Wacek i jego pies/Rozdział dwudziesty pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wacek i jego pies |
Wydawca | Seminarium Zagraniczne |
Data wyd. | 1947 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mikuś dopędził gajowego, gdy ten odszedł już był spory kawał drogi.
Pan Piotr lekko i szybko chodził.
Tak chodzą tylko leśni ludzie.
Mikuś szedł przy nim, gdyż nie wiedział jeszcze, co ma robić.
Gajowy dotknął jego grzbietu i ruchem ręki wskazał mu kierunek.
Mikuś w mig zrozumiał i zniknął w gąszczu.
Na razie nic ciekawego nie zwęszył.
Spostrzegł tylko, że w puszczy coraz bardziej roiło się od ptactwa.
Za każdym dniem nowe i liczniejsze przybywały ich rzesze.
Wiosna szła ku końcowi.
Ptaki, nie obawiając się już nagłych przymrozków, coraz tłumniej przybywały z ciepłych krajów, gdzie spędziły długą zimę.
Gajowy kierował się ku tej części puszczy, gdzie Mikuś jeszcze ani razu nie zaglądał.
Wkrótce węch psa coraz częściej zaczął pochwytywać woń zajęcy i kuropatw. Jedno stadko ich zerwało się z łopotem skrzydeł tuż spod jego łap.
Mikuś zapamiętał sobie dobrze to miejsce, gdzie krzyżowały się liczne ślady zajęcy i kuropatw.
Stał tam w kotlinie las brzozowy i krzaki czarnego bzu. Za lasem tym ciągnęło się długie, wąskie pasmo piaszczystych pagórków. Okrywały je wrzosy i ciemne krzaki jałowcowe. Dalej podnosił strzeliste piony bór sosnowy.
Gdy Mikuś spośród brzóz wypadł na wrzosowisko, coś podrażniło mu chrapy.
Była to ostra i jak gdyby znajoma, przykra woń.
Pies zatrzymał się i węszył.
Przypomniał ją sobie wreszcie i zmiarkował, że woń dochodzi go z lewej strony.
Stały tam stłoczone razem krzaki jałowcowe. Dookoła podnosiły suche łodygi sczerniałe przez zimę osty.
Ostrożnie stąpając Mikuś zbliżał się do krzaków.
Już wetknął łeb pomiędzy osty, gdy nagle spoza jałowców wypadło jakieś zwierzę i rzuciło się do ucieczki.
— Pies czy nie pies? — pytał siebie Mikuś, rozpoczynając pościg.
Ujrzał tę gonitwę z daleka gajowy i zachęcał Mikusia, krzycząc:
— Bierz go! Bierz!
Pies pędził coraz szybciej nie spuszczając z oka gonionego, dużego zwierzęcia.
Było bardzo podobne do rudego psa.
Łapy tylko miało zbyt krótkie na tak długie ciało.
No i ta wspaniała puszysta kita!
Mikuś nie widział nigdy psa z takim kosmatym ogonem.
Rude zwierzę w biegu nieustannie wymachiwało kitą.
Mikuś widział tylko śmigający w powietrzu puszysty, prawie czerwony ogon i — nic więcej.
Pamiętał lisa, którego zdybał na podwórku gajówki, koło kurnika, lecz tamten nie miał takiego ogona i był znacznie mniejszy.
Dodawszy biegu zbliżył się do pomykającego zbiega, gdy ten nagle opuścił ogon wlokąc go po piasku, po. chwili zaś machnął nim w powietrzu już niemal przed nosem Mikusia.
Ostry, drobny piasek zasypał mu oczy.
Mikuś poczuł silny ból. Ślepia zaszły mu łzami.
Zaniewidział i zatrzymał się na krótką chwilkę.
Natychmiast jednak otworzył oczy jak najszerzej.
Postanowił nie zwracać uwagi na ból i schwytać rudzielca za wszelką cenę.
Strząsając wypływające mu łzy, popędził dalej. Lis odsądził się już od niego dość daleko i zmienił nagle kierunek ucieczki.
Biegł teraz nie w stronę lasu, lecz ku środkowi wrzosowiska.
Wznosił się tam mały pagórek z kilkoma sterczącymi z piasku pniami zrąbanych niegdyś sosen.
Mikuś nie tyle zrozumiał, ile wyczuł zamiar lisa.
Zamierzał on dotrzeć do pagórka i ukryć się w norze.
Pies spróbował zawrócić go i zmienić kierunek ucieczki.
Począł więc zabiegać mu od prawego boku.
Lis jednak warczał chrapliwie, szczękał zębami, ale pędził ku pagórkowi.
Pozostawało do niego zaledwie kilkanaście kroków, kiedy Mikuś postanowił rozpocząć bitwę.
Kilkoma dużymi susami dopadł lisa.
Rudy drapieżnik oczekiwał jednak napadu.
Ledwie pies zdążył dotknąć go, lis w biegu szarpnął wroga za górną wargę i rozpłatał ją jak nożem.
Mikuś poczuł słony smak krwi i ból, lecz zdołał już schwycić lisa za bok i zatrzymać na chwilę.
Silne, dzikie zwierzę wywinęło się jednak natychmiast i odpowiedziało chwytem za szyję.
Mikuś znieruchomiał z oburzenia.
Dotychczas żadne zwierzę nie ośmieliło się do-tknąć go.
Prawda, że Nora pierwszego zaraz dnia ugryzła go.
Ale Nora broniła swego podwórka od przybysza. On to rozumiał.
Co zrobiłby on sam z psem, który ośmieliłby się wsunąć ciekawski pysk za bramę gajówki.
Ale żeby ten rudzielec w puszczy śmiał dziurawić mu skórę?!
Lis tymczasem dobiegał już ciemnego otworu — nory.
Jeszcze chwilka i — znikłby w wąskim przejściu pod korzeniami pni sosnowych...
Mikuś gwałtownym skokiem dogonił go i raptownie wsadziwszy mu swój łeb pod brzuch, podrzucił go wysoko w powietrze.
W locie jeszcze, zanim lis sięgnął łapami ziemi, pies schwycił go za szyję, potrząsnął raz i drugi i odrzucił od siebie.
Rude ciało zwierzęcia z zadartą kitą pozostało nieruchome.
Mikuś stał nad nim, co chwila zlizywał jęzorem płynącą z wargi krew i warczał.
Być może groził swemu wrogowi:
— Spróbuj tylko drgnąć!
Lis nie słyszał już nic.
Nie żył.
Z boru, na wrzosowisko wybiegł gajowy i zbliżał się szybko. Oglądał lisa i mruczał z zadowoleniem.
— Stary i cwany! Nie będzie już mi dusił kuropatwy i głuszca i do kurników okolicznych nie zajrzy nigdy!
— Kiedy spotkasz lisa, ścigaj go bez litości, bo to po wilku najgorszy wróg zwierzyny! Ale co to?
Pan Piotr spostrzegł krew na swoich palcach.
Obejrzał Mikusia i spostrzegł rozdartą wargę i ranę na szyi.
— Oho! — mruknął. — Oberwałeś porządnieć Trudno! Pociesz się tym, żeś zwalczył starego gracza!
Tego lisa od pięciu lat już nikt nie mógł zdybać! Taki był ostrożny, przebiegły i zuchwały.
Kiedy weszli wreszcie do puszczy, gajowy przyłożył do rany Mikusia liście jakiejś rośliny, a gdy krew się zatrzymała, posmarował pokaleczone miejsca świeżą żywicą.
Mikuś co chwila się zatrzymywał i łapą usiłował wydrapać sobie z oczu dokuczające mu ziarnka piasku.
Gajowy spostrzegł to i pomógł mu.
Mikuś poweselał od razu i biegł merdając ogonem.
Nie zważał na to, że warga strasznie mu na-brzmiała.
Miał przez to pysk wykrzywiony.
Wyglądał nie bardzo pięknie.
Był jednak zadowolony z siebie i dumny.
Raz po raz oglądał się, żeby spojrzeć na lisa.
Pan Piotr niósł go na ramieniu.
Piękna, ruda kita drapieżnika sięgała mu aż do kolan.