Walka o miliony/Tom IV-ty/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— A więc, droga kuzynko — zaczęła Aniela po chwili milczenia — skoro znalazłaś sposób na pogodzenie tej sytuacyi, wyznam ci szczerze, iż rada jestem bardzo temu wyjazdowi. Zdaje mi się. tam swobodniej o nim myśleć będę, a co więcej, nie będę miała codzień przed oczyma tego naszego wspólnego wroga.
— Oby tylko mój wuj nie powziął myśli zaproszenia do Malnoue pana Desvignes — szepnęła siostra Marya — lub aby on się tamże sam nie zaprosił...
— Och! nie mów tego... — zawołała panna Verriere, bledniejąc. — Gdyby nastąpiło coś podobnego, to zamiast ozdrowieć, powtórniebym zachorowała. Dla odsunięcia się to od niego pragnę wyjechać z Paryża. Gdyby on przybył do Malnoue, rozpaczby mnie ogarnęła... sądziłabym, że Bóg mnie opuścił!...
— Nie trwóżmy się przedwcześnie... pamiętaj jednak, że na wszystko przygotować się trzeba — odpowiedziała zakonnica. — Przypuściwszy, iż pan Desvignes nie zamieszka na wsi u twego ojca, co mam nadzieję, spodziewać się jednak potrzeba, iż w każdą niedzielę, będziemy miały jego odwiedziny. Jak myśleć, ażeby z tego nie korzystał, skoro cię kocha i pragnie cię zaślubić...
— A! niech przeklętą będzie ta miłość! Dlaczego mi o niej mówisz? — zawołała z uniesieniem Aniela. — Od kilku dni zdawało mi się, jakoby ten człowiek zaniechał swoich projektów i gróźb swoich. Poczynałam wierzyć, iż zniechęcony moim oporem, zaprzestał myśleć już o mnie.
— Źle sądzisz... jego pozorna obojętność mocniej mnie zatrważa nad jego miłosne uniesienia. Zresztą, odsuńmy obawy... Nie opuszczę cię... Będę czuwała nad tobą, a Bóg użyczy nam Swojej opieki.
Pozostawiwszy chwilowo obie kuzynki, wróćmy do Pawła Béraud, Eugeniusza Loiseau i Will Scotta, który przedstawił się swym nowym przyjaciołom pod nazwą „burgundczyka.“
Wszyscy trzej zajęli oddzielny gabinet w restauracyi Vachetta, a wypróżnione butelki, stojące gromadnie na stole, przekonywały, iż obiad obficie skraplany był winem. Loiseau, niewytrzeźwiony jeszcze zupełnie z poprzedniej pohulanki, wprędce się upoił.
Béraud, pragnąc się oszołomić, pił również nad miarę. Obdarzony jednak silnym temperamentem, nie upił się zwierzęco, zupełnie, ale jak nazywają w gminnym języku, „podciął się tylko,“ był w złotem humorze.
Do tego to właśnie chciał doprowadzić ów burgundczyk, a raczej Will Scott, który przy całej przytomności umysłu, udawał z wysokim talentem pijanego, na którą to komedyę pozwolił się schwytać Béraud.
Loiseau, wpół leżąc na stole, podtrzymywał głowę rękoma, wchłaniając w siebie wino, jak w beczkę.
Béraud wraz z burgundczykiem zaczęli trzecią butelkę szampana, prowadząc dalej rozpoczętą rozmowę.
— Tak więc... — mówił Will Scott do Pawła — pozbyłeś się nareszcie swej kuli, zwinąłeś swój bazar i otóż jesteś wolny, jak wróbel na dachu Palais-Royal.
— To... to... jak wróbel!... — rzekł Béraud, któremu język z trudnością się obracał, a oczy mgłą zachodziły.
— A gdzież się osiedliła ta twoja quasi małżonka ze swem pisklęciem?
— Nie wiem, lecz wkrótce będę się stajał powiadomić o tem. To jest najlepszem, że Joanna nic nie wie, ani gdzie mieszkam, ani gdzie urzęduję. Doskonaleni się urządził!
— O! mądrym jesteś, jak widzę... — rzekł Scott. — Wiem ja, dlaczego tak wprędce pozbyłeś się swej kuli.
— Jeżeli wiesz, powiedz dlaczego?
— Otóż dlatego, że inną sobie zawróciłeś głowę, z którą radbyś był prowadzić gospodarstwo... No! mów... nieprawda?
Pomimo pijaństwa, Béraud roześmiał się z zadowoleniem.
— No... no... — wyjąknął — być może... Lecz mówisz o tem na chybił trafił, próbujesz, by mnie wyciągnąć na słowo... Ale tej drugiej ty nie znasz.
— Chcesz, ażebym ci ją wymienił?
— Napróżno... nie zgadniesz...
— Nie zgadnę?
— A więc o butelkę szampana... natychmiast jej nazwisko wymienię...
— Trzymam... o butelkę szampana.
— Jest to Wiktoryna Loiseou, z domu Béraud! — zawołał Will Scott, podnosząc głos.
— Czyś ty oszalał? Milcz! — krzyknął Paweł, wskazując na chrapiącego przy stole Eugeniusza.
— Nie obawiaj się... — odrzekł Irlandczyk — wszak on śpi jak zabity. Jest to skończone głupie bydlę, zdmuchniesz mu żonę z przed nosa, ani się spostrzeże... Zresztą, znają i ludzie historyę Wiktoryny...
— Co... jaką historyę? — pytał Béraud, któremu w głowie kręcić się poczynało.
— Wszak przed swem zamążpójściem miała ona kochanka, studenta medycyny, za którym, mówią, szalała. Jak to, ty o tem nic nie wiesz?
— Przeciwnie, wiem wszystko.
— A zatem, jeśli się wie coś podobnego, korzystać z tego należy. Najłatwiejby ci było tem usidlić tę kobietę, mój stary.
— Usidlić... kiedy ona mnie nienawidzi...
— Jakto... nie jest ci życzliwą?
— Nie, wcale...
— Boś jej nie powiedział, że wiesz o tej całej historyi.
— Przeciwnie... powiedziałem jej o tem...
— I cóż?
— Ha! nic.
— A zatem wiesz, co jabym uczynił, będąc w twojem miejscu, a ten sposób udałby się napewno?
— No!... cóżbyś uczynił?
— Pokierowałbym wszystko tak, aby Loiseau porzucił swą żonę. Z nim najłatwiejsza sprawa... Jest to nałogowy pijak, jak widzisz. Częstuj go bezustannie przez kilka dni winem, a nie wróci wcale do domu. Nastąpią wtedy krzyki, łzy spazmy i rozpacz ze strony małżonki. Będzie szukała wszędzie swego gagatka i nie odnajdzie go.
— Cóż potem?
— Potem... odnajmuje się pokój od przyjaciela, lecz pokój pięknie z gustem umeblowany, w jakiem odosobnionem miejscu, gdzieś po za miastem, w ustroni... Znajdzie się zawsze przyjaciel, który ci taki pokój odnajmie, ofiaruje się go więc niby na czas pewien owej nieszczęśliwej, pozostawionej bez schronienia...
Tu Wili Scott napełnił szampanem kieliszek Pawła Béraud.
Paweł jednym tchem go wychylił. Usta mu drżały, spojrzenie ogniem płonęło, oddech świszczący wydobywał się z gardła, jak z kowalskiego miecha.
— Tak... tak! — wyjąknął; — otóż czego mi właśnie potrzeba.
— Chcesz więc mój projekt w czyn wprowadzić? — pytał mniemany Burgundczyk.
— Chcę... bezwątpienia.
— Pozwól więc mnie działać.
— Tobie?
— Tak... mnie. Zaufaj mi w zupełności. Obowiązuję się wyszukać dla Wiktoryny przyzwoite schronienie, a zobaczysz, iż skoro się znajdzie w odosobnieniu, sam na sam z tobą, nie widując nikogo, zniknie jej wstręt, jaki uczuwa do ciebie.
— Lecz czyżbyś ty to potrafił uczynić? — zawołał Bérand, chwytając obie ręce Irlandczyka i ściskając je w swoich.
— Uczynię to, jako twój przyjaciel, prawdziwy przyjaciel, ażeby cię przekonać, że nim jestem.
— Kiedyż to zrobisz?
— Nie w jednej chwili, do czarta! Najprzód potrzeba wynaleźć dom, w nim przyzwoite mieszkanie i upatrzeć stosowny czas ku wykonaniu naszego planu. Bądź jednak spokojnym, długo czekać nie będziesz. Główna rzecz, ażeby Wiktorynę uwolnić z jej węzłów małżeńskich. To już nasza sprawa... To zwierzę... — dodał, wskazując na śpiącego Eugeniusza Loiseau, to zwierzę nie wróciło do domu Ubiegłej nocy i dziś nie powróci.
— Gdzież go zaprowadzimy?
— Do pierwszego lepszego hotelu, gdzie go położymy na łóżku, pozwalając mu spać do rana. Jutro, skoro dzień błyśnie, wyrzucą go ztamtąd, pójdzie na ulicę de Fleurus, gdzie Wiktorynie wymierzy jeszcze silniejsze, niż dziś, uderzenia.
Potem przyjdzie do nas i znów mu ucztę wyprawimy. Ale... pamiętaj, że przegrałeś butelkę szampana.
— Każ ją podać.
— Nie, niechaj ona pozostanie do jutrzejszego śniadania. Będziemy mieli z sobą rachunek. A teraz zapłać, co się należy za dzisiejszy poczęstunek, ponieważ ty nas dziś ugaszczasz, i idźmy spać, umieściwszy wprzód Eugeniusza na noclegu.
— Ależ sami nie poradzimy z nim sobie — rzekł Béraud, czując się niezbyt silnym na nogach.
— Gdzież mieszkasz?
— No! tobie to mogę powiedzieć... Przy ulicy de Buci, w hotelu Prowanckim.
— O kilka kroków ztąd... Fiakr nas tam zawiezie. W tym samym hotelu ułóż to zwierzę na łóżku, a jutro rano przyjdę was obudzić na śniadanie.
Béraud zgodził się na tę propozycyę; rozkazali więc posługującemu podać rachunek i przywołać fiakra.