Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXXIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Misticot, jak powiedzieliśmy, wszedł do hotelu w Tours, ażeby tam noc przepędzić.
O piątej zrana jechał już drogą żelazną, a w godzinę później stanął na stacyi w Blévé.
Trzy omnibusy oczekiwały na podróżnych, aby ich zawieźć do różnych w mieście hotelów.
Misticot z walizką w ręku wsiadł do jednego z nich, który natychmiast wyruszył, ponieważ nasz chłopiec z Montmartre był jedynym podróżnym, jaki przyjechał dnia tego do Blévé.
Trilby, znając go doskonale, dostrzegł go za pierwszym rzutem oka, gdy ze stacyi wychodził, a zapłaciwszy za wino, wziął swój kuferek w rękę i stanął na czatach w progu restauracyi.
Dysvignes zarówno spostrzegł Misticota i zapaliwszy cygaro, przygotował się do wyjścia.
Omnibus wyruszył w drogę, a gdy przejeżdżał przed Trilbym, ten wyczytał na tabliczce powozu napis:
Było to dlań wystarczającem; szedł zwolna po za oddalającym się powozem.
Arnold wyszedł również z restauracyi, idąc po za Trilbym i starając się zachować pomiędzy nim a sobą przestrzeń, dzielącą ich na kilkadziesiąt kroków.
Blévé, główne miasto okręgu de Loches, jest dość rozległem. Posiada ono wielki plac, na którym znajdują się biura merostwa, kościół, główne hotele i magazyny.
Omnibus zatrzymał się na tym placu, przed hotelem, do którego należał. Misticot, wysiadłszy, wszedł do kawiarni znajdującej się w tymże hotelu.
Właściciel podszedł ku chłopcu, a widząc go stojącego z walizką w ręku, zapytał:
— Pan zapewne życzy znaleźć pokój? — zapytał.
— Tak... pokój i śniadanie, bom bardzo głodny.
— Śniadanie zastawiamy przy ogólnym stole, o jedenastej.
— Dobrze... zgadzam się na to, lecz chciałbym przedtem czemś się pożywić, dla wzmocnienia sił.
— Każę panu natychmiast coś podać... Pan zapewne przepędzi dni kilka w Blévé?
— Prawdopodobnie.
— Obiorę więc panu stosowne mieszkanie. Dwa pokoje z widokiem na plac, na pierwszem piętrze, są zajęte w tej chwili, lecz będą wolnemi dziś po południu. Może pan tymczasem zechce się umieścić w pokojach od dziedzińca, a wieczorem zmienić mieszkanie?
— Nie, koniecznie mi potrzeba pokojów od strony placu.
— Wszystko więc da się ułożyć. Hej! Ludwiku! — zawołał na posługującego.
Przybiegł chłopiec.
— Zaprowadź tego pana pod numer drugi... — rzekł właściciel, a potem dodał: — Teraz idę się zająć pierwyszem śniadaniem dla pana.
Misticot poszedł za służącym.
Pokój pod numerem drugim był obszernym i dostatecznie umeblowanym. Szerokie okno, przysłonięte frankami, wychodziło na dziedziniec i stajnie. Tuż pod tem oknem znajdował się dach wozowni, zajmując przestrzeń około piętnastu metrów długości.
Służący, wskazawszy, gdzie znajdowały się potrzebne toaletowe przedmioty, wyszedł i wrócił do sali restauracyjnej, gdzie właściciel kładł nakrycie dla nowoprzybyłego.
W tej właśnie chwili Trilby wszedł do sali.
— Umieściłeś naszego młodego podróżnego pod drugim numerem? — pytał oberżysta służącego.
— Tak, panie.
Trilby zrozumiał, że tu chodziło o Misticota.
— Ohciałbym dostać pokój dla siebie... — rzekł.
— Bardzo dobrze... Pan tu zabawi kilka dni?
— Tak sądzę.
— Ludwiku, zaprowadź pana pod czwarty numer. Pan jesteś zapewne komisyonerem handlowym?
— Tak.
— Mam przygotować śniadanie?
— Ma się rozumieć.
— Przy ogólnym stole będzie na jedenastą godzinę.
— Dobrze... Tymczasem daj mi pan kieliszek absyntu.
— Zaprowadzę pana do jego pokoju... — rzekł posługujący.
I zaprowadził Trilbego pod numer czwarty, przyległy do tego, jaki zajmował Misticot.
— Masz pan sąsiada — rzekł do młodego chłopca, — który tylko co przybył. Zapewne nawet jechaliście panowie jednym pociągiem, z różnicą, iż on przyjechał omnibusem, a pan pieszo przyszedłeś.
— Być może... Czy to okno od mego pokoju na plac wychodzi?
— Nie, panie... Na podwórze.
Służący odszedł i wrócił do sali, gdzie ukazał się Arnold Desvignes.
Właściciel hotelu pospieszył na jego spotkanie.
— Co pan sobie życzysz?
— Jedna duża pokój... — odpowiedzi Arnold łamanym, niemieckim akcentem.
— Ach! pan jesteś Niemcem! — zawołał właściciel hotelu... — Mogę z nim mówić w jego ojczystym języku... posiadłem go gruntownie.
— Ja mówi francuska tak dobrze, jak moja własna.
— Pan tu zabawi dni kilka?
— Ja... ja!
— Dam więc panu pokój na pierwszym piętrze. Mogę zaprowadzić tam pana...
— Nie... nie — rzekł Arnold... — Zaczeka tu na śniadanie.
To mówiąc, zapalił fajkę.
— Ludwiku, podaj panu kufel bawarskiego, a następnie przygotuj numer 6-ty.
— Pan jesteś agentem handlowym?
— Tak.
— Pan podróżujesz ze specyalnemi artykułami?
— Tak... Reńskie wina.
— A! to rzecz ważna reńskie nasze wina. Posiadasz pan próbki?
— Odbiorę je jutro, albo pojutrze.
— To dobrze... Może zrobimy jaki interes. Wszyscy prawie agenci handlowi w czasie podróży wstępują tu do mnie. Mam ich czterech u siebie w tej chwili. Jeden, którego specyalność jest mi nie wiadomą, drugi jubiler, trzeci agent od sukiennych interesów, a czwarty wogóle od paryskich towarów. Stara to znajomość ten ostatni, poczciwy człowiek ów pan Delvignes.
Arnold zmarszczył czoło.
Nazwisko, wymienione przez właściciela hotelu, przypomniało mu owego Delvignes komisanta handlowego, mieszkającego w domu przy ulicy de Tournelles, w ręce którego zaplątał się list, zawierający medalik, przesłany przez Scotta, jako znak umówiony.
Ludwik przyniósł piwo.
Wspólnik Verrièra zasiadł przy stoliku, a wydobywszy porcelanową fajkę z kieszeni, począł ją nakładać tytoniem.
W chwili, gdy zapalał fajkę, wszedł Misticot na swoje pierwsze śniadanie.
Arnold, zamiast obrócić głowę, jak byłby to każdy inny uczynił, patrzył w prost przed siebie.
Zabójca Edmunda Béraud z właściwem sobie zuchwalstwem, pragnął przekonać się, czy podrostek z Montmartre rozpozna znaną sobie jego postać pod tem nowem przebraniem.
Misticot rzucił nań okiem obojętnie i poszedł usiąść przy stoliku. Widocznie sądził go jako zupełnie sobie obcego.
Trilby wszedł teraz na salę.
— Absynt! — zawołał i usiadł przy stoliku w pobliżu Arnolda.
Właściciel chodził tu i tam, posługując gościom, gdy nagle wbiegł do sali osiemnastoletni młodzieniec, a ująwszy jego rękę, pocałował ją, mówiąc:
— Dzień debry, ojcze...
— Dzień dobry. Dlaczego, chłopcze, wstałeś tak rano? Wszak dziś nie idziesz do biura, bo to niedziela.
— Mylisz się, ojcze... — rzekł młody człowiek. — W przyszłą niedzielę następują wybory, na które dzisiaj od rana musimy przegotować karty wyborcze. Idę do merostwa i będę tam pracował do jedenastej, ale nie spóźnię się, bądź pewnym, na śniadanie.
Misticot słuchał powyższej rozmowy.
Wyrazy: „merostwo“ i „karty wyborcze“ zwróciły jego uwagę.
— To syn pański? — zapytał właściciela, gdy odszedł młodzieniec.
— Tak... jest to mój syn starszy, ma lat osiemnaście.
— Jest urzędnikiem w merostwie?
— Pracuje tam od roku, panie. Mojem życzeniem jest umieścić go w administracyi.
— Będę potrzebował kilku objaśnień z merostwa w Blévé. Może będzie tyle łaskaw i wskaże mi, do kogo się mam udać dla ich otrzymania.
— O! z całego serca... co tylko pan zechcesz... On zna tak dobrze swą służbę, jak najstarszy urzędnik i upewniam pana, iż będzie nader szczęśliwym, mogąc mu wyświadczyć tę drobną przysługę.
— Pan jesteś tutejszym, rodakiem? — pytał Misticot dalej.
— Tak... urodzonym w Blévé. Dwa lata tylko w Niemczech mieszkałem. Mam tutaj całą moją rodzinę i znam wszystkich w Blévé.