<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział IX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Przybądź jutro do szpitala podczas wizyty doktora — odpowiedziała — i proś go, ażeby napisał dla mnie bilet wyjścia.
— Przybiegnę zanim on przyjdzie... — zawołał Paweł z radością.
— Wiesz jednak, iż ja tu nic nie mam przy sobie... Moje ubranie pozostało w mieszkaniu przy ulicy de Fleurus w owym dniu tak smutnym... tak strasznym...
— Nie troszcz się o to — rzekł Paweł; — otrzymasz jutro wszystko, co ci potrzebnem będzie do ubrania.
— A zatem, żegnam cię, mój przyjacielu...
— Jakto... tak prędko?
— Chcę się położyć... czuję się być złamaną znużeniem.
— Zatem do jutra...
— Tak... do jutra... do widzenia.
Béraud, złożywszy pocałunek na czole Wiktoryny, odszedł z sercem przepełnionem radością.
Will Scott oczekiwał go na trotuarze, paląc dziesiąte już może z rzędu cygaro.
Widząc nadchodzącego z rozpromienionem obliczem, domyślił się pomyślnego obrotu sprawy.
— Zdaje się, że wszystko poszło dobrze? — zapytał.
— Tak jest... przyjęła moją propozycyę. Muszę się zająć natychmiast kupnem dla niej bielizny i ubrania.
— Ależ to kupno zmniejszy dyabelnie twoje fundusze... — odparł Irlandczyk, gotowym będąc dać i dziesięć tysięcy franków na rachunek Arnolda Desvignes za tak pomyślną wiadomość. — Może chcesz, bym ci pożyczył jeszcze drugie pięćset franków?
— Jakto... na seryo mówisz? — zapytał.
— Całkiem na seryo.
— Zatem przyjmuję twoją ofiarę. Ach! jesteś prawdziwym moim przyjacielem, stary, poczciwy Burgundczyku, przyjacielem, jakiego w świecie nie znaleźć!
Scott dziwnie się uśmiechnął, a dobywszy banknot z kieszeni, podał go Pawłowi.


∗             ∗

W sobotę rano Desvignes wyprawił na ulicę Flechier posłańca z listem, noszącym adres: „Panu David, agentowi życiowych ubezpieczeń.“
Powyższy list zawierał jedynie słowa bez podpisu:
„Dziś wieczorem w zamku Malnoue.”
Tegoż dnia około godziny drugiej, Verrière wraz ze swym wspólnikiem, wyszedłszy z biura przy ulicy Le Pelletier, jechali na stacyę drogi żelaznej.
Przybywszy do Malnoue, weszli do parku, zwracając się w stronę pawilonu, przeznaczonego dla miejscowego strażnika.
W ciągu tygodnia robotnicy wyporządzili pawilon ów w zupełności. Oczekiwał on tylko teraz na przyjazd mieszkańca.
W zamku od rana cała służba w niezwykłem zostawała poruszeniu, nazajutrz bowiem przypadał dzień uroczystego przyjęcia. Rano wspaniałe śniadanie, w południe obiad, a wieczorem bal wiejski miał odbyć się w parku.
Aniela wraz z siostrą Maryą daremnie odkryć usiłowały powód uradzenia tej świeżej zabawy, która je dziwną napawała trwogą.
W tak naprężonej, jak obecna, sytuacyi każda nieznana okoliczność przejmowała je przestrachem.
Około czwartej Forestier przyszedł do Verrièra i Arnoldą z oznajmieniem, że jakiś mężczyzna w ubiorze Strzelca pragnie z nimi pomówić.
— To bezwątpienia nowy strażnik — rzekł Verrière. — Przyprowadź go tu do parku.
W kilka minut później Forestier wrócił w towarzystwie wspomnionego mężczyzny.
Był to człowiek mający około lat pięćdziesięciu, z krótko przyciętemi włosami, z sumiastym wąsem i kończatą brodą.
Ubrany był w aksamitny ciemno-zielony garnitur ze złoconemi guzikami, na których widniały głowy różnych zwierząt.
W sukiennej ciemno-zielonej czapce, miał przewieszoną torbę na ramieniu i strzelbę lefoszówkę w ręku.
— Otóż i strażnik, o jakim ci mówiłem — rzekł, spostrzegłszy go Arnold.
Przybyły ukłonił się po wojskowemu.
— Przychodzisz objąć miejsce, ofiarowane ci przez pana Desvignes? — zapytał go bankier.
— Tak, panie... podobały mi się warunki i mam nadzieję, iż panowie będziecie ze mnie zadowoleni.
— Chodzi tu o rozciągnięcie nadzoru nad zwierzyną, jakiej wielka obfitość znajduje się w parku — rzekł Verrière. — Nadzór ten musi być ciągłym, bezustannym, ponieważ złodzieje leśni wkradają mi się tu, zabijając bażanty, zające i króliki.
— No! już my ich dobrze przyjmiemy, to jest Bichet wraz zemną — odrzekł. — Bichet to moja strzelba — dodał, uderzając ręką po obsadzie fuzyi. — Tak Bichet jak i ja spać nie lubimy. Co noc będziemy w parku czuwali, damy się we znaki złodziejom! Nie ma litości dla podobnych ludzi, korzystających z cudzego dobra. Nie pożałuję ja im ołowiu!
— Otóż czego właśnie potrzeba — rzekł Desvignes.
— Może panowie raczą wskazać mi moje mieszkanie? — pytał przyszły strażnik.
— Pójdź! — rzekł Verrière, a zwracając się do dawnego nadzorcy, dodał: — Forestier... odtąd już twych usług potrzebować nie będę; możesz szukać sobie innego obowiązku.
Obaj wspólnicy zaprowadzili strażnika do pawilonu, którego drzwi bankier otworzył kluczem, dobytym z kieszeni.
— Jakże się nazywasz? — zapytał.
— Michał Bordier... do usług pańskich.
— A zatem tu będziesz mieszkał, Michale, podczas mojego pobytu w Malnoue; stołować się będziesz w oficynie zamkowej.
— Dobrze, panie.
— Oto klucz od pawilonu, a drugi od małej furtki, wychodzącej na pole. Mam w tej stronie kilka kawałków gruntu, którego również pilnować należy. Forestier wskaże ci ten grunt.
— Dobrze... — powtórzył strażnik. — Jutro zrana pojadę po moje bagaże na stacyę Villiers.
Verrière z Arnoldem odeszli, pozostawiając strażnika, który na rozpoczęcie swej służby zaczął park obchodzić wokoło.
W parę godzin głos dzwonu wezwał go do zamku. Jadł obiad ze służbą, której względy pozyskać się starał, poczem, wróciwszy do pawilonu, zapalił fajkę, nasłuchując bacznie w oknie otwartem szelestu na zewnątrz.
Wiedziony przezornością, światło w izbie zagasił.
Księżyc, błyszczący na pogodnem, bezchmurnem niebie, siał przez gałęzie starych drzew srebrzyste swoje promienie w głąb pawilonu.
Około dziesiątej strażnik drgnął nagle i zerwał się z krzesła.
Posłyszał lekki odgłos kroków w alei, przytykającej do jego mieszkania. Wychylił się po za okno, badając.
Postać jakaś, ukazawszy się między drzewami, przystanęła.
— Otwórz drzwi... — dobiegł głos przyciszony.
— Otwarte... możesz wejść... — odpowiedział strażnik.
Desvignes, gdyż to był on, przebywszy kilka schodków, wiodących do pawilonu, wszedł do izby.
— Przybywasz dla udzielenia mi ostatecznych poleceń? — zapytał ów pseudo Michał Bordier, w którym czytelnicy poznali zapewne Trilbego.
— Tak.
— Słucham więc.
— Krótko ci powiem. Masz czuwać pilnie nad panną Verrière i zakonnicą... wiedzieć codziennie, co robią, gdzie chodzą.
— Dobrze.
— Trzeba ci obok tego zwrócić baczność na furtkę, od której klucz dał ci pan Verrière. Nikt bez twej wiadomości nie powinien przejść tą furtką. Gdyby ktośkolwiekbądź wszedł tędy do parku, masz mnie natychmiast o tem powiadomić.
— Rozumiem.
— Oto wszystko na teraz. Później dokompletuję polecenia. Sprowadziłem cię tu dlatego, ażeby cię mieć pod ręka.
— Rozkazuj... wszystko wypełnię.
— Dobranoc.
— Dobranoc, pryncypale.
Tu się rozeszli, Desvignes wrócił do zamku, strażnik zaś udał się na spoczynek.
Nazajutrz około jedenastej zaproszeni na śniadanie goście zjeżdżać się zaczęli, bądź to we własnych powozach, lub powozami Verrièra, który takowe bezustannie na stacyę posyłał.
Bankier wraz z córka przyjmowali przybywających.
Desvignes stał nieco na uboczu, oczekując powitania tych, którzy go znając, uważali go za główną podporę domu bankowego Verrière i spółka.
Zabójca Edmunda Béraud oczekiwał niecierpliwie przybycia Jerzego de Nervey.
Dostrzegł go nareszcie, gdy wysiadłszy z powozu, wstrząsany kaszlem, szedł do bankiera i jego córki dla ich powitania.
Następnie wicehrabia, zbliżywszy się do Arnolda, odprowadził go nieco na bok, mówiąc zcicha:
— Jak widzisz, mój kochany, dotrzymałem przyrzeczenia.
— Liczyłem na to i z serca dziękuję.
— Gotów jestem spełnić zobowiązanie. Kiedyż to trzeba uczynić?
— Dziś wieczorem.
— Wieczorem?... dobrze. Udzielisz mi znak w danej chwili.
— Nie! Wolę z tem wszystkiem zdać się na ciebie, sam odnajdź stosowną chwilę.
— Niech i tak będzie. Jest to sprawa inteligencyi, w której celuję.
— Gdyby panna Verrière powątpiewała o prawdzie, staraj się ją przekonać.
— Przewidziałem ja to wszystko naprzód, mój drogi, i zaopatrzyłem się w dziennik, w którym zamieszczono pomienioną wiadomość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.