<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
BIBLJOTEKA W GROBOIS.

Potężna postać wielkiego cesarza usunęła wszystko inne w mojem opowiadaniu na drugi plan, zaćmiła wszystko inne, tak jak wchodzące słońce, wobec którego gasną wszystkie gwiazdy. Mogłoby się prawie wydawać, że użyłem mego opowiadania jedynie jako pozoru, aby opisać pierwsze i najsilniejsze wrażenie, jakie ten tytan na mnie wywarł. Póki żył, nie miał rywala na świecie, po śmierci nie ma ich w pamięci ludzkiej. Wobec jego sławnych czynów, wszystkie inne wypadki zdają się być zabawkami Pigmejków.
Teraz jednak przystępuję do opowiadania dalszego ciągu moich przygód, które także mogą obudzić zajęcie. Ja przynajmniej nie zapomną nigdy w życiu owego szalonego pościgu za osobą Toussaca po tem samotnem i pustem trzęsawisku.
Znów upłynęły dwa dni po przyjęciu u cesarzowej i jeszcze tylko jednego dnia brakowało do upływu terminu, który cesarz zakreślił Sybilli do pojmania Toussaca i do ocalenia jej kochanka. Mówiąc otwarcie, nie zależało mi osobiście wiele na uwolnieniu tego nędznego tchórza, którego gładka twarz była tylko jak gdyby maską, kryjącą jego nikczemną dusze. Byłem jednak szczerze życzliwy tej dzielnej i poczciwej dziewczynie, która go tak tkliwie kochała i życzyłem jej z całego serca, by się spełniło jej gorące pragnienie.
To też doznałem silnego wrażenia, gdy Sybilla przed wieczorem weszła do mego skromnego mieszkania w Boulogne, w towarzystwie generała Savary’ego. Po jej zarumienionych policzkach i triumfującym wyrazie oczu poznałem, że się czuje pewna pomyślnego wyniku swych poszukiwań.
— No i cóż, kuzynie Ludwiku, czy nie mówiłam ci prawdy? Znalazłam ślad jego i przychodzę prosto do ciebie, by cię prosić o przyrzeczoną pomoc.
— Panna Bernac żąda stanowczo, abyśmy nie brali żołnierzy do chwytania tego zbrodniarza — rzekł generał Savary, wzruszając ramionami.
— Nie, nie, pod żadnym warunkiem — zawołała młoda dziewczyna tonem rozkazującym. — Musimy tu działać przezornie i chytrze. Toussac spostrzegłby żołnierzy zdaleka i uciekłby przed nimi do kryjówki, którejby nikt nie mógł potem znaleźć. Nie mogę się na to narazić, gdyż czas nagli.
— Słowo daję, ma pani słuszność — mruknął Savary. — W takich wypadkach nawet czterdziestu żołnierzy nie więcej znaczy od trzech ludzi inteligentnych i energicznych. W żadnym razie nie byłbym wziął z sobą więcej ludzi. Wszak, jeżeli się nie mylę, jeszcze ktoś przyrzekł pani swoją pomoc, porucznik...
— Porucznik Gérard z pułku huzarów Bérche’ny...
— Wybornie. Niema dzielniejszego oficera w całej armji, aniżeli Stefan Gérard. Nas trzech, panie de Laval, wystarczy w zupełności do tego przedsięwzięcia.
— Panie generale, jestem na pańskie rozkazy.
— A teraz niech nam pani łaskawie powie, gdzie się Toussac ukrywa.
— Jest ukryty w Czerwonym Młynie.
— To rzecz niemożliwa. Przeszukaliśmy tam wszystko.
— Kiedy byliście tam?
— Przed dwoma dniami.
— W takim razie przybył tam później dopiero. Znam pewną dziewczynę, która się nazywa Janina Portal i jest jego kochanką. Od sześciu dni śledzę ją nieustannie, gdyż na tej miłości oparłam mój plan. Otóż wczoraj weszła ukradkiem do Czerwonego Młyna z koszem pełnym wina i owoców. Dziś przez całe przedpołudnie chodziła po wzgórzach i przeglądała całą okolicę, blednąc z trwogi za każdym razem, gdy ujrzała błysk kaska lub bagnetu. Jestem tak dalece pewna, że Toussac ukrywa się w Czerwonym Młynie, jak gdybym go tam sama widziała.
— A zatem nie mamy i chwili do stracenia — zawołał Savary. — Jeżeli w pobliżu znajduje się jakaś łódź u wybrzeża, gotów z nastaniem nocy umknąć do Anglji. Z Czerwonego Młyna można widzieć całą okolicę, panna Bernac ma zatem słuszność, przypuszczając, że większa ilość żołnierzy nie uszłaby jego oka i skłoniłaby go do natychmiastowej ucieczki.
— Co mamy zatem czynić, panie generale? — zapytałem.
— Za godzinę mamy się zejść na stronie południowej obozu. Pan pozostaniesz w tem samem ubraniu, panie de Laval; będą pana zatem uważali za podróżującego szlachcica. Ja znajdą Gérarda i uprzedzę go, aby się także w jakiś sposób przebrał. Nie zapomnij pan pistoletów, gdyż Toussac będzie się niezawodnie bronił mężnie, jak lew. Konia dla pana przyprowadzimy z sobą.
W godzinę później udałem się na miejsce, oznaczone przez Savary’ego. Słońce zachodziło krwawo i posępnie i rzucało czerwony swój blask na białe ściany kredowe francuskiego wybrzeża. Nie widziałem nigdzie śladu moich towarzysz. W pobliżu znajdował się tylko jakiś wysoki mężczyzna, wyglądają na wieśniaka. w szerokim surducie z niebieskiego sukna, z mosiężnemi guzikami i młody wysmukły parobek. Wieśniak schylił się właśnie, aby ściągnąć popręgi na wspaniałym karym rumaku, parobek zaś stał nieco z boku i trzymał dwa inne konie za cugle. Teraz dopiero wpadło mi w oczy, że jeden z tych koni był zupełnie podobny do tego, który mnie zaniósł z zamku Grobois do obozu, a zaraz potem poznałem piękne rysy parobka, uśmiechającego się chytrze i śniadą twarz Savary’ego pod szerokiemi krysami kapelusza wieśniaczego.
— W tem sposób nie zwrócimy na siebie niczyjej uwagi — rzekł generał. — Nie stój pan tak wyprostowany, panie Gérard; jako parobek wiejski musi się pan nieco garbić. A teraz dalej w drogę, póki jeszcze nie jest za późno.
Przebyłem już wiele niebezpiecznych przygód w życiu mojem, ale żadna z nich nie może iść w porównanie z tym szalonym galopem owego dnia. Tam, z tamtej strony kanału, widniała niewyraźna linja wybrzeża angielskiego i budziła we mnie wspomnienia zacisznych uroczych wiosek, w których brzęczały roje pszczół i rozlegały się dźwięki dzwonów niedzielnych. Stanęło mi przed oczyma duszy miasto Ashford ze swemi długiemi białemi ulicami, dom z czerwonej cegły o dachach spiczastych i z gospodą „Pod zielonym człowiekiem“ której znak kołysał się ze zgrzytem na żelaznym pręcie.
Dotychczas spędziłem całe życie w tem spokojnem i zacisznem środowisku, a teraz siedziałem na ognistym rumaku, z pistoletami u siodła i miałem brać udział w ujęciu groźnego spiskowca, który zaprzysiągł śmierć wielkiemu cesarzowi. Szło tu o śmierć i życie i cała moja przyszłość zależała od tego, jak wypadnie to przedsięwzięcie; nic dziwnego przeto, że ze wszystkich trudów i niebezpieczeństw mego życia owa szalona jazda po tem trzęsawisku i wśród tych pagórków najsilniej mi utkwiła w pamięci. W starszym wieku człowiek obojętnieje na wszystko na świecie, na rozkosze i cierpienia własnego skromnego ogniska domowego. Tylko młodość może pić pełną piersią rozkosz, budzącą dreszcz grozy, tak niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Wkrótce minęliśmy wzgórza opasujące Boulogne i jechaliśmy dalej, na krańcu rozległego trzęsawiska, którego grozę niedawno tak dokładnie poznałem. Potem skręciliśmy ku lądowi i odbywaliśmy dalej drogę po równinach porosłych paprocią i krzakami jeżynowemi, aż ujrzeliśmy po lewej stronie zamek Grobois. Teraz zwróciliśmy się znów, pod kierownictwem Savary’ego na prawo, znaleźliśmy tam resztki dawnej drogi, spuściliśmy się wąwozem między wzgórzami i mieliśmy przed sobą stary wiatrak. Rysował się przed nami cały czarny, na tle nieba wieczornego, tylko górne okna błyszczały, czerwone jak świeże krople krwi, w promieniach zachodzącego słońca.
Obok bramy stal wóz naładowany workami ze zbożem; koń wyprzężony pasł się w małej odległości. Na jednem ze wzgórzy ujrzeliśmy kobietę, która patrzyła z wytężeniem na wszystkie strony.
— Widzisz pan — rzekł do mnie Savary żywo. — Oto straż, która czuwa nad jego bezpieczeństwem. Bezwarunkowo ukrywa się w tym młynie. Posuwajmy się dalej tym gościńcem, który wije się za pagórkiem; w ten sposób pozostaniemy niespostrzeżeni, aż będziemy tuż koło bramy.
— Czy nie byłoby lepiej wprost popędzić ku domowi? — zapytałem.
— Teren jest tu bardzo niekorzystny. Same rowy i pagórki; tamta droga jest dłuższa, ale pewniejsza. Dopóki zostaniemy na gościńcu, nie będzie nas można odróżnić od zwykłych podróżnych.
Jechaliśmy tedy powoli gościńcem i staraliśmy się wyglądać jak najniepokaźniej, gdy wtem rozległ się krzyk ostry, aż podskoczyliśmy na siodłach.
Kobieta, stojąca na pagórku na czatach, dojrzała nas i obudziliśmy jej podejrzenie. Wojskowa postawa moich towarzyszów zmieniła prawdopodobnie podejrzenie jej w pewność. Zerwała szal, który okrywał jej plecy i jęła nim wywijać ponad głową, jak szalona. Savary uderzył konia ostrogami i popędził w kierunku ku młynowi, my tuż za nim.
Był najwyższy czas. Byliśmy jeszcze może sto kroków od młyna oddaleni, gdy wtem jakiś człowiek wyskoczył z bramy i rozglądał się z niepokojem na wszystkie strony. Nie było wątpliwości. Duża broda najeżona, szerokie piersi i barki, cała ta postawa atlety, to nie mógł być nikt inny, jak tylko Toussac. O ucieczce nie mógł już myśleć; wpadł z powrotem do młyna i z głośnym stukiem zatrzasnął za sobą ciężkie wrota,
— Okno, Gérard, okno — krzyknął Savary.
Młody huzar zsiadł co rychlej z konia i skoczył przez zamknięte okna do parterowego pokoju budynku, tak jak błazen cyrkowy skacze przez trzymane przed nim obręcze. W chwilę później otworzył nam bramę; krew spływała mu z rąk i twarzy.
— Uciekł na górę po schodach — rzekł do nas.
— W takim razie mamy czas, nie może przed nami uciec — odpowiedział Savary i zsiedliśmy z naszych wierzchowców. — Wziąłeś pan przeszkodę wyśmienicie, panie Gérard. Spodziewam się, że nie jesteś pan ciężko ranny?
— Podrapałem się tylko trochę, panie generale, to drobnostka.
— W takim razie weź pan pistolety w rękę. Gdzie młynarz?
— Tu ja jestem — zawołał szorstko niski i krępy mężczyzna, który stał w sieniach. — Jakiem prawem wpadacie do mego młyna, jak złodzieje i rozbójnicy? Siedzę spokojnie, czytam gazetę i palę fajkę, jak to zwykle czynię wieczorem; nagle wpada ktoś przez okno, obsypuje mnie drzazgami szkła i otwiera bramę swoim kamratom. Mam dość kłopotów z jednym lokatorem i nie potrzebuję doprawdy jeszcze trzech innych.
— Ten człowiek, który u was przebywa, jest niebezpiecznym spiskowcem i nazywa się Toussac — krzyknął ostro Savary.
— Toussac — zawołał młynarz. — Broń Boże! Mój lokator nazywa się Maurycy i jest handlarzem jedwabiu.
— To właśnie ten sam, którego szukamy. Przybywamy tu w imieniu i na rozkaz cesarza.
Młynarza opuściła odwaga.
— Nie wiem doprawdy, co to za jeden. Ofiarował mi dobrą zapłatę za łóżko, a więcej nie pytałem go o nic. Dziś nie można od każdego lokatora żądać dokumentów. Oczywiście, jeżeli tu idzie o sprawy państwowe, nie mam się do tego wtrącać. To jedno mogą tylko poświadczyć, że do niedawna zachowywał się zupełnie spokojnie; dopiero przed chwilą otrzymał list i odtąd czyni wrażenie szalonego.
— Jaki list? Uważaj, łotrze, tu idzie i o twoją głowę.
— Przyniosła go jakaś kobieta. Więcej nic nie wiem i nie mogę nic powiedzieć. Odtąd rozmawia sam z sobą i zachowuje się jak szalenie. Aż strach przejmuje patrzeć na niego. Poprzysiągł komuś krwawą zemstę, powtarza wciąż, że go zabije... Będę doprawdy rad, gdy go się z domu pozbędę.
— A więc, moi panowie — rzekł Savary, dobywając szabli — konie zostawimy tutaj. Górne piętro wznosi się czterdzieści stóp nad powierzchnią ziemi, tamtędy ucieknie nam. Nasze pistolety wkrótce przyprowadzą go do rozumu.
Wąskie drewniane schody kręte wiodły do małej komórki, która otrzymywała światło jedynie przez szczelinę w murze. Resztki ognia na kominku i posłanie ze słomy zdradzały, że Toussac tu mieszkał. Jego samego nie było widać; musiał się tedy schronić o jeszcze jedno piętro wyżej. Wspinaliśmy się za nim i przybyliśmy do ciężkich drzwi zamkniętych.
— Poddaj się pan, panie Toussac — zawołał Savary. — Jesteś otoczony, wszelka ucieczka jest niemożliwa...
Z wnętrza izby dał się słyszeć śmiech chrapliwy.
— Nie należę do tych, którzy ślą poddają. Ale gotów jestem zawrzeć z wami układ następujący: Mam jeszcze tej nocy pewną drobną sprawę do załatwienia. Jeżeli mnie zostawicie w spokoju do jutra, przyrzekam wam pod słowem honoru, że jutro sam dobrowolnie stawię się w obozie. Idzie tu o mały dług, który mam jeszcze spłacić. Dziś dopiero dowiedziałem się, czyim jestem dłużnikiem.
— Na to nie możemy się zgodzić — odpowiedział Savary.
— Przez to zaoszczędzilibyście sobie wiele przykrości.
— To nie uchodzi, poddaj się pan, gdyż inaczej weźmiemy cię przemocą.
— Nie uda się wam to tak łatwo.
— Nie możesz pan nam się wymknąć. A więc naprzód, towarzysze, wyłamać te drzwi.
Wtem rozległ się odgłos strzału, kula wypadła przez dziurkę od klucza, świsnęła koło naszych uszu i utkwiła w ścianie naprzeciwko.
Rzuciliśmy się teraz z wściekłością na drzwi, które były na szczęście zbutwiałe i nie zdołały powstrzymać naszego naporu. Wkrótce rozsypały się z przerażającym łoskotem. Wpadliśmy do izby, trzymając w ręku broń gotową do strzału — była próżna, Toussac znikł bez śladu.
— Gdzież on jest do djabła! — krzyknął dziko Savary. — To przecież strych, który ma tylko jeden wychód.
Kwadratowy strych ten, na którym znajdowaliśmy się, był próżny, z wyjątkiem kilku leżących dokoła worków ze zbożem. Jedyne okno naprzeciw drzwi było otwarte; obok niego leżał na ziemi dymiący jeszcze pistolet.
Wyjrzeliśmy przez okno na dół i wydaliśmy okrzyk zdziwienia; głęboko w dole, na wozie naładowanym workami, leżał Toussac i oddychał ciężko. Worki piętrzące się na kupie złagodziły siłę upadku; tak tedy, pomimo skoku z tak strasznej wysokości, nic mu się nie stało, tylko gwałtowne wstrząśnienie pozbawiło go oddechu. Gdy usłyszał nasze głosy, spojrzał w górę, pogroził nam pięścią z miną wyzywająca, zsunął się z wozu na ziemię i skoczył na konia Savary’ego. Ostrym galopem popędził przez pola. Strzeliliśmy za nim ja i Gérard, jednak chybiliśmy, albowiem był już za daleko. Koń jego, podniecony kulami, pędził z szybkością błyskawicy.
Zbiegliśmy po schodach na dół i skoczyliśmy, ja i Gérard, na nasze konie. Zanim jeszcze siedzieliśmy w siodłach, Toussac dostał się już na przeciwległe wzgórze, a odległość, która nas dzieliła, była już tak wielka, że ten olbrzymi człowiek i potężny rumak wydawali nam się jak jakiś drobny przedmiot.
Wszystkie okoliczności sprzyjały jego ucieczce. Zaczynało się już ściemniać, a rozległe trzęsawisko, dokąd nie moglibyśmy za nim podążyć, rozciągało się tuż na lewo od niego. Lada chwila mógł skręcić w bok na moczary i zniknąć nam z oczu. On jednak pędził prosto przed siebie i oddalał się coraz bardziej od wybrzeża. Dokąd zdążał właściwie i jakie były jego plany? Gonił, nie zatrzymując się i nie namyślając się, jak człowiek pewny tego, co robi.
Porucznik Gérard i ja, byliśmy lżejsi od niego, a konie nasze były równie dobre, jak jego wierzchowiec. Poczynaliśmy się tedy zbliżać do niego. Stawało się widoczne, że dopędzimy go, jeżeli go nie stracimy z oczu; istniało tylko to jedno niebezpieczeństwo, że skorzysta ze swej znajomości terenu, aby zmylić naszą pogoń. Ile razy droga schodziła na dół lub jakiś pagórek zasłaniał nam widok, traciłem nadzieję i odzyskiwałem ją, gdyśmy go znów widzieli, ukazującego się na pagórku lub na drodze.
I tak w ciągłej obawie, to znów nadziei, pędziliśmy za nim, co koń wyskoczy.
Wtem stało się to, czego już dawno się obawiałem: straciliśmy jego ślady. Był przed nami o kilkaset kroków, gdy wjechał pędem na pagórek pokryty piaskiem i znikł za nim. W kilka sekund później i my dostaliśmy się na to wzgórze. Gęste krzaki jeżynowe zagradzały nam drogę; po naszym zbiegu nie było nigdzie ani śladu.
— Tu na lewo jest droga — wołał Gérard, którego gorąca krew gaskońska kipiała ze wzburzenia. — Musimy się tedy kierować na lewo.
— Zaczekajcie chwilę — odpowiedziałem. — Tu na prawo jest ścieżka. Być może, że on właśnie obrał tę drogę..
— W takim razie jedź pan jedną drogą, a ja sobie pojadę drugą...
— Słychać tentent konia.
— Tak, oto jego koń.
Dzielny rumak kary Savaryego wypadł z pomiędzy krzaków jeżynowych.
W takim razie siedzi gdzieś ukryty między krzakami.
Zeskoczyliśmy z koni i prowadząc je za cugle, weszliśmy między krzaki. Wkrótce dostaliśmy się na ścieżkę, która wijąc się wężowo, wiodła w dół do głębokiej kopalni, zamkniętej ścianami kredowemi.
— Niema nigdzie ani śladu Toussaca! Uciekł przed nami. To chyba szatan, nie człowiek! — wołał Gérard z rozpaczą.
Ale teraz zaczęło mi się wszystko wyjaśniać. Młynarz opowiadał nam o straszliwej wściekłości, jaka ogarnęła Toussaca po odebraniu listu. Widocznie musiał się z tego listu dowiedzieć, komu miał zawdzięczać wykrycie owej schadzki nocnej w samotnej chacie na trzęsawisku. Kochanka jego musiała mu o tem donieść. Zrozumiałem teraz jego pragnienie, być jeszcze tę noc na wolności i przyrzeczenie, że po uiszczeniu pewnego długu, sam się nazajutrz dobrowolnie stawi w obozie. Chciał się zemścić na moim wuju, zabić szpiega, spólnika wiarołomnego...
Ta myśl nurtowała w nim, gdy pędził galopem w tę stronę. Niewątpliwie była tu kopalnia, z której wiodło tajemne przejście do zamku Grobois, znane mu ze schadzek tajnych, jakie miewał z mym wujem. Długi czas szukałem napróżno wejścia ukrytego; wkońcu poznałem ścianę i przedarłem się, pomiędzy krzakami, do ciemnego otworu, który ledwie mogłem znaleźć w panującym mroku.
Tymczasem przyłączył się do nas Savary, który odbył tę drogę pieszo. Przywiązaliśmy konie do krzaków, a ja poprowadziłem moich towarzyszów wąskim kanałem do szerszego nieco korytarza podziemnego. Nie mieliśmy światła, to też potykaliśmy się ciągle o kamienie i z trudem poomacku szukaliśmy drogi wzdłuż ścian. Gdy szedłem tędy poprzednio, pod przewodnictwem mego wuja, droga ta nie wydawała mi się bardzo daleka. Światło, które niósł przedemną, ułatwiało mi chodzenie a świadomość, ze wuj zna dokładnie to miejsce, budziła we mnie uczucie pewności. Dziś jednak wędrówka nasza, wśród tej ponurej ciemności, wydawała się bez końca. Savary począł szemrać i pytał się wiele mil jeszcze mamy czołgać w tęm podziemiu. Gdy już nasza niecierpliwość doszła do najwyższego stopnia, Gérard nagle zatrzymał się.
— Cicho — szepnął. Słyszę jakieś kroki przed nami.
Wstrzymaliśmy oddech i nadsłuchiwaliśmy z natężeniem. Usłyszałem w odległości jakiś szmer, jak gdyby skrzypienie drzwi, które się obróciły na zawiasach.
— Prędzej, prędzej! Naprzód! — nalegał Savary. — To bez wątpienia on, Dostaniemy go wkrótce w nasze ręce.
Nie podzielałem jednak tej pewności generała, gdyż wiedziałem, że wuj otworzył bramę, łączącą ten podziemny tunel z zamkiem, zapomocą tajnego mechanizmu. Toussac widocznie znał także tę tajemnice, można jednak było przypuszczać, że bramę za sobą napowrót zatrzasnął. Pamiętałem dobrze, jakie to były grube belki, spojone żelaznemi klamrami, można tedy było przypuszczać z wielkiem prawdopodobieństwem, że w ostatniej chwili staniemy jeszcze przed nieprzebytą zaporą.
Z niecierpliwością dążyliśmy naprzód. Przebyliśmy jeszcze drogę kilkuset kroków wśród najgłębszej ciemności, gdy mi zdala zabłysło słabe żółte światełko. Omal nie wykrzyknąłem na głos z radości. Brama stała otworem. Gnany dziką żądzą zemsty, Toussac nie myślał nawet o tem, że możemy go ścigać w tunelu.
Teraz mogliśmy iść szybko naprzód, nie szukając drogi. Poczęła się szalona gonitwa korytarzem i po stromych schodach w górę. Wbiegliśmy drugą bramą do wyłożonego dużemi płytami kamiennemi przedsionka zamkowego, gdzie się paliła spokojnie lampka olejna, jak za mojem pierwszem przybyciem do zamku.
Wtem usłyszeliśmy nagle straszny krzyk przerażenia — a potem przeciągłe jęczenie...
— Na pomoc, ratunku! — wołała jak szalona przelatująca obok nas służąca. — Ratunku!... Mordują pana Bernaca!
— Gdzie on jest? — ryknął Savary.
— Tam, za temi drzwiami! W bibljotece!
Jeszcze raz dał się słyszeć ten krzyk przeraźliwy, który nas przejął dreszczem i później przeszedł w chrapliwe rzężenie. A potem głośny trzask...
Zrozumiałem dobrze, co to ma znaczyć... Wpadliśmy do bibljoteki i cofnęliśmy się wstecz na ten okropny widok, przejmujący zgrozą, wszyscy, nawet Savary i nieustraszony młody oficer huzarów.
Wuj mój musiał siedzieć przy biurku, obrócony plecami do drzwi, gdy Toussac wpadł gwałtownie do pokoju. Na ten hałas obejrzał się prawdopodobnie i zobaczył gniewną twarz brodatego olbrzyma; z przerażenia wydał ów przeraźliwy krzyk, któryśmy usłyszeli, wchodząc do przedsionka, owo zaś żałosne jęczenie nastąpiło potem, gdy żelazne palce Toussaca owinęły się dokoła jego szyi i skręciły mu bezlitośnie głowę na bok. Już sam widok strasznego mściciela musiał go sparaliżować, tak, że nie mógł ani wstać z krzesła śni się poruszyć. Co było najokropniejsze na obrazie, to to, że siedział wciąż jeszcze przed swem biurkiem, plecami do drzwi obrócony, głowa zaś jego, zupełnie wykręcona, zwracała ku nam twarz siną i straszliwie wykrzywioną, ową chudą twarz pergaminową ze szklistemi oczyma i ustami otwartemi, która mi teraz jeszcze niekiedy ukazuje się we śnie i zakłóca mój spokój. Obok niego stał Toussac z rękoma założonemi na piersiach z wyrazem trjumfu.
— Dług mój już zapłacony — zawołał do nas.
Poddaj się pan — krzyknął groźnie Savary, zwróciwszy ku niemu lufę pistoletu.
— Strzelajcie — krzyczał olbrzym, odsłoniwszy potężne piersi kosmate. — Wy myślicie, że ja się boję waszych nędznych kul albo że mnie może żywcem dostaniecie w wasze ręce? O nie, z tą nadzieją musicie się rozstać...
Pochwycił jedno z ciężkich krzeseł dębowych, wzniósł je ponad głową i rzucił się na nas. Daliśmy ognia i wpakowaliśmy mu równocześnie trzy kule w ciało... Zachwiał się, oczy mgłą mu zaszły, z ran krew tryskała obficie. Nie zważał jednak na to i cisnął na nas ciężkie krzesło, które zakreśliło w powietrzu szeroki łuk i z łoskotem podobnym do grzmotu upadło na stół obok mnie, łamiąc go w kawałki. Potem rzucił się jak szalony na Savaryego, obalił go na ziemię i pochwycił za brodę. Przyskoczyliśmy do tego olbrzyma i chwyciliśmy go za ramiona. Toussac był jednak silniejszy, aniżeli my wszyscy razem i odtrącił nas od siebie. Wysiłki nasze były długo bezskuteczne; wkońcu siły zaczynały go opuszczać, stracił za wiele krwi, która wciąż upływała. Raz jeszcze podniósł się z nadludzkim wysiłkiem, wydał okrzyk wściekłości i rozpaczy, że aż mury zamku zadrżały w swoich posadach, poczem zwalił się martwy na ziemię. Staliśmy dokoła niego zdyszani i zziajani, wpatrując się w niego z uwagą i gotowi za najmniejszem poruszeniem rzucić się na niego; on jednak nie ruszał się więcej. Toussac już nie żył.
Savary, blady jak śmierć, stał oparty o szczątki rozbitego stołu, poczem osunął się na fotel.
Mam uczucie, jak gdybym pasował się z niedźwiedziem — rzekł. — Teraz przynajmniej cesarz oswobodzony jest od niebezpiecznego wroga, który mógł się przyznać, że to był dzielny człowiek.
— Coby to był za żołnierz wspaniały! — rzekł Gérard zamyślony. — Jakiby to był kwatermistrz dla huzarów Bércheny. Popełnił głupstwo, że nie wstąpił w służbę cesarską.
Ja również usiadłem na fotelu. Nic dziwnego, że czułem się wyczerpany i prawie chory ze wzburzenia i z trudów; wszak te straszliwe krwawe wypadki dzisiejszego wieczora wywarły nawet silne wrażenie na obydwóch moich towarzyszach, nawykłych do scen tego rodzaju, a ja byłem przecież w tych rzeczach jeszcze nowicjuszem. Savary wlał mi w usta trochę koniaku, potem zerwał firankę z okna i przykrył nią ciało mego wuja.
— Nie mamy tu więcej nic do roboty — rzekł. — Muszę cesarzowi jak najrychlej zdać sprawę o tych wypadkach. Musimy jednak wziąć z sobą papiery Bernaca, gdyż niektóre z nich mogą odnosić się do sprzysiężenia i zawierać dla nas ważne wskazówki.
To mówiąc, zebrał papiery, które leżały na biurku. Między niemi był list, który wuj mój niezawodnie ukończył pisać, gdy Toussac wpadł do pokoju.
— Oho! — zawołał Savary, przeczytawszy ten list. — Pan Bernac był, jak widzę, także dość niebezpiecznym człowiekiem. Posłuchajcie, co oto napisał:

Kochany Panie Catulle!

„Proszę mi przysłać jak najrychlej flaszeczkę owej trucizny, bez smaku i bez woni, tej samej której mi dostarczyłeś przed trzema laty. Mam na myśli ten odwar z gorzkich migdałów, który nie pozostawia po sobie żadnego śladu. Będę go potrzebował koniecznie w ciągu następnego tygodnia i proszę przeto o jak najrychlejszą przesyłkę. Gdybyś Pan potrzebował kiedy w jakiej sprawie poparcia u cesarza, możesz zawsze liczyć na moją przyjaźń i gotowość“.
— Do kogo ten list adresowany? — zapytał Gérard.
— Do drogisty w Amiens — odpowiedział Savary, obracając list. — A więc pan Bernac był nietylko szpiegiem i zdrajcą, ale nadto trucicielem. Wszechstronnie uzdolniony. Chciałbym tylko wiedzieć, dla kogo był przeznaczony ten odwar z migdałów.
— Ja także chciałbym to wiedzieć — rzekłem.
Cóż mogłem innego powiedzieć?... Był przecież moim wujem, a zresztą już nie żył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.