Walka o miliony/Tom II-gi/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Pokój, do którego wszedł Desvignes, był dość obszerny, lecz nader skromnie umeblowany.
Jeden, umieszczony w nim przedmiot, zwracał na siebie uwagę. Była to wielka szafa żelazna, zajmująca prawie całą szerokość ściany.
Na środku pokoju stał stół czworograniasty, pokryty turecką makatą, na którym znajdowały się wagi, lupy i wiele innych przedmiotów do szlifowania drogich kamieni.
Przed kominkiem, na którym płonął ogień, mimo łagodnej na dworze temperatury, siedział mężczyzna siedemdziesięcioletni, a raczej leżał na szerokim fotelu.
Gruba kołdra wełniana okrywała mu nogi.
Był to Samuel Rénard.
Ubrany w błękitny szlafrok flanelowy, miał odkrytą głowę. Gęste, białe włosy, krótko przycięte, otaczały twarz starca bladą, o wyrazistych rysach. Długa, biała broda na piersi mu spływała.
Desyignes powitał go ukłonem.
Samuel skinął głową, mówiąc:
— Wybacz pan, iż nie powstaję na twoje przyjęcie, lecz podagra przykuwa mnie do krzesła, ruszyć się z miejsca nie mogę. Obecnie nie przyjmuję nikogo. Zrobiłem jedynie wyjątek dla pana, ponieważ służący oznajmił mi, że przynosisz cudowne rzeczy... a cuda w dziedzinie klejnotów są tak dziś rzadkiemi, iż obejrzeć je pokusa mnie ogarnęła. Podaj panu krzesło... — rzekł do służącego, posuń fotel wraz ze mną do stołu i odejdź.
Podczas, gdy lokaj wykonywał rozkazy, Arnold szkatułkę opakowaną postawił na stole.
— Po raz to pierwszy, zdaje mi się, mam przyjemność spotykać pana... — rzekł starzec.
— Tak... osobiście pan mnie widzisz raz pierwszy — odparł były sekretarz Mortimera; — lecz ja znam pana. Widziałem cię kiedyś w Ceylonie i wiele o panu słyszałem.
— Tak... byłem tam przed dwoma laty...
— Właśnie... dwa lata temu... — rzekł łotr, kłamiąc z bezczelną odwagą.
— Pan mieszkasz w Ceylonie?
— Nie, panie... Przejeżdżałem tam tylko... Mieszkam w Baltimore. Jestem rodowitym francuzem, wychowańcem szkoły górniczej. Przedsięwziąłem na własne ryzyko w Indyach tyle niebezpieczne poszukiwania dyamentów. Pomyślny skutek uwieńczył me prace. Prowadziłem prócz tego w Cejlonie i jego okolicach handel kupna i sprzedaży i dziś jestem posiadaczem klejnotów najwyższej wartości, którym nic nie dorówna, a w jakie włożyłem mój cały majątek. Będąc dosyć bogatym, zapragnąłem powrócić do Francyi i nie opuszczę już mego rodzinnego Paryża.
— Pozwolisz mi więc pan zobaczyć owe klejnoty najwyższej wartości, te cuda, którym nic nie dorówna? — zapytał Bénard z ironicznym uśmiechem.
— Chcę je panu sprzedać...
— Mnie... sprzedać? — powtórzył starzec.
— Tak... w tym celu do pana przychodzę.
— Winienem panu oświadczyć, iż jestem bardzo trudnym w nabyciu — odrzekł Samuel. — Zapewne wiesz o tem, gdy mówisz, żeś o mnie coś słyszał. Kupuję jedynie sztuki, odznaczające się wysoką wartością, a one tak są rzadkiemi, iż można powiedzieć, że obecnie wcale ich nie ma. Radbym takowe odnaleźć, mając zamówienie na dostarczenie ich dla dwóch domów panujących, łączących się z sobą.
— Być może, iż panu przynoszę to, czego tak szukasz daremnie — rzekł Arnold z uśmiechem. — Jeden z mych krewnych, jubiler w Golkondzie, olśniony został temi klejnotami. Zresztą pan sam najlepiej osądzisz.
— Zaciekawiasz mnie pan... doprawdy...
Tu Arnold, wydobywszy szkatułkę z papieru, otworzył ją małym kluczykiem.
Izraelita zapuścił wzrok w jej głębię i naraz bladą twarz jego okrył rumieniec, oczy zabłysły przelotną błyskawicą, zapomniawszy o swej podagrze i niemocy nóg zbolałych, zerwał się nagle, jakby tknięty iskrą elektryczną, i z rękoma opartemi na stole, z wlepionym wzrokiem w nagromadzone klejnoty, stał jak oczarowany.
— Cóż... zadowolonym pan jesteś, jak widzę? — zapytał Desvignes z ironią.
Rénard nie odpowiadał; zdawał się nic w około siebie nie słyszeć.
Dobył ze szkatułki największy dyament, o którym mówiliśmy powyżej, że dochodził wielkością gołębiego jaja, i drżącą ręką ująwszy lupę, bacznie go począł z różnych stron oglądać. Następnie położył go na wadze i ważyć zaczął.
— On sam... ten jeden klejnot, wart jest dziewięćset tysięcy franków!... — zawołał. — Miałeś pan słuszność, posiadasz w tem majątek... fortunę, jakiej najbardziej ambitni pozazdrościć ci mogą!
I zmieniony nagle, promieniejący wobec czarownych blasków owych klejnotów, jak artysta wobec arcydzieła, Samuel zagłębił rękę w szkatułkę, wyjąwszy pełną garść rubinów, szmaragdów, dyamentów i pereł.
— Wszystko to — rzekł — jest nader pięknem, mówiąc o cudach, nie przesadziłeś pan wcale... Zatem jeślibyś chciał sprzedać...
— Tak... gdybyś pan zechciał to nabyć. Znając pana z opinii; jako uczciwego człowieka, udałem się wprost do niego.
— Znajdują się tu kamienie wysokiej wartości... przedstawiające cenę trzech milionów...
— Nie znajdziesz się pan, mniemam, w kłopocie, gdyby ci nawet przyszło wypłacić sumę dziesięć razy większą.
— Nie chodzi mi też wcale o cyfrę, kupię, jeżeli się porozumieć zdołamy.
— Jesteś pan rzetelnym i sprawiedliwym, cóżby nam więc przeszkodzić w tem mogło?
— Trzeba sprawdzić, uważasz pan, pojedynczo jeden po drugim kamienie i perły, a następnie je zważyć... To zajmie czasu dość wiele.
— Nie śpieszno mi... mogę zaczekać.
— Weźmy się więc do roboty.
Tu starzec upadł na fotel. Podagra, o której zapomniał chwilowo, z całą siłą przypominać mu się zaczęła.
— Weź pan — rzekł — papier i pióro. Będziesz zapisywał wagę każdego klejnotu, każdej perły, w miarę, jak będę je ważył.
Desvignes przygotował się do pisania.
Izraelita rozpoczął ważenie, oglądając każdy przedmiot z uwagą, głośno oznajmując karaty wagi i wartość w pieniądzach.
Całą godzinę trwało to zajęcie.
— Zesumuj pan teraz to wszystko — rzekł — gdy Arnold zapisał ostatnią cyfrę.
— Ogół wynosi trzy miliony czterysta dwadzieścia tysięcy franków... — rzekł Desvignes po obliczeniu.
— Nie pomyliłem się więc w oszacowaniu, jak pan widzisz — odparł Rénard.
— Wiem, bo i ja znam również dobrze wartość każdego z tych tu klejnotów.
— Tak oceniając, zachowałem dla siebie dwadzieścia pięć od sta zysku od każdego.
— Nader sprawiedliwie.
— Zgadzasz się pan zatem na moją propozycyę?
— W zupełności.
— Kończysz pan szybko interes... to lubię... W jakich papierach życzysz pan sobie otrzymać zapłatę?
— Jak panu dogodniej... wszystko mi jedno.
— Gotówką dam zaraz czterysta tysięcy franków. Banknoty te pomieszczą się wygodnie w szkatułce, którą pan z sobą zabierzesz.
— Dobrze.
— Podpiszę panu trzy czeki na okaziciela, każdy na milion, do różnych domów bankierskich.
— Jakież są te domy?
— Na dom Rotszylda, dom Herlangera i dom Oppenheima. Możesz pan w miejscu odbierania otworzyć sobie bieżący rachunek. Gdybyś pan wracał do Indyj, ofiarowałbym ci czek na dom Mortimera i współki w Kalkucie.
Na to nazwisko Desvignes drgnął pomimowolnie, szybko jednakże pokrył wzruszenie.
— Znam dom Mortimera... — odpowiedział — lecz nie powracam do Indyj.
— Znasz pan osobiście Jana Mortimera?
— Nie, znam go tylko z opowiadania.
— Jego siostrzeniec, Lionel Mortimer, prowadzi teraz po nim dom bankierski.
— Jakto po nim? — powtórzył Arnold — miałżeby ów bankier dobrowolnie odstąpić komuś swe interesu?
— Zmarł od miesiąca... pan nie wiesz o tem?
Gdyby morderca Edmunda Béraud mniej czuwał nad sobą, byłby wykrzyknął na ową tyle niespodziewaną wiadomość, powstrzymał się jednak, odpowiadając z przybraną spokojnością:
— Ach! to nieszczęście!...
— Nieszczęście... w rzeczy samej, ponieważ był to uczciwy człowiek i dość jeszcze młody. Wracając jednak do naszej sprawy... Przyjmujesz pan zatem czeki na trzy pomienione domy, o jakich mówiłem przed chwilą?
— Przyjmuję... lecz jeszcze jedno zapytanie... Czy nie masz pan kapitałów, lokowanych u Juliusza Verrière?
Rénard skrzywił się zlekka.
— Tak... mam cośkolwiek u niego i to złożyłem tam wypadkowo. Pięćset tysięcy osiemdziesiąt franków, które radbym wydobyć.
— Dlaczego? czy ten dom nie jest pewnym?
— Nie mówię tego... ale postępowanie Verriéra, jego hulaszcze życie i wieści, być może, kłamliwe, które wszelako obiegać poczynają...
— Jeden z moich przyjaciół w Baltimore — rzekł Desvignes — polecił mi gorąco tego bankiera. Przyrzekłem mu, iż coś złożę u niego... Chciałbym więc słowa dotrzymać i cośkolwiek tam ulokować...
— Dobrze... wydam panu czek na pięćset tysięcy franków do niego... Przestrzegam jednak, nie powierzaj mu pan więcej i nie pozostawiaj na długo tych pieniędzy.
— Ma się rozumieć... Dla zadośćuczynienia prośbie mego przyjaciela, uczynię to na razie, lecz za kilka dni, słuchając pańskiej rady, zażądam odbioru.
Samuel zadzwonił.
Olbrzymi lokaj wszedł z sąsiedniego pokoju, gdzie czuwał wiernie nad swoim panem..
— Oto klucze od szafy żelaznej... — rzekł izralita. — Znasz wyraz... Otwórz ją... Podaj mi czterysta dwadzieścia tysięcy franków i karnet z czekami, na domy Rotszylda, Berlangera, Oppenheima i Juliusza Verrière... Lecz tym sposobem czek na Oppenheima wypadnie tylko na pięćset tysięcy franków.
— Tak, panie — rzekł Arnold.
— Nazwisko pańskie? — zapytał Renard.
— Arnold Desvignes... — rzekł łotr zuchwale. — Oto moje osobiste papiery.
Samuel odsunął podane sobie arkusze.
— To niepotrzebne... — rzekł; — płacę i biorę od pana pokwitowanie. W naszym handlu klejnotami interesa załatwiamy na papierze. Pańskie mieszkanie?
— Ulica Tivoli, nr. 24.
— Dobrze... nie potrzebuję wiedzieć więcej... Przerachuj pan, proszę, banknoty, podczas gdy będę czeki podpisywał, a gdyby panu stawiano jaką trudność w wypłacie u Juliusza Verrière, ja w takim razie wypłatę biorę na siebie.
W dziesięć minut później Desvignes, wyprowadzony przez służącego, wyszedł na ulicę Bellechasse.
— A zatem... — szeptał z tryumfem radości, wsiadając do fiakra — jeden, jedyny człowiek, którego mógłbym się obawiać, człowiek, któryby mógł świadczyć przeciw mnie, Jan Mortimer, umarł! Oto wiadomość, jaka mi radością zapełni dzień cały! Mam pieniądze na koszta prowadzenia wojny!... Bankier Verrière odemnie jest teraz zależnym! Pięćdziesiąt milionów Edmunda Béraud zdobędę, a wraz z niemi i rękę Anieli!...


KONIEC TOMU II-go, CZĘŚCI I-ej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.