Walka o miliony/Tom I-szy/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dziesięć minut zmieniwszy ubranie i przywróciwszy twarz do naturalnego stanu, były sekretarz wyszedł z pawilonu. Tym razem jednak udał się wyjściem od strony ulicy des Tournelles. Przechodząc, spotkał w bramie córkę odźwiernej.
— Pan może jeszcze nie jadł obiadu? — zagadnęła go Anastazya.
— Odgadłaś, panienko... od rana biegam po Paryżu za udzielaniem lekcyj i dopierom je teraz ukończył. Nie ma do mnie jakiego listu?
— Nic nie ma, panie Desvignes.
Arnold, pozdrowiwszy ją, wyszedł.
Minąwszy ulicę św. Antoniego, zwrócił się w stronę Ratuszowej, która prowadzi na ulicę Paon-blanc, dziwny zaułek, mający około dwudziestu pięciu metrów długości, a półtora metra zaledwie szerokości, zasłonięty po obu stronach sześciopiętrowemi domami, u których wszystkie okna opatrzone są w kraty żelazne.
Powietrze z trudnością tu cyrkuluje, a słońce nie ukazuje się nigdy.
Jedna, jedyna brama otwiera się na tę ulicę, w domu czarnym, zniszczonym, ponurym; inne bramy zostały zamurowane, ponieważ domy te posiadają wejście bądź od ulicy Ratuszowej, bądź od wybrzeża.
Wspomniana brama znajduje się po lewej stronie; jest ona ciężką, masywną, owalnego kształtu, co dowodzi jej starożytności, zagłębiona w mur gruby, jak gdyby ścianę fortecy.
Nawet podczas lata, wśród największych upałów’, ulica Paon-blanc jest wilgotną i błotnistą.
Gdy wszedł w nią Arnold, trująca woń oddech mu przytłumiała i dziwił się, iż w takiem mieście, jak Paryż, istnieć może podobne ognisko nieczystości.
Przybywszy do bramy, jaką opisaliśmy, najeżonej gwoździami, a uzbrojonej młotkiem żelaznym, zatrzymał się przy niej; ujął za młotek, zamiast go jednak spuścić na krążek, umieszczony we wgłębieniu, pociągnął ku sobie w kierunku prostopadłym i popchnął.
Drzwi się otwarły natychmiast.
Desvignes wszedł do ciemnego korytarza, w którym woń była bardziej jeszcze zabójczą, niż na ulicy. Szedł ostrożnie, z wyciągniętemi przed sobą rękoma, aż wgłąb pasażu, gdzie napotkał pierwszy stopień schodów.
Przybywszy na trzecie piętro, zatrzymał się, macając po murze; otaczała go najzupełniejsza ciemność; odnalazłszy drzwi po prawej, zastukał w nie cztery razy w równych przestankach, a następnie czekał.
We dwie minuty z wnętrza dobiegł jakiś szelest, poczem zaskrzypiał klucz w zamku i drzwi się otwarły.
Ukazał się w nich mężczyzna w podeszłym wieku, o siwiejących włosach i brodzie, w starym, połatanym szlafroku, z płonącą lampką w ręku, którą oświeciwszy twarz przybyłego, zapytał z włoskim akcentem:
— Kogo pan szukasz?
— U signor Agostini — odpowiedział Arnold.
— Ja nim jestem... Czego pan żądasz?
— Potrzebuję pańskiej usługi.
— Kto pana do mnie przysyła?
— Jest to rzecz obojętna... Będziesz pan dobrze zapłaconym, a to dla pana punkt główny.
— Proszę wejść.
Tu signor Agostini cofnął się w głąb, zostawiając wolne przejście przybyłemu, na którego nieufnie z pod oka spozierał.
Zamknąwszy drzwi na klucz, wprowadził Arnolda do małej stancyjki, której ściany niknęły pod rzędami półek, wznoszącemi się aż pod sufit, dźwigając pęki akt oprawnych, każdy z porządkowym numerem.
Stół, przeładowany zapylonemi aktami i różnego rodzaju papierami, zajmował środek pokoju; cztery kulawe, poobdzierane krzesła stały wokoło niego.
Właściciel tego mieszkania był to suchy, kościsty starzec, z pożółkłem jak pargamin obliczem, pokrytem zmarszczkami. Głęboko wpadnięte oczy błyszczały mu z pod sinawych powiek, jak dwa rozżarzone węgle. Długie, wychudłe ręce, w których trzymał lampkę naftową, nerwowo mu drżały.
Postawiwszy lampkę na stole, wskazał krzesło przybyłemu, mówiąc:
— Przybywając do mnie o tak spóźnionej porze i bez wąchania po cztery razy we drzwi uderzając, dajesz mi pan do zrozumienia, iż dobrze znasz moje zwyczaje. Zkąd je znasz i kto ci udzielił mój adres? — odpowiedz mi, proszę.
— Nie podoba mi się odpowiedzieć!... — odparł szorstko Desvignes.
— I mnie też zarówno nie podobać się może uczynić dla pana to, o co mnie prosić przychodzisz...
Arnold roześmiał się głośno.
— Nie lękam się tego — odrzekł. A wyjmując z kieszeni pugilares, wypchany pieniędzmi, dodał: — Oto siła, która pokona pański opór w jednej chwili. Znam pana i dobrze znać cię muszę, skoro tu przyszedłem. Zajmij się pan raczej tem, co mnie do ciebie sprowadza, a nie tem, kto mnie do ciebie przysyła.
Na widok grubego pugilaresu, oczy starego wiocha gorączkowo zabłysły.
Desvignes, wyjąwszy bilet bankowy, trzymał go w palcach.
— Ofiaruję panu — rzekł — te oto tysiąc franków, a drugie tyle przy dostarczeniu mi dowodów, jakich od ciebie zażądam. Żadnej więc próżnej dyskusyi... żadnej ciekawości... Moja obecność i zapłata, jaką ci składam, przekonywają, iż mam ufność w tobie... Ufaj mi więc, proszę, nawzajem. Chcesz zarobić dwa tysiące franków... Tak, czy nie?... W dwóch słowach...
— Chcę! — odrzekł Agostini, utkwiwszy wzrok chciwie w połyskującym francuskim banknocie. — Cóż żądasz, abym uczynił?
— Zaraz ci powiem... Siadaj i pisz...
Agostini, chwyciwszy za pióro, siadł przed arkuszem białego papieru.
— Jestżeś gotowym? — zapytał Arnold.
— Tak... jestem.
— Pisz więc: Józef-Arnold Desvignes, urodzony 28 grudnia 1857 roku w Blèré, w pobliżu Ambroise, departamencie Indre-et-Loire...
Tu przerwał.
— Indre-et-Loire — powtórzył Włoch; — już napisałem. Cóż dalej?
— Wszystko już... — odrzekł przybyły. — Potrzebuję wiedzieć, co się stało z owym Arnoldem Desvignes... Musisz mi pan dostarczyć jego akt urodzenia, wszystkie jego osobiste legitymacye, powiadomić mnie, czy posiada on krewnych i w jakim stopniu, a jeśli umarli, dostarczyć mi akta ich zejścia, prawnie zlegalizowane.
— Prócz tego, nic więcej?
— Nic. Ma się rozumieć, iż w razie śmierci Józefa-Arnolda Desvignes, będę potrzebował równie jego aktu zejścia, który złożyć mi będziesz pan obowiązanym. Sam widzisz, że cała ta rzecz jest dla ciebie drobnostką.
— Będę potrzebował wyjechać do Blèré, a może i dalej — odrzekł Włoch — jeżeli ów młody człowiek opuścił swój kraj rodzinny. Takie podróże są kosztownemi, zmniejszą one znacznie sumę, jaką mi pan ofiarujesz.
— W dniu, w którym dostarczysz mi wspomniane dowody, dołącz do nich rachunek z poniesionych na podróż wydatków, a oddzielnie zwrócę ci te pieniądze.
— Jest-że to rzecz pilna?
— Bardzo pilna.
— Ileż czasu pan mi przeznaczasz na moje poszukiwania?
— Osiem dni.
— Jeżeli nie zajdzie coś nadspodziewanego, będę się starał wszystko to dostarczyć panu na czas oznaczony. Gdzie panu mam przesłać rezultat z mych poszukiwań.
— Ja sam się tu zgłoszę do pana za dni osiem, o tej jak dziś godzinie.
— Dobrze... Należy jednak wszystko naprzód przewidzieć. Gdyby wypadkiem suma, jaką mi pan pozostawiasz, okazała się niedostateczną na pomienione poszukiwania, będęż mógł odnieść się do pana o dalszy zasiłek w tym względzie? Sprawy podobnego rodzaju są bardzo trudnemi do wykonania; aby się zająć wyłącznie pańskim interesem, będę zmuszonym zamknąć drzwi przed innymi mymi klientami, którzy mogliby mnie potrzebować w tym czasie.
— W podobnym wypadku napiszesz pan do mnie słów parę.
— Gdzie?
— Poste-restante... w pocztowem biurze na bulwarze Beaumarchais’go.
— Pod jakiem nazwiskiem? — Pod inicyałami X. Y. Z.
Agostini zapisywał sobie to objaśnienie.
— Skoro odbiorę list pański — rzekł Arnold — doręczę ci bezzwłocznie to, czego zażądasz.
— Dobrze... Od jutra udam się w podróż, pomimo, że jestem stary latami, posiadam jednak rzeźwość młodzieńczą, nie lubię odkładać interesów.
Desvignes wstał z krzesła.
Włoch odprowadził go aż do drzwi, które następnie zamknął na klucz starannie i rygle zasunął, jak gdyby to nędzne mieszkanie skarby w sobie zawierało.
W pół godziny później Arnold powrócił do siebie, a przy rozbieraniu się, zacierał ręce z zadowoleniem, powtarzając:
— Dobrze idzie... dobrze idzie!...
Poczem położywszy się, zasnął tak dobrze, jak człowiek z najczystszem sumieniem.