Walka o miliony/Tom V-ty/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powiadomię ich... — odrzekł stary gałganiarz. — Nie jestże chorą jej mała?
— Bardzo być może... — odpowiedziała gospodyni. — Od trzech dni nie widziałam jej wcale. Poznawszy jednak, że pani Desourdy jest dumną, nie śmiałam jej czegoś dla małej ofiarować. Została mi dłużną za komorne, nie nalegam jednak, widząc ją w tak ciężkiem położeniu.
— Zajmę ja się tem wszystkiem — rzekł Béraud, co do komornego, bądź pani spokojną, zapłaconem ono zostanie.
— Chcesz pójść do niej?
— Nie... dziś nie pójdę... i proszę, nic pani nie mów Joannie, żem pytał się o nią. Gotowaby mi ztąd umknąć... Skoro załatwię jej interesa, powrócę tu i mam nadzieję, że wydobędziemy z nędzy tę nieszczęśliwa wraz z jej dzieckiem. Żegnam panią... do widzenia.
Tu Béraud wyszedł, ocierając rękawem łzę, błyszczący mu na powiece.
— Sam nie wiem, czy pójść do ojca Cordier? — rzekł sam do siebie. — Byłby on zadowolonym, mogąc nam dopomódz, ten zacny człowiek.
I zwrócił się na ulicę de Geindre. Zawód go tam jednak oczekiwał.
— Pan Cordier wyjechał zapewne z Paryża — rzekła odźwierna. — Od dwóch dni nie widzieliśmy go wcale.
— Przyjdę więc jutro — odparł Béraud. — Powiedz mu pani skoro powróci, że tu był jego przyjaciel z Willi Gałganiarzów.
Will Scott, mając sobie poruczonemi liczne obowiązki do spełnienia przez Arnolda Desvignes, nie mógł być naraz wszędzie obecnym.
Znalazł się jednak nazajutrz w swojem mieszkaniu przy ulicy de Geindre, skoro nadszedł Piotr Béraud. W kilku wyrazach gałganiarz objaśnił go o wszystkiem, zakończając:
— Przyrzekłeś mi pan uczynić coś dla Joanny i wiem, że dotrzymasz słowa. Będzie to czyn prawdziwie miłosierny. Potrzeba jednak wynaleźć sposób, któryby jej pozwolił przyjąć tę pomoc tak, aby nie wiedziała, od kogo ona pochodzi, ta bowiem nieszczęśliwa jest bardziej dumną jeszcze, niż sądziłem.
— Nie troszcz się... — odrzekł mniemany Cordier — będę się starał dopomódz twej krewnej tak, iż przyjąć to będzie musiała. Nie mięszaj się jednak w nic, proszę, inaczej bowiem domyślićby się mogła, iż jestem przez ciebie przysłanym.
— Bądź pan spokojnym, będę milczał jak kamień!...
— Mam przyjaciół w zakładach publicznego miłosierdzia, których inspektorowie chodzą po domach, dowiadując się potajemnie o osobach, zasługujących na udzielenie im wsparcia — mówił mniemany filantrop. — W ciągu dni kilku Joanna ze swą córką wydobędą się z nędzy, słowem za to ręczę!..
Piotr odszedł zadowolony ze skutku swych starań dla nieszczęśliwej kobiety.
W kilka minut po nim wyszedł i Wiliam.
O parę kroków dalej oczekiwał znany nam powóz.
— Na ulicę de l’Ecole-de-Médicine! — zawołał Irlandczyk na woźnicę.
Powóz zatrzymał się w niewielkiej odległości od składu wódek pod Srebrnym Czopem. Wysiadł zeń już nie ów dobroczynny Cordier, ale mężczyzna w błękitnej czapce, ów robotnik bez roboty, Burgundczyk.
Wszedł do piwiarni.
Od ośmiu dni niewidział ani Eugeniusza Loiseau, ani Pawła Béraud, był jednak pewien, że znajdzie w owej tawernie jednego albo drugiego, a może nawet i obu.
Loiseau od chwili sprzedania swych mebli i wzięcia Wiktoryny do szpitala, wiódł życie koczowniczego cygana. Scott, znając go dobrze, był przekonanym, iż dopóki on będzie miał pieniądze, nie wyszuka sobie roboty, a skoro wyda ostatni grosz, nawyknie do próżnowania i pijaństwa, nie przyjmie go do siebie żaden z właścicieli warsztatów, by nie dawał złego przykładu innym robotnikom. I łotr ów myślał słusznie tym razem.
Loiseau przepędzał dnie całe w szynku pod Srebrnym Czopem tak pogrążony w pijaństwie, że zapomniał zupełnie o najprostszych zasadach schludności. Ubranie na nim było zabłocone, kurzem pokryte, nie golił się, nie czesał, policzki mu wklęsły, oczy zapadły, źrenice przygasły zupełnie.
W chwili, gdy Scott wszedł do tawerny, Loiseau grał w karty z dwoma mężczyznami, nie lepiej od niego wyglądającymi z pozoru, a tak był grą swoją zajęty, iż nie zwrócił uwagi na wchodzącego.
Scott zbliżył się do stolika, przy którym siedziały trzy wspomnione osoby.
Kilka sztuk drobnej monety, leżącej na, kartach, świadczyło, że grano o pieniądze.
Po rozdaniu kart i pierwszej kolei gry Irlandczyk spostrzegł, że jeden z owych dwóch nieznajomych zaznaczył więcej punktów niż wygrał, którego to oszustwa dokonał z zadziwiającą zręcznością.
— Okradają go! — pomyślał Will Scott. — Tem lepiej, ci dzielni ludzie dla nas pracują.
Rzeczywiście, partya w oka mgnieniu przez introligatora przegraną została i jeden z dwóch jego towarzyszów zgarnął pieniądze do kieszeni.
— Grajmy dalej! — zawołał Loiseau, sięgając po nowe pieniądze na stawkę, gdy nagle przystąpił doń Burgundczyk w błękitnej czapce, a uderzając go po ramieniu, zawołał:
— Daj pokój!... nie masz dziś szczęścia, kolego... Zostaw sobie odwet na później.
Dwaj oszuści spojrzeli z gniewem na przybyłego, który im popsuł ich plany, nie mogąc jednak okazać jawnie niezadowolenia, odeszli, siadając przy innym stole.
Loiseau, poznawszy mniemanego Burgundczyka, podał mu rękę.
— Co się z tobą działo? — zapytał — od tak dawna cię nie widziałem?
— Zmuszony byłem w podróż wjechać.
— Po jaką nową sukcesyę?
— Nie, w sprawach familijnych. Cóż ci mam kazać podać?
— Kieliszek absyntu.
Irlandczyk kazał podać dwa kieliszki.
— A jakże robota?
— Robota? — powtórzył introligator; — obszedłem wszystkie warsztaty, nigdzie nic znaleźć nie mogę.
— Masz jaką wiadomość o swojej żonie?
— Tam, do pioruna! Myślisz więc, że ja się zajmuję podobnemi głupstwami? Dobrze jej tam, gdzie jest... Niechaj tam siedzi.
— A Paweł Béraud?
— Na bruku, jak ja... bez chleba.
— Co ty powiadasz... czy podobna?
— Tak jest.. Wuj Verrière pod pozorem, że Pawłowi pokładziono na pensyi areszta, usunął go z biura.
— Cóż on teraz robi?
— Co? szuka i nic nie znajduje.
— Wciąż mieszka w hotelu Prowincyonalnym?
— Wciąż wraz zemną.
— Przychodzi tu?
— Niekiedy. A cóż z tobą się dzieje? Otrzymałeś jakie pieniądze? — pytał Loiseau.
— E! gdzie tam... przeciwnie, wydać je musiałem obrońcom i adwokatom. Proces mi wytoczono o podział tym głupim spadkiem. Wycieńczyło mnie to zupełnie z pieniędzy.
— Masz zamiar zapewne co przedsięwziąć?
— Być może... coś takiego, coby nam przyniosło grosza niemało... Do tego jednak potrzebaby było trzech silnych chłopców... przyjaciół...
— Na mnie liczyć przecież możesz w każdym razie.
— Tak... ale to niedostateczne. Mówię ci, że trzech potrzeba.
— A Paweł?
— Ha! może to byłoby i dobrze... Pomówimy, gdy projekt dojrzeje.
Loiseau spojrzał na zegar.
— Co ty patrzysz? — zapytał Scott.
— Patrzę, która godzina.
— Dlaczego?
— Mam oznaczoną schadzkę, o w pół do dwunastej na wyspie św. Ludwika. Kazano mi przyjść, by mi powiedzieć o pewnem zajęciu, o które się miano dla mnie wystarać. Nie rachuję ja na to, dowiedzieć się jednak nie zaszkodzi. Pójdziesz ze mną?
— Nie, zaczekam tu na ciebie.
Loiseau wychylił swój kieliszek i wyszedł.
Wrócił za pół godziny.
— No, jakże? — pytał Irlandczyk — znalazłeś robotę?
— Gdzie tam... nic i nic. Prawdziwe nieszczęście.
— Nie martw-że się taką drobnostką. Pomówimy o sprawie, o jakiej ci wspominałem. Mam się z kimś widzieć teraz właśnie. Przyjdę po ciebie na obiad. Oczekując na mnie, zagraj sobie w karty z tymi ot, którzy tam siedzą, chłopcami.
Tu, wyszedłszy z piwiarni, wsiadł do fiakra i pojechał do szpitala Publicznego Miłosierdzia. Był to czwartek, dzień zwykłych odwiedzin w szpitalach. Zbliżywszy się ku kratom, spostrzegł nadchodzącego Pawła Beraud.