Walka o miliony/Tom I-szy/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znając doskonale okolice Paryża, mimo kilkoletniej nieobecności, Desvignes ich położenie zachował w dobrej pamięci. Prócz tego Joinville-le-Pont ze swemi licznemi restauracyami i domami zabaw, było jednem z jego miejsc ulubionych.
Zamiast jednakże udać się w stronę mostu, od którego rozchodzą się dwie drogi: jedna wiodąca do Villiers, druga do Plant-de-Champigny, miejsca pamiętnego w roku ostatniej strasznej wojny z prusakami, szedł gościńcem prowadzącym przed kościół, od którego rozchodzi się on w dwie strony.
Prawa droga prowadzi ku Saint-Maur-les Fosses, lewa to starego Saint-Maur, położonego na wzgórzu, panującem nad Marną, i rozległemi równinami, rozciągającemi się daleko po za rzeką, aż do wsi Champigny i pierwszych domostw du Plant.
Przyszedłszy do miejsca, gdzie się krzyżują dwie drogi, udał się w lewo.
Drogę tą raczej ulicą nazwaćby można, z obu stron bowiem jest ona otoczoną staremi wiejskiemi domami, zamieszkałemi po większej części przez emerytów-pensyonarzy.
Idąc przez czas jakiś tą drogą, Arnold Desvignes zatrzymał się przed sztachetami, po nad któremi widniała tablica z napisem:
Arnold, zatrzymawszy się, spojrzał wokoło i dostrzegł po lewej stronie obszerny budynek z napisem na frontonie:
Zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Za bliskie, a bynajmniej niepożądane sąsiedztwo — wyszepnął i poszedł dalej, śledząc wzrokiem spotykane na drodze domostwa.
Przybywszy na plac kościoła Saint-Maur, zwrócił się w ukośną drożynę, również po lewej stronie biegnącą, a zeszedłszy nią na dół po pochyłości wzgórza, znalazł się nad brzegiem Marny, wśród klonów, jesionów i wierzb, ocieniających wybrzeże, nie spotkawszy tu żadnego mieszkalnego domu.
Wyszedł nareszcie na szerszą drogę, nazwaną Aleją Marny, jak wskazywała tabliczka, przybita na jakimś starym murze. Kilka domów przed nim się ukazało; zdawały mu się one jednak za zbyt zbliżonemi ku sobie, by który z nich mógł służyć do zamierzonego przezeń celu.
Druga aleja, wysadzana topolami, ukazała się po prawej. Wiodła ona na stacyę Parc-Saint-Maur, mieszczącą się wśród gęstych zarośli, na wzgórzu.
— Dzikie, odludne miejsce — rzekł Desvignes — jakiego właśnie pragnąłem. Tu trzeba szukać mieszkania.
I nagle na skręcie drugiej alei, przy zetknięciu się z pierwszą, spostrzegł budynek, otoczony wysokim murem.
Sztachety były na zewnątrz, blachą żelazną obite.
Zagłębiony w zieleni drzew i krzewów, ukazał się mały, świeżo wybielony pawilon, pokryty dachówką. Napis na tabliczce oznajmiał, iż co do warunków kupna lub wynajęcia należy zgłosić się do pana Mornas, przedsiębiorcy, zamieszkałego w pobliżu stacyi du Parc-Saint-Maur.
Arnold, zbadawszy okolicę, przekonał się o zupełnem osamotnieniu powyższego budynku. Z którejbądź strony zwrócił się, nigdzie żadnego sąsiedztwa; grunta w opróżnionej przestrzeni, albo zarosłe drzewami.
Szedł, przyśpieszając kroku, i w pół godziny przybył na stacyę du Parc, gdzie urzędnik drogi żelaznej wskazał mu mieszkanie pana Mornas.
Udał się tam natychmiast i zastał przedsiębiorcę, człowieka w wieku około lat pięćdziesiąt, grzecznego, lecz mało rozmownego.
— Czy pan... — zapytał, zatrącając angielskim akcentem — pan wynajmujesz tę tam posiadłość?
Tu wskazał ręką w stronę willi.
— W alei de l’Echo, nr. 1 — odrzekł Mornas.
— Aoh! yes... nr. 1.
— Tak... ja, panie.
— Chciałbym ją zobaczyć... if you pleare... gdyby można...
— Owszem... pójdź pan ze mną.
Tu wziąwszy pęk kluczów, przedsiębiorca wyszedł z Arnoldem.
— Jakaż jest cena wynajęcia tej willi? — zapytał ten ostatni.
— Tysiąc franków.
— Aoh! to drogo...
— Nie zmuszamy nikogo... Targ miejsca tu nie ma... Właściciel ani jednego sous nie ustąpi. Pan chcesz wynająć na sezon?
— Yes...
— To dobrze, ponieważ właściciel, który chce ją sprzedać, na dłużej wydzierżawiaćby nie mógł.
Na tem zakończyła się rozmowa, nie ponawiając się już do czasu, w którym obaj przybyli do budynku, noszącego nr. 1, przy alei de l’Echo.
Otworzywszy furtkę, umieszczoną w murze obok osztachetowania, milczący dotąd Mornas zapytał.
— Pan, jak widzę, lubisz samotność?
— Aoh! yes... — odrzekł mniemany anglik — jestem prawdziwym mizantropem.
Drzwi skrzypnęły na zawiasach. Weszli obadwa.
Dom ten, jak wspomnieliśmy, był zbudowany na pochyłości wzgórza, które zamieniono w ogród.
Grube pęki różnorodnych krzewów, kępy drzew i zagony, chwastem zarosłe, sięgały aż ku drzwiom mieszkania, do którego prowadziły dwie aleje, sunące pośród gąszczu zieleni.
Całość przedstawiała stan zaniedbania i opuszczenia. Wysokie trawy pozarastały aleje.
— Właściciel nie chce tu czynić nakładów na uporządkowanie — rzekł Mornas — będziesz pan potrzebował przyjąć ogrodnika.
— Aoh! yes... — odparł mniemany anglik.
Weszli na szczyt pochyłości.
Dom wznosił się na małej, opróżnionej płaszczyźnie. Tak okna pierwszego piętra, jak i parteru, opatrzone były okiennicami, co wywołało uśmiech zadowolenia na usta Arnolda.
Długi korytarz przecinał parter na dwie równe części, sięgając do drzwi, wychodzących na tyły mieszkania. Ogród z tej strony kończył się rodzajem małej przepaści, a raczej otwartej, głębokiej jamy, na dno której dojść można było ścieżynką, sunącą między krzakami.
Po za tą jamą wznosił się mur, opasujący całe zabudowanie.
— Starożytne wykopalisko... — rzekł Mornas, wskazując tę przepaść.
Desvignes poruszył głową z uśmiechem.
W rogu, pod wielkiemi drzewami, stał budynek słomą pokryty. Mornas objaśniwszy, iż służył on na skład ogrodniczych narzędzi, otworzył drzwi do tegoż.
Wewnątrz znajdowały się tam w rzeczy samej taczki rydle, motyki, grabie, łopaty i dwie polewaczki.
— Zwiedziliśmy już wszystko — rzekł Mornas — jakże... wynajmujesz pan?
— Aoh! yes... i płacę z góry za cały sezon.
— Mam upoważnienie na odbiór pieniędzy i wydanie pokwitowania.
Tu oba udali się z powrotem drogą, wiodącą ku stacyi du Parc-Saint-Maur.
Idąc, Arnold zagłębił się w rozmyślaniu.
— Mówiłeś mi pan — zagadnął nagle — iż ten dom jest do sprzedania?
— Tak... za osiemnaście tysięcy franków... Jest to za bezcen... Kup go pan, jeśli ci się podobał. Jutro spiszemy akt u notaryusza w Paryżu, pojutrze podpiszesz go pan w obecności właściciela, zapłacisz... i dom stanie się twoją własnością. Kup pan... radzę ci szczerze.
Desvignes życzył sobie tego ze względu swoich na przyszłość zamiarów; wiemy wszelako, iż wyjechał z Kalkuty ze szczupłą kwotą pieniędzy.
Z sumy tej Will Scott i Trilby zabrali już cztery tysiące franków, musiał im jeszcze dostarczyć więcej przed wykonaniem ułożonego planu; wydał coś również na umeblowanie pawilonu przy bulwarze Beaumarchais’ego i na skompletowanie swej garderoby. W takich okolicznościach niepodobna mu było ogałacać się z osiemnastu tysięcy franków.
Szukał sposobu, aby to jakoś pogodzić, i znalazł go nareszcie.
Przybyli do mieszkania przedsiębiorcy.
— Kupuję ten dom — rzekł Arnold — kładąc na stole dwa tysiące franków. — Przyjm pan zadatek i każ sporządzić akt kupna i sprzedaży. W ciągu dni ośmiu przyniosę szesnaście tysięcy franków do waszego notaryusza i podpis mój położę.
— Za osiem dni wszystko będzie gotowem, milordzie — rzekł Mornas, uradowany sprzedażą, z której właściciel przyrzekł mu wypłacić dość okrągłą sumkę. Obecnie pokwituję pana z odbioru dwóch tysięcy franków. Racz mi pan podać swoje nazwisko, ponieważ jest to koniecznem dla sporządzenia aktu.
— Jan Wiliam Scott, poddany irlandzki — dyktował Arnold — zamieszkały w Szkocyi... w Edymburgu.
— Zatem pan nie mieszkasz stale w Paryżu?
— Nie, obecnie jestem tylko przyjezdnym... jadę dziś wieczorem do Hawru, zkąd za osiem dni powracam. Zapisz pan prawne moje mieszkanie u waszego notaryusza.
— Dobrze, milordzie... Oto pokwitowanie.
— Racz mi pan dać klucze... przyślę tu mego służącego dla uporządkowania.
— Oto są.
— Adres waszego notaryusza?
— Zaraz go panu napiszę. Pan Emil Pinguy, notaryusz, ulica Piramid, nr. 18.
Arnold schował adres do kieszeni i ukłoniwszy się, wyszedł. Pozostawało mu teraz jedynie wracać do Paryża. Spojrzał na zegarek, wskazywał on szóstą godzinę.
W kilka chwil później, przybywszy na stacyę drogi żelaznej, umieścił się w wagonie pierwszej klasy, gdzie leżąc wygodnie, rozmyślał, iż za dni osiem łatwo mu przyjdzie zapłacić szesnaście tysięcy franków, skoro zostanie posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów.
Gdy pociąg przybył do Paryża, noc już zapadła. Po odbytej podróży, czując niezwykły apetyt, Desvignes udał się do restauracyi pod Czterema sierżantami, zkąd o dziewiątej wrócił do siebie bulwarem Beaumarchais’go.