Walka o miliony/Tom I-szy/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas, gdy Karol Gérard, zmieniony w Arnolda Desvignes, przygotowywał z najwyższą ostrożnością cios, jaki miał go uczynić posiadaczem olbrzymiej fortuny, dwaj jego wspólnicy, a raczej jego agenci, poczynali zarówno wykonywać dane sobie przezeń polecenia.
Głownem z nich było pośpieszyć na pierwsze jego wezwanie, bez opóźnienia się ani na chwilę. Chodziło w takim razie o uwolnienie się z cyrku Fernando, które jednak potrzeba było trzymać w sposób, niezwracający najmniejszej uwagi.
Nic łatwiejszego.
Dwaj irlandczykowie postanowili podczas wieczorowego w cyrku przedstawienia udawać kompletnie pijanych. Zataczali się, uderzając jeden o drugiego na każdym kroku, nie mogąc utrzymać równowagi.
Reżyser, zatrzymawszy ich w przejściu po za areną, zaczął ich napominać surowo, na co odpowiedzieli brutalnemi słowy.
Wypadek taki był przewidziany przepisami administracyjnemi.
Wszelka zuchwała odpowiedź pociągała za sobą natychmiastowe uwolnienie od pełnionych obowiązków, nawet w razie, gdyby widowisko miało coś na tem ucierpieć.
Will Scott i Trilby zostali bezzwłocznie powiadomieni, iż odtąd przestają należeć do trupy cyrkowej. W miejsce usprawiedliwienia się reżyserowi, rzucili uliczne przekleństwo.
Wydano im rozkaz, aby udali się do kasy dla uregulowania swoich rachunków i opuścili cyrk natychmiast, w razie zaś oporu, zagrożono im wyrzuceniem przez policyjnych agentów.
Pozostawało im odejść ze schylonemi głowami, co też uczynili.
Jeden z klownów zastąpił Trilbego w niedźwiedziej pantominie tak dobrze, iż nikt nie dostrzegł tej zmiany.
Obaj irlandczykowie wrócili do swego mieszkania przy ulicy Lepic, gdzie przy wspólnej naradzie ułożyli, że Scott zajmie się nazajutrz kupnem konia, podczas gdy Trilby pójdzie za wyszukaniem powozu. Po dokonanych sprawunkach postanowili użyć posłańca dla przyprowadzenia konia do kupionego powozu, a po zaprzężeniu go, przyjechania wraz z powozem w miejsce wskazane.
Jakoż nazajutrz zrana, Will i Trilby, przebrani oba za służących z zamożnego domu, wyszedłszy z ulicy Lepic, rozdzielili się na bulwarze de Clichy i każdy z nich, zaopatrzony w potrzebną sumę pieniędzy, udał się w przeciwnym kierunku.
Scott poszedł w stronę włoskich rogatek, gdzie zwykle odbywa się sprzedaż koni, Trilby zwrócił się ku kaplicy. Wiedział on, iż łatwo odnaleźć będzie można wehikuł za przystępną cenę i nabył za tysiąc pięćset franków powóz w dobrym stanie.
Scott kupił również silnego konia z uprzężą za siedemset franków.
— Przyślę tu jutro po niego — rzekł do sprzedającego.
— Ja przyślę jutro po zabranie powozu — rzekł Trilby.
O godzinie trzeciej po południu zeszli się obaj w małej kawiarni, w tymże okręgu położonej, opowiedziawszy sobie nawzajem o dokonanych zakupach. Pozostawało im oczekiwać godziny, w której mieli się spotkać z Arnoldem na obiedzie pod Czterema sierżantami.
Były sekretarz banku Mortimera przez dzień cały nie opuszczał swego mieszkania na bulwarze Beaumarchais’go.
Około piątej zaczął się ubierać, a raczej przebierać, w wyjęty ze swej garderoby kostium majtka francuskiej marynarki.
Nic nie brakowało do uzupełnienia tego kostiumu. Rudą perukę i długie, czerwone faworyty anglika zastąpiła czarna broda i czarna peruka o krótko przyciętych włosach, pozwijanych, jak wełna na baranie. Twarz, szyję i ręce, za pomocą specyalnej wody, znanej dobrze wszystkim aktorom, Arnold ufarbował na kolor sinawy, którą to barwę wiatr morski i działanie słońca nadaje wszystkim marynarzom.
Wdziawszy płaski, z polerowanej skóry kapelusz, w tył nieco odsunięty, założył na szyję zawieszony na sznurku medalik, po którym miał się dać poznać Scottowi i Trilbemu, i zwyczajem ludzi morza, nawykłych do bezustannego kołysania się okrętu, wyszedł niepewnym, zataczającym się krokiem z pawilonu na ulicę de Tournelles.
W korpusie pomienionego domu mieszkało ze trzydziestu lokatorów.
Odźwierna wraz z córką nie zawsze pilnowały wchodzących i wychodzących, a gdyby nawet spostrzegły majtka, sądzićby mogły, iż przyszedł do kogoś w odwiedziny; prawdopodobnie jednak nie zauważyłyby go wcale.
Desvignes nie mylił się w swych przypuszczeniach. Tak pani Pillois, jak i jej córka, nie zwróciły na niego uwagi.
Minąwszy bulwar Beaumarchais’go, wszedł do restauracyi, gdzie obiadował dnia poprzedniego. Zastał tam kilkunastu biesiadników, a w ich liczbie Will Scotta wraz z Trilbym.
Mniemany majtek zajął miejsce naprzeciw nich przy stole.
— Do kroć piorunów! — zawołał na posługującego doskonałym marsylijskim akcentem — czuję głód rekina! Staraj się jaknajprędzej podać mi obiad.
— A co pan podać rozkaże?
— Zjem wszystko, byle było dobre i wiele.
— Racz pan wymienić potrawy.
Arnold zarządził dania z ryb i morskich mięczaków złożone, bez wina.
Obiadujący śmieli się z owego prawdziwego typu marynarza. Scott i Trilby ciekawie mu się przypatrywali. Nagle, oczy pierwszego dostrzegły medalik, zawieszony na szyi majtka.
Drgnął, a uderzywszy w łokieć Trilbego, szepnął mu zcicha:
— Medalik...
Trilby zrozumiał znaczenie tego wyrazu.
Arnold, mrugnąwszy zlekka na obu, zdawał się nie widzieć potem wcale dwóch irlandczyków i począł zajadać swój obiad, przedłużając go umyślnie, poczem zażądał kawy i zapalił wielkich rozmiarów cygaro.
Obiadujący poczęli wychodzić jedni za drugiemi.
Około ósmej w sali pozostał tylko Arnold, Scott i Trilby.
— Przybyłeś zapewne do Paryża po uwolnieniu się ze służby, panie marynarzu? — zapytał go ten ostatni.
— Tak, ukończyłem już lata moich wypraw — odrzekł zapytany i urządzam sobie dzisiaj małą ucztę Baltazara.
— Jestżeś marsylijczykiem?
— Rodowitym... z Canebière. Szczycę się tem... Znasz Marsylię?
— Znam ją doskonale, obadwaj z moim kolegą podziwiamy to piękne, rodzinne twe miasto.
— Pójdź więc tu bliżej... wychylimy butelkę szampana za pomyślność mego rodzinnego kraju.
Scott wraz z Trilbym zasiedli obok Arnolda, który, kazawszy podać usługującemu butelkę Moet’u, napełnił nim szklanki.
Skoro posługujący wyszedł, mniemany majtek pochylił się ku obu towarzyszom, zapytując zcicha:
— Wykonaliście moje polecenia?
— Już... — odrzekł Will Scott; — wyrzucono nas z cyrku Fernando.
— Powóz?
— Kupiony wraz z koniem.
— Poszukajcie więc teraz stajni z wozownią w Paryżu i najmijcie takowe na tydzień. Skoro nadejdzie chwila działania, Scott w ubiorze woźnicy siądzie na kozioł i będzie powoził.
— A ja? — zapytał Trilby — cóż ja będę robił?
— Ty... — zaczął mniemany majtek.
Tu przybycie nowych gości do restauracji przerwało mu słowa. Nowoprzybyli zasiedli w głębi sali. Rozmowa pomiędzy trzema wspólnikami wszczęła się pocichu nanowo. Powtarzać jej nie będziemy, nadmieniając jedynie, że stajnia i remiza zostały bezzwłocznie wynajętemi przy ulicy Filipa-Augusta, oraz że nazajutrz koń wraz z powozem pod dachem się znajdowały.