Walka o miliony/Tom V-ty/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna Desourdy mieszkała dotąd jeszcze w domu przy ulicy Robineau, gdzie umieściła się ze swą, córką, wszakże od owego dnia fatalnego, w którym nikczemnie porzucił ją jej kochanek, obdarłszy ze wszystkiego, cień ledwie pozostał z tej młodej kobiety.
Przechodziła ona wszelkie męki, jakie serce matki dosięgnąć są w stanie.
Mała Lina, owładnięta gorączką, leżała w łóżku. Joanna czuwała przy niej zrozpaczona.
Pognębiona wstydem, ale gotowa znieść wszelkie upokorzenia, aby dostarczyć chleba swojemu dziecku, ta nieszczęśliwa chodziła, prosząc o robotę dawnych swych klientek.
Nigdzie jej nie znalazła, a zdawało się jej, iż wszyscy mówiąc do niej, patrzyli na nią i odpowiadali jej z pogardą.
Niezrażona zawodem, udawała się do składów gotowych damskich ubiorów.
Odpowiedziano jej, że sprzedaż źle idzie, oraz że liczba dawnych robotnic jest wystarczającą, nowych zatem przyjmować nie mogą.
Po owych bezskutecznych staraniach nieszczęsna wpadła w rozpacz, łatwą do zrozumienia. Wreszcie udała się do pałacu na bulwar Haussmana, postanowiwszy opowiedzieć wszystko pannie Verrière i błagać ją o pomoc, czegóżby bowiem nie uczyniła dla swej małej Liny? Tam jednak powiedziano jej, że bankier przebywał na wsi z córką i siostrzenicą.
— Jechać do Malnoue? — myśleć o tem nie mogła, mimo niewielkiej odległości od Paryża. Brakło jej na to pieniędzy.
Z dwóch luidorów, pozostawionych przez nikczemnego Pawła Béraud, miała zaledwie pięć franków.
Skoro te pięć franków wyczerpie się, co pocznie?
Mieszkanie nie było zapłaconem, mogła ją więc właścicielka usunąć każdej chwili.
Nie było bardziej przerażającej, bez wyjścia sytuacyi.
Wobec tej strasznej nędzy, jaka ją ogarniała, wzrastając z każdą chwilą, jak wzrastają fale przypływającego morza, które ją wkrótce wraz z córką pochłonąć miało, rosła w nieszczęsnej chęć zemsty.
Pokilkakrotnie starała się dowiedzieć, co się dzieje z Pawłem Béraud.
Chciała od niego zażądać pieniędzy, danych jej przez pannę Verrière, pieniędzy, które jej ukradł, a gdyby odmówił dania takowych, zabić go postanowiła. Nikt jednak nie mógł jej objaśnić, co się z nędznikiem tym stało.
Jednocześnie z pragnieniem zemsty przychodziła jej myśl samobójstwa.
Umrzeć wraz z Liną, pogrążyć się w wiecznym śnie, nie lepiejże było dla nich nad męczeńskie to życie? Nie cierpiałyby już natenczas.
W chwili jednakże spełnienia tego strasznego postanowienia, w chwili podniesienia ręki na własne swe dziecię, siły jej brakowało.
Niekiedy zdawało się jej, jakoby ogarniało ją obłąkanie.
Brała wtedy na ręce swą małą, ściskając ją do uduszenia, okrywając konwulsyjnie pocałunkami, a skoro kryzys minął, płakała.
W chwili, w której widzimy Joannę, Lina zasnęła.
Nieszczęsna matka, korzystając z tego snu dziecka, otworzyła opróżnioną walizkę, z której wszystko prawie do lombardu wyniosła, a dobywszy ztamtąd ostatnią swą suknię, zawinęła ją w serwetę i złożywszy pocałunek na czole śpiącej swej córki, wyszła, niosąc suknię na zastaw, jak inne przedmioty poprzednio.
Najbliższy lombard znajdował się przy ulicy de l’Ecole-de-Médicine. Joanna tam pójść postanowiła. Idąc, spostrzegła sklep używanej damskiej garderoby. Przyszła jej myśl, iż sprzedawszy tę suknię, więcej za nią dostać będzie mogła, niż gdyby złożyła ją w zastaw.
Wszedłszy do sklepu, rozwinęła pakiet i pokazała suknię, za którą kupcowa po obejrzeniu ofiarowała jej dwanaście franków.
Dwanaście franków! gdy w lombardzie najwyżej trzy lub cztery otrzymaćby mogła. W obecnej chwili było to dla niej majątkiem.
Z dwunastu franków będzie mogła kupić chleba i kawałek mięsa dla Liny, oraz dać jakąś zaliczkę na komorne.
Był to dla niej promień słoneczny pośród nocy ciemnej.
Otrzeźwiona na duchu, przyśpieszyła kroku, by jaknajprędzej przybyć na ulicę Lobineau, gdy nagle czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu i głos ochrypły zawołał:
— Ha! mam cię nareszcie... byłem pewny, iż odnaleźć cię zdołam, ma córko!
Był to głos starego gałganiarza.
— A! pan Béraud... — wyrzekła rumieniąc się Joanna.
— Cóż to znowu... zkąd „pan“ Béraud? — pytał stary. — Czyż już przestaliśmy być dla siebie kuzynami? Bądźcobądź, jestem kontent, żem cię spotkał. Szukam cię bowiem oddawna. Ależ dyabelnie kiepską masz minę... Powiedz mi, nie jestżeś chorą?
— Nieco tylko znużoną...
— Masz robotę?
— Mam ją, kuzynie.
— A twoja mała?
— Jest zdrową.
— To dobrze. Pozwolisz mi ją zobaczyć, nieprawdaż? Zapewne niedaleko tu gdzieś mieszkasz, w sąsiedztwie... Zaprowadź mnie więc do siebie; uścisnę twe dziecko i z tobą nieco porozmawiam.
Joanna zawahała się.
Jej duma wrodzona nie pozwalała, by stary gałganiarz zobaczył nędzę, w jakiej się znajdowała.
— Nie idę do domu, kuzynie... — odpowiedziała.
— A gdzież idziesz?
— Chodzę do pracowni sukien, a mała jest w szkole.
Pomimo stanu pijaństwa, w jakiem się znajdował, Béraud odczuł w tych słowach kłamstwo ukryte.
— Dobrze... dobrze... rozumiem — rzekł, z pod oka poglądając. — Powiedz mi jednak, o której godzinie wracasz z pracowni?
— Późno... bardzo późno. Około dziewiątej wieczorem.
To mówiąc, Joanna zarumieniła się pomimowolnie.
— Niech i tak będzie... Przyjdę do ciebie o tej godzinie. Gdzie mieszkasz?
— U jednej, wuju, z mych krewnych. Gniewałaby się ona na mnie, gdybym do jej mieszkania sprowadzała gości.
— Chcesz, abym ci prawdę powiedział? — zawołał gałganiarz. — Otóż okłamujesz mnie, moje dziecko, a to bardzo brzydko z twej strony.
— Ależ kuzynie...
— Znam ja się na tem... — przerwał Piotr. — Niełatwo wywieść mnie w pole. Po twojej minie odgadłem odrazu, że kłamiesz. Zagłębiłaś się w nędzy po szyję i założyłbym się o co chcesz, iż wraz z dzieckiem nie macie oboje w usta co włożyć.
— Mylisz się, kuzynie... — odparła żywo Joanna — oto dowód... patrz!
Tu wyjęła z kieszeni dwanaście franków, otrzymanych za sprzedaż sukni.
— Nie, ty mnie nie przekonasz temi pieniędzmi — mówił uparcie Béraud. — Otrzymałaś je za jakąś sprzedaż lub zastaw w lombardzie. Wystarczy ci to na dziś, na jutro... a dalej co będzie? Proszę... nie grajmy z sobą komedyi... Jestem ubogim, jak Job, lecz mam stosunki, znajomości... wysokie znajomością które mogą, dopomódz ci w odnalezieniu roboty, a nawet udzielić ci pożyczkę w razie potrzeby. Pytam więc raz jeszcze, gdzie mieszkasz?
— Mówiłam, że u jednej z mych przyjaciółek...
— Nie! to daremna... widzę, że nie masz we mnie zaufania.
— Ależ przeciwnie... upewniam! Mam wielkie zaufanie w tobie, mój wuju, i za ofiarę twoją, dziękuję ci całem sercem. Potrzebuję jednak samotności... bezwzględnej samotności. Nie chcę, aby ktoś widział łzy moje.
I wymawiając te ostatnie wyrazy, biedna kobieta wybuchnęła łkaniem.
— Lecz co to jest... co to się znaczy? — wołał Piotr wzruszony. — Nie będę cię zmuszał, abyś mi powiedziała, gdzie mieszkasz, skoro tego nie chcesz uczynić i postanowiłaś w tej mierze zachować milczenie. Uszanuję twą nędzę... Wszakże pozwól sobie powiedzieć, że jesteś zbyt dumną, ma córko!
— Żegnam cię... żegnam, kuzynie... — jąkała Joanna z tłumionym płaczem i pobiegła wprost siebie w ulicę.
— Napróżno się kryjesz... — szepnął gałganiarz — pomimo wszystko, ja odkryję twe gniazdo i wydobędę cię z nędzy przy pomocy tego zacnego Cordier.
I z zadziwiającą na swój wiek chybkością sunął wzdłuż murów, nie tracąc z oczu Joanny.
Ubiegłszy ze sto kroków, młoda kobieta obróciła się, patrząc, czy ją kto nie śledzi.
Béraud znajdował się w tej chwili po za dwoma rozmawiającymi na trotuarze przechodniami, widzieć go przeto nie mogła.
Uspokojona więc, szła dalej, a on po za nią w pewnej odległości.
Piotr dostrzegł, iż jego kuzynka wstąpiła naprzód do piekarza, a potem do składu wędlin, zkąd wyszedłszy z małym pakiecikiem w ręku, zniknęła w ulicy Lobineau, obejrzawszy się raz jeszcze po za siebie.
— Ha! tutaj więc mieszka... — zawołał. — Za kilka groszy, jakie dostała, przyniesie żywność swej małej.
I po upływie kilku minut wszedł do domu, w którym zniknęła Joanna.
Pragnąc szczegółowo zbadać położenie swojej kuzynki, zapytał odźwierną o mieszkanie właścicielki domu i udał się we drzwi wskazane.
— Czy tu mieszka pani Joanna Desourdy? — zapytał, wchodząc.
— Tu, na piątem piętrze, trzecie drzwi po lewej. Nie znasz pan czasem rodziny pani Desourdy? — rzekła właścicielka domu.
— Znam ją dobrze.
— A więc powiedz pan, proszę, tym ludziom, aby, jeżeli mają cokolwiek litości, przyszli tej biednej z pomocą. W strasznem ta nieszczęśliwa znajduje się położeniu, nie ma na chleb dla siebie i dziecka.