Walka o miliony/Tom II-gi/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXXIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— O co? — powtórzyła Melania — potrzebuję corychlej pieniędzy. Jerzy nie otrzymał tym razem zaliczki na swoją pensyę, jaką mu matka zwykle udzielała. Zostałam bez grosza.
— Niech więc pożyczy gdzie wicehrabia... — odparł Agostini.
— Wszyscy pożyczający zamknęli przed nim na klucz swe kasy... Otóż przychodzę do ciebie...
— Do mnie? — zawołał Włoch, śmiejąc się głośno; — ależ ja jestem goły, jak turecki święty... Wszak pani dobrze wiesz o tem...
— Wiem... i nie na twoje liczę pieniądze, lecz może znasz jakiego kapitalistę, któryby na dobry procent pożyczył pięćdziesiąt tysięcy franków, z których ja dla siebie zastrzegam połowę. Dla ciebie za twoją fatygę przeznaczam tysiąc franków...
— Tysiąc franków przydałoby mi się wprawdzie... — rzekł Włoch w zamyśleniu; — dziś jednak zrobienie podobnego interesu jest bardzo trudnem. Poukrywały się kapitały; nie znam nikogo, ktoby chciał ryzykować tak znaczną sumę.
— Wszak wicehrabia jest odpowiedzialnym... jego podpis ma wartość...
Agostini wzruszył ramionami.
— Nie mów pani bajek! — zawołał; — życie jego na dni jest policzonem, wszak to mówiłaś sama przed chwilą, a gdyby umarł przed otrzymaniem spadku po matce, ów podpis nie wartby był niucha tabaki.
— Matka za niegoby zapłaciła.
— To wątpliwe. Zresztą, po co mamy na próżnej dyskusyi czas tracić? Powtarzam pani, że nie znam nikogo takiego... absolutnie nikogo. Zaniechaj pani myśli o pożyczce, a raczej staraj się zaślubić pana de Nervey... Wierzaj mi, że to najlepsze... W każdym razie coś pani pozostanie z ogólnej likwidacyi, a chociażby nawet tytuł wicehrabiny... i to coś warte. Wybacz pani zatem, iż czas nie pozwala mi dłużej z tobą rozmawiać. Czekają na mnie, wyjść muszę.
Melania podniosła się nader niezadowolona, tem więcej, iż była pewną pomyślnego obrotu tej sprawy.
Agostini, odprowadziwszy ją do drzwi, wrócił do gabinetu.
Desvignes, stojąc na środku pokoju, szepnął mu żywo:
— Przywołaj pan tę kobietę i przyrzecz jej, że dziś wieczorem otrzyma pożyczkę pięćdziesięciu tysięcy franków... Śpiesz się... Ja uciekam do twojej sypialni.
I były sekretarz Mortimera skrył się tam powtórnie.
Agostini, osłupiały na razie, pośpieszył spełnić wydane sobie polecenie, a otworzywszy drzwi, pochylił się nad schodami, wołając:
— Panno Melanio!
Młoda kobieta znajdowała się na pierwszem piętrze.
— Kto mnie woła? — spytała, odwracając głowę.
— Ja, Agostini... Wróć pani, proszę...
Melania, pełna radości, z pośpiechem schody przebiegała.
— Jakże? znalazłeś pan kogoś? — Może wynajdę... — odparł Włoch, wprowadzając ją do gabinetu. — Na razie zdawało mi się, iż nie znam nikogo, gdy jednak pani odeszłaś, przypomniałem sobie o pewnym kapitaliście, z którym interes zrobi się, być może. Na kiedy potrzebujesz pani tych pieniędzy.
— Jaknajprędzej... Chociażby jutro nawet...
— Obecnie jest trzecia... Będę się starał zobaczyć z pomienioną osobistością około piątej. Dziś, jako w niedzielę, spodziewam się zastać go w domu. Przybądź więc pani do mnie wraz z wicehrabią de Nervey dziś, około siódmej wieczorem, a otrzymasz ostateczną odpowiedź.
— Ale odpowiedź pomyślną? — pytała z niepokojem Melania.
— Zdaje się, że otrzymasz pani pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych lub czeku na bank.
— A na jakich warunkach?
— Nic jeszcze nie wiem... Wszak to nie ja wypożyczam. Gdyby się warunki pani nie podobały, możesz się na nie nie zgodzić.
— Och! nie o to wcale mi chodzi. Ja się nie wdaję w podobne rzeczy... To do Jerzego należy... Agostini... jesteś poczciwym człowiekiem. Będę się starała wywdzięczyć za twą uprzejmość. Przybędziemy napewno o siódmej... Śpiesz, nie zwlekając, do tego człowieka.
I odeszła rozpromieniona, podczas gdy Włoch zagadnął Arnolda:
— Pan chcesz pożyczyć pięćdziesiąt tysięcy franków temu umierającemu, obarczonemu długami, który prawdopodobnie nic nie odziedziczy po swojej matce?
— Pożyczyłbym mu trzy razy tyle, gdyby tego zażądał.
— Ha! masz pan w tem widać cel jakiś... i to cel ważny, dla osiągnięcia którego wszelka strata nie będzie dotkliwą dla ciebie.
— Być może... — odrzekł Desvignesz uśmiechem. — Przygotuj pan rewers na osiemdziesiąt tysięcy franków, płatnych w dniu, w którym wicehrabia de Neryey otrzyma spadek po matce.
— Nazwisko wypożyczającego?
— Wiliam Scott.
Agostini zapisał sobie to nazwisko.
— Nie chcę osobiście ukazywać się w tej sprawie, pan będziesz moim reprezentantem — rzekł Arnold. — Pieniądze doręczę ci za godzinę, na które wydasz mi jednocześnie od siebie rewers.
— Będzie przygotowanym.
— A teraz jeszcze jedno małe objaśnienie. Nie znasz pan w Paryżu jakiego człowieka, prowadzącego handel perłami i dyamentami, człowieka pewnego, bogatego, mogącego zapłacić gotówką znaczne sumy pieniędzy?
— Znam pewnego izraelitę, milionera, uczciwego, a głębokiego znawcę pomienionych przedmiotów. Poszukuje on rzeczy pięknych... rzadkich klejnotów. Nazywa się Samuel Rénard, mieszka przy ulicy Bellechasse nr. 27.
— Otóż to właśnie takiego mi trzeba. Sądzisz pan, że zastałbym go dziś w domu?
— Jest to już człowiek wiekowy, mało wychodzi. Spróbuj pan pójść do niego.
Wyszedłszy z ulicy Paon-blanc, Desvignes wracał do siebie.
Idąc myślał:
— Poczynam partyę, nie wiedząc, co zrobi Verrière... Wkrótce jednakże znajdzie się on w mem ręku, przywiedziony do bezwzględnego posłuszeństwa, nie mogący działać, jak według moich rozkazów. Wszystko to drogo będzie mnie kosztowało. Pieniądze, znalezione w walizce Edmunda Béraud, wyczerpią się wkrótkim czasie. Potrzeba zrealizować kapitał, zawarty w klejnotach, jakie obecnie do mnie należą. Słyszałem już kiedyś o tym Renardzie... może się da z nim zrobić interes...
Wróciwszy do siebie, umieścił w portfelu pięćdziesiąt tysięcy franków, zawinął i owiązał w papier starannie szkatułkę, zawierającą drogocenne klejnoty, a wyszedłszy bulwarem Beaumarchais’go, wsiadł do fiakra i pojechał na ulicę Paon-blanc.
Agostini kończył właśnie brulion rewersu, mającego zostać wydanym przez Jerzego de Nervey kapitaliście Wiliamowi Scott, na sumę osiemdziesiąt tysięcy franków, płatnych w chwili odebrania przez wicehrabiego spadku po matce.
— Dobrze... — rzekł Desvignes, przeczytawszy. — Dodaj pan tylko następujący szczegół:
„Od powyższej sumy zastrzega się procent po pięć od sta rocznie. Pożyczka ta nie jest lichwiarskiem zobowiązaniem, lecz długiem honorowym, nieulegającym zaprzeczeniu przez uczciwego człowieka.“
— Nader zręcznie! — zawołał Agostini.
— Oto pięćdziesiąt tysięcy franków — rzekł Arnold, kładąc na biurku banknoty. — Melania Gauthier przyrzekła ci wynagrodzenia tysiąc franków... Zażądaj dwóch tysięcy... ten interes wart tyle... otrzymasz je od nich. — Jutro zrana przybędę po odbiór rewersu.
I zabrawszy szkatułkę z dyamentami, morderca Edmunda Béraud pojechał na ulicę Bellechasse.
Dom, zamieszkały przez Samuela Rénard, był to zwykły dwupiętrowy budynek. Główne drzwi wychodziły na ulicę.
Okna opatrzone były zewnątrz grubemi żelaznemi sztabami, a wewnątrz podwójnemi blaszanemi okiennicami.
Desvignes zadzwonił.
Po kilku sekundach otworzyło się okienko, umieszczone we drzwiach, za pomocą którego rozpatrywano przybyłych, poczem drzwi się same otwarły i ukazał się w progu służący wysokiego wzrostu, silny jak Herkules, w czarnem ubraniu, z białym krawatem na szyi.
— Co pan żądasz? — zapytał.
— Chcę się widzieć z panem Samuelem Rénard.
— W interesie?
— Tak.
— Mój pan nie załatwia interesów w niedzielę, jest to dzień spoczynku. Prócz tego pan Rénard jest słabym, cierpi na podagrę i nikogo teraz u siebie nie przyjmuje; nie wiem więc, czy dla pana zechce uczynić wyjątek. Bądźcobądź, racz mi pan dać swą wizytową kartę.
— To bezużyteczne... — rzekł Arnold. — Jako nieznany całkiem panu Rénard, nie mam prawa żądać, by dla mnie odstępował od przyjętych reguł. Powiedz pan tylko, że jeden z indyjskich eksploatatorów, przybyły z Benares i Golkondy, pragnie mu przedstawić klejnoty zadziwiającej piękności.
— Chodzi tu zapewne o perły?
— Tak... i o dyamenty. A ponieważ wiem, że pan Rénard jest wielkim artystą, głębokim znawcą tych rzeczy, chciałbym mu je właśnie przedstawić. Przeproś go pan za moją śmiałość, dodając, że mi bardzo wiele na tem jego przyjęciu zależy.
Powyższe słowa wymienionemi zostały na ulicy przed domem.
— Racz pan wejść... — rzekł służący, cofając się, aby zostawić wolne miejsce przybyłemu; poczem, zamknąwszy bramę, założył na nią gruby łańcuch żelazny.
Następnie wprowadził Arnolda do małego salonu, wybitego czerwoną jedwabną materyą, zawieszonego mnóstwem obrazów i przedmiotami wysokiej artystycznej wartości.
— Teraz idę — rzekł — powtórzyć panu Renard to, co mi pan poleciłeś.
Za chwilę ukazał się we drzwiach.
— Pan Rénard prosi... racz pan pójść za mną.
I zaprowadził przybyłego na pierwsze piętro, gdzie minąwszy przedpokój, uniósł portyerę i drzwi otworzył.