<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
PRZYJĘCIE U CESARZOWEJ.

Tour-de-Briques była to mała i zaciszna wioska.
Nagłe przybycie dworu na kilkutygodniowy pobyt wywołało w niej silne ożywienie. Według mego zdania, pobliskie miasto Boulogne byłoby się bardziej nadawało do tej zaszczytnej roli. Znajdowały się tam dość wygodne mieszkania dla oficerów i wysokich dygnitarzy i łatwiej było o środki żywności, ale Napoleon obrał Tour-de-Briques na rezydencję dla swego dworu i sprawa była tem samem załatwiona.
Tak tedy pojawiła się tam pewnego dnia armja rzemieślników i sług, która w krótkim czasie przeobraziła tę cichą wioskę. Potem ukazali się wysocy dostojnicy nowego cesarstwa, a w końcu przybyły damy dworu, za niemi zaś ich wielbiciele z obozu.
Cesarzowa otrzymała małą willę i miała pewne wygody. Dworzanie i urzędnicy mieścili się jak mogli, w domach dokoła i wyglądali z upragnieniem dnia powrotu do swoich wygodnych mieszkań w Tuilerjach lub w Fontainebleau. Dobrotliwa monarchini zaprosiła mnie uprzejmie do swej karety i rozmawiała ze mną przez cały czas bez przerwy z wielkiem ożywieniem, nie zwracając nawet uwagi na prześliczną okolicę, przez którą przejeżdżaliśmy. Zdawało się, że już zupełnie zapomniała o przykrej scenie z mężem.
Zadawała mi liczne pytania co do mej osoby i moich spraw, albowiem zajmowała się żywo, z iście dziecinną ciekawością, wszystkiem, co dotyczyło osób z jej otoczenia. Przedewszystkiem zainteresowała się osobą Eugenji; a ponieważ i dla mnie był to temat najmilszy, rozmowa nasza przeszła wkrótce w pełne zachwytu opowiadanie z mej strony, przerywane od czasu do czasu wykrzyknikami cesarzowej lub srebrnym śmie.chem jej damy dworu.
— Musi pan pannę Eugenję jak najprędzej sprowadzić na nasz dwór — zawołała Józefina. — Panna, która odznacza się taką pięknością i tylu zaletami, nie powinna zostać w ustronnej wiosce angielskiej. Czy opowiadał pan o niej cesarzowi?
— On już przedtem wiedział o wszystkiem, co mnie dotyczy, najjaśniejsza pani.
— Cesarz zawsze wie wszystko, — szepnęła cesarzowa. — Co to za człowiek genialny! Słyszał pan przecież, jak mówił o moim djademie z brylantów i szafirów. Lefébre przyrzekł mi, że nie powie o tem ani słówka, miałam mu zapłacić częściami, z moich oszczędności, a jednak Napoleon dowiedział się o wszystkiem. Ale co powiedział panu, gdy słyszał o pańskich zaręczynach z panną Eugenją de Choiseul?
— Powiedział, że to jest jego rzeczą wynaleźć mi małżonkę.
Józefina pokiwała głową z westchnieniem.
— To rzecz bardzo poważna, panie de Laval — szepnęła. — Cesarz gotów pana w przeciągu tygodnia zmusić do poślubienia córki jednego ze swoich generałów lub jednej z moich dam dworu. A skoro raz coś postanowi, nie znosi żadnego oporu. Widziałam go już kojarzącego bardzo dziwne pary. Ale muszę z nim jeszcze o tem pomówić, zanim powrócą do Paryża; może będę mogła coś dla pana uczynić.
Podziękowałem cesarzowej z zapałem za jej dobroć i życzliwość, gdy w tem kareta zatrzymała się przed budynkiem dość okazałym. Gromada lokai dworskich w szkarłatnej liberji i grenadjerzy stojący na warcie, wszystko to dawało mi do poznania, że przybyliśmy do kwatery cesarskiej.
Józefina i jej dama dworu pośpieszyły zmienić tualety, mnie zaś wprowadzono natychmiast do przestronnego salonu, gdzie już zastałem mnóstwo osób zaproszonych.
Był to duży pokój kwadratowy, urządzony tak skromnie, jak salon w mieszczańskim domu na prowincji.
Tapety szaro-popielate, krzesła i fotele z ciemnego drzewa mahoniowego, obite niebieskim kretonem wypłowiałym. Ale wielka ilość świec we wspaniałych świecznikach, rozmieszczonych po wszystkich stołach i w żyrandolach na ścianach, nadawała temu wszystkiemu pozór uroczystości. W kilku małych pokojach przyległych były przygotowane stoliki do gry w karty. Korytarze między pokojami były udrapowane dywanami wschodniemi.
W salonie stali dokoła panowie i damy. Damy w wytwornych tualetach, przepisanych przez cesarza, panowie w mundurach paradnych lub w czarnych ubraniach galowych. U pań przeważały kolory jasne i drogie koronki, albowiem pomimo swoich kazań o oszczędności, cesarz wymagał od nich, aby były bardzo bogato ubrane, gdy miały się ukazywać na dworze.
Panująca, ówczesna moda dawała rozległe pole do wytworności, a zarazem sposobność, by okazać gust indywidualny, albowiem klasyczne i pełne prostoty stroje znikły z upadkiem rzeczypospolitej, a ich miejsce zajęły stroje wschodnie, jako oznaka hołdu dla zdobywcy Egiptu. Lukrecja przemieniła się w Zulejkę, a salony, w których panowała przez krótki czas surowa cnota starego Rzymu, stały się nagle podobne do haremów wschodnich.
Nie spodziewając się, że zastanę tu kogo znajomego, cofnąłem się zaraz po wejściu w kąt salonu. Ku memu wielkiemu zdziwieniu jednak, ktoś pociągnął mnie za rękaw. Obróciłem się i ujrzałem przed sobą ukochanego wuja Bernaca. Twarz jego, poorana zmarszczkami, była jak zwykle martwa i bez wyrazu. Mimo mego oporu, pochwycił mnie za rękę i ściskał ją z wymuszoną serdecznością.
— Kochany Ludwisiu — mówił. — Przybyłem tu przedewszystkiem dlatego, aby ciebie zobaczyć.
Widząc zaś moją minę niedowierzającą, dodał:
— Nie chcę i temu przeczyć, że skorzystałem chętnie ze sposobności, aby się znów raz pokazać na dworze cesarskim. Wszak podróż do Paryża daleka i uciążliwa. Mimo to jednak zapewniam cię, że głównie sprowadziło mnie tu pragnienie, aby się z tobą widzieć. Cesarz, jak słyszałem, przyjął cię nadzwyczaj łaskawie i chce cię przyjąć do swej osobistej służby. Mówiłem z nim o tobie i poleciłem cię jego życzliwości, dając mu do zrozumienia, że gdy ci okaże należyte względy, potrafisz skłonić innych emigrantów, by za twoim przykładem wrócili do Francji.
Poznałem wprawdzie, że to kłamstwo, mimoto jednak ukłoniłem się, mrucząc kilka banalnych słów podziękowania.
— Masz jeszcze zapewne żal do mnie z powodu owej sceny w Grobois — rzekł — a jednak nie masz do tego bynajmniej powodu. Bóg świadkiem, że pragnę tylko twojego szczęścia. Jestem człowiekiem starym i schorowanym, Ludwisiu, a mój zawód jest, jak sam przyznasz, bardzo niebezpieczny. Sybilla to moje jedyne dziecko. Kto ją otrzyma, stanie się panem na zamku Grobois. Jest to dziewczyna zachwycająca i pełna uroku; nie powinieneś zwracać uwagi na jej brzydkie zachowanie się wobec mnie w twej obecności. Niech cię to nie odstrasza. Jej gniew z powodu tego, co nastąpiło, był do pewnego stopnia usprawiedliwiony. Spodziewam się, że w międzyczasie zastanowiłeś się nad moim projektem i że zmieniłeś twoje poprzednie zdanie?
— Tu niema się co zastanawiać. Nie chcę o tem więcej mówić, — odparłem krótko.
Bernac wydawał się pogrążony w zamyśleniu.
— A więc dobrze, — rzekł wkońcu. — Dajmy temu spokój. Ale nie możesz mieć do mnie urazy z tego powodu, że cię chciałem mieć moim spadkobiercą. Bądź rozsądny, Ludwisiu, leżałbyś teraz zaduszony, sześć stóp głęboko w trzęsawisku, gdybym cię nie był ocalił od śmierci, z narażeniem własnego życia.
— Miałeś w tem interes, wuju, aby mi życie ocalić — odpowiedziałem.
— Być może. Ale w każdym razie zawdzięczasz mi je. Dlaczego masz do mnie jakąś urazę? Wszak to nie moja wina, że twój zamek dostał się w moje ręce.
— To też nie z tego powodu.
— A z jakiego?
Miałem dość powodów, by czuć wstręt do tego człowieka. Pogardzałem nim, ponieważ tak haniebnie zdradził swoich towarzyszów i zawiódł ich zaufanie, brzydziłem się nim po tem wszystkiem, co mi Sybilla o nim opowiadała, nienawidziłem go, gdyż był sprawcą wszystkich tych niezmiernych nieszczęść, które spotkały moich biednych rodziców... Nie chciałem jednak wszystkich tych spraw obecnie wywlekać na światło dzienne, gdyż rozumiałem dobrze, że salon cesarzowej nie jest miejscem odpowiedniem do sporów rodzinnych i wzruszyłem zatem tedy ramionami i milczałem.
— Żałuje bardzo — rzekł wuj z westchnieniem — albowiem miałem jak najlepsze zamiary wobec ciebie. Byłbym ci mógł dopomóc w karjerze, gdyż moje wpływy sięgają daleko. Mało ludzi we Francji ma takie znaczenie u cesarza, jak ja. A teraz, zanim się rozstaniemy, chciałbym ci jeszcze zadać jedno pytanie.
— Jakie, wuju?
— Mam u siebie, w Grobois, w przechowaniu kilka przedmiotów, które niegdyś należały osobiście do twego ojca — szpada, pieczęć, cała szuflada pełna listów, tabakierka i kilka srebrnych puharów — słowem są to przedmioty, które mają dla ciebie wielką wartość pamiątkową. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś mógł, choćbym na jeden wieczór, przybyć do Grobois, aby obejrzeć te drobnostki i wybrać z nich to, coby ci odpowiadało. Nie odmawiaj, gdyż to sprawiłoby mi wielką przykrość.
Przyrzekłem chętnie, że go odwiedzę w najbliższym czasie.
— Kiedy? — zapytał z niecierpliwością.
W głosie jego było coś takiego, co obudziło we mnie straszne podejrzenie, a utwierdził mnie w tem także wyraz jego siwych oczu. Przypomniałem sobie teraz ostrzeżenie Sybilli.
— Nie mogę dnia na pewno oznaczyć, gdyż nie wiem jeszcze, jakie będą moje obowiązki służbowe przy cesarzu. Gdy się o tem dowiem, przybędę.
— Dobrze. W przyszłym tygodniu zatem albo za dwa tygodnie. Oczekuję cię z niecierpliwością, Ludwisiu. Na twojem przyrzeczeniu mogę polegać. Członek rodziny de Laval nigdy jeszcze nie złamał słowa.
Pożegnał mnie uściśnieniem dłoni i znikł w tłumie gości, który stawał się coraz większy.
Stałem jeszcze zatopiony w myślach i rozważałem, w jaki sposób mógłbym się uwolnić od niebezpiecznych odwiedzin wuja w zamku moich ojców, gdy wtem usłyszałem jakiś głos znajomy, który zawołał mnie po nazwisku. Obejrzałem się zdziwiony i zobaczyłem piękną ciemną twarz i wysoką wytworną postać pana de Caulaincourt, który zbliżał się do mnie z przyjaznym uśmiechem.
— Oto pierwsze pańskie odwiedziny na dworze cesarskim, panie de Laval — rzekł do mnie z wesołością, którą umiał sobie ujmować każdego. — Nie będzie się pan tu czuł osamotniony; znajdzie pan tu wielu dawnych przyjaciół swojego ojca, którzy będą szczęśliwi, że mogą powitać w panu syna pana de Laval. Czy zna ich pan przynajmniej z widzenia?
— Znam marszałków; de Méneval wskazał mi ich w namiocie cesarza. Ten w czerwonym kapeluszu, z twarzą boksera angielskiego, to Ney. Poznaję także Lefèbre’a po dziwnym kształcie ust jego i Bernadottego po twarzy podobnej do ptaka drapieżnego.
— Całkiem słusznie — odpowiedział marszałek dworu cesarskiego z uśmiechem. — A ten z karkiem, jak u byka, to Rapp. Rozmawia właśnie z Junotem; jest to ten przystojny chłopiec z czarnemi bokobrodami. Ci biedni żołnierze nie czują się tu swobodnie.
— A to dlaczego?
— Są wszyscy niskiego pochodzenia. To wytworne towarzystwo i jego dworskie manjery niepokoją ich bardziej, aniżeli wszystkie niebezpieczeństwa na polu bitwy. Gdy wśród bitwy pochwa od szabli uderza im o zabłocone cholewy, czują się w swoim żywiole. Ale tu, na posadzce salonu, stać całemi godzinami z kapeluszem pod pachą albo plątać się ostrogami w ogony sukien damskich, jest dla nich prawdziwą męczarnią. A jeszcze większą brać udział w rozmowach o malowidłach Dawida albo operach Passaniella. Nie wolno im nawet kląć głośno, aczkolwiek cesarz sam w tym kierunku nie zadaje sobie żadnego przymusu. Na wojnie mają być żołnierzami, na dworze zaś dworakami, tak pragnie Napoleon; to jest jednak nad ich siły; biedacy zawsze i wszędzie zostają żołnierzami. Spojrzyj pan oto na Rappa z jego licznemi ranami, jak usiłuje napróżno zabawiać damy swojemi dowcipami. A jak tamta blondynka ucieka przed nim i szuka opieki u swej matki. Byłem tego pewny. Musiał widocznie znów jakiś żart powiedzieć, któryby był raczej na miejscu wobec jakiejś markietanki albo w kordegardzie, aniżeli w salonie cesarskim. A teraz stoi, drapie się w głowę i nie rozumie, czem tę piękną dziewczynę obraził.
— Kto jest ta piękna dama w białej sukni, z djademem brylantów we włosach? — zapytałem.
— To Karolina Murat, siostra cesarza. Jest wprawdzie piękna, ale nie ma takiego uroku, jak jej siostra Marja, którą pan tam widzisz, stojącą w kącie. A czy zna pan tę panią z czarnemi oczyma, która z nią właśnie rozmawia?... To matka Napoleona, nadzwyczajna kobieta, odznaczająca się wielką inteligencją. Rozumna i dzielna, budzi ogólny szacunek. Po niej odziedziczyły wszystkie jej dzieci tę niezwykłą energję. Żyje dziś w Paryżu tak samo oszczędnie, jak niegdyś, gdy była w Korsyce żoną właściciela dobrej posiadłości ziemskiej. Jest zawsze na to przygotowana, że ten blask i przepych, który ją teraz otacza, pewnego pięknego poranku rozpłynie się w nicość. Wypowiada te swoje przewidywania bez ogródek.
Co mówi cesarz o tych złowrogich przeczuciach matki?
— Czasem się gniewa, to znów się śmieje. No i cóż panie marszałku Murat, kiedy będziemy galopowali po plantacjach chmielowych księcia Kent?
Sławny generał stanął przed nami i uścisnął dłoń panu de Caulaincourt. Niktby nie był poznał po nim syna oberżysty. Jego wysoka, majestatyczna postać, wytworna twarz i wielkie, piękne oczy, patrzące z wyrazem dumy, obudziłyby podziw w każdem towarzystwie. Kędzierzawe włosy i pełne karminowe usta dopełniały męskiej piękności młodego marszałka, nadając obliczu jego piękno indywidualności i energji, bez którego rysy twarzy, zbyt regularne, wydają się bezduszne.
— Teren ten ma być bardzo lichy dla kawalerji — rzekł. — Same płoty i rowy. Drogi są wprawdzie dość dobre, ale pola wprost niemożliwe. Spodziewam się jednak, że wyruszymy niedługo, panie de Caulaincourt, inaczej nasi żołnierze przemienią się wszyscy w ogrodników. Już dzisiaj troszczą się więcej o łopaty i konewki do podlewania kwiatów, aniżeli o swoje szable i konie. Staną się wnet tak ociężali, jak worki z ołowiem i nie potrafią wskoczyć na siodło.
— Słyszę, że armja ma jutro wsiadać na okręty.
— Ale wkrótce znów z nich wysiądzie i to na naszem wybrzeżu. Pan wie o tem tak samo dobrze, jak ja, panie de Laval. Dopóki Villeneuve nie rozpędzi floty angielskiej na wszystkie cztery strony, nic możemy w Anglji wylądować.
— Constant opowiada, że Napoleon dziś rano, ubierając się, nieustannie gwizdał naszą starą piosnkę wojenną „Malborough s’eu va-t-en guerre“. To ma oznaczać, że wkrótce przyjdzie do starcia.
— To bardzo pięknie ze strony Constanta, że nam o tem doniósł. Niestety, nie wierzę, aby ucho jego mogło odróżniać melodję pieśni „Malborough“ od „Marsyljanki“... Ale oto cesarzowa. Jak uroczo dzisiaj wygląda!
Józefina weszła do salonu, w towarzystwie kilku dam dworu; wszyscy powstali z miejsc swoich.
Miała na sobie różowa suknię tiulową, usiana srebrnemi gwiazdami. Była to tualeta bardzo wpadająca w oczy, nieco teatralna, ale cesarzowa wyglądała w niej cudownie, poruszała się z wielkim wdziękiem i majestatem. We włosach błyszczała agrafa djamentowa, kołysząc się za każdym jej krokiem.
Nikt nie umiał prowadzić rozmowy tak swobodnie i naturalnie, jak ona. Po jej miłym uśmiechu można było poznać, że jest w wybornym humorze i każdy czuł, że mu się czoło rozjaśnia w jej pobliżu.
— Jaka to miła, niezrównana kobieta! — wykrzyknąłem. — Nie można się oprzeć temu, aby jej nie kochać.
Caulaincourt obejrzał się dokoła, aby się przekonać, czy Murat go nie słyszy.
— Tak, to prawda... Tylko rodziny męża nie może sobie zjednać, mimo swej dobroci i swego uroku — rzekł półgłosem. — Spojrzyj pan na te ponure miny sióstr cesarza.
Byłem rzeczywiście oburzony, widząc te nienawistne spojrzenia, jakiemi owe piękne kobiety ścigały cesarzową, przechadzającą się po salonie. Szeptały coś do siebie i uśmiechały się złośliwie i szyderczo. Potem zwróciła się Karolina do matki, która za nią siedziała i z pogardą i dumą wzruszyła głową.
— One myślą, że Napoleon należy tylko do nich i nikt zresztą nie ma do niego prawa — mówił dalej Caulaincourt. — Nie mogą jej nadto wybaczyć, że jest najjaśniejszą panią, one zaś same mają tylko tytuł „cesarskiej wysokości“. Nienawidzą jej wszyscy, Józef, Łucjan i jak się tam jeszcze nazywają. Przy koronacji nie chciały nosić trenu jej sukni, aż Napoleon sam musiał się w to wmieszać. Ach, kochany panie de Laval, ci ludzie mają wszyscy prawdziwą krew korsykańską, niedobrze jest z nimi zadzierać.
Józefina zdawała się nie zwracać uwagi na nienawiść swych bratowych. Nie zważając na ich złośliwe spojrzenia, krążyła swobodnie po salonie, witała się z gośćmi i miała dla każdego miły uśmiech i uprzejma słowo. Obok niej szedł młody człowiek, wysokiego wzrostu, prawdziwy typ żołnierza, z twarzą ogorzałą i potężnemi wąsami. Od czasu do czasu cesarzowa brała go pod rękę ruchem pieszczotliwym.
— To jej syn, Eugenjusz de Beauharnais — rzekł mój towarzysz.
— Jej syn? — wykrzyknąłem zdziwiony, albowiem wyglądał starszy od swej matki.
Caulaincourt uśmiechnął się, widząc moje zdziwienie.
— Była bardzo młoda, gdy wyszła za generała Beauharnais. Potem siedziała spokojnie w domu, gdy syn jej piekł się na skwarnem słońcu Egiptu i Syrji; to wystarcza w zupełności, aby wyrównać różnicę wieku. Spojrzyj pan teraz na tego pięknego mężczyznę, z twarzą gładko ogoloną, który właśnie całuje cesarzową w rękę. To Talma, sławny artysta dramatyczny. Dawno kiedyś dopomógł Napoleonowi, gdy tenże jeszcze był konsulem, wybrnąć z kłopotów pieniężnych, a cesarz teraz nie zapomina o tem, by spłacać dawne długi konsula. W ten sam sposób i Talleyrand doszedł teraz do władzy. Pożyczył Napoleonowi przed wyprawą do Egiptu sto tysięcy franków, a tej przysługi cesarz nie zapomni mu nigdy, jakkolwiek mu nie ufa. Jest to już taki jego rys charakteru i nigdy w życiu nie opuścił przyjaciela, nigdy nie przebaczył wrogowi. Kto mu raz kiedykolwiek wyświadczył przysługę, może liczyć śmiało na jego wdzięczność; wszystko uchodzi mu płazem. Jeden z jego stangretów naprzykład jest stale pijany; nigdy go jednak nie połaje, ponieważ to jeden z jego starych wiarusów, któremu sam przypiął pod Marengo medal waleczności.
De Caulaincourt oddalił się odemnie, aby przywitać się z jedną z dam, myśli moje wróciły zaś znów do tego niezwykłego człowieka, który mi się raz wydawał bohaterem w majestacie Cezara, to znów pieszczonem, rozkapryszonem dzieckiem. Zaiste dziwny człowiek: dobre i złe rysy jego charakteru mieniały się tak szybko, że każde nowe spostrzeżenie niszczyło zupełnie dotychczasowy obraz jego i zmuszało do nowych sądów o jego osobie. To jedno było mi jasne, że był dla Francji koniecznością i że musiało się iść za jego sztandarem, aby służyć ojczyźnie. Czy było to jednak zaszczytem, wstępować do niego w służbę, czy też była to raczej pokuta za dawna grzechy? Czy był on godzien miłości i szacunku, czy też słuchało go się jedynie z tego powodu, aby uchronić Francję przed upadkiem? Są to w istocie pytania, na które bardzo trudno znaleść odpowiedź; być może, że niejeden z nas nigdy nie będzie miał w tym względzie pewności.
Więzy etykiety znikły teraz w zupełności i nawet żołnierze czuli się swobodnie w tem wytwornem towarzystwie. Wielu oficerów i dostojników dworskich udało się do przyległych buduarów z prawej i lewej strony, gdzie stały stoliki do kart. Zasiedli przy nich do wista i do innych gier. Mnie zaś sprawiało największą przyjemność przypatrywać się tym ludziom, tym pięknym i strojnym paniom i budzącym zajęcie mężczyznom, których nazwiska, poprzednim pokoleniom zupełnie nieznane, brzmiały teraz dalekiem echem po całym świecie.
Tuż przedemną stali Ney, Lannes i Murat, rozmawiali z sobą i śmiali się tak głośno i swobodnie, jak gdyby byli w obozie, w swoich namiotach. Dziś wiemy, jaki niestety tragiczny koniec, spotkał tych wielkich wojowników; dwóch z nich zostało straconych, trzeci poległ w bitwie; wtedy jednak twarze ich jaśniały radością i weselem, którego nie mącił żaden cień złowieszczy.
Obok mnie stał oparty o ścianę jakiś mały, milczący człowieczek, w średnim wieku. Zdawał się czuć nieswojo w tem wytwornem towarzystwie. Żal mi się zrobiło biedaka samotnego i opuszczonego, przystąpiłem tedy do niego i przemówiłem parę słów, co mu sprawiło widoczną przyjemność. Odpowiedział mi bardzo uprzejmie, ale ohydnym jezykiem francuskim.
— Czy może rozumie pan nieco po angielsku? — zapytał mnie. — Nie znalazłem tu w całem towarzystwie nikogo któryby mówił tym językiem.
— Naturalnie — odrzekłem. — Mówię bardzo dobrze po angielsku, albowiem spędziłem całą młodość w Anglji. Czy pan może Anglik? O ile wiem, naszym sąsiadom z poza La Manche nie wolno, od czasu złamania traktatu w Amiens, przebywać swobodnie we Francji.
— Nie — odpowiedział. — Jestem Amerykaninem. Nazywam się Robert Fulton. Przybywam na te przyjęcia jedynie w tym celu, aby się przypomnieć cesarzowi. Przedstawiłem mu kilka moich wynalazków, które spowodują niezawodnie wielki przewrót w wojnach morskich i przeistoczą w zupełności żeglugą na morzu.
Nie mając chwilowo nic lepszego do roboty, jąłem wypytywać tego dziwnego Amerykanina o jego wynalazki i doszedłem wkrótce do przekonania, że mam do czynienia z warjatem. Powziął on tę szaloną myśl zbudowania okrętu, któryby mógł płynąć przeciw wiatrom i przeciw prądowi wody, zapomocą węgli i drzewa, któreby palono we wnętrzu okrętu. Prawił mi jeszcze inne niedorzeczności o beczkach pływających po morzu, napełnionych prochem, któreby mogły, przez samo zetknięcie się, wysadzić w powietrze największy okręt wojenny.
Z politowaniem przysłuchiwałem się tym śmiesznym wywodom i nie przypuszczałem wtedy nawet, że wpływ tych epokowych wynalazków na dzieje świata zaćmi niegdyś świetne czyny obecnych wojowników i dyplomatów, nie wyłączając nawet samego Napoleona.
Nagle umilkły śmiechy i rozmowy w sali, dał się słyszeć cichy szept. Zapanowało jakieś przykre uczucie, jak gdy między gromadkę wesoło bawiących się i swawolących dzieci wchodzi jakiś starszy człowiek, z posepnem i chmurnem obliczem. Kobiety i mężczyźni zerwali się ze swych miejsc. Na wszystkich twarzach widniało naprężenie pełne oczekiwania. Głucha cisza zaległa salę.
Na progu ukazał się Napoleon w zielonym surducie uniformowym; na białej kamizelce widniała czerwona wstęga. Twarz jego była blada jak zwykle.
Gdy cesarz się zjawiał na przyjęciach albo przy tym podobnych sposobnościach, nikt nie mógł nigdy z góry wiedzieć, jak się będzie tego dnia zachowywał. Raz był najweselszy i najbardziej rozmowny ze wszystkich — zdarzało się to częściej w owym czasie, gdy był tylko jeszcze konsulem, aniżeli później, gdy został cesarzem — innym razem znów był podobny do dzika rozjuszonego, napadał na każdego, który się mu właśnie nawinął pod ręką i obrażał go jakąś uwagą gryzącą i pogardliwą. Zwykle jednak obierał pośrednią drogę między tymi dwoma krańcowymi stanami; był milczący, markotny, zachmurzony, tylko od czasu do czasu czynił jakąś uszczypliwą uwagę. W takich dniach wszyscy oddychali z uczuciem ulgi, gdy opuszczał towarzystwo.
Dziś wydawał się jeszcze niezupełnie uspokojony po tej scenie zazdrości, jaką mu wyprawiła cesarzowa, co można było poznać po chmurnem jego spojrzeniu i brwiach zmarszczonych.
Stałem przypadkiem w pobliżu wejścia i dlatego wpadłem mu pierwszy w oko. Zawezwał mnie do siebie głosem rozkazującem:
— Zbliż się pan tu, panie de Laval!
Położył mi rękę na ramienia i zwrócił się do wysokiego i chudego mężczyzny, na którego żółtej twarzy widniał wyraz uroczystej powagi.
— Chodź pan tu, panie Cambacéres. Przedstawię panu pana Ludwika de Laval, syna hrabiego de Laval, walczył w Quiberon w roku 1795. Pan twierdziłeś zawsze, że stare rodziny francuskie osiedlą się w Anglji i że nie powrócą nigdy do Francji, tak jak niegdyś hugenoci nie wrócili do ojczyzny. Ale, jak zawsze, i tym razem pomyliłeś się pan, gdyż oto potomek tej starożytnej rodziny ofiarowuje mi swoje usługi. Panie de Laval, mianuję pana moim adjutantem przybocznym; będziesz mi pan odtąd wszędzie towarzyszył.
Byłbym mógł rzeczywiście być dumnym z powodu mego szybkiego awansu, gdybym miał to wyniesienie zawdzięczać moim osobistym przymiotom; wiedziałem jednak dobrze, że ma ono jedynie na celu zachęcić innych emigrantów do powrotu do ojczyzny. Miałem sumienie czyste; tylko miłość ojczyzny, a nie żadne niskie i egoistyczne pobudki skłoniły mnie do tego postępowania. A jednak czułem się zawstydzony i upokorzony, gdy szedłem po sali tuż za Napoleonem. Zdawało mi się, że jestem jeńcem, który, przykuty do rydwanu zwycięzcy musi mu wszędzie towarzyszyć.
Niezadowolenie i zawstydzenie moje wzrastało jeszcze wskutek oburzającego zachowywania się Napoleona. Mój nowy władca był nadzwyczaj brutalny, nietylko dla swoich dworzan, ale nawet dla kobiet. Jak sam mówił, czuł się zawsze i wszędzie samowładnym panem, sądził tedy, że jest wolny od obowiązków grzeczności wobec płci słabej, do których się poczuwali inni panujący. Ludwik XIV nie obawiał się poniżyć przed kobieta, którą kochał; Napoleon zaś nie zgodził się na to nigdy, uważał bowiem takie poniżenie, choćby przemijające i konwencjonalne, za uchybienie wobec swej absolutnej władzy. Galanterja należała do owych towarzyskich zwyczajów, których potrzeby żadną miarą nie uznawał.
Wobec swoich żołnierzy był uprzejmy i miał dla każdego z nich w pogotowiu skinięcie głowy lub jakiś łaskawy żart. Także do sióstr swoich przemówił kilka słów, ale tonem szorstkim, jakim wachmistrz przemawia do rekrutów. Wobec cesarzowej jednak dał swobodny upust swemu złemu humorowi i wylał na nią całą żółć swoją.
— Wiesz, Józefino, że nie nie lubię tej agrafy w twoich włosach — rzekł do niej kwaśnym tonem. — Kobiety nie myślą o niczem innem, jak tylko o swoich strojach, a nawet i w tym względzie brak im dobrego smaku. Gdy jeszcze raz zobaczę u ciebie coś podobnego, wrzucę je w ogień, jak niedawno temu twój szal.
— Boże mój, wszak pragnę ci dogodzić — odpowiedziała cesarzowa łagodnie. — Skoro ta agrafa ci się nie podoba, już jej więcej nie włożę.
Obecni rozstąpili się z obydwóch stron, by utworzyć szpaler dla cesarza. Napoleon posunął się naprzód wśród niskich ukłonów, poczem stanął i zwrócił się znów do cesarzowej:
— Mówiłem ci już nieraz, Józefino że nie mogę znieść kobiet otyłych.
— Pamiętam o tem zawsze, Napoleonie.
— Dlaczegoż więc jest tu obecna pani de Chevreux?
— Myślałam, że nie jest zanadto otyła.
— W moich oczach tak. Widok jej jest mi wstrętny. Któż to taki?
Stanął przed młodą damą w niebieskiej sukni i przeszywał ją spojrzeniami. Zmieszała się wobec cesarza i kolana omal się pod nią nie ugięły.
— To panna de Bergerot — rzekła cesarzowa.
— Wiele pani ma lat?
— Dwadzieścia trzy, najjaśniejszy panie.
— Musisz pani poszukać sobie męża. W pani wieku już czas najwyższy. Dlaczego pani jeszcze niezamężna?
Biedna dziewczyna strwożona i zawstydzona nie mogła słowa przemówić. Cesarzowa ujęta się tedy za nią i odpowiedziała z uśmiechem, że byłoby stosowniej zwrócić się z tem pytaniem do obecnych młodych panów.
— A tak, w tem leży trudność — zauważył Napoleon. — Musimy tedy rozejrzeć się za mężem dla pani.
Obrócił się i spojrzał na mnie pytająco. Struchlałem.
— Musimy przecież i dla pana szukać żony, panią de Laval... Zresztą zobaczymy...
Potem zwrócił się do jakiegoś pana czarno ubranego, o wyglądzie bardzo wytwornym i zapytał.
— Jak się pan nazywa?
— Nazywam się Grétry i jestem muzykiem, najjaśniejszy panie.
— A, prawda, przypominam sobie. Widziałem pana już mnóstwo razy i nie mogę sobie zapamiętać pańskiego nazwiska. — A kto pan jesteś?
— Nazywam Józef Chenier.
— A tak, prawda. Widziałem pańską tragedję. Tytułu nie pamiętam, wiem tylko, że była bardzo licha, obrzydliwa... Pan jeszcze coś innego napisałeś?
— Tak jest, najjaśniejszy panie, tom poezyj. Pozwoliłeś łaskawie, bym ci go ofiarował.
— Być może, ale nie miałem jeszcze czasu czytać ich. Jaka szkoda, że we Francji niema teraz poetów. Czyny bohaterskie ostatnich lat dałyby obfity materiał, godny Homera albo Wergiliusza. Królestwa mogę tworzyć, ale nie mogę tworzyć poetów, kogo uważasz pan za największego francuskiego pisarza?
— Racine’a, najjaśniejszy panie.
— Głupiś waćpan. Corneille był o wiele większy. Rymy i stopy wierszowe to tylko puste dźwięki, ale zachwycają mnie myśli poetyczne i duch filozoficzny, który unosi się nad całem dziełem. Corneille to stanowczo największy poeta francuski. Gdyby miał był to szczęście żyć za moich czasów, zrobiłbym go moim pierwszym ministrem. Podziwiam jego rozum, znajomość ludzi i głębokość uczucia. Czy pisze pan obecnie coś nowego?
— Tak jest. Piszę właśnie tragedję o Henryku IV. najjaśniejszy panie.
— To nie uchodzi. Na to nie mogę pozwolić. Epoka ta nie jest jeszcze tak bardzo odległa od naszych czasów; nie mogę tego ścierpieć, aby na scenie robiono politykę. Pisz pan dramat o Aleksandrze Wielkim. — Jak pan się nazywa?
Pytanie to było zwrócone do tego samego muzyka, z którym cesarz już mówił przed chwilą,
— Najjaśniejszy panie, nazywam się jeszcze zawsze Grétry i jestem muzykiem — odpowiedział tenże półgłosem.
W słowach tych brzmiał gdyby lekki wyrzut. Cesarz zarumienił się i przygryzł wargi; nic jednak nie odpowiedział i przystąpił do kilku pań, które stały w grupie, obok drzwi wiodących do pokoju, gdzie grano w karty.
— Moja pani — rzekł do jednej z nich — spodziewam się, że pani na przyszłość będzie się lepiej prowadziła. Donoszą mi z Paryża, że w całej dzielnicy Saint-Germain awantury pani wywołują powszechne i gorszenie i że krążą o nich różne facecje i historyjki.
— Proszę cię, najjaśniejszy panie, abyś raczył jaśniej się tłumaczyć — odpowiedziała zagadnięta z żywością.
— Łączą nazwisko pani z osobą pułkownika Lasalle.
— To oszczerstwo, najjaśniejszy panie.
— Być może, ale przecież jest rzeczą dziwną, że właśnie przeciw pani są te wszystkie oszczerstwa zwrócone. Pod tym względem nie masz pani szczęścia. Byłaś pani także zawikłana w skandal z adjutantem generała Rappa. To musi się raz skończyć... a jak pani się nazywa? — zapytał, zwracając się do następującej damy.
— Panna de Perigord.
— Wiek pani?
— Dwadzieścia lat.
— Jesteś pani okropnie chuda i masz czerwona łokcie. Pani Boismaison, jak długo będzie pani jeszcze nosiła tę suknię popielatą i ten czerwony turban, wysadzany brylantami?
— Dziś włożyłam po raz pierwszy tą tualetę, najjaśniejszy panie.
— W takim razie miałaś pani niedawno temu zupełnie podobną. Proszę jej więcej nie wkładać na siebie. Nie chcę jej znów widzieć. — Panie de Rémusat, wyznaczyłem panu wysoką rentą roczną. Dlaczego pan nie wydajesz tych pieniędzy?
— Ani grosz mi się z nich nie zostaje, najjaśniejszy panie.
— To nieprawda. Zawiadomiono mnie, że sprzedałeś swój ekwipaż. Nie daję panu pieniędzy po to, abyś je składał w banku, lecz abyś miał możność prowadzić eleganckie życie i godnie mnie reprezentować. Spraw pan sobie napowrót powóz i konie, jeszcze zanim powrócę do Paryża. — Junot, z pana wielki hultaj, znów grałeś w karty i przegrałeś.
— Karta mi nie szła, najjaśniejszy panie — odpowiedział generał.
— Jesteś pan jak dziecko i nie znasz wartości pieniędzy. Ile wynoszą pańskie długi karciane?
— Czterdzieści tysięcy franków, najjaśniejszy panie.
— A więc dobrze, idź pan do Lebruna, niech zapłaci za pana.
I dodał półgłosem:
— Wszak byłeś pan ze mną pod Toulonem.
— Moje najserdeczniejsze podziękowanie, najjaśniejszy panie.
— Tak, tak, pan i Rapp, wy jesteście obaj najbardziej rozpieszczonemi dziećmi armji. Ale to jedno wypraszam sobie, byś się pan więcej nie dotknął karty. Wara od kart! — Pani Picard, wiesz pani, że nie lubię sukien wyciętych, nawet u kobiet pięknych, a u pani znajduje to wprost ohydnem. A teraz, Józefino, wracam do mego pokoju. Za pół godziny możesz przyjść do mnie i będziesz mi czytała, abym usnął. Jestem dziś nieco znużony i przybyłem tu tylko dlatego, ponieważ ci przyrzekłem pomagać w przyjęciu twych gości. Pan może tu zostać, panie de Laval; w razie potrzeby, przyślę ci me rozkazy.
Wszyscy odetchnęli z uczuciem ulgi, gdy drzwi zamknęły się za Napoleonem. Znów zapanowała ożywiona rozmowa, gracze wrócili do kart i zadzwoniły żetony, tak jak przedtem, zanim cesarz przybył pomagać swej dostojnej małżonce w przyjmowaniu i bawieniu gości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.