
B. TEOFANU: Czy miłość jest większa, niż morze?
J. CYMISCHES: Tak. Lecz straż uderzy wnet sygnał.
B. TEOFANU: Miłość jest wyższa nad góry?
J. CYMISCHES: Co mówisz?
B. TEOFANU: Morzem jest zimny egoizm twój, górami jest twoja stroma ambicja.
J. CYMISCHES: Gdzie Nikefor?
B. TEOFANU: Nie zwyciężyłeś! Twoją widać głowę ściętą widziałam w mroku.
J. CYMISCHES: Do sypialni jego — za mną!
(Spiskowi odchodzą).
B. TEOFANU: Minęło przeznaczenie dom ten, jak Anioł w Egipcie — widząc, że moje gwiazdy zakrwawiły się u nóg najsmutniejszego z ludzi. Nikefor idzie teraz z legjonami. Jest Bóg w mrokach. Teraz mam pewnik.
(Spiskowi wchodzą bladzi i trzęsący się).
BALANTES: Jesteśmy zdradzeni — bazileusa niema — wyszedł z wojskiem. Rzućmy się w morze, bo u wyjścia czeka już nas zasadzka. — Wpław na drugi brzeg Azji!! choć niejeden utonie, cóż jest do stracenia?
J. CYMISCHES: Podniosę bunt w wojskach Syrji — i tu przyjdę — wydam mu walkę!
Ja nowe słońce — nowe prawo! — Żegnam Cię, Bazilisso. Postąpiłaś wspaniałomyślnie: nie pochlebiam sobie nic, choć mógłbym — wiem, że jesteś dalszą od myśli ludzkich, niż księżyc! Spróbuję zapomnieć, że w Tobie utraciłem więcej, niż koronę połowy świata — gdyż Twą miłość. W ofierze, Ty Afrodyto Niewinna, zabrałaś moich sojuszników, zostało mi tylko siedmiu.
B. TEOFANU: Więc ty szedłeś ku mnie w dymach czarnoksięskich i ja wzięłam cię niegdyś za Djonizosa podziemnego?
J. CYMISCHES: Mnie — i nie raz jeszcze Ci dowiodę, że mam boskośc Erosa.
B. TEOFANU: Fe, amfibię wzięłam za boga. wyznaj, może ty jesteś jakimkolwiek i czegokolwiek bogiem — może choć masz królestwo koników morskich lub ślimaków? — nie? — może jesteś bogiem koniokradów i szulerów? bogiem ironji?
Ah, poznaję cię, kapitanie zwany Nikim!
J. CYMISCHES: (wściekły) I będąc nikim — posiadałem Cię!
I posiadałem — bez żadnej satysfakcji, przyznaję to!
(Zrzuca i depce wspaniałe szaty — stoi w krótkiej tunice z gołemi nogami, drżąc z furji i ściskając miecz. Jest zaiste piękny: z blond brodą i rudo-ognistymi włosami, z delikatnym nerwowym nosem, fiołkowymi oczyma, mały lecz zręczności i siły potwornej).
Przyjrzyj się mi — jestem zwyczajny Antropos, oficerek — który Cię ujarzmił!
(B. Teofanu, jakby przed nią było puste miejsce, patrzy dalej spokojnie przedsię).
B. TEOFANU: W obliczu śmierci mówiłeś prawdę, więc teraz kłamiesz...
J CYMISCHES: Mam nad Tobą litość, bo dotąd nie jesteś zdolna uderzyć w alarmowy dzwon i ujrzeć me łamane ciało na żelaznej rozpalonej kobyle!
(do siebie)
Ten mały eunuch jest jasnowidzący, wszystko wie. Jeśli go pogłaskam, może mi powie, gdzie jest teraz Nikefor?
(gładzi go po włosach)
Dziecię, chciałbym Bazileusowi zanieść wieść dobrą — czy już jest za miastem? lub w której części kraju — i co robi?
MAŁY EUNUCH: Władca śpi cicho.
J. CYMISCHES: Nieprawda!
MAŁY EUNUCH: Tam w kącie legł Władca sprawiedliwy, nie czyńcie mu nic złego. Jutro musi wstać.
J. CYMISCHES: (do spiskowych) Tam!
BALANTES: Śmieć tyranowi!
B. NIKEFOR: (budząc się z omdlenia) To jeszcze nie świt?
(Balantes uderza go mieczem)
O Theotokos, przyjdź mi na pomoc!
(Teofanu zrywa się i uderza w dzwon alarmowy. Straszliwy daleki dźwięk gonga. Spiskowi odskakują — gdyż Teofanu cienkim długim mieczem dobytym z za sukni, tworzy krąg dokoła B. Nikefora).
B. TEOFANU: (do Nikefora) Ty umierasz? to nie od tej marnej rany mieczem! Ty masz zmienioną aż do potworności myśl Twego ducha!
Nie patrz tak we mnie — oczy Twe ropą krwawą zakrywają się —
ja ocieram je — z krwawych łez... ja Mroczna Weronika.
Nikeforze — jedyny człowieku na Ziemi, przed którym modlę się w otchłani mego mrożącego piekła:
jam niewinna przed Tobą...
Zabijałam w obronie Twej własnoręcznie, nie używając straży ani katów!
Winą mą, że nie mogłam zabić tego, który mi przyniósł dobrą wieść, iż obłęd miłości ku Marnemu był przywidzeniem!
Jeśli mi ufasz jeszcze — patrz we mnie! ja porwę Twą duszę —
zatrzymam ją, choćby sam Zgon z tronami Furyj swych wzywał o nią —
lub z Tobą pójdę, będę z Tobą razem w grobie, przez to, iż Ty we mnie uwierzyłeś!
Rozwierasz oczy —
Miej litość! — surowe straszliwe Twe spojrzenie, jak na ikonie krwawego Jezusa, gdy sądzi w Dniu Ostatecznym!
Na krzyż — na krzyż chcę!
Nie z poddania się Bogu —
nienawidzę go odtąd i na wieki — wyzywam go na bój bez miłosierdzia.
Ja — Lucifer, umierać będę na krzyżu — spiekielnię lazurowy Nazarejczyka tron.
Każdą krwi kroplą sączyć będę nad ciemną pierś Boga, co łamie nas, tryumfujący!
Ty, Nikeforze, teraz nie umieraj.
Pokonamy razem chrześciaństwo i zgon.
Uwierz w płomienną Jeruzalem mojego serca!
Życie me jest jedną straszliwą mszą, w której odprawiałam Tajemnicę Człowieka. Coraz mi jaśniej!
rozwarły się całe wąwozy świateł w innym wymiarze, już za tym Bytem.
Co mówisz? ha — —
Pęknięty kryształ spoić trudno —
zranione serce zgoić trudno?...
Słuchaj! jeśli męczyłam Cię aż do obłędu —
ja dla Ciebie spełniłam coś więcej, ja w piekle mojem żyjąc, uwierzyłam w Szczęście!
I nie dam Cię, nie dam — — bo Cię miłuję!
B. NIKEFOR: Kłamiesz!
B. TEOFANU: Zaślubiam się z Tobą tą krwią! a wiesz, rzekł jeden derwisz o mnie — że ja za skarby obu światów nie oddam nigdy jednej chwili marzenia mego, płonę jak gwiazda, znam cenę bólu iskry niebiańskiej... i taka będąc, ja Ciebie miłuję!
B. NIKEFOR: Kłamiesz!
B. TEOFANU: Teraz jest chwila, kiedy stoję na szczycie mego bólu i szczęścia, jestem jeszcze Aniołem, nie strącaj mnie w dół... abym się nie stała Upiorną Wampirzycą — bo Cię miłuję!
B. NIKEFOR: Kłamiesz...
(Bazilissa Teofanu wstaje z klęczek, zatacza mieczem nad sobą krąg, twarz jej zmienia się nagle w jakieś Monstrum-Wampirzycę bladą z krwawymi usty).
B. TEOFANU: Zetnij mu głowę, Balanthesie! jeśli głowa ścięta myśli, niech tam na wieży oświetlona pochodniami spojrzy we mnie — i wymusi u swego Fetysza na mnie piorun!
(Jan Cymisches siada na Chimerze Władztwa. Nikefora związanego i z rozłupanem czołem wloką).
BALANTES: Klęknij, nikczemny tyranie, skąpy dla ludu, uciskający kościół i mnichów — tu przed monarchą twoim, Janem z Własnej Potęgi!
B. NIKEFOR: Teofanu, nie zbliżaj się, opuść mnie — nie chcę na Ciebie spojrzeć w godzinie męki —
(Jan Cymisches kopie go nogą — Nikefor pada. Spiskowcy rzucają się nań).
SPISKOWI: Mam brodę jego wyrwaną w garści. Łam mu szczękę głownią miecza! zęby jego rozsypały się po podłodze — weź głowę, Akypotheodorosie, nieś na wieżę.
(Wybiegają).
B. TEOFANU: Boga niema. — Zanim rozgryzę sygnet z trucizną i wypłynę w mrok — Monarchini upiorów —
(do M. Eunucha)
dokończ swej bajki.
MAŁY EUNUCH: W pałacu Władcy była studnia bardzo głęboka, wydrążona. Teofanu z dwiema córkami swemi wrzuciła tam ciało.
B. TEOFANU: Widzisz, że to nie ja!
MAŁY EUNUCH: Zakryła studni otwór kobiercem i kazała przychodzić jednemu za drugim braciom Wkładcy, mówiąc: „on was zwie“. I oni przybiegli, myśląc, że to dla zaszczytów. I Teofanu wyszła z gromnicami w ręku, wiodąc ich aż do studni — na dywan oni wstąpili, myśląc, że jest dla ich uczczenia. I runęli tak w przepaść, i zginęli wszyscy przed świtem.
(Robi się szmer groźny — wbiegają spiskowcy).
J. CYMISCHES: Pałac się budzi — zamknęli bramy w dole.
SPISKOWI: Waregów straż tu biegnie.
(Słychać huk toporów, łamiących drzwi szczęk mieczów, w mroku na wieży błyskają pochodnie i widać w huraganie zamieci śnieżnej głowę ściętą Nikefora).
BALANTES: Waregowie, przestańcie walczyć. Bazileus już nie żyje. Oto głowa Nikefora tam na wieży — ogląda ją całe Bizancjum. Witajmy prawdziwego Bazileusa: Jan Cymisches — Autokrator!!
J. CYMISCHES: Nie mogę patrzeć — demony szarpią mnie — w piekło zapadłem! Huragan wyje — głowa jakby świętego Jana w mroku — wśród pochodni morderców! O plamo jedyna na honorze wojownika!...
WAREGOWIE: Zemścijmy Nikefora!
J. CYMISCHES: Walczmy!
(Wpada Bazyli Eunuch bocznymi drzwiami).
BAZYLI EUNUCH: (do Waregów) Barbarzyńcy, złóżcie broń. Bizancjum woła nowego władcy. Święty Bazileus Jan! długich lat!
(Do Waregów, którzy wyrąbali drzwi i gotowi się rzucić).
Wy co? jesteście tu obcy — to są nasze sprawy. Nie macie obowiązku mścić jego śmierci — to nie wasz był konung — honor wasz przeto jest nienaruszony. A choćbyście nas zmogli — miasto jest zbudzone i was wyrzezają! Moich 3000 niewolników i dwadzieścia tysięcy eunuchów pałacowych — i wszystkie zjednoczone cyrki i setki tysięcy mnicha z monasterów przeciwko Wam? Słyszycie dzwony?
(Straszne jęki dzwonów).
WAREGOWIE: Tak — on już nie żyje — mścić niema dla kogo.
(Wychodzą).
BAZYLI EUNUCH: Jaki tam szatan uderzył we dzwony? Czy nie Atanazy, wierny Nikefora? Gdym tylko ujrzał głowę na baszcie, ogłosiłem ludowi oswobodzenie z ucisku tyrana. Miasto zaczęło wrzeć partja Nikefora była potężna, lecz wydałem edykt, aby mieszkańcy zamknęli się w domach i nie czynili nowości. Każde wyjście na ulicę jest karane śmiercią. I miasto zatrwożone udaje, że śpi. Ulice puste.
(Podaje mu pergamin)
Oto lista tych, których należy wygnać dla bezpieczeństwa tronu, a przedewszystkiem znieść prawo, ujmujące dóbr klasztorom! Złoto między mnichów rozrzucić, aby świecił nieskazitelnie djadem.
J. CYMISCHES: Mam władzę, którą mi dało Fatum zabrudzonemi rękoma. Ha — podzielę się razem z Teofanu! Jej oczy były mem przeznaczeniem. Wieczną ma w sobie młodość — jak jutrzenka. Wezmę ją na mój rydwan.
(Wchodzi Witeź Żórawjon przez komin. Do B. Teofanu).
WITEŹ ŻÓRAWJON:

Pani Pana zabiła:
radosną słyszę wieść —
tyłeś się natęskniła,
możem już na tron sieść!
Z moim rodowym klejnotem
nie lękaj się żadnych plam —
mój hełm jest z końcem złotym,
drżą chamy u mych bram!...
Wprawdzieś Pana zabiła,
lecz ty z miłości wrzesz —
słodycz mię zemroczyła...
Będziesz moją? śpiesz.

B. TEOFANU: Tyś wszakże bezlotek — nacóż ci Orlica?
WITEŹ ŻÓRAWJON:
Chciałem Ci iść na rękę — jeśli nie —
Rycerz Artusowego Stołu odjeżdża — i adje!
(Wchodzi Teodora i Patryarcha, trzęsący się starzec).
J. CYMISCHES: W takiej chwili przychodzicie się targować? później!
X. TEODORA: Przyszłam, aby spojrzeć w oczy tej, która idzie do celi wilgotnej i zimnej, aby już nie wyjść nigdy! (cicho) Oczy te zgasnąć muszą! (głośno) Morderczyni, wydaj swych współwinowajców! weźcie ją na tortury.
PATRYARCHA: (do J. Cymischesa) Zakazują Ci przyjmować Ciało i Krew Pańską... hańba!... hańba!... Chyba, że wszystkie dobra mają być zwrócone św. Synodowi. Biskupi mają być zwolnieni od władzy nad nimi Tronu.
J. CYMISCHES: (z udaną słodyczą) Rad jestem, Ojcze święty, że Trójca wybrała mnie swym lichem narzędziem. Oto nowelle Exaugustosa Nikefora przeciwko władzy i majętnościom kościoła. I takowe drę.
PATRYARCHA: Wydasz mi głównych winowajców... Usprawiedliw się!
BAZYLI EUNUCH: Słusznie. Uderzył Balantes mieczem Nikefora, Akypotheodoros zawiesił głowę na wieży.
Tych dwóch weźmiemy na tortury i zetniemy. Lud niechaj się dowie o wymiarze Sprawiedliwości.
J. CYMISCHES: Przysięgam, że ręki nie położyłem na Nikeforze. Fortunę mą całą oddaję na szpitale. Będę sam oglądał rany chorych... Wesprę rolników, cierpiących głód i dyjarję z powodu nieurodzajów!
PATRYARCHA: Puszczam Cię w pokoju, Synu!
(ukazując Teofanu)
A z tą co?
X. TEODORA: Do klasztoru — na kresy państwa!
J. CYMISCHES: Teodoro, jesteś, bądź co bądź, Porfyrogenetka. Należy ci się tron. Połączmy nasze losy.
X. TEODORA: Znam cię — i wiem, że nie czekają mię radości, lecz zmiażdżyłam pierwszą pod sklepieniem nieba kobietę tych czasów!
J. CYMISCHES: Wojska niech się szykują u bram. Idźmy na armie wilków północy, których przyzwała —
X. TEODORA: Morderczyni w mrokach! wnet przyśle tu mnichów.
(Wychodzą. Teofanu powstaje zwolna ze stopni Monstrum, przedstawiającego Tajemnicą — zbliża się do krzyża, który jest w kształcie drzewa rajskiego, z klejnotów ptaki migocą).
B. TEOFANU: W mojej kamiennej celi ściany zimne i wilgotne — żaden odgłos świata dostąpu tam niema. Wchodzą przez małe, wąskie drzwi, posłuszne tylko memu zaklęciu. O śmierci, tyś rozbudzeniem kosmicznych fal i nawałnic! Zwiej mię z drzewa życia, jako złocisty liść jesienny z metalicznym dżwiękiem lecący po górach Tajemnicy! Zorzo płomienna, pogromczyni życia rozpasanego w swych bezmyślnościach, bądź umiłowana! Nad męką, nad bólem, nad smutkiem i tęsknotą, niech świeci się panowanie, niech zaszumią czarne skrzydła Twoje.
(Wschodzi księżyc)
Zakwitnął cudowny płomienny kwiat o koronie księżycowej z rozchylonego kielicha stoczyło się kilka kropel ambrozyi — —
Do Twych bram idę, Luciferze!
(Muzyka staje się wspaniałą, jakby na tysiąc strun grana).
Ty skrzydłami swymi wskazujesz mi drogę: Odrodzenie ludzkości przez coraz głębszą tragedję!
Lecz czem jest mi ludzkość?... echem turkocącego wozu, który runął w przepaść!...
Jestem sama. Oto jedyna prawda: Jaźń w pustyni, kuszona przez Nicość!
(Ukazuje się głowa ścięta B. Nikefora).
Ha! na wieży głowa Nikefora!
Patrzy — tak, powieki podniósł i we mnie patrzy — Na podwórzu idzie dwoje mych pacholąt płaczących... te łzy lecą do serca mego! — jakby olbrzymie głazy Przeznaczenia! (z nagłą mocą)
Na Ocean chcą wypłynąć — na dziki bezmiar Oceanu, który wpada już w otchłań Chaosu — tam za słupami Heraklesa —
wypłyną w ostrym powiewie słonych fal —
(próbuje wyjść)
Zamknęli mnie. Niema stąd wyjścia? A jednak nie mogą wyjść przez bramą, którą mi rozwiera Zgon! Me pacholęta muszę stąd wyrwać i uciekać w inne regiony —
(Przez okienko zakratowane w drzwiach zagląda Kalocyr).
KALOCYR: Witam Cię, Najświętobliwsza Exbazilisso. Wróciłem z konnej przejażdżki, a Ty wybierasz się pono piechotą?
Może każesz, abym zanotował Ci rozpalonym piórem na czole: robaki gryzą gorzej od lwów?
B. TEOFANU: Potrzebują usługi za wielki skarb.
KALOCYR: Masz przed sobą ostatniego z wielkich greków — jestem mianowicie z tych, co strzegli Termopile.
B. TEOFANU: Po tej drugiej stronie, tam gdzie czaił się Efialtes... wiem! Lecz muszę zawierzyć ci moją sprawę. Mam wartość pół Indyj w jednym olbrzymim szafirze, rozmiarów jak twoja głowa.
KALOCYR: Zaczyna mnie to interesować mocno. Masz co jeszcze, o Najlepsza?
B. TEOFANU: Idź, wezwij mych synów — z ich sypialni jest wyjście podziemne —
KALOCYR: Wiem — ale —
B. TEOFANU: Będą ich czekała już tam — (ukazując morze w głębi) na pokładzie mego statku o czarnych żaglach — pochodnia jedna tylko będzie jarzyła.
(Do siebie)
Mam sznur z heliakonu —
KALOCYR: Ten szafir mógłbym obejrzeć?
B. TEOFANU: W chwili, gdy ujrzą mych synów —
KALOCYR: Na tył śmierdzącego kozła, nieporadzę Ci nic, choćbym był uczciwszy niż Focjon: Twymi dziećmi zaopiekował się Atanazy — tu idzie on z mnichami —
B. TEOFANU: Jeśli Atanazy? — mam otwarty świat przed sobą od zenitu Gwiazd północnych, aż po niezgłębiony niewiadomy Nadir!
(Wchodzi św. Atanazy z mnichami, niosącymi gromnice. Mnisi cofają się w przerażeniu — ukazując na stojącą pod Drzewem Krzyża Teofanu).
ŚW. ATANAZY: Chodź zemną, duszo...
Na wyspie Proti jest więzienie straszne, lecz tam zacznij żyć niedolą świętych ludzi. Tam poznasz wybrańców, którzy nie widzieli słońca od niepamiętnego czasu, a myśli ich wciąż idą wyżej, idą, idą...
Znasz li te rozpacze, które wzrok zamieniają w drogocenne kamienie, jakich nie ma żadna korona władców? Tam wilgoć kapie z filarów, jak wieczne łzy...
Tam nauczysz się miłować najcichszy, najgłębszy smutek... tam serce Twe pojmie nareszcie —
(Ukazuje niebo).
B. TEOFANU: Już nie mogłabym cierpieć, bo nie mam już kogo miłować.
Atanazy, kochałeś Ty mnie kiedyś —
ŚW. ATANAZY: Milcz, nierządna —
B. TEOFANU: Wybacz mi. Wyratuj mi synów. Czy rozumiesz, czem byłoby zostawić ich tu, w tym powietrzu, gdzie wszystko jest kłamstwem.
ŚW. ATANAZY: Mówiłem do Ciebie łagodnie, pókim widział złamaną trzcinę pod nogą Boga —
lecz Ty ośmielasz się sądzić Jego świat?
I teraz jak hyjena, mając grzeszny instynkt macierzyństwa, oblężona przez myśliwych w barłogu — wynosisz swe małe w zębach?
Ty, nieszczęśliwsza od hyjeny, nie mogąc wynieść — zostaniesz przy małych swych, które tu będą uwiązane na krótkim łańcuchu wiar.
B. TEOFANU: Byłeś sam żeglarzem — ja chcę Morza. Nie pójdę bez mych pacholąt — uklękam przed Twym brudnym cuchnącym habitem Pokutującego —
daj mi synów mych —
ŚW. ATANAZY: To, co zrodziłaś inter urinam et feces — miłujesz! a Boga Kosmokratora, który dla Ciebie trzy dni przeleżał w żywocie ziemi — Ty odrzucasz?
B. TEOFANU: Nie mówię teraz o kanonach wiary — mówię, iż czeka mię okręt mój, a za chwilę będzie zapóźno.
ŚW. ATANAZY: Włóczyć się chcesz, opętana marzeniami — a oto Pan mówi Ci: posyp głowę popiołem i zostań.
(Do mnichów)
Włóżcie jej habit klasztorny, obetnijcie jej włosy.
Twoich synów wychowam nie na pogańskich mędrców fantastów, lecz na cichych, pozbawionych mądrości gwoli Chrystusa, dobrych pasterzy, na najwierniejszych sług Soboru Nicejskiego.
B. TEOFANU: Powiem ci za mędrcem: Jedyną wymówką Twojego Boga jest to, że go niema.
ŚW. ATANAZY: Jesteś już w piekle. Słyszę — słyszę już z upojeniem Twój jęk z czeluści. Pan miłosierny dał nam z wyżyny swego nieba radość niewymowną nasycania się mękami potępionych.
B. TEOFANU: Nasyć się.
ŚW. ATANAZY: Nie mając nadziei zbawienia, żyj wśród ciemności murów — w miejscu anielskiem, chodząc sama, jak zły duch.
Obudzi Cię w nocy dzwon na modlitwą, kiedy będziesz chciała oddawać się Twemu inkubowi.
Legniesz twarzą na worach z kośćmi pustelników przy tlącej się gromnicy w lochu, kiedy będzie Ci za murami wyśpiewywał pogański słoneczny wyklęty Helios.
Zamiast iść do lasu i ogrodu, będziesz ślepła, oczy Twe wygniją nad haftem złoceń na ornatach, wyszywanych tym jednym monotonnym ściegiem: Kyrie Elejzon.
Przed dzwonem wieczornym rzucą Ci, jak szakalowi, trochę zgniłego zapleśniałego jadła w pękniętej skorupie, aby odpłynęła woda i męczyć Cię mogło pragnienie.
Ty, co wykwintnych umysłów szukałaś, będziesz miała warczenie złych plotkarek, kułaki grubiańskich Furyj, złośliwe spojrzenia obłąkanych, wymówki skąpych rezydentek — bo jako spowiednik nie mam złudzeń — klasztor jest miejscem aniołów, którzy śpiewają przez tłum tępych i nikczemnych.
Ty, co miłowałaś zakazaną mądrość Plotyna, Trismegisty, Hieraklita, Homera, indyjskie Wedy, Sisupala Bada, Bhagawat-Purana Ty, druga Hypatja Aleksandryjska — co mierzyłaś z matematykami przestrzenie nieba i zgłębiałaś szatańską naukę, która mówi, iż ziemia nie jest najważniejszym i jedynym tronem świata —
Ty jedyny miód ciągnąć będziesz z wyschłych pasiek Ojców kościelnych.
Twoje ciało, dumniejsze niż Bogarodzicy, oddasz pod plagi dyscyplin z żelaznymi końcami, zajmując habit ten zarażony trądem, w którym umarł już czwarty pokutnik.
Niech Ci nie da Pan swego miłosierdzia, abyś długo mogła się rozkładać za żywa.
Wiedźcie ją teraz, nabożni czerńcy!
(Ukazuje się dwoje pacholąt za kratami).
PACHOLĘTA: Mamo! gdzie Ty idziesz? nie opuszczaj nas.
B. TEOFANU: Kochajcie, moi synaczkowie, mnie i Słońce, a jeśli trudno będzie Wam to kiedyś wykonać — tylko Słońce.
PACHOLĘ STARSZE: Jak będę Cesarzem, Ty wrócisz na rydwanie.
ŚW. ATANAZY: Choerina — Tobie oddaję opiekę nad młodszym. Kalocyrze — Ty zajmij się wychowaniem starszego.
Trzeba, aby mający się stać władcami rzymskimi, wiedzieli, iż Słońce jest kłamstwem. Włóżcie jej kaptur.
Przykujcie niewolnicę do rydwanu Boga!
CHOERINA: (szeptem) Ty — Wielkie Wszystko — Dionizos — zmartwychwstaniesz —!
B. TEOFANU: (której nagle zarzucają kaptur, nie dając jej spojrzeć w dzieci) Aa!
(Głośny żałobny śpiew chóru. Kiedy przechodzą swym konduktem, straszniejszym niż pogrzeb, z mroku wyłania się ciemne widmo — w widmie tym o potwornych nieludzkich kształtach, świeci para magnetycznych oczu.
Krzyż mrocznieje.
Widmo ogarnia Teofanu, wiedzie w mgle, wśród rozjęczonych dzwonów i chóru żałobnego. Wszystko staje się podobne do żałobnego płynącego okrątu, gdzie gwiazdy są zagaszane mrokiem olbrzymich skrzydeł).
KONIEC DRAMATU.




  1. Rozmowy małym drukiem mogą być w teatrze opuszczane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.