Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXXVIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trilby zerwał się nagie poznawszy głos mówiącego, a wybiegłszy na ulicę, zatrzymał się na chodnika.
Po kilku minutach Arnold się ukazał.
— Ty tu? — zawołał eks-klown po angielsku. — Cóż się znów stało?
— Rzecz bardzo ważna... Cieszę się, iż ciebie spotkałem. Zamówiłeś sobie miejsce do przejazdu w biurze depesz?
— Zamówiłem.
— Masz jakie pakunki?
— Małą, lekką walizkę, ważącą najwyżej cztery liwry.
— Idź po nią. Znam drogę z Amboise do Blévé. Zajmie nam dwie godziny czasu najwyżej. Pójdziemy pieszo... Chcę z tobą pomówić.
Irlandczyk wrócił do sali, zapłacił za wino a wziąwszy walizkę, złączył się ze swym towarzyszem.
Idąc przez miasto nie mówili do siebie ani słowa pomnąc, iż niekiedy i mury mają uszy mimo to, iż spać się zdają.
Noc była pogodna, lecz ciemna. Niebo bez księżyca, temperatura zimna prawie, Po kwandransie drogi, obaj znaleźli się w otwartem polu. Czarna linia zdała się przecinać horyzont.
Był to bór Amboise, przez który podróżni przechodzić musieli, chcąc dostać się do Blévé.
Desvignes zwolnił kroku. I Trilby toż samo uczynił.
— No... teraz możemy rozmawiać; — rzekł wspólnik Verrièr’a, lecz nie zbyt głośno. — Nie ufam niczemu, tak wielkim drzewom, jak i źdźbłom trawy.
— Na przezorności nigdy nie zaszkodzi.
— Czy znasz niejakiego Flogny? — zapytał nagle Desvignes.
— Znam go z nazwiska. Jest to agent policyi Paryskiej.
— Otóż ten człowiek jedzie za Misticot’em i ma się z nim jutro połączyć w Blèvè.
— Agent policyj za Misticot’em... co to znaczy?
— To znaczy, że jesteście dwaj głupcy, Scott, i ty!..
— Cóżeśmy tak głupiego zrobili!
— Komu sprzedaliście konia i powóz, jaki nam służył do wyprawy w parku Saint-Maur?
— Właścicielowi fiakrów, w Batignolles.
— Otóż Flogny odnalazł tego właściciela fiakrów, a razem ma się rozumieć i ów powóz. To doprowadziło go do odkrycia, że któryś z was Scott albo ty, zgubiliście na siedzeniu w tym powozie medalik sprzedany wam przez Misticot’a. Jedzie za Misticot’em, aby go badać, czy ty to rozumiesz? Misticot badany, wyzna w jakim celu wysłany został do Blévé. Wymówi nazwisko Arnolda Desvignes, a wtedy stoczymy się w przepaść bez ratunku!
— Zkąd Flogny dowiedział się, że Scott i Trilby mieli udział w sprawie, dokonanej w Indyjskim hotelu? Jakiż zbieg okoliczności doprowadził go do tego odkrycia? Niewiem... Ale to istnieje.
— Zatem jesteśmy osaczeni! — wyszepnął Trilby. — Pozostaje nam tylko zabrać nasze manatki...
— Uciekać... czyś ty oszalał?
— Flogny powiadomił zapewne sąd o tem i naczelnika policyj...
— Nie! i otóż w tem dla nas szczęście. W dniu wczorajszym zebrał te objaśnienia. Sąd nic o tem dotąd jeszcze nie wie... Wczoraj wieczorem o ósmej godzinie, Flogny był w pałacu mojego wspólnika, błagając w mej obecności siostrę Maryę by mu wymieniła nazwę miejscowości do jakiej wysłała Misticot’a.
— I powiedziała?
— Nie, ponieważ ja przy tem byłem obecny. Powiedzieć, było to przyznać, iż działa potajemnie na moją zgubę. Ja to dałem agentowi policyi objaśnienia o jakie nalegał.
— Ty?! — zawołał Trilby z osłupieniem.
— Ja!
— Ależ dlaczego?
— Człowieku o płytkim ciemnym umyśle, czyż nie pojmujesz, że trzeba go było popchnąć na te ślady... zmusić go do opuszczenia Paryża bez stracenia jednej chwili, uczynić mu niepodobnem pójście do prefektury i opowiedzenie wszystkiego co odnalazł! Uczyniłem to... dopiąłem celu! Flogny chce sam pozyskać sławę znalazcy morderców Edmunda Béraud. Niechce z nikim dzielić zaszczytu tego wielkiego czynu... Zbyt wiele miłości własnej! Spóźnił się na pociąg wychodzący o ósmej, przyjedzie zatem o jedenastej minut dwadzieścia. Jutro, a raczej dziś przyjedzie do Blévé, by porozumieć się z Misticot’em... Zapomniał, że my istniejemy... Będziemy tam, i nie pozwolimy żadnemu z nich wrócić do Paryża...
— Cóż więc uczynimy?
Desvignes chciał właśnie wyjaśnić szczegółowo swój plan towarzyszowi, gdy nagle zamilkł, ciche „pst“ wybiegło z ust jego, nakazując milczenie.
Blade światełko zamigotało w pobliżu leśnej polanki o kilkadziesiąt kroków od obu i dwa cienie zarysowały się na drodze jakoby dwóch idących postaci w tymże samym kierunku.
Światło wybiegało z latarni, niesionej przez dwóch podróżnych.
Desvignes i Trilby przyśpieszyli kroku, i wkrótce złączyli się z obydwoma naprzód idącymi, i właśnie mieli ich minąć, gdy ozwał się człowiek, niosący latarnię:
— Jak też to jest nieroztropnie puszczać się w dzisiejszą noc przez las bez światła. Chyba panowie obcy jesteście?
— Mówisz pan, iż nieroztropnie jest puszczać się w drogę bez światła... Dlaczego? — zapytał Arnold z niemieckim akcentem.
— Ha! otóż odgadłem, że panowie nie tutejsi... — odrzekł stary wieśniak, idący w towarzystwie młodego dwudziestoletniego chłopca.
— Tak... w rzeczy samej... — odpowiedział Desvignes. — Od lat dwudziestu podróżujemy jako handlowi agenci, a nigdy nie słyszeliśmy, ażeby miało być niebezpiecznem przechodzić nocą przez bór Amboise.
— Nie bywało tego wprawdzie i nie ma, ale obecnie, chwilowo, rzecz inna. Przed tygodniem zjechała tu menażerya, rozłożywszy się w Loches, na jarmarku... Wielka menażerya z całą gromadą złych zwierząt, dzikszych jedne od drugich. W nocy z soboty na niedzielę w menażeryi tej wszczął się pożar. Jakiż piekielny hałas tam powstał... jakie zamięszanie! Krzyki... wycia dzikich zwierząt, aż tu wyraźnie słyszeć można było. Kilkoro zwierząt, wyłamawszy się z żelaznych klatek, uciekło, a między niemi znajdował się lew, lwica, dwóch tygrysów i małpa, większa niż człowiek. Dzikie te bestye uciekły w las, ztąd pojmiesz pan, iż każdy teraz obawia się przezeń przechodzić. Nie byłoby przyjemnie spotkać się z ptakami tego rodzaju, a ponieważ mówią, iż one boją się światła, każdy, kto musi las nocą przebywać, bierze z sobą latarnię.
— Dobra ostrożność... — odrzekł Desvignes. — Nic jednak nie dowodzi, aby te zbiegłe zwierzęta przeszły z lasu Loches do Amboise.
— Owszem, jest przekonanie, że przeszły Cher, ponieważ widziano ślady ich szponów na drodze około Blévé.
— Nie zarządzono żadnej obławy?
— Zrobiono to. W środę zabito tygrysa wystrzałem z dubeltówki. Niszczą one i pustoszą wszystko w okolicy. Dwoje dzieci, które poszły zbierać drzewo w lesie nie powróciły więcej. Drapieżcy owi rozszarpali je na szczątki.
— Do czarta! to niebezpieczne...
— Możecie panowie korzystać z naszej latarni. Ja wraz z mym bratem idziemy do Blévé. Czy i panowie również tam idziecie?
— Idziemy nieco dalej.
— Wracacie panowie z Amboise. Czemu nie pojechaliście kursującym powozem?
— Korzystając z pięknej pogody, woleliśmy iść pieszo.
— A! to co innego... Ale słuchajcie... zdaje się, jakgdyby dobiegał zdała turkot powozu?...
Wieśniak się nie mylił.
Turkot kół i dzwonków przy uprzęży rozległ się na drodze, zbliżając coraz bardziej.
Karyolka, a raczej wózek, wiozący służbę z depeszami, dojechał i minął czterech naszych podróżnych.
Blada smuga światła, ukazująca się na wschodniej stronie nieba, oznajmiała rozbłyskujący brzask dzienny.
Podróżni nasi przeszli już trzy części drogi, wiodącej z Amboise do Blévé, gdy nagle rodzaj dzikiego wycia rozległ się w przestrzeni, a jego echo przebiegło las od krańca do krańca.
Wszyscy czterej zatrzymali się w miejscu.
— Co to jest... co to jest? — pytał z przestrachem stary wieśniak.
— To ryk lwa... — rzekł Arnold.
Obaj wieśniacy struchleli.
— Uspokójcie się... — mówił zabójca Edmunda Béraud — nie mamy się czego obawiać. Dzień wschodzi... Dzikie zwierzęta ukryją się w głąb lasu. Ryczą, witając wschodzące słońce. Lecz mimo wszystko, idźmy prędzej...
Przyśpieszyli kroku i po kwadransie las już minęli.
We dwadzieścia minut przybyli do pierwszych domów w La-Croix-Blévé, rodzaju przedmieścia, odciętego od miasta mostem na rzece Cher.
Tu był cel podróży wieśniaków.
Arnold wraz z Trilbym, pożegnawszy się z nimi, szli dalej. Była godzina czwarta zrana.
Doszedłszy do wybrzeża rzeki, Desvignes zatrzymał się.
— Oto — rzekł — chwila, w której nam się porozumieć należy.
— Cóż postanowiłeś?
— Posłuchaj! Głównym dla nas punktem jest dowiedzenie się, gdzie Misticot obierze sobie siedzibę, wysiadłszy z wagonu drogi żelaznej... Powiadomiwszy się o tem, umieścimy się oba w jednem miejscu, w pobliżu siebie, udając wszakże, jakobyśmy się nie znali.
— Zrozumiałem. Trzeba więc pójść na stacyę w Blévé, czatować na przybycie tego podrostka.
— Tak właśnie...
— Lecz gdzież jest stacya drogi żelaznej?
— Tam na lewo... ponieważ tu jest most, przez który przechodzą pociągi. Rozdzielimy się... i od tej chwili nie znamy się wcale. Idź naprzód... ja pójdę za tobą.
W kwandrans później obaj ci łotrzy wszedłszy do restauracyi, kazali sobie podać, jeden filiżankę kawy, drugi kieliszek Madery i usiedli przy dwóch oddzielnych stołach w budynku położonym wprost stacyi, z której nikt wyjść ani wejść nie mógł nie będąc przez nich widzianym.