W polskiej dżungli/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI.
NA KANALE OGIŃSKIEGO.

Jurek, dobrze poinformowany przez kierownika schroniska i mając przed sobą mapę, prowadził wyprawę. Marynia pomagała mu uczciwie, wiosłując starannie. Płynęli pomiędzy ścianami sitowia i trzcin. Na wyższym brzegu rosły duże drzewa, a w cieniu ich stały niziutkie chatki o strzechach trzcinowych i płotach, splecionych z prętów olszowych i brzozowych. Na brzegu leżały przegniłe „duszehubki“ i „obijaniki“[1], inne kołysały się na wodzie, uwiązane do palów, wbitych w muliste dno.
Gromadki dzieci pluskały się w rzece i skrawkiem sieci łapały jazgorze i wijuny.
Baby, obojętne na wszystko, co się działo wokół, prały bieliznę, kłóciły się i plotkowały.
Mężczyźni pracowali na przeciwległym, niskim brzegu. Wycinali pręty do robót koszykarskich, zdzierali korę na postoły i „króbki“[2], kosili trawę, doglądali bydła, pasącego się na „nietrach“ po brzuch w wodzie, brnęli po rozlewiskach z „łatami“[3] i „wołokiem“[4], chwytając ryby w tatarakach i sitowiu.
Wiosłując szybko, kajakowcy dopłynęli do jeziora Horodyszcza, nad którem połyskiwały krzyże barokowego kościoła, ufundowanego przez możnego Kopcia dla o. o. Benedyktynów; obok świątyni, na tle ciemnych, starych drzew, jarzyły się okna nowego budynku szkoły — wesołej, jakgdyby rozświetlonej odwewnątrz.
Minąwszy Horodyszcze, kajaki wypłynęły na Jasiołdę. Błotniste, niezaludnione brzegi ciągnęły się jednostajnem, zielonem pasmem, ożywionem tam i sam wysepkami krzaków i nikłych drzewek. Wśród bujnej, szmaragdowej porośli przechadzały się poważne zawsze, niby zadumane bociany. Znajdowały tu, widać, obfity żer, bo co chwila łykały coś, wyciągając szyję i trzepocąc skrzydłami z zadowolenia.
Woddali zebrało się stadko szarych żórawi. Ostrożne ptaki, oglądające się podejrzliwie, natychmiast rozproszyły się po łące i odeszły dalej.
Po pewnym czasie na horyzoncie zaczerniał las, a na trakcie, biegnącym wpobliżu rzeki, podróżnicy spostrzegli wozy, ładowane sianem i trzcinami, dalej duże stogi siana; niektóre z nich stały na „podokach“, czyli na słupach, wbitych w błotnisty grunt.
Wpobliżu brzegu coraz to częściej widniały teraz wioski, leżące przy trakcie. Nad brzegiem Poleszucy klecili i wiązali tratwy, wypalali i drążyli łodzie. Koło kureniów i większych od nich „budanów“[5] suszyły się sieci różnych kształtów i rozmiarów — od najmniejszych workowatych „wołoków“ i „kryhów“ — do szerokich na sto metrów „niewodów“ o długich i wąskich matniach.
— Oj głodna jestem! — szepnęła Marynia do brata.
Ten spojrzał na zegarek i odpowiedział:
— Tak, dochodzi godzina trzecia! Będziemy dziś mieli spóźniony obiad, bo chcę wpłynąć do kanału i tam dopiero stanąć na popas.
Minęło półgodziny, gdy Jurek spostrzegł na lewym brzegu tablicę na słupie. Przeczytał: „Kanał Ogińskiego“ i jakieś niezrozumiałe dla niego liczby. Wiosłowali jeszcze przez kilkanaście minut, a gdy z obydwu stron otoczył ich gęsty las, przybili do dość wysokiego brzegu i z radosnemi okrzykami wyskoczyli na twardą ziemię.
Jurek uwiązywał kajaki i wydostawał potrzebne dla Maryni rzeczy, Staś i Olek zbierali w lesie suche gałęzie i szukali dogodnego miejsca na ognisko.
Znaleźli wreszcie niedużą polankę, otoczoną krzakami leszczyn i czeremch, rozpalili ognisko i pobiegli po wodę. Marynia zawinęła się szybko i przyrządziła smaczny obiad, a na leguminę dała herbatę z lukrowanemi sucharkami, które dostała w prezencie od doktora w Lubieszowie.
Jurek popędzał towarzystwo, gdyż chciał za dnia dopłynąć do Telechan, żeby nie nocować gdzieś w kureniu, czy wprost w kajakach. Chłopcy zwinęli więc szybko obóz, starannie zagasili ognisko, zalawszy je wodą, i usadowili się w kajakach.
Płynęli teraz wśród pięknego lasu, przez który, niby równy jak strzała korytarz, biegło łożysko kanału. Łapy świerków zwisały nad wodą, na suchszych miejscach strzelały ku niebu sosny, do półpionu ukryte w obfitem podszyciu z leszczyn, kruszyn, krzaków maliny, trzmieliny i bzu koralowego. Zbocza niewysokich wydm piaszczystych rozkwiecały fioletowe wrzosy, co niby przezroczystym dymkiem otulały glebę. Pachniała macierzanka, a na zielonej szacie ziemi jakgdyby paciorki kropliły się granatowe borówki-czernice.
Las ten urywał się nieraz, niby zmieciony straszliwym porywem wichru. Wtedy na podmokłych nizinach do szczeciny podobne tkwiły karłowate sosenki, brzózki omszone, krzywe, rozczochrane wierzby, wyrastające z grubych warstwic mchów torfowych, niewidzialnych jednak pod kobiercem z wełnianki, turzycy, żórawiny, krzaczków czarnych jagód i modrzewnicy.
Wygląd lasu zmieniał się często. Różne gatunki drzew odmiennych potrzebują gleb. Tam więc, gdzie leżały grube pokłady wilgotnych, szarych piasków i sinego mułu, obok świerków rozrastały się wspaniałe olchy, graby, brzozy, sokory i wszędobylskie osiki, a wśród nich nieswojsko czujące się w tem towarzystwie dęby, klony, jesiony i sosny...
Odpłynąwszy około piętnastu bodaj kilometrów od początku kanału, młodzi podróżnicy spotkali tratwy.
Flisacy, odtrącając się od dna długiemi „szostami“, płynęli powoli. Tuż obok małych chatek, zbudowanych na tratwach, paliły się ogniska z zawieszonemi nad płomieniem kociołkami z gotującą się rybą i kaszą. „Starosta“, stojąc na ostatniej tratwie, pokrzykiwał na „czeladź“, a głos jego toczył się nad wodą. Pracujący na tratwach ludzie uśmiechali się do prześcigających ich chłopców i dzielnie wiosłującej dziewczynki i żartowali dobrodusznie.
Kajaki, przebywszy nagły załom koryta kanału, wpłynęły znowu pomiędzy ściany lasu i popędziły dalej po nieruchomej prawie wodzie. Koryto zwężało się miejscami, zamulone i zarośnięte sitowiem. Pod brzegiem tkwiły wbite w dno drągi, a na nich wisiały zardzewiałe druty kolczaste, świadczące o tem, że nielitościwa ręka wojny dosięgła nawet te tak odległe i trudno dostępne okolice. O niej przypominały też ukryte w haszczach leszczyn i wiklin głębokie leje od wybuchających pocisków, resztki rowów strzeleckich, a tuż obok nich — małe, zgniłe krzyżyki na mogiłach.
Turyści, wiosłując szybko, dogonili nowy szereg tratw i, prześlizgnąwszy się z trudem pomiędzy niemi a brzegiem, ujrzeli przed sobą śluzę.
Tratwy i duże łodzie, naładowane korą dębową, stojakami kopalnianemi i cienkiemi żerdziami osik, stłoczyły się przed nią.
Jurek spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina siódma.
— Źle! — mruknął. — Późno już — nie dojedziemy do Telechan...
Namyśliwszy się dobrze, przybił do brzegu i zawołał do kolegów:
— Wyciągajcie kajak na brzeg! Musimy tu zanocować...
— Gdzie? — odkrzyknął Olek.
— Idę szukać dla ciebie wytwornego hotelu! — odpowiedział Jurek ze śmiechem.
Wyszedłszy na brzeg i wciągnąwszy kajak na piasek, poszedł rozmówić się z dozorcą.
Okazało się, że dozorca leży chory; urzędowała zato jego żona — hoża, młoda kobieta o pucołowatych policzkach i wesołych, śmiałych oczach. Dowiedziawszy się, że razem z chłopakami podróżuje dziewczynka, dozorczyni rozczuliła się nagle i obiecała przyrządzić dla gości dobry nocleg.
— Poczekajcie trochę — mówiła, ukazując białe, zdrowe zęby, — przepuszczę ostatnie tratwy i zamknę śluzę do jutra!
— Ba! — zawołał Jurek. — Wyminęliśmy jeszcze kilka ich kolejek!
— Te zanocują na kanale — uspokoiła go kobieta i, stanąwszy na mostku, krzyknęła:
— Spuszczać wodę!
Po zamknięciu śluzy wszyscy poszli do domku dozorcy. Jurek z kolegami i dwu robotników nieśli bagaże i zapasy żywności.

Biedak dozorca zapadł na reumatyzm, tę chorobę „ludzi wodnych i bagiennych“. Marynia, nie zwlekając, dała mu dwie pastylki salicylu i ucieszyła się, gdy ból w grzbiecie i ramieniu ustał wkrótce. Dopiero wtedy przystąpiła dziewczynka do przygotowania wieczerzy. Pomagała jej dozorczyni, rozgrzewając kapuśniak i
Jak strzała przecina lasy i bagniste niziny kanał Ogińskiego.
gotując ryby w ogromnym piecu, zajmującym niemal połowę izby.

Goście i gospodarze zasiedli do stołu i ochoczo zabrali się do tłustej polewki, która znikła w oka mgnieniu. Spostrzegłszy to, Marynia mrugnęła na brata i poprosiła go, aby otworzył i wstawił do pieca dużą puszkę z bigosem. Gospodarze zachwycali się smaczną potrawą, zmiatając ją z niezwykłą szybkością.
Zauważywszy żartobliwy uśmiech na twarzy Olka Malewicza, dozorczyni zarumieniła się po uszy, ale po chwili, błysnąwszy zębami, powiedziała zmieszanym nieco głosem:
— Wybaczcie, państwo, że tak „mocno“ jedliśmy!... Rzadko nam się to zdarza... Kasza jaglana i to bez okrasy nawet, czasem tylko kawał mięsa... — taka jest nasza zwykła strawa. To też rzuciliśmy się, niczem głodne wilki, na takie dobre jadło... Wybaczcie!
— Co też wy mówicie!... — zaprzeczyła Marynia. — Cieszymy się, że wam smakowało... Teraz nasz przyjaciel Olek przyniesie nam ryby... Bierzcie więcej, bo dobre i świeże, własnego połowu!
Po skończonej wieczerzy Marynia poczęstowała wszystkich herbatą. Dozorca i jego wesoła żona raczyli się tym napojem z rozkoszą.
— My już od roku nie piliśmy herbaty — mówiła babina. — Za drogie to na naszą kieszeń! Zamiast herbaty zaparzamy liście poziomkowe lub brusznicowe[6]... Pić można od biedy... — zaśmiała się beztrosko, ukazując piękne, zdrowe zęby.
Po chwili wstała i dziękowała każdemu zosobna, podając małą lecz mocną dłoń.
— Zaraz pójdę urządzić dla was nocleg! — oznajmiła wreszcie i wyszła z izby.
Nocleg okazał się istotnie dobry. Poczciwa kobieta zaprowadziła gości na brzeg kanału, gdzie stały niespuszczone jeszcze na wodę tratwy. Chłopcy dostali „wspaniały pokój hotelowy“, jak mówił Stach Wyzbicki, w chatce, zbudowanej na tratwie. Marynię zaś dozorczyni zaprosiła do siebie i obmyśliła dla niej wygodne posłanie na szerokiej ławie pod oknem.
Nazajutrz, po przejściu pierwszej kolei tratw, chłopcy strącili na wodę załadowane już zawczasu kajaki i, pożegnawszy gospodarzy, ruszyli w dalszą drogę. Lasy, które rosły po obu stronach kanału, skończyły się, bo na tym odcinku koryto przecinało skraj bagien Chworoszczańskich.
Tylko na zachodnim brzegu rosły wysokie brzozy wzdłuż piaszczystego traktu, który skądś wybiegł nagle aż nad sam brzeg kanału i wraz z nim oparł się o Telechany.
— Mała to mieścina! — zauważyła Marynia, przyglądając się starym, ubogim domkom i prawie pustej uliczce, zbiegającej ku przystani.
— Mała, bo mała, — zgodził się brat — ale w przewodniku czytałem, że ma sporo warsztatów rzemieślniczych, a niegdyś mieścina ta słynęła z wybornej fabryki fajansów...
— Popasać tu nie warto! — wtrącił Olek. — Nie jesteśmy zmęczeni, to lepiej płynąć dalej. Do jeziora Wyganowskiego pozostaje około dwudziestu kilometrów, więc, nie śpiesząc się zbytnio, niezadługo dopłyniemy...
Północna część kanału przecinała rozległe lasy rządowe, należące do nadleśnictwa Wiadotupickiego. Tu na falistej równinie, z występującemi w różnych miejscach piaskami, rozparły się doskonałe lasy.
Znęceni pięknemi widokami, które mogli podziwiać tuż za okrągłem jeziorkiem Wolkowskiem, podróżnicy przybili do brzegu i postanowili zrobić wycieczkę do lasu.
Gruszczyński, mając przy sobie aparaty fotograficzny i kinematograficzny, zatrzymywał się co chwila, aby dokonać ciekawych zdjęć.
Olbrzymie świerki i dęby walczyły tu o miejsce i pożywienie dla swych korzeni, tam zaś, gdzie gleba składała się z suchych warstw piaszczystych, — sosny panowały nad wszystkiemi innemi gatunkami i ich wysokie, równe strzały górowały nad całą okolicą. W miejscach, gdzie turyści spostrzegali znaczniejsze bagniste niziny, las zmieniał się gwałtownie, bo tam znów dęby brały przewagę nad sosnami i świerkami, a potem same ustępowały miejsca olchom i gęstym zaroślom wierzb krzaczastych.
W dąbrowie nie uszły uwagi Stacha Wyzbickiego bezładnie poorane szmaty ziemi.
Uśmiechnął się zagadkowo i powiedział cichym głosem:
— Moglibyśmy tu zapolować na dziki... One to ryły tu tak zawzięcie..
— Zapolujemy tedy! — ożywił się nagle Jurek.
— W państwowych lasach nie wolno polować, bracie! — upomniał go Stach.
Jurek zaśmiał się i, mrużąc oko, uspokoił przyjaciela:
— Takie polowanie nie jest zakazane! Wy będziecie naganiaczami, a ja — myśliwym, strzelającym z objektywu kinoaparatu!
— Jeżeli tak, to zaczynajmy! — zawołał Olek.
Chłopcy z Marynią poszli wgłąb lasu, Jurek tymczasem ustawił aparat i czekał.
Dziki, które, jak się okazało, żerowały wpobliżu, niespostrzeżone nawet przez „naganiaczy“, na odgłos ich kroków ruszyły z krzaków i, jak na zamówienie, przedefilowały przed aparatem.
Sfilmowawszy odyńca, dwie samury[7] i warchlaka, Gruszczyński zaczął nawoływać:
— Powracajcie, bo już po wszystkiem!
Wkrótce szli dalej, przyglądając się wiewiórkom, skaczącym wśród gałęzi dębowych, i jarząbkom, które wyfruwały z wysokich wrzosów i znikały w gąszczu świerkowego podszytu i w koronach sosen.
W gęstym ostępie, zarośniętym świerczyną, z trzaskiem gałęzi i klaskaniem skrzydeł zerwał się czarny głuszec i usiadł na suchej gałęzi, zdumiony widokiem ludzi, którzy zapewne nigdy nie zaglądali do jego rodzimego matecznika. Przekręcił głowę nabok i patrzył uważnie z pod czerwonych brwi. Jurek wziął go na cel i „pstryknął“ kodakiem. Wspaniały, potężny ptak miał na sobie niby złocisty pancerz, gdyż czarne, połyskliwe pióra jego skrzyły się na słońcu. Silny, białawy dziób i grube, kosmate nogi świadczyły, że niejednej już wiosny, zapatrzony w słońce, „grał“ ten głuszec, „kłochtał“ i „puchał“ o świcie, wyśpiewując swoją pieśń tajemniczą i dziwną.
Powracając do brzegu, Jurek mówił do przyjaciół radosnym głosem:
— Jeżeli dziś nas będą cięły komary, to nie żałujcie tego, druhowie! Doprawdy, mało się znajdzie ludzi, którzy, widzieliby głuszcza tak blisko!... Rzadkie to widowisko i piękne!
Kanał biegł nadal przez lasy Wiadotupickie. Stawały się one coraz gęstsze i czarniejsze, gdyż słońce zapadło już za skrajem puszczy i mrok wypełzał z mrocznych ostępów kniei. Rozświetliło się jednak nieco, gdy kajaki wypłynęły na rozległe bagnisko. Oczerety wierzbowe, trzciny, osiki i nędzne, krzywe sosenki wpierały korzenie w torf i mchy, ubielone poroślą wełnianki.
— Zaczęły się olbrzymie błota Pogonia... — zauważył Stach, rozglądając mapę. — Patrzcie, jak ciągną stadka kaczek! Ba! same młode...
Istotnie — latająca już młódź kacza przenosiła się nad bagnem, kwakając na całe gardło i ze świstem skrzydeł miotając się w różne strony. W sitowiu huczał bąk. Gdzieś w głębi bagnistej kotliny trąbiły żórawie... i nagle zdaleka dobiegło szczekanie psa...
— O-o-o! — ucieszyła się Marynia. — Przecież nie będziemy nocowali w kajakach!
Marynia zgadła, gdyż wkrótce już ujrzeli nad samym brzegiem kanału sylwetki strzech, odcinających się na gasnącem już niebie.
— Wieś! — zawołała dziewczynka i klasnęła w dłonie. — A nie mówiłam, że nie będą nas zjadały komary?!
Jacyś ludzie wyszli na brzeg, gdzie, ujadając cienkim głosem, kręcił się biały kundel i co chwila wskakiwał do wody.
Kajaki przybiły do brzegu.
Jeden ze stojących nad wodą ludzi, poszedł w ich stronę. Wszyscy poznali granatowy mundur posterunkowego. Jurek pokazał mu legitymacje i objaśnił, iż są turystami, zwiedzającymi historyczny kanał Ogińskiego.
— Nocleg możecie państwo mieć w chacie sołtysa — powiedział posterunkowy, grzecznie salutując towarzystwo, a, zwróciwszy się do gromady wieśniaków, zawołał:
— Panie Krejnowicz, chodź-no pan tutaj!
Zbliżył się siwy, poważny wieśniak, w brunatnej samodziałowej sukmanie, czystych onuczkach i żółtych, łykowych postołach. W jednej ręce trzymał gruby, krzywy kij, drugą gładził się po srebrzystej brodzie. Przyjrzawszy się gościom, ukłonił się spokojnie i z uśmiechem zauważył:
— Że też panienka nie boi się pływać w takiej „duszehubce“?!
Posterunkowy przerwał mu, mówiąc:
— Panie sołtysie, zaopiekujcie się państwem, bo to są turyści, którzy poznają nasz kraj..
Stary kiwnął głową i mruknął:
— Wiadomo — goście, to i zaopiekować się wypada... Proszę za mną... Czem chata bogata, tem rada!
Marynia podała sołtysowi rączkę i oświadczyła, że niczego nie potrzebują oprócz jakiegoś kąta do przespania się.
— Co też wy mówicie, panienko?! — oburzył się staruszek. — To nie jest w naszym obyczaju. Z gościem dzielimy chleb i sól...
Posłyszawszy to, Olek trącił Stacha i szepnął:
— Oni dadzą nam chleb i sól, a my — słoninę, grochówkę lub bigos, to i kolacja gotowa...
— Żarłoku!... — zaśmiał się Jurek, którego doszły słowa kolegi. — Znowu jesteś głodny?!
— Ja — nie, ale mój brzuch — i to bardzo nawet! — odpowiedział półgłosem chłopak, śmiejąc się po łobuzersku.
Sołtys wprowadził gości do dużej chaty, o niskim, łukowatym pułapie z ledwie ociosanych belek i nieheblowanych desek. Plamy wapna świadczyły, że był niegdyś pobielany, lecz z biegiem czasu wszystko się osypało, a sczerniałe drzewo wyglądało ponuro. W izbie jednak było dość czysto. Wzdłuż ściany pod oknem ciągnęła się szeroka ława. Przy ogromnym piecu wisiał żelazny kosz, ze świeżo łupanemi szczapami sosnowemi.
— Co to jest? — spytała dziewczynka, przyglądając się nieznanemu sprzętowi.
— „Łucznik“ — odpowiedział sołtys. — W zimie, kiedy ciemno przez cały dzień, — palimy w nim łuczywo...
Marynia chciała o coś jeszcze zapytać starego Poleszuka, lecz weszła mała, krępa kobieta i każdemu po kolei podała rękę.
— Żona moja... — mruknął wieśniak, zapalając małą lampkę naftową. — No, matko, zakrzątnij się koło wieczerzy, bo goście zdrożeni i radziby co przegryźć, bo młode to...
Zaśmiał się głośno i klepnął Olka po ramieniu.
— Młode i — rośnie!... — dodał.
Marynia udała się na naradę z sołtysową, upewniając ją, że w bagażach mają zapasów poddostatkiem.
Kobiecina słuchać nawet nie chciała.
— Cóż to... nie mamy, czy co, w domu jajek i masła? Zaraz klusek hryczanych nawarzę... Herbaty to nie mamy, a dobra to rzecz! Dawno już nie widzieliśmy prawdziwej herbaty... Zbytki to!
Dziewczynka wymyła ręce i wraz z sołtysową wzięła się do roboty, czem bardzo ujęła serce kobieciny, która rozgadała się na dobre:
— Tylko patrzeć, jak synowie powrócą z „łuhów“! Bydło przyprowadzą na noc... U nas teraz inaczej nie można, bo wilków się namnożyło — strach! W zeszłym tygodniu w Nowosiołkach trzy krowy zarżnęły i dwa cielaki w haszcze uprowadziły... Takie złe, że na ludzi się rzucają nawet...
Przygotowawszy wszystko, zakasała rękawy i stanęła przy piecu.
— Dobrze, żeście przyjechali, bo ot „żar“[8] już w „łunce“[9] dogasał! — uśmiechnęła się sołtysowa, chcąc uspokoić dziewczynkę, że przyjazd niespodziewanych gości bynajmniej nie przysporzył kłopotów gospodarzom.
Kobieta szybko rozpaliła w piecu, przysunęła do ognia czarne, okopcone garnki, a, gdy zebrało się trochę węgli, zgarnęła je ku wylotowi i umieściła na nich patelnię. Marynia rozbijała jajka nad glinianą faską.
— Teraz można już i stół nakryć — powiedziała sołtysowa. — „Białka“ brecha, to już, widać, moi chłopcy chudobę pędzą do „chutoru“[10].





  1. Łodzie poleskie.
  2. Zamykające się koszyki, noszone na rzemieniu.
  3. Mała, ręczna sieć.
  4. Worek z sieci do łapania ryb.
  5. Czworokątne budowle z grubych płach, okryte darniną.
  6. Brusznica to samo, co borówka.
  7. Maciory.
  8. Żarzące się węgle.
  9. Schowek na węgle w przedniej części pieca.
  10. Poleszucy nazywają tak zagrody.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.